- Opowiadanie: ambroziak - Nie tu

Nie tu

Witam drogie koleżanki i szanownych kolegów!

Od wielu lat zajmuję się publicystyką naukową, głównie w obszarze zdrowia i tężyzny fizycznej. Ostatnio próbuję swoich sił w beletrystyce. Opublikowałem kilka opowiadań drukiem i kilka w wersji elektronicznej. Od trzech miesięcy kręcę się po Forum NF, gdzie moje wypociny spotkają się z dosyć ciepłym przyjęciem. To moje pierwsze opowiadanie do Poczekalni. Mam cichą nadzieję, że dostarczy Wam dobrej zabawy.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Nie tu

 

1.

 

– Przestań mnie tak badać, Morty! Wiem, wiem…! Nie wyglądam imponująco. Gęba spuchnięta, oko podzelowane, ręka na temblaku. Wiem! Wiem, co powiesz: „Nie po to armia łoży na szkolenie naszej jednostki, abyśmy dali się tłuc byle ciaptakom.” Z żadnej poważnej misji nie wróciłem tak pokiereszowany, jak z tej twojej drobnej robótki. Czy facet był podejrzany? Zrobiliśmy tak: zebraliśmy zapisy ze wszystkich kamer szerokokątnych w okolicy. Przepuściliśmy to wszystko przez program statystyczny. Nie był rekordzistą, ale trzeba zaliczyć go do czołówki. Nie pojawiał się najczęściej w obiektywie. Na żadnym obrazie nie można było rozpoznać jednak jego twarzy. Zawsze jakaś kufajka, jakaś czapka, jakiś kaptur… Rekordzistów system ewidencji rozpoznał od razu po twarzach – wszystko to mieszkańcy bliskiej okolicy. Tak więc: czy był podejrzany? Typowaliśmy go jako podejrzanego. Postanowiliśmy zdjąć chłopa dyskretnie – zgodnie z twoją sugestią. Wdrożyłem procedurę: bieżący monitoring kamer, stała obserwacja okolicy. Kazałeś działać dyskretnie, więc wciągnąłem w to tylko zaufanych chłopaków. W końcu go trafiliśmy; wczoraj się pojawił. Chcieliśmy to zrobić szybko i standardowo: worek na łeb – i do furgonetki. Furgonetka sunęła za nim w bezpiecznej odległości, my krążyliśmy opodal. Ściemniało się, więc pora była wyśmienita; postronni nie powinni wiele zauważyć. Coś zwęszył… Nie w ciemię bity. Rozpoczął odwrót, unikając cichych i ciemnych zaułków. Nic nie wskazywało, aby gdzieś zaparkował samochód. Chyba przyjechał metrem. Aby wrócić do najbliżej stacji, musiał przejść pod tym szerokim wiaduktem. Tam dosyć ciemno i po zmroku nikt się tam raczej nie kręci. Matt zajechał mu drogę furgonetką, a my w trójkę, z workiem, na niego… Nie wiem, jak to się stało? Trudno go było trafić, a facet bił mocno – i szybko. Strasznie szybki! Widziałeś mnie wiele razy w ringu i często sparowaliśmy razem. Wiesz, że to pierwsze miejsce w mistrzostwach armii – to nie za frajer. Też jestem szybki, ale nie miałem szans. W czwórkę szans nie mieliśmy, bo i Matt wyskoczył, żeby nam pomóc…

 

2.

 

– Dlaczego przychodzisz z tym do mnie, Alice?

 

– A gdzie mam iść…? Na policję?! Przecież masz takie same możliwości, jak policja, a chyba nawet większe.

 

– No, faktycznie, to pewnie głupi pomysł. Policji może na razie w to nie mieszajmy.

 

– Morty, komu mam o tym powiedzieć? Przecież to ty każesz mówić na siebie moim dzieciom: „tato”. Przecież twierdzisz, że mnie kochasz i że się ze mną ożenisz, jak tylko się trochę obrobisz. Zupełnie jak Nicolas… Ten też nigdy nie miał czasu: dla domu, dla dzieci, dla mnie. Ciągle tylko: praca, praca, praca. Jedna misja, druga misja, urlop…; znowu misja… Jak żona marynarza. I ten ciągły strach: czy wróci…? 

 

– Ty też nie paliłaś się do ślubu! Nie godziłaś się z tym, nie mogłaś… nie chciałaś go zapomnieć. Zresztą, musieliśmy poczekać na uregulowanie sprawy Nicolasa. Teraz chcę być

już zawsze, jak najczęściej, jak najbliżej CIEBIE. No, dobrze… Już dobrze… No, mów: jak się to wszystko zaczęło? O co w tym wszystkim chodzi?

 

– To takie uczucie, że ktoś cię ciągle obserwuje… Takie, wiesz, w książkach o tym pisują: że ktoś wlepia w ciebie gały; ty go nie widzisz, ale TO… czujesz. Nie, nie… Nie przerywaj! Nic nie mów! Wiem, co chcesz powiedzieć…; że może to nawrót moich problemów psychicznych? Nie! Tamto minęło. Minęło dużo czasu. Nie tylko leki leczą traumatyczne przeżycia… Czas… Czas, mówią, czas leczy rany. Więc to uczucie… To uczucie męczyło mnie od kilku tygodni. Coraz częściej, coraz silniej! W nocy się budziłam z wrażeniem, że ktoś na mnie patrzy. Poza domem czułam, że ktoś mnie śledzi. Nerwowo rozglądałam się po ulicy. Też najpierw myślałam, że może to nawrót tych problemów… Ale nie… Na pewno nie! Zobaczyłam go: w okolicy pojawił się jakiś obcy facet. Wszystkich tam znam. Mijamy się codziennie; w roku – pewnie setki razy. Sąsiadów poznajesz. Mówisz im: „dzień dobry” lub nie…, lub tylko mijasz obojętnie, nieświadomie, ale podświadomie… poznajesz. Ten… ten to był nowym elementem tła codzienności. Krótka, skórzana kurtka, z jakimiś klubowymi napisami na plecach, narzucona na dres, a kaptur naciągnięty na głowę. Jeszcze jakaś czapka i ciemne okulary. Tak ubierają się gwiazdy filmowe, jak jadą na zakupy do city; żeby nikt nie rozpoznał. Czasem był chyba inaczej wystrojony, ale i tak czułam, że to ON. Ostatnio widzę go coraz częściej, albo częściej zwracam na niego uwagę. Próbowałam tłumaczyć to sobie moją imaginacją. – Ot, może się nowy sprowadził, może dawny powrócił po latach na stare śmieci? – kombinuję. Ale wzrok jego czułam ciągle na sobie. Gdy ja, łamiąc strach, próbowałam dyskretnie zerkać – to gdzieś się odwracał, chwilę kręcił, potem… znikał. Teraz się do mnie zbliża… Takie mam wrażenie! Wcześniej obserwował z daleka. Teraz, czasem wyrasta tuż przede mną, spomiędzy innych sylwetek bezimiennego tłumu. Jest przy mnie dłużej… lub czas jego obecności mi się dłuży… Najpierw widywałam go przez moment, na mgnienie oka. Wtedy jeszcze tłumaczyłam to wszystko przypadkiem: pojawia się nowy, ale nie częściej, jak starzy sąsiedzi. Teraz idzie na przykład równolegle ze mną, po drugiej stronie ulicy. Jak siadam w parku, czuję, że siedzi gdzieś nieopodal i obserwuje. Boję się odwrócić. Już nie chodzę do parku. To samo czułam na placu zabaw: dzieci hasają, ja czytam książkę, ale… czuję… Zresztą, widywałam go kilka razy przy huśtawkach. Mam pewność, że chodzi mu o mnie. O mnie, a może generalnie o moją rodzinę? Dopóki chodziło tylko o mnie, nic ci nie mówiłam. Ale to robi się niebezpieczne. Wczoraj byliśmy na placu zabaw. Zagadałam się z opiekunką trzódki Lancasterów. Patrzę, a tu nasza Mag idzie za rękę z jakimś facetem: z TYM facetem! – Mag, krzyczę, Mag, wracaj! – idą dalej. – Mag, kochanie… – nic! Zrywam się i biegnę. Jestem blisko. Niemal czuję jego ciepło. Skórzana kurtka na wyciągnięcie dłoni… Puszcza jej rączkę, rusza szybkim krokiem…, za rogiem znika. – Mag, dziecko, co ci ten pan robił?! – krzyczę i trzęsę nią jak workiem. – Mamusiu, mamusiu, uspokój się! – dzieciak – w płacz. – Już, już, kochanie, już mamusia nie krzyczy. O co chodziło temu panu? – Pan mnie pytał o ulicę Laurową. Pan był grzeczny i miły, i chyba… znajomy. Wzięłam go za rękę i podprowadziłam. Róg Laurowej widać przecież spoza ostatniej huśtawki…

 

– Myślisz, że pieprzony pedofil jakiś?

 

– Nie! To nie zboczeniec. Gdy go goniłam, gdy byłam tak blisko, wydał mi się… wydawał się… dziwnie… ciepły, znajomy.

 

3.

 

– Dlaczego nie otrzymaliśmy ostrzeżenia o tym obiekcie? Licho wie…! Zbliżał się z niespotykaną prędkością, ale był wielki: na oko – jakaś jedna trzecia masy księżyca. Nie wykrył go wcześniej żaden system obserwacyjny? Może wykrył…? Może na jakiejś dalekiej trajektorii bezkolizyjnej, a ten nagle zmienił kierunek? Może, tą prędkością i masą, tak pozaginał przestrzeń, że porozpraszał pole elektromagnetyczne i stał się niewidoczny? Może, może, może… Nie mam pojęcia! Grunt, że dowiedzieliśmy się o nim, gdy leciał prosto na nas. Tak to przynajmniej wyglądało. Patrząc realnie – nie było szansy uniknięcia kolizji. W takich sytuacjach mózg jednak nie analizuje, tylko działa. Nawet chyba komputery mają podobnie, bo ekran od razu wyświetlił tor zejścia z kolizyjnej i prędkość odchodzenia. Rozświetliły się wszystkie, możliwe alerty – wszystkimi, możliwymi kolorami. Wydałem komendę ustną – silniki ruszyły pełną parą. Ta masa i pęd obiektu pchały chyba przed sobą jakąś falę grawitacyjną, bo obiekt – zamiast nas wchłonąć – odbił jak piłkę. Na szczęście, było to dopiero co po opuszczeniu orbity, więc nikt nie zdążył wypiąć się jeszcze z pasów. Kręciło nami jak bąkiem. Jakie było przeciążenie? Nie powiem…; wszyscy straciliśmy przytomność. Powoli wracała świadomość. Światła alertów kolejno gasły. Komputer pokładowy meldował systematycznie o sprawdzeniu i przywróceniu kolejnych systemów. Kto tylko oprzytomniał, wrócił co nieco do siebie, meldował się i wywoływał po stopniu i nazwisku pozostałych. Wszyscy żywi, choć trochę otumanieni. Zadawaliśmy pytania: „co to było…, co to do cholery było…?” Pytania bezsensowne; nikt nie znał odpowiedzi. Dopiero Eliot skinął głową na iluminator: – Patrzcie! Teraz mamy dwa księżyce. Dwa księżyce nad ziemią. Pole grawitacyjne ziemi przechwyciło ten obiekt i powiesiło na jej orbicie. Strach nawet pomyśleć: co oni, tam na dole, czują…

 

4.

