- Opowiadanie: Wicked G - Rezerwat

Rezerwat

Kolejna historyjka ode mnie :) Zapraszam do czytania, wszelkie oceny i komentarze mile widziane.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Rezerwat

 – Piękny widok, prawda? – odezwała się Xhazja, przerywając ciszę panującą od kilkunastu minut na pokładzie należącego do niej jachtu kosmicznego Syzyjron II. – Popatrz, Xham, już niedługo tam będziemy!

 

Adresat tej wypowiedzi głęboko ziewnął, przysłaniając swój otwór gębowy sześciopalczastą dłonią i uniósł głowę znad upstrzonej setkami kontrolek i przełączników deski rozdzielczej, aby przyjrzeć się niewielkiej planecie, w kierunku której zmierzali. Mieszanka bieli, błękitu, zieleni oraz niezliczonych odcieni żółci pokrywająca jej powierzchnię zdawała się nie robić na nim żadnego wrażenia.

– Wciąż nie wiem, dlaczego zgodziłem się na ten wyjazd – powiedział, drapiąc się po jednym z dwóch grzebieni kostnych wystających z jego czaszki. – Istnieją setki ciekawszych miejsc, w których można spędzić wakacje, a ty uparłaś się na to wygwizdowie. Chciałbym w końcu odpocząć, a nie po raz kolejny przebywać wśród prymitywów.

– Och, nie przesadzaj, kochanie – obruszyła się Xhazja, marszcząc pokryte krwiście czerwoną skórą czoło. – Nie ciekawi cię poznawanie innych cywilizacji? To z pewnością lepsze niż leniuchowanie gdzieś na Turai 322b.

Xham wiedział, że wyrażenie swojej opinii na ten temat byłoby ryzykownym posunięciem, więc zamilkł i jak gdyby nigdy nic zaczął coś majstrować przy autopilocie.

– Zapnij pasy, zaraz wchodzimy w atmosferę – polecił swojej małżonce, nie odrywając wzroku od monitora wyświetlającego mapę. – Gdzie udamy się najpierw? Automatyczny przewodnik zaproponował nam kilka miejsc. Gju-tu… Je-ru-su-lji-ma… Ma-tszu Pji-gtszu… Co to za idiotyczne nazwy? Tego nie da się wypowiedzieć!

 

***

 

 

Gawiedź zgromadzona na specjalnie przygotowanym lądowisku oczekiwała przybycia statku. Tłumy brudnych, wychudzonych postaci gapiły się w niebo, na którym rysował się wyraźny, pomarańczowy ślad. Nienawistne krzyki niosły się po całej okolicy . Zaciśnięte pięści wzniesione w górę trzęsły się ze wściekłości. Gniew, którym emanował motłoch, zdawał się być niemalże namacalny.

Wszyscy wiedzieli, że przybyli na próżno. Gdyby tylko ktokolwiek odważył przerwać się szczelny kordon służb bezpieczeństwa, natychmiast zostałby rozstrzelany, bądź też, jeśli okazałby się na tyle cierpliwy, żeby dotrwać do przybycia obcych, którzy w odróżnieniu od umiłowanych braci i sióstr w kodzie genetycznym preferowali nieletalne metody – ogłuszony LRADem albo poparzony mikrofalami. Nie byli w stanie im zagrozić. Mogli jedynie ujadać niczym psy uwięzione w klatce. Dla przybyszów ich słowa, ignorowane przez komputerowego tłumacza symultanicznego, były tym samym, czym dla człowieka jest właśnie szczekanie. Niewiele znaczącym hałasem, który wywołuje zaniepokojone zwierze.

