- Opowiadanie: k_pyznar - Wszystko staje się oczywiste w sytuacjach granicznych

Wszystko staje się oczywiste w sytuacjach granicznych

„Ludzie posiadają szczególną zdolność tworzenia przedmiotów

zwanych później »fikcjami«, które (…) mogą oderwać się

od świadomości aktualnej, gdzie się pierwotnie pojawiają,

jak też w ogóle od świadomości indywidualnej, tak iż można

je identyfikować w wielu aktach, a nawet mogą w sposób identyczny

stać się udziałem wielu jednostek”.

– Max Scheler

Oceny

Wszystko staje się oczywiste w sytuacjach granicznych

Wioletta Naks mogła bez fałszywej szczerości powiedzieć o sobie, że jest szczęśliwa. Zawsze dostawała od losu to, czego pragnęła, ale też nie była przez niego rozpieszczana. Chociaż jej pragnienia były wyważone i niepospolite, a już na pewno nie płytkie, to w dążeniu do ich realizacji, była wyjątkowo wyrafinowana. Przykłady można by mnożyć w nieskończoność, lecz przecież nie o to chodzi. Idzie o coś znacznie ważniejszego, czego początek wyznaczyć należy w momencie, kiedy córka państwa Naks rozpoczynała naukę w krakowskim uniwersytecie, a jej chłopak – Miłosz Wroński, z którym spotykała się od czterech lat, miał przed sobą jeszcze jeden rok edukacji w częstochowskim liceum. Los wreszcie ze mnie zadrwił – myślała rozgoryczona Wioletta. – Stawiając mnie na rozdrożu, kazał wybierać jedną z dwóch miłych mojemu sercu dróg.

Wioletta nie chciała wybierać, ale w obliczu konieczności, musiała pozostać bezwzględna. Ostatecznie dokonała wyboru, jaki uważała za najlepszy z możliwych. Z goryczą opuszczała Częstochowę, wiedząc że najbliższe miesiące spędzi na oczekiwaniu ukochanej osoby. Świadomość tej myśli wprawiała ją w ponury nastrój, ponieważ decyzja jaką podjęła, na dłuższą metę oznaczała rozłąkę. Nie pocieszało jej nawet to, że spotkania z Miłoszem nie zostaną całkiem zawieszone w próżni, że przecież będzie widywać się z nim, chociaż stosunkowo rzadziej, aniżeli do tej pory. Niektórzy powiedzą, że na takie rozterki szkoda tracić czasu, że miłość jest kapryśna: raz jest, raz jej nie ma, potem znowu jest i znowu jej nie ma, więc lepiej udawać, że wcale jej nie ma, bo to na zdrowie człowiekowi wychodzi, gdy w ucieczce przed nostalgią, zarzuca na siebie szeroko pomyślaną zasłonę iluzji. Problem ten, pewnie mało istotny dla przeciętnych odbiorców, czy dawców miłości, nie był byle jakim problemem dla Wioletty i Miłosza. Ci dwoje byli ze sobą już przecież cztery lata, przeżyli razem sporo, w najszerszym tego słowa znaczeniu. Śmiało można nawet powiedzieć, że szczerze się kochali. Przynajmniej tak się im wówczas wydawało. Omnia vincit Amor – rzekł swojego czasu Wergiliusz. Wydawać mogłoby się, że słowa Wergilego odnoszą się w szczególności do Wioletty i Miłosza. I tak zgoła było, bo nadeszła jesień, później zima, a sielankowej miłości dwojga kochanków nikt, ani nic nie zdołało zniweczyć. Czas to tylko forma, którą sami rozciągamy na świat zjawisk – powiedziała kiedyś Wioletta, zatrzymując się na opuszczonym o tej porze dnia Moście Zwierzynieckim w Krakowie. Był wczesny poranek, a bezchmurne niebo mieniło się w oddali czerwienią. Nad niewzburzoną taflą Wisły unosił się mglisty obłok, który w okamgnieniu rozproszony został przez pierwsze promienie jutrzenki. Wioletta popatrzyła w dal, na złoty wschód nad krakowską starówką. Widok ten wprowadził ją w niecodzienny nastrój, obwieszczając przepowiednię radosnej przemiany. Rzutując niedookreślony materiał wszystkich zmysłów w głąb, do najskrytszych zakątków jej świadomości, inspirował tym samym jej umysł do twórczej projekcji obrazów osnutych magią sztuki. Ktoś obserwujący wtedy Wiolettę, bez wątpienia zaświadczyć mógłby o unikalnym charakterze chwili. W świetle wyłaniających się leniwie zza horyzontu promieni słonecznych, Wioletta wyglądała wprost nadzwyczajnie. Uroku całej scenerii dodawał kolor jej ceglasto-czerwonych włosów, który zlewał się z intensywną barwą miedzianego nieba. Wyobrażała sobie siebie jako władczynię baśniowej krainy, w której słońce nieustannie zawieszone jest nad linią horyzontu. Wioletta o włosach koloru wschodzącego słońca. Ta pora dnia budziła w niej zawsze niekryty zachwyt. Gdy nie było przy niej Miłosza, zachwyt ten przeradzał się w niepokojące przeczucie metafizyczne. Skoro czas to tylko forma, którą sami rozciągamy na świat zjawisk, to wyczekiwanie Miłosza będzie trwało zaledwie kilka chwil, zaledwie kilka chwil – myślała. Zamknęła oczy i zarzuciła na siebie zasłonę iluzji, aby uciec przed nostalgią.