 

– Czy pamiętam sprawę Alice…? Morty, nie minęły wieki: to było dwa, trzy lata temu. Młody już nie jestem, ale sklerozy jeszcze nie mam. Żona oficera, objęta wojskowym programem pomocy psychologicznej. Tak, tak, masz rację, ja prowadziłem terapię. I co: podejrzewasz nawrót psychozy? Że znowu czuje bliskość zmarłego męża, a tłumaczy to sobie – niby racjonalnie, ale zupełnie nieprawdopodobnie? Że niby mąż wyraził w młodości zgodę na użycie jego komórek macierzystych do leczenia jakiegoś faceta, a wtedy jego genom przejął kontrolę nad tamtym, przez co tamten przejął tożsamość męża? Tamten mógł dowiedzieć się o śmieci męża i teraz wychodzi z cienia, aby przywłaszczyć sobie Alice i całą rodzinę? Tobie wydaje się to nieprawdopodobne…? Posłuchaj… Dawniej, gdy jeszcze brakowało odpowiednich standardów przechowywania krwi pępowinowej, zdarzało się, że jej depozyty ginęły lub ulegały destrukcji. Kiedy więc zachodziła potrzeba wyhodowania komuś nowej wątroby czy nerki, czy choćby garnituru zębów, co robiono…? Były dwie opcje: albo cofano komórki dorosłe do macierzystych (sposób droższy, czasochłonny i bardziej skomplikowany), albo analizowano porównawczo wszystkie genomy w bazie (jedno kliknięcie w klawiaturę komputera) i znajdowano jakiś o największej zbieżności. Potem pytano potencjalnego dawcę o zgodę na użyczenie kilku komórek i ręcznie zmieniano kilka par zasad. Mnożono zmutowane komórki i parę godzin później można już było przystąpić do hodowli nowych organów biorcy. Dziś już się tego nie praktykuje, bo – po pierwsze – depozyty nie giną, a po drugie – były efekty niepożądane. Właśnie takie, jakie opisywała twoja słodka Alice. (Wybacz tę poufałość.) No, generalnie może nie dokładnie takie same, najczęściej bowiem chodziło nie tyle o całkowite przejęcie tożsamości, co o klasyczne rozdwojenie jaźni. Po twoim telefonie zweryfikowałem ten konkretny przypadek. Faktycznie: chodziło o jakiegoś zawodowego zapaśnika. Oficjalnie miał podobno stracić trzustkę – po ciosie w okolicę splotu słonecznego. Komentatorzy tego przypadku sugerowali jednak, że to tylko lipny raport medyczny, ukrywający prawdziwy cel całego zabiegu. Facet potrzebował większych mięśni. Tak, tak, nie śmiej się…! Zanim weszły odpowiednie regulacje prawne, niektóre ośrodki to robiły. Nadal podobno robią, ale już nielegalnie. Anaboliki to przeszłość. Te monstra, ci dzisiejsi kulturyści, to już nie sterydy czy inne hormony, ale komórki macierzyste. Koniec końców: ten zapaśnik też dostał rozdwojenia jaźni. Na początku… Potem tożsamość naszego Nicolasa zaczynała wyraźnie brać górę. To był szczególny przypadek. Wszystko to były przypadki szczególne, bo było ich tylko kilka. Ale ten był szczególnie szczególny: pewnie przez to, że facet miał już łeb mocno zryty sterydami i podobnymi wynalazkami, obca tożsamość przejęła nad nim całkowitą kontrolę. Ale, Morty, wszyscy ci ludzie kończyli w wariatkowie. Ten był szczególnie niebezpieczny, pewnie przez sterydy, siłę i wyszkolenie, więc ponoć siedzi w jakimś szpitalu psychiatrycznym – pod kluczem. Czy mógł uciec…? Sprawdź…! Tego ci przecież nie powiem.

 

5.

 

– Panie majorze, przedłożone przez pana papiery upoważniają do powzięcia rzeczonych informacji, ale nie upoważniają do nazywania moich podopiecznych – wariatami. Proszę wybaczyć to grubiaństwo z mojej strony, ale dyrektoruję tej palcówce od blisko trzydziestu lat. Temu ośrodkowi poświęciłem większą część swojego świadomego życia. Poświęciłem życie prywatne dla pracy. To mój dom: ten personel – to moja rodzina, ci pacjenci – to moje dzieci. Pan podejdzie do okna. Proszę, proszę… Pan spojrzy… Ściemnia się, ale jeszcze wszystko widać. Przyjechał pan tą drogą: jedyną, jaka tutaj prowadzi. Drogą pośród łąk i wrzosowisk. Czy przyjrzał się pan okolicy? Czy taki zasadniczy człowiek, jak pan, posiada wrażliwość na okoliczności krajobrazu? Jadąc tą drogą do nas, na prawo i lewo rozciągają się tylko łagodne pagórki, porosłe trawą i wrzosem. W taki dzień, jak dzisiejszy, w taki wieczór, jak ten, kiedy wieją pierwsze zimowe podmuchy i zacina śnieg z deszczem, te szmaragdowo-fioletowe łany delikatnie falują i kryją się z wolna posrebrzonym szronem. Chmury wiszą nisko, a ich ołowiane cienie, wespół z dogasającym światłem szarówki krótkiego dnia, ścielą wszystko smutnym całunem przedwczesnego wieczoru. Wiatr zawodzi i mrozi. I co pan wtedy widzi…? Ciepłe światła naszego przybytku. Te mury mają setki lat, a sylweta spowitego bluszczem domostwa, strzelająca basztami w ołowiane chmury, przywodzi na myśl stare zamczyska z opowiadań czy filmów grozy. Ciepło światła kusi, ale posępność bryły nakazuje ostrożność. Kto wie: jakie tajemnice kryją stare mury…? Te tajemnice – to te sale, wypełnione przyćmionym światłem i indywiduami o mrocznych umysłach. Ja też, panie majorze, sunę często tą drogą w taką aurę, wracając z miasta. Jadę tam tylko wtedy, gdy już naprawdę muszę. I co…? To światło, to ciepło, te tajemnice kuszą mnie niezmiennie tak samo. Czuję, że wracam do DOMU! Że zostawiam hen za sobą wariactwo cywilizacji, a roztapiam się w ostoi spokoju i normalności. Zaręczam panu, majorze, że najbardziej obłąkany z moich podopiecznych jest normalniejszy od najzacniejszego mieszkańca tego gniazda obłędu – MIASTA. Współczuję, że musi pan tam żyć. Zapraszam do siebie… A poważnie: faktycznie, przedstawione papiery upoważniają pana do dokonania osobistych oględzin jednego z pensjonariuszy tutejszego ośrodka. Wiemy, o kogo chodzi: o naszego ekszapaśnika. Z drugiej strony jednak, jako dyrektor medyczny tej placówki, nie mam bezwzględnego obowiązku okazania go panu. Zawsze muszę ważyć bowiem dokładnie dobro pacjenta i aspekty bezpieczeństwa wewnętrznego…

 

6.

 

– Nie tu… – Co? – nie mogłem zrozumieć. – NIE TU! – powtórzył głośniej Eliot, bo nikt z nas nie łapał, o co mu chodzi. – Jesteśmy nie tu… Nie jesteśmy tu, gdzie myślimy. Ten drugi księżyc – to nie ten obiekt, który na nas wyskoczył. Ten pierwszy księżyc – to nie księżyc ziemi. Ta ziemia – to nie nasza planeta. Trafiliśmy w jakiś inny system planetarny. Próbowałem ustalić nasze położenie poprzez system lokalizacyjny: bezowocnie… Jeżeli system nie może nas zlokalizować, musimy być… poza granicami obserwowalnego wszechświata. Ten obiekt wytworzył jakiś tunel czasoprzestrzenny, który rzucił nas w ten zakątek wszechświata. Lub inaczej: ten obiekt wpadł w jakiś taki tunel – stąd to jego nagłe objawienie i zawrotna prędkość, i nasza obecność tutaj. System podtrzymywania życia obliczony jest na kilka miesięcy… – Eliot ściszył głos; wyraźnie zmarkotniał. – To taki bonus z bardzo szerokim marginesem, właśnie na okoliczność jakiegoś wypadku. Będą nas oczywiście szukać, ale tylko w promieniu kilkuset tysięcy kilometrów, bo przecież lecieliśmy na księżyc. Zresztą, gdyby szukali dalej, to przecież i tak nie znajdą. A jak nie znajdą przez okres funkcjonowania sytemu podtrzymania życia, to oficjalnie uznają za zmarłych. Nie jesteśmy stacją międzyplanetarną; nie możemy sami produkować żywności i tlenu. Musimy bazować na zapasach, w które aprowizowano ten statek. Energii mamy przynajmniej dostatek, bo wszędzie świecą gwiazdy, tak też i tutaj nasze panele słoneczne działają. O powrocie nie ma mowy: bo nawet, gdybyśmy wiedzieli – gdzie lecieć, i tak nie dolecimy do domu. Ale, ale… Uszy do góry! – w głosie Eliota słyszałem nutę nadziei. – Analiza widma pokazuje, że skład pierwiastkowy tej planety jest niemal identyczny, jak naszej Mateńki-Ziemi. Jest węgiel, tlen i woda – jest życie! Spójrzcie zresztą na zbliżenie powierzchni: lądy, morza, lasy, góry. Jeżeli jest masa organiczna – będzie żarcie! Przy powierzchni – chyba trochę mniej tlenu w atmosferze; coś jak u nas – wysoko w górach. Większa masa – większe ciążenie; na oko – jakieś dwa razy. To nas nie zabije. Z początku może być ciężko: mniej tlenu, większe ciążenie. Problemem będzie każda czynność dnia codziennego. Adaptacja…: do tego idzie się przyzwyczaić. Prawdziwym problemem może być tylko mikroflora. Tu może być kłopot z przystosowaniem. Bakterie, pewnie wiecie, panoszą się w całym kosmosie. Tu będą pewnie nie tylko bakterie, ale i inne rozmaite drobnoustroje. Nasz system odpornościowy jest sprawny i generalnie radzi sobie doskonale z każdym mikrobem, nawet mu dotąd nieznanym. Zresztą, byliście dodatkowo immunizowani, jak wszyscy piloci międzyplanetarni. Ja też byłem – na okoliczność tego lotu na księżyc. Tylko pytanie: czy uodpornimy się na tutejsze pasożyty i zaadaptujemy tutejsze saprofity, nim zabiją nas rozliczne infekcje? Nooo, nie zwieszajcie nosów na kwintę… – nabrałem pewności, że Eliot szykuje jakąś niespodziankę; w jego źrenicach igrały figlarne chochliki. – Jakie było zadanie waszej misji? Wymiana sprzętu laboratoryjnego i kadry naukowej bazy księżycowej. To przecież ja miałem zluzować egzobiologa a niemal całe, kompletne laboratorium wieziemy w kufrze. Wyłapiemy wszystkie tutejsze mikroby i sklonujemy przeciwciała. Mamy też solidny zapas antybiotyków w apteczce, co na początek wystarczy. Jakby co – tam też znajdziemy antybiotyki, bo gdzie jest bioza – jest antybioza. Sami będziemy musieli sobie radzić, bo nie widać żadnych oznak cywilizacji: żadnych konstrukcji technicznych, żadnej iluminacji, żadnych skupisk emisji promieniowania termicznego. Jeżeli egzystują tutaj istoty rozumne – to na bardzo niskim szczeblu drabiny ewolucyjnej. Jeżeli kapitan (tutaj spojrzenie na mnie) sprowadzi nas szczęśliwie na tę planetę – przeżyjemy. 