Wśród nich był jednak ktoś, kto zdawał się być niewzruszony całą sytuacją. Dobrze zbudowany mężczyzna o czarnych, kręconych włosach stał nieruchomo z założonymi rękoma, obserwując jak kosmiczny pojazd obniża lot nad Wiecznym Miastem. Nie ważne, gdzie zaczynali swoje wycieczki, i tak prędzej czy później przybywali tutaj. Jak to dawniej mówiono, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Ów spokojny osobnik homo sapiens nazywał się Valentino i spędził w stolicy Włoch (o ile założyć, że to państwo jeszcze istniało) ponad połowę z czterdziestu pięciu lat swojego życia. Był na tyle stary, żeby pamiętać, skąd wziął się ten cały bajzel. Po prostu któregoś ranka obudził się i wszystko, co było zasilane prądem, przestało działać. Przynajmniej w najbliższej okolicy, w końcu nie mógł obejrzeć wiadomości, aby dowiedzieć się, czy w innych częściach świata miało miejsce podobne zjawisko. Jak okazało się później, objęło ono całą kulę ziemską. Jej mieszkańców poinformowali o tym sprawcy całego zdarzenia, kosmici nazywający siebie Jrudunami. Obserwowali na w ukryciu od dłuższego czasu i uznali nas za rasę agresywną, stanowiącą potencjalne zagrożenie dla pokoju w galaktyce. Stwierdzili, że to wystarczający pretekst do posłania kilku salw z wysookoenergetycznych maserów oraz deszczu bomb elektromagnetycznych. Na wszelki wypadek wypalili jeszcze trochę atomówek w bazy wojskowe. Nie było to jednak preludium do całkowitej eksterminacji, tylko “środki bezpieczeństwa, których podjęcie jest wymagane do założenia rezerwatu chroniącego różnorodność biologicznej i kulturowej”. Mówiąc prościej, cały glob miała zostać zamieniona w zoo. Co jakiś czas ponawiano procedurę, aby jej mieszkańcy nie mogli podnieść się ze zgliszczy. Ludzkości obcięto pazury, założono kaganiec i zamkniętą ją w klatce niczym dzikie zwierze, które stało się atrakcją dla turystów.

Dwoje takich stało właśnie na środku betonowej płyty lądowiska, tuż obok lśniącego w słońcu jachtu kosmicznego, w towarzystwie czterech dwunożnych robotów-ochroniarzy. Byli modelowym przykładem Jrudunów. Ze względu na budowę ciała można było zakwalifikować ich jako antropomorficznych. Mieli około półtora metra wzrostu, czerwoną skórę i po sześć palców u rąk. Ich twarz przypominała tą należącą do najbardziej rozwiniętego gatunku egzystującego na trzeciej planecie od Słońca, z wyjątkiem tego, że ich usta pokrywały niewielkie, równomiernie rozłożone zgrubienia, a oczy miały odwrócone kolory – ciało szkliste było czarne, a źrenica biała. Nie można było również nie zauważyć braku nosa. Na głowach mieli pokryte skórą grzebienie kostne, ciągnące się od czoła aż po potylicę. Niektóre osobniki miały ich cztery, inne dwa. Te różnice wynikały prawdopodobnie z dymorfizmu płciowego, lecz nikt nie miał okazji się przekonać, czy ta hipoteza jest słuszna. Kosmici nie udzielali żadnych informacji na swój temat.

Goście nie wyglądali na nikogo ważnego. Ich statek był niewielki jak na jrunduńskie standardy. Mimo tego burmistrz miasta, ubrany w elegancki garnitur, witał ich tak samo jak ekspedycje naukowe albo wysoko postawionych oficjeli. Był jednym z niewielu, który wciąż łudził się, że dzięki serwilizmowi obcy mogą zmienić nastawienie. O zupełnie odwrotnym podejściu większości z mieszkańców trzeciej planety Układu Słonecznego świadczył ryk, który wprawiał w wibracje szyby pobliskich budynków.

A Valentino wciąż tylko się patrzył, delikatnie się uśmiechając.

 

***

 

– Druga kondygnacja budowli została urządzona w porządku jońskim. Charakterystycznymi elementami tego stylu architektoniczego są…

Xham przestał słuchać głosu automatycznego przewodnika płynącego z mikrosłuchawek umieszczonych w jego małżowinach usznych o kształcie trójkątnego żagla. Był śmiertelnie znudzony oglądaniem żałosnej sterty kamieni, która niegdyś była areną dla prymitywnych rozrywek ziemian. Siedział oparty o niewysoki murek i popijał syntetyczny koktajl proteinowy z antyseptycznego bidonu. Jego żona stała nieopodal, obracając się dookoła i delektując się wizualizacją obiektu za czasów jego świetności wyświetlaną przez interfejs rozszerzonej rzeczywistości.

– To wspaniałe – wymamrotała Xhazja. – Chodźmy obejrzeć pomieszczenia dla gladiatorów!

– Muszę chwilę odpocząć – stwierdził drugi z turystów. – Idź sama, dołączę do ciebie później.

– Jak uważasz – rzekła urażonym tonem i oddaliła się w towarzystwie dwójki elektronicznych ochroniarzy, znikając z pola widzenia Xhama.

“A mogłem jej powiedzieć, że szef nie da mi urlopu” – pomyślał, ciężko wzdychając i opierając głowę na dłoniach – “Wolałbym już siedzieć w robocie niż włóczyć się po siedliskach tych dzikusów, nieustannie próbujących ostrzelać nas z tych śmiesznych pukawek. Na całe szczęście te roboty.”