Wreszcie, tak jak to przewidziała, wszystko wróciło do należytego, a więc ustalonego przez nią porządku – Miłosz opuścił Częstochowę. Na pewno zamierzał połączyć się z nią już na zawsze, tak, aby nikt i nic ich nie rozdzieliło – myślała Wioletta. Studiowali w tym samym mieście i na tym samym uniwersytecie. Mało tego, zamieszkali razem. Omnia vincit Amor! – nawoływał Wergiliusz. Wioletta jednak nadal miała zamknięte oczy i nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek chciała je otworzyć. Zasłona iluzji wrosła w nią na dobre.

*

Spacerując pewnej wiosennej nocy alejami Parku Jordana w Krakowie, w godzinach północnych, Wioletta rozmyślała nad splotem wydarzeń, z którymi w ostatnim czasie miała do czynienia. Latarnie urzekającym blaskiem rozświetlały nieuczęszczaną o tej porze drogę. Sowa, ukryta w spowitej mrokiem koronie któregoś z drzew, oznajmiła światu o swojej egzystencji. Wioletta nie dostrzegała jednak tych powabów nocy. Frapowała ją zaś tylko jedna myśl, odnosząca się do zdarzenia zgoła niemożliwego – nadszarpniętej relacji z Miłoszem.

Pomiędzy nimi zgrzytało już od jakiegoś czasu. Niemałą w tym rolę odegrała nowa przyjaźń Miłosza, niejaka Oliwia. Wioletta faktycznie mogła być o nią zazdrosna i – w rzeczy samej – była. Niebawem Oliwia stała się tematem tabu, a jakakolwiek wzmianka na jej temat, diametralnie przeobrażała wszelki dialog w niemożliwą do kontynuowania sprzeczkę, niosącą w dalszej perspektywie poważną kłótnię. W użyciu były wtedy szklanki, talerze, słowem wszystko, co można było stłuc lub sprawić niemiłosierny dla uszu hałas, podkreślający… no właśnie, nie wiadomo co. Po takich incydentach, Wioletta zwyczajnie opuszczała mieszkanie. Szła do parku. Nie inaczej było i tym razem.

Pogoda była wymarzona. Wiosenne powietrze napawało optymizmem, jednakże po kilkugodzinnym spacerze o tak późnej porze, Wioletta powzięła w końcu decyzję o powrocie do mieszkania, chociaż nie miała na to najmniejszej ochoty.

Niedające spokoju rozterki nie opuściły jej nawet w drodze powrotnej. Dotarła wreszcie do ulicy Friedleina, gdzie w jednej z kamienic znajdowało się jej i Miłosza mieszkanie. Klimat tej dzielnicy Krakowa zawsze wywierał na niej ogromne wrażenie, szczególnie teraz, gdy na bezchmurnym, czarnym niebie, tarcza księżyca otoczona zewsząd pyłem gwiazd, wisiała monotonnie nad miastem. Nocne latarnie rozstawione wzdłuż ulicy, jarzące bladym światłem, oświetlającym szereg starych budynków, pozwoliły wreszcie odwrócić uwagę Wioletty od nurtującego ją problemu. Szła wolnym krokiem, między dobrze znanymi budynkami, zapatrzona w ten martwy, lecz niezwykły obraz nocy.

Z zachwytu wybiło ją echo kroków niosących się między budynkami. Zapewne nie zwróciłaby na nie uwagi w innych okolicznościach, ale późna godzina zaprojektowała w jej świadomości budzącą grozę scenerię, do której lęk wrażliwej Wioletty, dorzucił od siebie swoje trzy grosze. Zaniepokojona echem rozbrzmiewających coraz donioślej kroków, zatrzymała się, przekonana w naiwności, że to coś da.