 

7.

 

– To był dzień, jak co dzień: odebrałam Mag ze szkoły. Zawsze najpierw odbieram Mag, a potem razem jedziemy po Jacka – do przedszkola. Mag była bardzo podniecona. Całą drogę szczebiotała o tym, czego dowiedziała się na dzisiejszej lekcji biologii. Mag kocha biologię. Biologia ją pasjonuje. Trajkotała coś o klonowaniu; temat jej widocznie szczególnie podchodził. Przytakiwałam, nie słuchałam – jak zwykle rodzice, z głowami zaprzątniętymi dorosłymi problemami. W przedszkolu czekaliśmy dłuższą chwilę. Jack jeszcze nie wychodził, bo kończył jakiś rysunek dla mamy. Wybiegł z sali roześmiany, wymachując zabazgraną karteczką. Mama w oczach pięciolatka – wszystkie mamy przechowują pieczołowicie podobne rysunki. Spakowałam dziatwę do samochodu – i ruszyłam w kierunku domu. Było już ciemno. U progu zimy – zawsze jest już ciemno o tej porze. Święta blisko, ale miasto już nie takie, jak kiedyś: tu i ówdzie tylko maleńkie symbole świąteczne. Oszczędzamy energię, walczymy z globalnym ociepleniem. Ach, gdzie te rozświetlone tysiącami lampek choinki, mikołaje, ta wszechobecna iluminacja, te kuszące feeriami barw, sklepowe witryny…? Najciemniej jest pod tym szerokim wiaduktem. Tam stała furgonetka na światłach awaryjnych. Ledwie wyhamowałam! Ktoś z niej wyskoczył. Próbowałam otworzyć drzwi, wyjść i zrugać faceta. Drzwi nie ustąpiły. Tak samo okno: nie chciało zjechać w dół. Myślałam, że coś się zepsuło. Teraz wiem, że tamten zablokował jakimś impulsem główny komputer. Tylna klapa furgonetki uchyliła się, zjechała, tworząc rodzaj podjazdu. Facet podbiegł do mojego auta, dzierżąc w ręku stalową linę, zakończoną hakiem. Podpiął gdzieś ten hak u dołu, a lina zaczęła zwijać się na kołowrocie, zamontowanym we wnętrzu furgonetki. Auto wtoczyło się po platformie na pakę. Klapa zamknęła się za nami i zapadły egipskie ciemności. Poszło to tak szybko i sprawnie, byliśmy tak oszołomieni, że nikt nie wydał z siebie dźwięku. Teraz krzyczeliśmy na całe gardło – ja i dzieciaki. Po co…? Ze strachu. I tak nas nikt przecież nie słyszał…  

 

8.

 

– Lądowania nie zaliczyłbym do perfekcyjnych, ale obyło się bez większej awarii. Ścięliśmy trochę potężnych drzew, nim kucnęliśmy na rozleglej polanie. Krajobraz przypominał mi jakieś tereny naszej Afryki: szata parkowa – łagodne wzgórza, pokryte starymi lasami, przeplecione szachownicą zielonej sawanny. Termometr zewnętrzny pokazał dwadzieścia cztery stopnie. Oni pojawili się niemal natychmiast. Nie było nic z tych kinowych elementów: najpierw – niewyraźnych cieni, potem – pokracznych sylwetek, w końcu – krwiożerczych masek, wyskakujących spoza obrysu iluminatora. Gromadzili się dokoła, małymi grupkami, obserwując z bezpiecznej odległości. To byli ludzie. Normalni ludzie… Nie jajogłowe stwory, z wielkimi oczami, osadzone na rachitycznych torsach. Ludzie jak my! Może bardziej krępi, ale generalnie – na pierwszy rzut oka – tacy sami. Zobaczyli chyba nasze twarze, z nosami przyklejonymi do iluminatorów. Ośmielili się: podchodzili coraz bliżej. Kilku półnagich urwisów podbiegło do korpusu statku i figlarnie pukało w szyby. Podeszli i dorośli. Machali rękami w wyraźnie przyjaznych i zapraszających gestach. Kobiety znosiły kosze z owocami. Jako kapitan – postanowiłem wyjść pierwszy. Eliot nie chciał nawet słyszeć, by pierwszy kontakt z „egzotyczną formą egzystencji biologicznej”, jak się wyraził, nie był też jego udziałem. W końcu – to przecież egzobiolog! Wyszliśmy, zachowując oczywiście wszystkie procedury: śluzy, skafandry itp. Podchodzili, głaskali poszycie skafandrów, pukali w klosze hełmów (szczególnie dzieciaki), ale nie byli natarczywi. Wskazywali na kosze, podnosili ręce do ust i kłapali szczękami: gestami zachęcali do jedzenia. Ja bardzo uprzejmie pokazywałem właz statku, udawałem, że podnoszę kosz, maszeruję, siadam i jem. Zrozumieli: zabierzemy żarcie do swojego domu i tam się posilimy. Eliot wykrzykiwał w mikrofon, że to fantastycznie, bo będzie znakomity materiał do analizy składu tutejszej żywności. Już przez iluminator widząc kosze z owocami, miałem świadomość, że wypada się jakoś odwdzięczyć. Zabrałem ze sobą czekan do odłupywania próbek gruntu. Te istoty przywodziły mi na myśl pierwotnych Indian czy innych autochtonów, podbijanych w ubiegłych stuleciach kontynentów. Tak więc pierwsze skojarzenie: ucieszy ich broń lub błyskotki. O błyskotki na statku trudno, ale wiele narzędzi może uchodzić za oręż. Wyszukałem wzrokiem w tłumie tego, który – z dostojeństwa postawy i stroju – wyglądał na wodza czy naczelnika, ująłem czekan w obie dłonie, jakbym go niósł na tacy, i złożyłem – w usłużnym geście – u stóp tej zacnej istoty. Uniósł go podobnie – obiema dłońmi. Chwilę mu się przyglądał. Twarz jego wykrzywił delikatny grymas: czy to uśmiechu, czy politowania… Dygnął w dyskretnym ukłonie; zrozumiałem – dar został przyjęty, a przyjaźń – przypieczętowana.  

 

9.

 

– Ruch do tyłu uświadomił mi, że samochód zjeżdża po platformie na ziemię. Poczułam lekki wstrząs: puszczone swobodnie auto zatrzymało się widać na jakiejś ścianie. Panowała zupełna cisza. Dopiero po dłuższej chwili odważyłam się otworzyć oczy. Wkoło było pusto. Samochód stał w jakiejś hali; chyba w hali jakiejś starej fabryki. U sufitu chwiało się i świeciło kilka jarzeniówek, dając niewiele zimnego, przytłumionego blasku. Odchyliłam zapadkę – drzwi ustąpiły. Wyszłam na zewnątrz – było zimno. Wróciłam do auta. Pierwsza myśl: uruchomić samochód, staranować bramę hali – i w nogi. Nie chciał zapalić: jakby komputer nie widział zapłonu. Wyskoczyłam ponownie, dzieci wyciągnęłam z auta. Pędząc je przed sobą, biegłam w kierunku najbliższych drzwi. Zamknięte! Drugie drzwi… – to samo! Kolejne… – też zabite na głucho! Zrezygnowałam. Usiadłam pod ścianą, przygarnęłam dzieci i otuliłam je swoim płaszczem. I wtedy się pojawił… Zbliżał się do nas – w tej swojej skórzanej kurtce, w kapturze zarzuconym na głowę. Mag wyrwała mi się i podbiegła do niego. Stanęłam na równe nogi. Mag objęła go wpół, tuląc śnieżny policzek do poły zmechaconej skóry. – Mamo, mamo! – wołała – to ten pan, ten dobry pan. Ten pan nas uratuje! – Mag, różyczko, to ja! Mag, kwiatuszku, tatuś wrócił – facet artykułował zachrypłym, ale wzruszonym głosem. – Mamo, mamo, to tatuś; mamo, tatuś wrócił! – Siedź tu i ani waż się ruszyć – krzyknęłam na Jacka. Przebiegłam pół dystansu dzielącego mnie od napastnika. – Mag, kochanie, to nie jest twój tatuś – próbowałam przekonać dzieciaka. Teraz widziałam go dobrze: z twarzy, głosu, gestów i ogólnej aury – faktycznie – przypominał Nicolasa, ale to nie był mój mąż. Nicolas był o pół głowy ode mnie wyższy, a ten nie przekraczał mojego wzrostu. Nicolas prezentował smukłą, wysportowaną, lekkoatletyczną sylwetkę, a kwadratowe ramiona i zwały muskułów tego typa, widoczne nawet spod kilku warstw ciuchów, raziły, groziły i straszyły bryłą zawodowego kulturysty. – Mag, kochanie, to nie jest twój tata – powtórzyłam spokojnie i stanowczo. – Mag, kochanie, wracaj do mamy. Puść ją, chory draniu – rzuciłam zaczepnie w kierunku napastnika. Gdzieś na zewnątrz rozległ się tupot nóg, któreś drzwi zaskrzypiały ponurym jękiem. Typ postawił Mag na klepisku, rozejrzał się w koło i nagle znikł, jakby się w powietrzu rozpłynął. Przez otwarte drzwi sunął oddziałek postaci, odzianych w kominiarki i kamizelki kuloodporne. Prowadził go Mortimer. – Morty, chwała Bogu, w samą porę… – odetchnęłam z ulgą.  