Nagle usłyszał głośny huk dochodzący gdzieś zza pleców. Na wyświetlaczu umieszczonym na jego soczewkach kontaktowych pojawił się szum, i ułamek sekundy później urządzenie zgasło. Oba androidy osunęły się z łoskotem na ziemię.

– Co jest?! – wrzasnął zaniepokojony.

Wstał i zaczął rozglądać się po okolicy. Czterokomorowe serce zadrżało mu ze strachu. Jego oddech stał się płytki i nieregularny. Jak to się mogło zdarzyć? Przecież przylecieli w okresie pomiędzy bombardowaniami. A te prymitywy nie mogły ot tak sobie wyprodukować broni energetycznej…

Tak czy inaczej stali się teraz bezbronni. Nawet, gdyby pistolet mikrofalowy, którym posługiwał się ochroniarz, działał, i tak nie potrafił z niego korzystać. Na rodzimej planecie nikt nie nastawał na jego życie, a wszelkie systemy ochrony były zautomatyzowane, więc mało kto był w stanie samemu zadbać o swoje bezpieczeństwo w trudnych sytuacjach.

Xham kroczył niepewnie w kierunku, w którym poszła jego żona. Nigdy w swoim życiu nie odczuł prawdziwego strachu. Nerwowo kręcił głową w lewo i w prawo, wypatrując zagrożenia.

– Xhazja! Gdzie jesteś! – zawołał swoją partnerkę.

– Chodź tu szybko, boję się! – odpowiedziała mu. – Sprzęt przestał…

Drgania powietrza zamiast następnego słowa niosły głęboki, przeraźliwy krzyk.

 

***

 

Przeciwpancerne drzwi zasunęły się gdy tylko ostatni z Jrudunów znalazł się wewnątrz przestronnego pomieszczenia. Wszyscy trzej zasiedli przy okrągłym stole wykonanym z polerowanego metalu, zgodnie z oficjalną etykietą opierając łokcie na idealnie czystym blacie.

– Widzieliście raport? – zapytał jeden z nich imieniem Raxhum. – Co o tym sądzicie?

– Teraz nie mam żadnych wątpliwości. To zwyczajni barbarzyńcy – odezwał się siędzący po jego lewej stronie Dandun. – Torturowali i zabili dwójkę cywili. Dobrze, że nie obejrzałem zdjęć ciał. Już od samego opisu zrobiło mi się niedobrze…

– Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego to się stało – wypowiedział się Xhaza.r – Jak oni mogli poradzić sobie z robotami bojowymi?

– Wygląda na to, że zdetonowali jeden z niewypałów – Dandun rozwiał wątpliwości swojego rozmówcy.

– Skąd wiedzieli, jak to zrobić? Przecież są o setki lat do tyłu w rozwoju – ciągnął dalej.

– Chyba nie sądzisz, że stać nas na używanie najnowszego sprzętu do kontroli każdego rezerwatu? – zdziwił się Raxhum. – Nie jest tajemnicą, że pozbywamy się tam starych zasobów z arsenałów. To zwyczajne generatory kompresji strumienia indukcji magnetycznej uruchamiane zapalnikiem czasowym. Nawet ludzie znali tą technologię.

– Musimy dopilnować, żeby nikt o tym się nie dowiedział, inaczej słono za to zapłacimy – oznajmił Dandun. – Jeśli zaś chodzi o tą planetę… Znajduję się tam całkiem sporo surowców. Najchętniej pozbyłbym się Ziemian i rozpoczął eksploatację. Mam już dosyć użerania się z kolejną bandą prymitywów.

– Nie możemy tego zrobić – zaprotestował Xhazar. – Złamalibyśmy Konwencję o Ochronie Inteligentych Organizmów Żywych. Lobby ekologów skazałoby nas na pożarcie.

– Chrzanić ekologów! – krzyknął Dandun. – Kto rządzi Federacją, my, czy oni? Zresztą czy ktoś powiedział, że musimy to robić oficjalnie? Zaatakujemy bronią kinetyczną i powiemy, że to była asteroida. Minie kilka lat, sprawa ucichnie i poślemy ekipy wydobywcze. Pomyślcie, ile możemy na tym zyskać.

– Dobry pomysł – stwierdził Raxhum. – Masz moje pełne poparcie. A ty, Xhazarze?

– No nie wiem… – rzekł z wyraźną niepewnością w głosie. – Ostatecznie byłbym w stanie się na to zgodzić.

– W porządku – skwitował Dandun. – W takim razie sporządzę tajną depeszę do Admirała w imieniu całej Rady Trzech. Będę tylko potrzebował waszej autoryzacji o jasna cholera!