Wtem, niespodziewanie przeszła obok niej dziwaczna w swej aparycji postać. Choć wiedziała, że to mało prawdopodobne, Wioletta dałaby uciąć sobie rękę, że twarz owej kreatury, była niesłychanie blada, a na ustach gościł karykaturalny uśmiech. Wioletcie wydawało się, że z gęstych blond włosów, przebijały dwa małe, powykrzywiane rogi. Stała jak wryta, niczym rażona piorunem. Postać nie była jej obca. Mimo dreszczy na całym ciele, odwróciła się, aby udowodnić samej sobie, że nie postradała zmysłów. Dostrzegła jedynie plecy chudej i wysokiej persony obleczonej w szyty na miarę ciemny płaszcz, długi do kolan. Postać szła szybkim, niespokojnym krokiem, a echo uderzających o chodnik obcasów, roznosiło się pomiędzy budynkami kamienicy. Postać znikła za zakrętem.

Będąc nadal pod wpływem emocji, przejęcia, Wioletta ruszyła w stronę mieszkania. To na pewno nie może być nic dobrego, jeśli ktoś widzi własne wyobrażenia – skomentowała i powędrowała myślami w stronę miniętej przed momentem postaci. Wyobraźnia lubi płatać figle, szczególnie nocą. Ale, co jeśli nie były to żadne figle? Co, jeśli wyobraźnia przeobraziła się w realne istnienie… mocą mej woli? Ale czy nie musiałam najpierw chcieć, aby cokolwiek zaistniało? A może chciałam?

Szła ociężale, aż wreszcie stanęła przy wejściu do budynku kamienicy. Chwilę zajęło jej otwarcie bramy, za którą znajdował się hol korytarza z wydzielonymi po przeciwległych stronach klatkami schodowymi. Światła nie było na korytarzu od kilku dni. Sąsiedzi mówili, że ktoś żarówki stłukł, ale nie znalazł się już chętny aby wymienić je na nowe. Na górę wchodziła więc po ciemku, powoli. Wiedziała, że zaraz zobaczy coś, czego tak naprawdę widzieć nie chciała. Kobieca intuicja podpowiadała jednak, że musi działać, nawet jeśli konsekwencje podjętych czynów pracować miałyby na jej niekorzyść. Co się stanie, to się stanie, co się stało, to się nie odstanie. Drżącymi rękoma, podpierając się barierki dotarła na ostatnie piętro, gdzie znajdowało się jej mieszkanie. Drzwi do niego były otwarte, światło zgaszone, a z wnętrza dobiegała głucha, niepokojąca cisza. W powietrzu unosił się intensywny, nieprzyjemny zapach.

– A jednak, stała się moja wola. Moja wola zaistniała – wyszeptała, jakby znała dalsze koleje losu.

Gdy przekroczyła próg mieszkania, spadła na nią martwa cisza. Stała w ciemności, zupełnie sparaliżowana strachem. Żarówki musiały się spalić, bo przełącznik nie reagował na pstryknięcia. Myślami wybiegała na przemian, to w przeszłość, to w przyszłość. Raz na jakiś czas przywoływała wizerunek twarzy rodem z teatru groteskowego, twarzy owej kreatury, którą przed chwilą minęła w drodze do mieszkania. Kreśliła w umyśle schematy prawdopodobieństwa tego, co za moment miała zobaczyć.

Z chwilą, gdy stojący luźno w rogu lampion oświetlił bladym światłem niewielki salonik, Wioletta zamarła w bezruchu, spodziewając się najgorszego. Wszystko wyglądało tu jednak tak, jak przed kilkoma godzinami, gdy opuszczała mieszkanie. Odetchnęła, chociaż uczucie niepokoju jej nie opuściło. 

– Co to za smród? Zaraz chyba zwymiotuję – skomentowała, po czym częścią swej chusty zasłoniła usta i nos.

Dziwny zapach nie rozproszył jej myśli. Próbując oszukać samą siebie, wmawiała sobie, że koszmarna postać, którą zobaczyła, nie była realna. Jasne, że nie była realna! – myślała. – Fryderyk istniał w jej świadomości wyłącznie jako byt intencjonalny i jedynie w tym znaczeniu można było o nim mówić, że jest realny. Był postacią groteskową, jaką niegdyś wymyśliła, rozwijając swe intelektualne umiejętności imaginacyjne. Ostatnimi czasy często zdarzało jej się zacierać to, co realne, z tym, co sama wymyśliła. Wymyślała natomiast bardzo dużo. W obszarze jej świadomości, kawałeczek po kawałeczku kształtowała świat, o jakim nikomu się nie śniło. Świat, do którego przenosiła się w myślach, gdy miała już dość codzienności. W jego granicach umieściła dwie postacie – Fryderyka i Alberta. Odkąd powołała je do istnienia, pozostawiła im dzieło kształtowania materiału myślowego, zwanego przez nią Hiperborią. Była to oczywiście iluzja, w którą Wioletta chciała mocno wierzyć, którą się bawiła. Kto nie pragnąłby przenieść się do baśniowej krainy, pozostawiając za sobą wszystkie udręki doczesności? W gruncie rzeczy Wioletta była ciągle świadoma tego, że Fryderyk i Albert, jak też wyimaginowany świat, w którym ich umieściła, są jedynie barwnymi fikcjami, istniejącymi na pożywce jej intelektu.