 

10.

 

– Nie wszystko szło tak gładko, jak pierwszy kontakt z tubylcami. Eliot przeanalizował próbki wszelakiej możliwej żywności, dostarczanej nam systematycznie przez miejscowych mieszkańców. Zawierała dokładnie wszystko, co niezbędne do życia: cukry, tłuszcze, białka, minerały, a nawet witaminy i podobne mikroskładniki. Eliota zastanawiała niezwykle wysoka zawartość białka w tutejszych owocach. – Zwróciliście uwagę, że oni nie przynoszą nam żadnego mięsa? – zauważył. – Niektóre z tych owoców zawierają do dwudziestu procent białka – i to o wzorcowym aminogramie. Niektóre nasze owoce też mają bardzo dobry aminogram, tyle że małą, ogólną zawartość białka. Nie da się na nich przeżyć. Tu chyba nie ma więc nawet drapieżników? Wszystko może żywić się owocami. Stąd pewnie też te pacyficzne nastroje tubylców. Czyżby ekosystem tej planety nie wytworzył w ogóle drapieżnego sposobu egzystencji? – pytanie kierował raczej do swojej jaźni, niźli do naszej kompanii. Zbierał sumiennie próbki mikrobiologiczne: z powierza, wody, gleby, żywności, a nawet… wychodków autochtonów. Zidentyfikował pasożyty i saprofity. Zbadał ich aktywność jako naszych antygenów. Klonował przeciwciała. Znalazł kilka silnych antybiotyków. Generalnie: przystosował nas do życia w nowym otoczeniu. W końcu mogliśmy już jeść wiktuały znoszone przez tubylców, nie tylko je badać. Mogliśmy zostawić niewygodne skafandry na pokładzie. Zdarzały się drobne infekcje, ale leczenie nie stanowiło większego problemu. Jak przewidywał Eliot – na początku każdy ruch, każda czynność, sprawiały wielki wysiłek. Mniej tlenu i większe ciążenie… Faktycznie jednak: szybko do tego dało się przyzwyczaić. Po kilku miesiącach, ganialiśmy po okolicy jak frygi. Z ciałem było w porządku; gorzej – z psyche… Skład załogi, oprócz mnie, tworzył jeszcze drugi pilot – Roger Murray i dwie stażystki (to był prosty, szkoleniowy lot na księżyc): informatyk – Amanda Novak i młodszy mechanik – Laura Bolt. Takie ekstremalne sytuacje, jak ta, znakomicie pokazują, że niewiele odbiegliśmy jeszcze od naszych zwierzęcych przodków. Odżywają pierwotne instynkty: samice szukają protekcji samców. Amanda i Roger szybko się dogadali (czuło się ich miętę jeszcze przed odlotem); po kilku tygodniach wszystkim było wiadome, że stanowią parę. Laura widziała lub czuła instynktownie, że na Eliota nie ma co liczyć w sferze uczuciowej. Wydawał się nie zainteresowany płcią przeciwną, ani generalnie – obszarem płciowym; bez reszty pochłaniały go fenomeny biologiczne obcego świata. Może wyraziłem się nie do końca precyzyjnie: seks interesował go na tyle, na ile wyjaśniał na przykład niezwykłą płodność skaczących po drzewach stworków, podobnych do naszych lemurów. Tak więc ja stałem się, z natury rzeczy, realnym obiektem poddańczych zapędów Laury Bolt. Zwierzała mi się często ze swoich ziemskich problemów: biedna, skrzywdzona, bezdzietna kobieta, porzucona niedawno przez męża – pijaka, sadystę, nicponia. We mnie szukała wsparcia i ostoi. Siadaliśmy na skraju pobliskiego urwiska, z którego roztaczał się czarujący widok na rajską okolicę, skąpaną w miedzianej poświacie zachodzącego, egzotycznego słońca, a ona mówiła tak romantycznie: o uczuciach, jakie rodzą się w sercach rozbitków płci przeciwnej, rzuconych na odludną wyspę pośrodku bezkresnego oceanu kosmosu. Wiedzieliśmy, że nigdy nie wrócimy do domu. Rozsądek nakazywał, by tutaj stworzyć sobie nowy dom. Ale moje serce zostało tam – hen, na ziemi. Tam – gdzie mój prawdziwy dom, ukochana żona i kochane nad życie dzieci. Nie godziłem się na taką zdradę uczuć. Świadomie odrzucałem jej miłość. Zacząłem jej unikać, aby nie ulec pokusie. Teraz tego żałuję! Mogłem ją chociaż zwodzić, łudzić… Dopiero później zrozumiałem przyczynę tych jej wszystkich dziwnych nastrojów, zachowań: objawy depresji. Spadała z tego urwiska jak pocisk – z ogromną prędkością. Dwa razy większe ciążenie…

 

11.

 

– To jakiś kamuflaż operacyjny? – zagadnęłam Mortimera, bo też stał w kurtce skórzanej i w dresie, z kapturem naciągniętym na uszy. Przytaknął skinieniem głowy. – Uważajcie! On gdzieś tu jest. Był przynajmniej przed chwilą – ostrzegłam komandosów. – Jasne! – burknął Mortimer. Zastukała seria z pistoletu maszynowego. Pociski świstały i dzwoniły, odbijane od metalowych elementów rusztowania. Rzuciłam się na dzieci, przykryłam je swoim ciałem i zamknęłam oczy. Słyszałam już tylko głosy i odgłosy. – Który gamoń strzelał? Żywcem, mówiłem, żywcem go brać! – to pewnie krzyczał Morty. Teraz już tylko jakieś głuche stuki, jakby uderzenia; jakieś trzaski, jakby łamanie kości; jakieś jęki, przekleństwa i krzyki. Na koniec: takie charczenie, jakby ktoś się dusił. Dopiero teraz odważyłam się otworzyć oczy: wokół walało się kilka bezwładnych ciał, w kamizelkach i kominiarkach, a Morty zwisał w uścisku tego draba, zaplecionym na krtani.

 

12.

 

– Tubylcy byli świadkami samobójstwa Bolt. Jakaś ich grupka obserwowała tę scenę z daleka. Na drugi dzień rano zawitał w nasze progi sam wódz, w otoczeniu licznej świty. Dał do zrozumienia, abyśmy poszli za nim. Sądziliśmy, że to tylko przechadzka do najbliższej wioski, ale podróż trwała kilka godzin (ziemskich godzin). W końcu stanęliśmy u stóp jakiejś strzelistej góry, tonącej w wielobarwnym gąszczu pnączy i powojów. Eliot przyspieszył kroku, sunąc wzdłuż zbocza. Na moment zniknął za szpiczastym klifem. Po chwili wyłonił się zza niego i powrócił biegiem do nas. – Kapitanie, raczej się nie mylę, podstawa tego wzgórza tworzy regularny kwadrat – oznajmił nowinę. – Proszę spojrzeć w górę… Stoki trochę zaokrąglone przez erozję i przyrodę, ale zdają się łączyć ze sobą i zbiegać ku górze pod niespotykanie ostrym kątem. Niespotykanie ostrym, jeżeli mówimy o przyrodzonym tworze natury. Kapitanie, to nie jest góra…, to… piramida: dzieło rąk ludzkich i płód ludzkiego geniuszu – diagnozował Eliot. Spojrzałem na wodza: uśmiechnął się, delikatnie skłonił, obrócił na pięcie i ruszył w drogę powrotną, w otoczeniu świty. Moi kompani protestowali: prosili, bym go zatrzymał, poprosił o wyjaśnienia. Nie wiem: skąd to przyszło… Nie przyszło też nagle, w tej chwili… Zdawało mi się już od dłuższego czasu, że jakoś rozumiem tych ludzi, choć żaden z nich nie wydał żadnego dźwięku. Teraz też dobrze czułem ten dzisiejszy gest wodza… – Czy nikt z was nie zauważył, że ci ludzie nie mówią? – pytałem towarzyszy. – Nie mówią, ale jakoś się rozumieją. My też ich rozumiemy. I nie jest to tylko kwestia mowy ciała… Czy tylko ja słyszę te głosy? Głosy w głowie… – chciałem się upewnić, że nie zwariowałem. Ich podejrzliwe spojrzenia uświadomiły mi, że… tylko ja… Ale to nie szaleństwo! Byłem pewny! – Dobrze, może tylko ja to słyszę, ale to nie paranoja – ciągnąłem dalej. – Oni gadają telepatycznie, a myśl nie zna bariery językowej. Wódz współczuje nam z powodu śmierci koleżanki i prowadzi nas tu, gdzie znajdziemy wyjście z kłopotliwego położenia. Zbadajmy ten obiekt… Novak i Murray – marsz wzdłuż podstawy: szukacie wejścia; Eliot – za mną…! – szkoda mi było czasu na bezowocne dyskusje: wydałem rozkazy. Zbadaliśmy… Zbadaliśmy piramidę i bliską okolicę. Zajęło nam to kilka dni. W tym kosmicznym raju nie martwisz się o jutro i aprowizację: co kilka kroków – krystaliczne zdroje, po owoce wystarczy wyciągnąć rękę, w ciepłe noce nie tęsknisz za kołdrą, posłaniem, ogniskiem. Piramida okazała się czymś w rodzaju naszego wieżowca-miasta, jakie zaczęliśmy budować w pierwszej połowie dwudziestego pierwszego wieku. W dobie świetności – musiało tam żyć, mieszkać i pracować przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy osób. Bardziej zainteresowały nas jednak trzy okoliczne dolinki, wyglądające jak leje po bombach czy kratery wulkanów. Gdy przedarliśmy się przez rozpostarty nad jedną z tych dolinek okap, utkany ze splątanych pnączy, niemal oślepił nas błysk srebrzystego poszycia, odbijającego promienie stojącego w zenicie, tutejszego słońca. Kolisty obiekt przypomniał mi bajki, którymi w dawnych czasach raczyli gawiedź tak zwani łowcy UFO. Pomimo niewątpliwego upływu niemierzalnie długiego odcinka czasu, na pierwszy rzut oka wyglądało, że wszystko działa. Wróciliśmy w te pędy do naszego statku, po komputery. Obróciliśmy w jeden dzień (tutejszy dzień). Trochę mi było głupio, że do tej pory nasza egzystencja zależała niemal wyłącznie od Eliota. – Jeżeli przeżycie zawdzięczamy Eliotowi, to przynajmniej nasz powrót będzie moją zasługą – tą myślą łechtałem nadwątlone ego. W końcu ja byłem w swoim żywiole: elektronika, mechanika, fizyka… Pracowałem bez snu i jedzenia. Wszystkie jednostki i miary łatwo było przeliczyć: każda cywilizacja odnosi je do znanych sobie relacji, a znając relacje tutejsze i konfrontując je z naszymi, szybko to wszystko rozszyfrowałem. Instrukcje, procedury, schematy techniczne – wszystko to było obrazowane trójwymiarowo w ich wirtualnej rzeczywistości. Fala elektromagnetyczna to uniwersalny nośnik informacji: ich komputery, jak nasze, komunikowały się bezprzewodowo. Szybko ustaliłem odpowiednią częstotliwość: mechanizm działania i sposób pilotażu tej jednostki miałem jak na dłoni. – To superszybki pojazd kosmiczny – dzieliłem się z kumplami radosną nowiną. – Po uruchomieniu mechanizmu, poszycie wytwarza jakieś nieznane nam promieniowanie, niewidoczne dla pola Higgsa, otaczające aurą cały obiekt. Coś jak, pamiętacie, stare samoloty, niewidoczne dla radarów. Pojazd staje się niewyczuwalny dla pola Higgsa. A jakie niesie to konsekwencje…? Proste… Naszą prędkość w kosmosie ogranicza głównie pole Higgsa, które nadaje masę. Gdy rośnie prędkość – rośnie masa obiektu; im większa masa – tym trudniej rozpędzić obiekt – i kółko się zamyka. Oni wymyślili to genialnie! Ten statek pozornie nie ma masy, więc maleńki silniczek atomowy rozpędza go do zawrotnych prędkości i niesie na niebotyczne dystanse. Możliwe, że to oni nas odwiedzali w przeszłości – i stąd te legendy o UFO…  