Dotarcie do takich wniosków utwierdziło ją tylko w przekonaniu, że wcześniej musiała mieć przewidzenia. Uzbrojona w taki wniosek, nieco pewniej ruszyła w stronę pokoju, gdzie spodziewała się zastać Miłosza. Miała jednak wyrzuty sumienia, że przed wyjściem uniosła się złością. Nie powinna wtedy tak krzyczeć na niego. Mogła zwyczajnie z nim porozmawiać. Pewnie zrobiłaby to, gdyby nie zamknął się w tym swoim pokoju i gdyby nie milczał. Musiała unieść się wtedy złością, chociaż teraz całkiem tego żałowała. Liczyła natomiast, że składna argumentacja podkręcona siłą jej głosu, przemówi Miłoszowi do rozsądku i zechce z nią wreszcie porozmawiać. Złapała za klamkę drzwi. Pokój był otwarty.

*

Koniec

Komentarze

zarzuca się na siebie szeroko pomyślaną zasłonę iluzji. – bez się. 

Przyjemne ;) 

Chwytając się kurczowo, toną w rozmokłym brzegu. Wiatr przebiega brunatną ziemię. - T. S. Eliot

Przemieszanie rzeczywistości ze światem iluzji, stwarzanej świadomie, może być interesujące.

Dlaczego “może”? Bo z powyższego fragmentu nie wynika, że na pewno będzie.

Rzutując niedookreślone odbicia wszystkich zmysłów w głąb, do najskrytszych zakątków jej świadomości, inspirował tym samym jej umysł do twórczej projekcji obrazów osnutych magią sztuki. – możesz to zdanie wytłumaczyć mnie, prostej babie?

oznajmiła światu o swojej przemożnej egzystencji. – poproszę o tłumaczenie przemożnej egzystencji

Pomiędzy nimi zgrzytało już od jakiegoś czasu. Niemałą w tym rolę odegrała nowa przyjaźń Miłosza, niejaka Oliwia, z którą spędzał od jakiegoś czasu

sowitą kłótnię. – sowite wynagrodzenie słyszałam, ale tego nie

chociaż zupełnie nie miała na to najmniejszej ochoty. – albo zupełnie albo najmniejszej ochoty

tarcza księżyca otoczona zewsząd pyłem gwiazd, wisiała monotonnie nad miastem – ???

wysokiej persony obleczonej w dopasowany na miarę ciemny płaszcz – albo dopasowany, albo szyty na miarę

Nogi uginały jej się w kolanach z każdym następnym krokiem – przedziwne 

nawet jeśli konsekwencje podjętych czynów pracować miałyby na jej niekorzyść. – jak wyżej

wyszeptała enigmatycznie – to znaczy jak?

Pewnie zrobiła by to – zrobiłaby

Będąc nadal pod wpływem emocji, w poczuciu przejęcia, – co to poczucie przejęcia?

 

Odpadłam, poetyczność tekstu mnie zabiła i nic nie pomogła wyobraźnia, w której usiłowałam posiać ziarno iluzji.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dzięki za uwagi dotyczące błędów. Z większością uwag, które “bemik” wyłapała, zgadzam się. Jeśli idzie o zdanie “Rzutując niedookreślone odbicia wszystkich zmysłów w głąb, do najskrytszych zakątków jej świadomości, inspirował tym samym jej umysł do twórczej projekcji obrazów osnutych magią sztuki”, które do “bemik” nie przemawia (domyślam się, że “bemik” doskonale wie, jakie znaczenie niesie to zdanie ze sobą), zgodzić mogę się jedynie na to, że idiotycznie wygląda w nim “odbicia wszystkich zmysłów”. Zamieniłem więc “odbicia” na “materiał”. Tak czy inaczej, gdyby nie ta uwaga zdanie faktycznie byłoby zastanawiające.

Pozdrawiam,

K.P.

Nowa Fantastyka