13.

 

– No, powiedz jej Morty, powiedz… – drab cedził przez zęby, to zaciskając, to luzując uścisk na krtani charczącego Mortimera. – Sam jej powiedz… Jeszcze cię dopadnę… – dukał Morty przez opuchnięte gardło. Po chwili ucichł. Wyglądało, że odpływa: wszystkie jego członki zwisały bezładnie. Napastnik rozplótł węzeł, a ciało ofiary osunęło się ciężko na ziemię. – Alice, kochanie… – drab wysunął ku mnie ręce i ruszył w naszym kierunku. Zajęty Mortimerem, nie zauważył, że zdołałam ukryć pod płaszczem walający się opodal pistolet maszynowy. – Stój, bo ci łeb rozwalę! – skierowałem lufę pomiędzy oczy zbira. – Alice, skarbie, odłóż tę zabawkę. Krzywdę sobie zrobisz, albo dzieciakom… – jego głos zabrzmiał ciepło i spokojnie, a nogi zrobiły kilka kroków do przodu. – Jeszcze krok, a pociągnę za cyngiel! – starałam się brzmieć groźnie; uniosłam szczerbinkę do oka a palec położyłam na spuście…

 

14.

 

– Pierwszy entuzjazm szybko opadł… Na twardym dysku komputera pokładowego obcych znalazłem szczegółowy atlas wszechświata. Była tam oczywiście wpisana też mapa naszej galaktyki i naszego układu słonecznego. Znalazłem aplikację wyznaczania trajektorii. Gdy przeliczyłem to wszystko na ziemską miarę czasu – wyszło, że lot potrwa jakieś sto czterdzieści lat. To były bardzo szybkie statki, ale ich prędkość też przedstawiała przecież pewną wartością skończoną. Na pokładzie znaleźliśmy oczywiście kapsuły hibernacyjne. Jak zbadał to wszystko nasz nieoceniony Eliot: wnętrze kapsuły rozpraszało aerozol toksyny spowalniającej do minimum czynności życiowe i utrzymywało stałą temperaturę – na poziomie naszych dwóch, trzech stopni Celsjusza. Ten sposób omijał problemy związane z krystalizacją wody w tkankach, w temperaturach minusowych. Kapsuły były ciasne, bo i tubylcy byli od nas mniejsi – sięgali nam zwykle do brody. (Efekt większej siły ciążenia.) Niemniej, szło się od biedy w nie wcisnąć (przymierzyliśmy się do nich), bo byli szersi w ramionach. (Kolejny efekt podwójnego ciążenia.) Co jednak mi z tego, że dobiję do rodzinnej przystani za sto czterdzieści lat…? Żona będzie pewnie sędziwą staruszką. Dzieci dawno zapomną ojca, a i może przeleją swą miłość na innego opiekuna, który (nie wątpiłem w to, mając na uwadze urodę i temperament żony) otoczy protekcją i obdarzy uczuciem mój zgubiony dom. Może już lepiej, jeżeli pozostanę w ich pamięci, w panteonie poległych herosów…? Żadnych wątpliwości, co do pragnienia powrotu, nie mieli nasi zakochani. Upchnęliśmy ich więc z Eliotem w kapsuły i wyekspediowaliśmy w drogę, w jedną stronę. Nie potrzebowali nawet żarcia; automatyczny pilot miał ich nie tylko dowieść do Ziemi, ale i bezpiecznie posadzić na jej powierzchni. Eliot ani myślał wracać. – Popatrz… Jesteśmy w raju – mówił. – Ten raj, to też raj dla egzobiologa. Tu wszystko, każda forma życia, jest egzo. Ja tu jestem pierwszy, ja pierwszy to badam, pierwszy opisuję, jak podróżnik, który odkrył nowy ląd. – Ale każdy podróżnik wracał ze swoimi notatkami do cywilizacji, wydawał dzieło, zbierał splendor. A ty…? Zbadasz to, opiszesz, wiedzę zabierzesz do grobu – studziłem zapał niestrudzonego naukowca. – Niekoniecznie… – nie ustępował. – Kiedy Roger z Amandą dotrą do ziemi, nasi zbadają statek i pewnie opanują tę technologię. Ile to potrwa? Licząc czas na drogę powrotną, spodziewam się tutaj ziemian za jakieś trzysta lat. Na razie udało się nam przedłużyć ludzkie życie do około dwustu lat. Zbadałem materiał genetyczny tuziemców: komórki jelitowe, zebrane w wychodkach… Niemal nie różnią się od nas genetycznie: albo ewolucja węgla przebiega w całym kosmosie tak samo, albo mamy tu do czynienia z panspermią. Kojarzysz…? Oni mogli zaszczepić życie na naszej planecie. Co innego mnie jednak bardziej zastanowiło: pomijając inne różnice, w porównaniu z nami, brakuje im dwóch szczególnych genów. Zapewne wiesz, że obecnie dominuje teoria śmierci zaplanowanej genetycznie; że istnieją geny, kierujące naszą biologiczną egzystencję ku niechybnej zagładzie. Tych genów szukamy już blisko sto lat; jak dotąd – bezskutecznie. Oni je znaleźli i… usunęli. Sumując pewne mutacje, pojawiające się mniej więcej w stałych przedziałach czasowych, wyliczyłem, że oni żyją przynajmniej sto razy dłużej: ich staruszkowie mają po dwadzieścia tysięcy lat. Mam w pełni wyposażone laboratorium… Wiem: o które geny chodzi… Mogę cofnąć komórki mojego naskórka do komórek macierzystych, wyciąć z nich te geny i sam siebie zainfekować takimi komórkami. Mogę spokojnie czekać na przybycie naszych… i na publikacje, i na splendory. Tobie proponuję to samo… 

 

15.

 

– Mamusiu, nie…! – Mag się wyrwała spod ściany, wskoczyła na niego, jak na rumaka, zaplatając mu nogi na torsie i ręce na szyi, i osłaniając go całym swoim ciałem. – Mamusiu, nie strzelaj do tatusia! – błagała przez łzy. – Alice, rzuć to żelastwo – teraz on się odezwał. – Już dobrze, Mag. Mag, aniołku, wracaj do mamy. Alice, w porządku, nie robię ni kroku! Zobacz: siadam w tym miejscu, gdzie stoję. Kochanie, daj mi to wszystko wytłumaczyć. Skarbie, pozwól, zaraz ci wszystko opowiem… – brzmiał ciepło, swojsko i przekonująco. Pozwoliłam…

 

[…] – Propozycja Eliota nie przypadła mi tak samo do gustu, jak stuczterdziestoletnia podróż. Nie mogłem… nie chciałem pogodzić się z myślą, że więcej was nie zobaczę; że nigdy was nie zobaczę lub nie zobaczę takimi, jakimi widzę dzisiaj. Z wodzem rozumieliśmy się już zupełnie dobrze. Niełatwo to wytłumaczyć. Mówiłem o głosach w głowie… Ale głosy mają język; to były jakby gotowe myśli, wyświetlające się bezpośrednio w mózgu. Przełożę to jednak na słowa, no bo inaczej się nie da… Znał oczywiście moje rozterki, gdy spotkaliśmy się znowu. Poszliśmy na to urwisko, z którego rzuciła się Laura. To była długa, pouczająca rozmowa: – Byliśmy cywilizacją, podobną do waszej – rozpoczął. – Też na początku nadmiernie eksploatowaliśmy naszą planetę. Potem przyszło opamiętanie. Przenieśliśmy życie do domów-miast, by odtworzyć maksimum areałów dziewiczej przyrody. Okiełznaliśmy źródła energii alternatywnej; nie potrzebowaliśmy paliw kopalnych. Inne kopaliny, niezbędne do rozwoju wysoko zaawansowanych technologii, czerpaliśmy z księżyców, planetoid i komet. Nauczyliśmy się, jak widziałeś, latać na dowolne odległości. Informatyzacja życia, jak u was, była nadrzędną ideą. Gdy opanowaliśmy poręczniejsze nośniki informacji od fal elektromagnetycznych, wszczepialiśmy noworodkom czipy biomolekularne, pełniące zadania komunikatorów i komputerów. Cała zgromadzona wiedza stawała wtedy otworem, a do porozumiewania się na odległość nie potrzebna była już mowa i jakieś specjalne urządzenia. Te czipy powielały się same, dziedziczone przez potomstwo w genach. Czipy tworzyły sieć, tak że staliśmy się wszyscy podzespołami jednego, wielkiego komputera. Powszechność informacji niezwykle łagodzi obyczaje. Tak samo: brak chorób, cierpienia i oddalenie widma śmierci. Już twój Eliot to zauważył, że zdecydowanie przedłużyliśmy genetycznie czas naszej egzystencji. Zwalczyliśmy też wszystkie choroby; udoskonalimy po prostu do perfekcji system samonaprawy organizmu. Miało to oczywiście też swoje koszty… Natura nie daje się łatwo oszukać: wzrost długości życia i spadek śmiertelności ograniczył drastycznie liczbę narodzin i niezmiernie wydłużył okres dzieciństwa, ale to nawet dobrze, bo przyroda sama rozwiązała problem przeludnienia. Życie bez bodźców, stymulujących pierwotne instynkty, hamuje kreatywność. Kreatywność staje się zbędna, gdy osiągamy już wszystko. Ginie rywalizacja, a wraz z nią – to, co nazywacie komercjalizacją. Nikt nie chce być lepszy od drugiego, bo każdy jest tak samo dobry. Nikt nie chce krzywdzić drugiej istoty, bo sam to odczuwa jako krzywdę. Ten system informatyczny się do tego przyczynia: gdyby któryś z nas uderzył bliźniego, jak u was, bolałoby go tak samo. Bez sensu… Tak łagodnieją obyczaje. Wtedy szkoda nawet zabijać zwierząt – po to tylko, by jeść. Lepiej zmodyfikować genetycznie rośliny, by miały takie właściwości odżywcze, jak mięso. Nawet drapieżniki, żywione takimi owocami, tracą mordercze instynkty w drugim, trzecim pokoleniu. Upadek komercjalizacji sprowadza brak zainteresowania całym cywilizacyjnym blichtrem. Człowiek zaczyna doceniać dziedzictwo przyrody i rajskie życie. Tak wyglądał upadek naszej cywilizacji: porzuciliśmy to wszystko niemal jednego dnia. Chodzi tu oczywiście o UPADEK w twoim rozumieniu tego słowa; my uznajemy to za kolejny, najwyższy i ostateczny etap rozwoju cywilizacji. Jeżeli sami się nie zniszczycie, pewnie i was to kiedyś czeka… – I nie szkoda wam było…? – wtrąciłem. – Chociażby tych lotów: zgłębiania kosmosu, zwiedzania innych światów, planet… I nie boicie się, że nasi tu wrócą i wszystko to spieprzą? Sam przecież dałeś nam w ręce tę technologię. – Wszechświat nie ma dla nas tajemnic, jak dla was – cedząc myśli, pierwszy raz podczas tej rozmowy spojrzał mi prosto w oczy. – Nie jesteśmy też bezbronni! Coś ci pokażę… – wskazał dłonią nasz statek, a ten zaczął unosić się w górę; zrozumiałem – telekineza! – Jesteś zdolniejszy od swych towarzyszy, dlatego się z nami porozumiewasz – kontynuował, przechodząc nad tym magicznym popisem do porządku dziennego, choć widział, bez wątpienia, mój podziw i moją fascynację. – Niektórzy wasi ludzie też to potrafią; nazywacie to bodaj telepatią. W zasadzie, każdy lepiej uorganizowany system nerwowy to potrafi. Kwestią jest tylko powszechne, świadome i swobodne operowanie tym narzędziem, co właśnie umożliwiają nam nasze czipy. Waszą cywilizację ogranicza fala elektromagnetyczna; nas też kiedyś ograniczała. Ogranicza obieg informacji, z uwagi na małą prędkość. Myśl nie jest falą elektromagnetyczną, jak pewnie jeszcze sądzicie. Myśl przemieszcza się bezczasowo, niesiona przez pewne cząsteczki elementarne z zakresów spektrum, które wy nazywacie ciemną energią. Zrobimy doświadczenie. Popatrz przed siebie… Wiem, co widzisz…: senne, łagodne wzgórza, pokryte szmaragdowym kobiercem łąk i lasów, pocięte kaskadami kryształów strumieni i wodospadów, odcięte rozmytą, mglistą linią od lazuru świetlistego nieba, malowane złotem promieni iskrzącego słońca. Ten widok cię jednak nie cieszy, nie roztkliwia. Chciałbyś być gdzie indziej; NIE TU! A teraz zamknij oczy. Gdzie jesteś…? Wspominasz: widzisz swój dom i swój ogródek. To pierwsze urodziny Jacka. Ogród pełen dzieci. Jest tort urodzinowy. Mag hasa z rówieśnikami. Dzieciaki oblewają się wodą. Dorośli przywołują je do porządku, pieką kiełbaski na ruszcie, popijają piwo. Alice wygląda… olśniewająco! Widzisz…: myśl łamie zasady fizyki – cofa się w czasie. Dość wspomnień! (Poczułem, że wódz kładzie mi dłonie na głowie.) Jesteś tam. Jesteś tam TERAZ. Widzę to samo, co ty: noc. Tam teraz jest noc. Stoisz na ganku swojego domu. Wchodzisz do środka. Śmiało: nie musisz otwierać drzwi. Drzwi cię nie zatrzymują. Idziesz do sypialni dzieci. Śpią jak aniołki. Przechodzisz do waszej sypialni. Alice śpi; śpi niespokojnie. Chyba się budzi, coś przeczuwa. Nie powinna cię teraz zobaczyć; to byłby szok. Skacz przez okno… – gdy ta ostania myśl wodza zaświtała w mej głowie, poczułem, że lekko mnie popchnął. Pchnął w otchłań tego urwiska, nad którym gawędziliśmy i w które rzuciła się Laura. Chwilę wcześniej wcisnął mi coś zimnego za pazuchę… – U was to chyba cenią – wyszeptał do środka mózgu. Straciłem grunt pod nogami… – Gdzie myśl, tam i ciało – pochwyciłem ten ostatni błysk jaźni wodza, spadając w przepaść. Nie leciałem jednak z impetem w dół jak Laura, jak pocisk. Czułem raczej, że łagodnie szybuję – niczym na spadochronie, niby na paralotni. Nie czułem strachu, z tęsknotą czekałem jednak na zderzenie z ziemią. Nastąpiło… Nie było może gwałtowne, szczególnie bolesne, na tyle jednak zdecydowane, że wybudziło mnie z tej hipnozy, błogiego odrętwienia. Leżałem na wznak, na… trawniku przed naszym domem. Przez chwilę nie mogłem dojść do siebie, jakbym spał dotąd i wyrwał się właśnie teraz z tej sennej mary. Byłem jednak TU: realny, rzeczywisty, w konkretnym miejscu i czasie. Nic z tego nie rozumiałem; nie miałem pojęcia – jak pokonałem miliony lat świetlnych, miliardy gromad galaktyk. Tak, jak znalazłem się tam w jednej chwili, tak w jednej chwili wróciłem z powrotem. Nie mogłem przecież wejść tak po prostu do domu: zszokowałbym ciebie i dzieci. Ta zimna bryła uwierała pod pachą: wielki kłąb złotego drutu, wyrwanego, widać, z jakiegoś starego urządzenia. Tam – walający się złom, bez żadnej wartości dla wodza i jego pobratymców. Noc przekoczowałem na stacji metra. Rano pobiegłem od city, zarejestrowałem bezimienne konto szyfrowe w pierwszym bankomacie i spieniężyłem złoto w pierwszym kantorze. Wystarczyło spokojnie na małe mieszkanko, ubranie i żarcie. Postanowiłem was najpierw obserwować z daleka, potem może jakoś się zbliżyć, a ujawnić – dopiero w jakimś sprzyjającym momencie. Powinienem przewidzieć, że wzbudzę twój niepokój – niepokój o siebie i dzieci. Morty wykorzystał swoje kompetencje: wszczął tajne i skromne (na szczęście) postępowanie operacyjne, bez wiedzy przełożonych. Szybko ustalił oczywiście, że nieszczęsny zapaśnik siedzi ciągle zamknięty w wariatkowie. Połapał się, że jakoś powróciłem. Chciał mnie koniecznie złapać; przechwycić po cichu. Sądził, że wszedłem w kontakt z obcymi, że skrywam tajemnice nieznanych technologii. Chciał mnie pokroić…; poszukać bionicznych mięśni. Bioniczne mięśnie – tak zinterpretował moją sylwetkę, moją tężyznę fizyczną, moje zdolności bojowe i wysiłkowe. Technologia – bardzo przydatna dla armii… Chciał upiec kilka pieczeni przy jednym ogniu: pozyskać nową technologię i zgarnąć cały splendor, pozbyć się konkurenta do twego serca i uczuć naszych dzieci. A…! Sądzę, że to odszkodowanie, które dostałaś po mnie, gdy już uznano mnie za zmarłego, też było ważnym motorem jego działania. Armia wysoko nas ubezpiecza, by pozbyć się ewentualnych roszczeń rodziny. A te mięśnie, ta szybkość… – to efekty ćwiczeń w warunkach większej grawitacji i obniżonej dostępności tlenu. Grawitacja też nieco mnie przykurczyła. Wieźliśmy trochę nowego sprzętu fitness na stację księżycową, bo tam treningi oporowe są koniecznością – chronią przed astenią, sarkopenią i osteoporozą. Wiesz, że zawsze lubiłem rekreację ruchową. W armii – to nawet obowiązek. Tak samo – jak sztuki walki i różne zajęcia militarne. W naszym nowym raju ćwiczyłem dla zabicia czasu i po to, by zająć czymś myśli i nie zwariować. Mniej tlenu, większe ciążenie, te ich wysokobiałkowe owoce – mięśnie rosły jak na drożdżach. Ruchy, skoki, które najpierw przychodziły z trudem a potem wydawały się w tamtych warunkach normalne, tu były błyskawiczne i kangurze. Chłopaki z naszej jednostki specjalnej, na rozkaz Mortimera, próbowali mnie dopaś kilkukrotnie; nie mieli szans… Morty wykombinował, że porwie ciebie i dzieci, a wtedy ja pewnie spróbuję was uwolnić. Resztę już znasz, bo uczestniczyliśmy w tym razem…

 

– Tak właśnie mniej więcej wyglądały, panie generale, okoliczności mojego porwania i historia tułaczki mojego męża. Mam pewność, że pan, człowiek o niezwykle wysokiej wrażliwości moralnej i etycznej, właściwie oceni całą tę sprawę i odpowiednio naświetli ją prokuratorowi i Komisji Badania Wypadków Kosmicznych.

 

– Pani pewność ma mocny fundament w mojej osobie! Nie myślę mieszać w to wszystko prokuratury wojskowej: połamani komandosi wracają do zdrowia, Mortimer odzyskał podobno już mowę. Gdy całkiem wydobrzeje, zajmie się nim nasza wewnętrzna komisja dyscyplinarna. Degradacja – to chyba najlżejsza kara, jak go spotka. W każdym razie – nie będzie już sprawiał kłopotu; nie będzie miał możliwości i kompetencji. Dopilnuję tego… A Komisja…? Komisja okrzyknie pewnie Nicolasa bohaterem. Jeżeli oboje się upieracie, aby Nicolas odszedł ze służby, podpiszę oczywiście jego dymisję. Niemniej, zachęcam do współpracy z Wojskowym Instytutem Naukowym. Tu pani mąż miałby szerokie pole do popisu: to ciepła i dobrze płatna posada, i na miejscu; nie trzeba nigdzie latać, wiele czasu dla domu i rodziny. A…! Jeżeli chodzi o to odszkodowanie… Pytałem naszych prawników: ubezpieczyciel nie ma żadnych podstaw do cofnięcia decyzji. Odszkodowanie wypłacono z tytułu śmierci pilota; ani jednak ogólne przepisy prawne, ani szczegółowe paragrafy umowy tego ubezpieczenia, nie przewidują okoliczności… ZMARTWYCHWSTANIA.

 

Sławomir Ambroziak

 

Koniec

Komentarze

Miałeś kilka bardzo ciekawych pomysłów, spodobały mi się.

Jeśli chodzi o wykonanie – nie ma potrzeby oddzielania wypowiedzi w dialogach dodatkową wolną linijką. Same dialogi – Twoje postacie wygłaszają bardzo długie kwestie. To nie wypowiedzi, to referaty. Przez to brzmią nienaturalnie.

Czasem coś mi zazgrzytało w konstrukcji zdania, ale ogólnie nieźle.

Jadąc tą drogą do nas, na prawo i lewo rozciągają się tylko łagodne pagórki, porosłe trawą i wrzosem.

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo bzdury wychodzą – wygląda, że to pagórki jechały drogą.

Literówki: dopaś, niegdzie.

 

Edit: Aha, bardzo głośno zgrzytnęły mi wszczepiane części, które potem kopiowały się w genach. Lamarkizm i to ekstremalny.

Babska logika rządzi!

Finkla, dzięki za komentarz i słowa konstruktywnej krytyki!

 

Kurcze, bodaj dziesięć razy czytałem. Myślałem, że wszytko wyczyściłem. Literówki są wredne, szczególnie te – nie łapane przez korektor tekstu. Pracując od lat w różnych redakcjach, mam przykre z tym doświadczenia: teks wraca niejednokrotnie z korekty, z literówką, a po jej wyłapaniu (przy ostatecznym sczytywaniu gotowej szczotki), inna literówka pojawia się w druku.

Rozdzielenie kwestii dialogowych wolną linijką – to cecha nowszych wersji programu wordowskiego, który domyslnie robi odstęp, po naciśnięciu “Enter”. Można użyć oczywiście “Shift”, ale to trochę kłopotliwe. Nie zwróciłem na to uwagi, bo sadziłem, że to nieistotne.

Bohaterowie wygłaszają długie kwestie, bo tak wykombinowałem konstrukcję tej opowieści: w zasadniczej swojej części jest ona monologiem żony, która przekazuje wiernie słowa zaginionego małżonka. Najczęściej mamy więc tutaj do czynienia z narracją w pierwszej osobie. Chciałem poeksperymentować z konstrukcją, bo znudził mnie już trochę dwuosiowy stereotyp – albo trzecia, albo pierwsza osoba.

Wprawne oko wyrobionego czytelnika lub aktywnego twórcy – to skarb! Zgadzam się, że zmiana podmiotu we wklejonym przez Ciebie zdaniu jest może pewną niezręcznością, ale – w moim odczuciu – całość wygląda raczej zrozumiale i brzmi dosyć zgrabnie. Ale to tylko moje odczucie…

Rozumiem, że “zgrzyt” dotyczący samokopiujących się czipów biomolekularnych – to tylko Twoja osobista awersja.? Przecież to właśnie klasyczna fantastyka naukowa!

 

Jeszcze raz serdecznie dziękuję!

 

 

 

 

 

 

Twój tekst, Ty decydujesz. Ja tam tylko informuję, jakie odczucia może mieć czytelnik.

Lamarkizm – możliwe, że to osobista awersja. No nie lubię głupich hipotez naukowych i już. Telepatię i telekinezę jakoś łyknęłam, ale kopiowania wszczepu – nie. Toż nie w genom się go wkleja…

Babska logika rządzi!

Twoje odczucie jako czytelnika jest dla mnie niezwykle ważne. Przecież to dla czytelników piszemy!

 

Finkla, podobne hipotezy nie są wcale takie głupie. Zobacz: jeżeli uda się stworzyć komputer białkowy, bramkujący kwanty energii, czyli kodujący zero/jedynkowo informację, będzie można przepisać go na kod zasad azotowych i wprowadzić do genomu.

 

 

 

 

 

 

 

Aaaa, po wprowadzeniu do genomu będzie się kopiował. Jak każdy GMO. Ale Twoi bohaterowie czip chyba do głowy wszczepiali.

Babska logika rządzi!

Skrót myślowy: gen koduje białko charakterystyczne dla neuronów mózgu. Wszczepiamy do mózgu poprzez genom. Nie rozwijałem tego, bo sądziłem, że może to być zbyty skomplikowane dla przeciętnego czytelnika. Zresztą, taki techniczny wywód mógłby wydać się nienaturalny w telepatycznej rozmowie bohatera z wodzem. Tak sądziłem, przynajmniej…

Genialne opowiadanie. Świetnie poprowadzona, dwuliniowa fabuła. Koncept interesujący i oryginalny. Udało mi się wypatrzyć tylko jedną literówkę "gwiazdy firmowe" i jeden ortograficzny "Coś ci pokarzę". Ode mnie 6/6

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Wicked, dzięki!

Cieszę się, że Ci się opowiadanko podobało i że oceniłeś tak wysoko. Masz oko… Jak wyżej pisałem: sczytywałem bodaj z dziesięć razy, a literówki są wredne. Obie, wyłapane przez Ciebie, są niewidoczne dla korektora tekstu. Jeszcze raz dziękuję!

Nie ma za co :) Rzeczywiście, literówki czasem potrafią się nieźle ukryć. 

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Dokładnie!

 

 

Zaprosiłeś mnie bym przeczytała Nie tu, ale nie zadbałeś, by lektura dostarczyła mi przyjemności. Niezły pomysł, ale wykonanie, moim zdaniem, pozostawia sporo do życzenia. Może niektórzy nie zwracają na to uwagi, ale jak dla mnie, tekst z usterkami czyta się fatalnie. Parę błędów wyłapałam – nie wiem dlaczego, bo zauważyłam, że nie masz zwyczaju nanosić poprawek – ale przydałoby się także przebudować niektóre zdania. :-(

Mogę tylko wyrazić nadzieję, że w przyszłości bardziej zadbasz o jakość prezentowanego tekstu.

 

Re­kor­dzi­stów sys­tem ewi­den­cji roz­po­znał od razu po twa­rzach – wszyst­ko to miesz­kań­cy bli­skiej oko­li­cy. – Masło maślane. Okolica jest bliska z definicji.

 

Tam dosyć ciem­no i o po zmro­ku nikt się tam ra­czej nie kręci. – Albo o, albo po.

 

Prze­cież to ty ka­żesz mówić na sie­bie moim dzie­ciom: „tato”. – Wolałabym: Prze­cież to ty ka­żesz moim dzieciom mówić na sie­bie: „tato”.

 

Dokąd cho­dzi­ło tylko o mnie, nic ci nie mó­wi­łam. – Wolałabym: Dopóki cho­dzi­ło tylko o mnie, nic ci nie mó­wi­łam.

 

Róg lau­ro­wej widać prze­cież spoza ostat­niej huś­taw­ki…Róg Lau­ro­wej widać prze­cież spoza ostat­niej huś­taw­ki

 

Panie ma­jo­rze, przed­ło­żo­ne przez pana pa­pie­ry upo­waż­nia­ją do po­wzię­cia rze­czo­nych in­for­ma­cji… – Wydaje mi się, że informacji nie można powziąć. Powziąć można decyzję.

Proponuję: Panie ma­jo­rze, przed­ło­żo­ne przez pana pa­pie­ry upo­waż­nia­ją do otrzymania/ uzyskania rze­czo­nych in­for­ma­cji

 

Te mury mają setki lat, a syl­we­ta spo­wi­te­go po­wo­jem do­mo­stwa… – Podejrzewam, że domostwo mogło byś spowite raczej bluszczem, nie powojem.

 

…czy uod­por­ni­my się na tu­tej­sze pa­so­ży­ty i za­adop­tu­je­my tu­tej­sze sa­pro­fi­ty… – Czy na pewno chodzi o usynowienie saprofitów? ;-)

 

Ter­mo­metr ze­wnętrz­ny po­ka­zał 24 stop­nie.Ter­mo­metr ze­wnętrz­ny po­ka­zał dwadzieścia cztery stop­nie.

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

Pod­cho­dzi­li, gła­ska­li po­szy­cie ska­fan­drów, pu­ka­li w klo­sze heł­mów… – Klosz hełmu – co to takiego?

 

Do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li od­wa­ży­łam się otwo­rzyć oczy. W koło było pusto.Wkoło było pusto.

 

Na drugi dzień rano za­wi­tał w na­szych pro­gach sam wódz, w oto­cze­niu licz­nej świty.Na drugi dzień rano za­wi­tał w na­sze pro­gi sam wódz, w oto­cze­niu licz­nej świty.

 

Wódz współ­czu­je nam śmier­ci ko­le­żan­ki i pro­wa­dzi…Wódz współ­czu­je nam z powodu śmier­ci ko­le­żan­ki i pro­wa­dzi

 

Ko­li­sty obiekt przy­po­mniał mi bajki, ja­ki­mi w daw­nych cza­sach…Ko­li­sty obiekt przy­po­mniał mi bajki, którymi w daw­nych cza­sach

 

Wró­ci­li­śmy w te pędy do na­sze­go stat­ku, po nasze kom­pu­te­ry. Ob­ró­ci­li­śmy w jeden dzień (tu­tej­szy dzień). Tro­chę mi było głu­pio, że do tej pory nasza eg­zy­sten­cja za­le­ża­ła nie­mal wy­łącz­nie od Elio­ta. – Je­że­li nasze prze­ży­cie za­wdzię­cza­my Elio­to­wi, to przy­naj­mniej nasz po­wrót bę­dzie moją za­słu­gą – tą myślą łech­ta­łem nad­wą­tlo­ne ego. – Powtórzenia.

 

… au­to­ma­tycz­ny pilot miał ich nie tylko do­wieść do ziemi – …au­to­ma­tycz­ny pilot miał ich nie tylko do­wieźć do Ziemi

 

…ja pierw­szy to badam, pierw­szy opi­su­ję, jak po­dróż­nik, co od­krył nowy ląd.  – …ja pierw­szy to badam, pierw­szy opi­su­ję, jak po­dróż­nik, który od­krył nowy ląd.

 

Ale każdy po­dróż­nik wra­cał ze swo­imi no­tat­ka­mi do cy­wi­li­za­cji, wy­da­wał dzie­ło, zbie­rał splen­dor. – Wolałabym: …wy­da­wał dzie­ło, otaczał go splen­dor/ spływał na niego splendor.

 

Z wo­dzem ro­zu­mie­li­śmy się już zu­peł­nie do­brze. Nie łatwo to wy­tłu­ma­czyć.Niełatwo to wy­tłu­ma­czyć.

 

Coś ci po­ka­rzę… – wska­zał dło­nią nasz sta­tek… – Co chciał pokarać bohaterowi i dlaczego? ;-)

Coś ci po­ka­żę… – wska­zał dło­nią nasz sta­tek

 

…nie trze­ba nie­gdzie latać, wiele czasu dla domu i ro­dzi­ny. – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, znalazłaś czas…?! Fantastycznie! Serdeczne dzięki!

 

Poprawki naniosę, oczywiście! Zarobiony jestem. Mam też trochę wątpliwości, a chciałem poprawić to wszystko za jednym zamachem. Co do “Mężczyzny z pozytywką” – wątpliwość wyraziłem w tamtym wątku. Tutaj – mam takie:

 

“Powziąć informację” – żywcem z języka prawniczego i literatury szpiegowskiej. Skoro lekarz porusza z oficerem kwestie prawne, będzie to (w moim odczuciu), jak najbardziej, na miejscu.

 

“Bliska okolica” – z mowy potocznej. Często mówimy o “bliższej i dalszej okolicy”. Chociaż frazeologicznie wątpliwe, pojawia się w monologu komandosa, więc powinno chyba tak zostać.

 

“Klosz chełmu” pojawia się w wielu filmach SF. W “Marsjanie atakują” (jeżeli dobrze zapamiętałem tytuł) – obcym pękały głowy pod takimi kloszami; muzyką klasyczną traktowali ich Ziemianie.

 

Chłodna i nieprzystępna. Prawdziwa Pani Profesor. Może coś cieplejszego…? Może wrażenia ogólne: pomysł fabularny, futurologiczny, styl narracji. Twoje profesjonalne, surowe oko, Regulatorzy, jest wprost nieocenione. Twoje uwagi to skarb! Wybacz: wszystko to jednak kosmetyka. Mnie by najbardziej interesowało: czy znajdujesz w tym odrobinę talentu, czy mam to ciągnąć, pracując nad warsztatem (pod Twoim czujnym okiem, oczywiście!), czy też nie tracić czasu i zająć się pielęgnacją ogródka?

 

Serdeczne dzięki – raz jeszcze!

 

 

 

Powziąć informację – przyjmuje do wiadomości, że to termin prawniczy/ szpiegowski, ale ja jestem prostą kurą domową, nieobeznaną z żargonem tak prawniczym jak i szpiegowskim, i to sformułowanie w opowiadaniu SF razi mnie, tym bardziej że SJP definiuje: powziąć  1. «zdecydować o czymś» 2. «zacząć żywić jakieś uczucie w stosunku do kogoś, czegoś»

 

Bliską okolicę, jakkolwiek nie podoba mi się, mogę uznać, bo faktycznie, komandos będzie mówić raczej językiem potocznym, choć z drugiej strony, będąc komandosem, powinien umieć wyrażać się precyzyjnie.

 

Klosz hełmu – w pierwszej chwili miałam wrażenie, że piszesz o przezroczystej osłonie, chroniącej twarz, takiej jak np. w kasku motocyklowym. Dopiero potem wyobraziłam sobie astronautę w pełnym rynsztunku i zobaczyłam szklaną kulę otaczającą głowę i hełm. Jasne. ;-)

 

Moje oko, Ambroziaku, a nawet oboje, rzeczywiście są surowe i takie pozostaną, albowiem nigdy nie pozwolę, by ktokolwiek poddał je obróbce termicznej. ;-)

Nie jestem jednak profesjonalistką, wręcz przeciwnie – zwykła ze mnie amatorka. ;-)

Nie mogę się jednak zgodzić, że Twoje potknięcia są drobiazgami. Nie dla czytelnika. Owszem, jakaś literówka, powtórzenie, zbędny zaimek – jestem pobłażliwa, ale dla błędów ortograficznych, czy zdania skonstruowanego w sposób utrudniający jego odczytanie, nie mam zrozumienia. :-(

 

Nie zadawaj mi pytań, na które nie mogę udzielić odpowiedzi – nie wiem czy masz talent, nie mnie to oceniać. Bywa, że z trudem brnę przez książkę utalentowanego i uznanego autora, a zdarza się i tak, że tu, na naszej stronie, nie mogę oderwać się od opowiadania debiutanta.

Twoje Nie tu, przeczytałam z przyjemnością, ale nie powiem Ci czy masz cokolwiek ciągnąć, bo decyzję musisz podjąć sam; jeśli pisanie sprawia Ci przyjemność, oczywiście pisz. A nad warsztatem zawsze warto pracować. Mam nadzieję, że czasu znajdziesz dość, także na pielęgnację ogródka. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dobra, olewam ogródek, biorę się za poprawki. I tak to tylko figura retoryczna, bo nie mam ogródka.

 

Nad żargonem prawniczym utyskują językoznawcy. Taka jest rzeczywistość: język to żywe stworzenie. Wydaje mi się, że powinniśmy uważać, aby – w pogoni za hiperpoprawnością – nie zgubić żywego języka.

 

Jeszcze raz dziękuję za trafne uwagi i nieocenioną pomoc.

OK! Znalazłem w końcu chwilkę i wszystko wyczyściłem.

 

Dziękuję Koleżankom i Kolegom za wskazanie usterek.

No. Coby nie było, ambroziaku, że słowa na wiatr rzucam. Choć późno, to jednak przybyłem, zobaczyłem i nieźle się bawiłem. Kilka literówek znalazłem:

gdy ta ostatnia

dopaść kilkukrotnie

jaka go spotka

Fabularnie wciągające, oryginalne i przyjemne w odbiorze. Zgodzę się jednak, że wypowiedzi postaci zajmujące całe rozdziały (?) troszkę odbierają tekstowi, który mimo to stoi na całkiem wysokim poziomie. Przyjemnie się czytało.

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

Witaj Gnoomie, staruszku! Eee, wiedzę, że sporo odmłodniałeś od czasu naszej ostatniej korespondencji. Brawo! Nie wiem, jak to zrobiłeś (w końcu to portal fantastyki naukowej), ale zgłoś pomysł do Urzędu Patentowego – zostaniesz milinerem!

A poważnie… Dzięki za wizytę i komentarz. Serdeczne dzięki za literówki. Chorobcia… tyle osób czytało, a jeszcze się coś ukryło. Te dłuższe monologi to, jak już pisałem, takie moje eksperymenty z narracją. Próbuję tchnąć trochę ożywczego ducha w skostniałe formy literackie. Narracją bawię się też, chociaż w zupełnie inny sposób, w “Święcie much”.

 

PS. Przymierzam się właśnie do Twojego opowiadanka pirackiego. No, w końcu obaj znaleźliśmy się w gronie zwycięzców. Gratuluję!  

A, Gnoomie, dzięki też za piątkę! Dopiero teraz zauważyłem…

O, obiecałam i zapomniałam, wstyd! Przeczytałam dawno temu, ale do tej pory pamiętam, więc musiało być dobre:) Myślę, że pomysł bardzo ciekawy, natomiast eksperyment z narracją utrudnił mi czytanie – podchodziłam kilka razy. Gdybyś opracował ten pomysł w przystępniejszej formie tekst spokojnie mógłby trafić do druku, moim zdaniem oczywiście.:)

A! Widzałam Twój tekst w Szortalu listopadowym – gratulacje!

Jako przyszły naukowiec (mam nadzieję) eksperymenty wszelakiej maści, a szczególnie literackie, uważam za dobrą inicjatywę. Choć nie wszystkie są udane, plus dla ciebie za myślenie poza pudełkiem.

A do Much planowałem zaglądnąć tak czy siak, Piracki oponencie, tak więc tylko mnie zachęciłeś.

Opowiadanie na piątkę, to i piątkę dałem. Nie ma za co dziękować. ;)

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

Rooms, dzięki za lekturę i komentarz!

Eee, olać druk. Jak będę miał fantazję, to sam sobie wydrukuję. Wiesz, jak już mówiłem Gnoomowi, lubię się bawić narracją: trzeba czasami przewietrzyć zatęchłą atmosferę. Bawię się też narracją w “Święcie much”, a w “Genezie zagłady” to jadę już z tym po bandzie. “Smyczek” też był przecież narracyjnym eksperymentem, utrzymanym w klimacie prozy poetyckiej.

Widziałem też Twój wpis na forum szortalowym. Miło mi, że dostrzegłaś moje opowiadanie. Szortal to wdzięczne medium. Zakwalifikowali do publikacji jeszcze jeden mój tekst; wkrótce się pewnie ukaże.

Pozdrawiam!

Gnoomie, gratuluję kolejnej publikacji w Bibliotece. Przeczytałem na stronie głównej zajawkę – i zapowiada się pasjonująco. Takie klimaty lubię. Jak dam radę – przeczytam jeszcze dzisiaj, wieczorem.

Pozdrowienia!

Nowa Fantastyka