Xhazar i Raxhum odwrócili się w kierunku wskazywanym przez wyciągniętą rękę Danduna, dowiadując się co było przyczyną zaskoczenia ich towarzysza. Tuż nad linią horyzontu wisiał ogromny statek kosmiczny, najprawdopodobniej krążownik bojowy. O wiele większy niż jakikolwiek z tych należących do Floty Jrudunów.

 

 

***

 

Zoo zmieniło właściciela. Tym sposobem Valentino nigdy nie dowie się, czy poprzedni zdecydowałby na się uśpienie niebezpiecznego zwierzęcia. Szczerze mówiąc, niewiele go to interesowało. Życie wśród zamieszek, głodu i zanieczyszczenia nie należało do najprzyjemniejszych. Śmierć mogła przynieść tylko ulgę. Dlaczego więc nie popełnił samobójstwa jak wielu innych, zrozpaczonych beznadziejnymi perspektywami na przyszłość? Chyba dlatego, że od zawsze głęboko wierzył w to, że ludzkości uda się odpłacić za piekło zgotowane przez kosmicznych przybyszów, choćby miał to być pojedynczy cios. Czy będzie mu dane po raz kolejny odczuć słodki smak zemsty? Pozostaje jedynie liczyć na łut szczęścia i zdolności do majsterkowania przy elektronice…

Koniec

Komentarze

Mieli około półtorej metra wzrostu – to mnie irytuje

 

Goście nie wyglądali nikogo ważnego. – ???

 

Takich dziwactw jest więcej, do tego sporo powtórzeń. A fabuła? Ja przeczytałem i się zaśmiałem, ale chyba nie o to chodziło?

 

Pozdrawiam

 

Mastiff

“Półtorej” poprawione, w tym drugim zdaniu zjadłem “na”.

 

Szkoda, że się nie spodobało, ale mówi się trudno :) 

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Czy ten tekst jest dużo starszy od poprzednio umieszczonego, czy nowy, ale pisany na kolanie i bez zastanowienia?

Jest jakiś pomysł, chociaż trochę już wyeksploatowany. Ale jak by nie patrzeć – wykonanie zrobiło mu dużą krzywdę.

powiedział drapiąc się po jednym z dwóch grzebieni kostnych wystających z jego czaszki – Istnieją setki ciekawszych miejsc, w których można spędzić wakacje, a ty uparłaś się na to wygwizdowie.

Przecinek po pierwszym słowie. Zawsze w zdaniach z imiesłowem. Nie ma słowa “wygwizdowie” (w bierniku) – wygwizdowo albo wygwizdów.

Obserwowali na w ukryciu od dłuższego czasu i uznali nas za rasę agresywną, stanowiący potencjalne zagrożenie dla pokojuw galaktyce. Uznali to wystarczający pretekst do posłania kilku salw z wysookoenergetycznych maserów oraz deszczu bomb elektromagnetycznych.

Literówki. Jeśli zlikwidujesz pierwszą, to pojawi się powtórzenie. Zjedzona spacja i coś w drugim zdaniu. Jeśli obserwowali, to chyba raczej z ukrycia.

Potem już przestałam wypisywać błędy. Często coś z gramatyką się nie zgadza. Pozwoliłeś tekstowi odczekać kilka dni?

Babska logika rządzi!

To tak. Pomysł wydawał się ciekawy. Naprawdę zainteresowały mnie losy bohaterów. No tylko to zakończenie, wydaje mi się, psuje wszystko. Wykonanie nie najgorsze, ale pozostawia wiele do życzenia.

Moja ocena to: jeszcze nie słabe, ale do niczego wyżej nie aspiruje.

Ogół nie chce wiedzieć, że jest myślącą masą złożoną z bezmyślnych jednostek

Przyznaję, tekst jest świeży, nienalezę do ludzi cierpliwych :) Wyszło słabo, ale tak  to zwykle bywa z leniuchami takimi jak ja. Dziękuje za komentarze i pozdrawiam .

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Hahahahahahahahah super szczególnie w tej chwili kiedy mamy zagrożenie od wschodu

według wszystkich powiedzeń jest jedno  ----– Polacy potrafią……………………………..

 

PS. nie jestem poliglotką ale masz u mnie cholerny plus

Całkiem niezłe. Masz talent: zgrabne zdania i bardzo dobry pomysł. Rozwiązanie fabularne też pomysłowe, tyle że trochę mało akcji: długie opisy sytuacji i wyglądu obcych, brak dynamiki. Ale to tylko moje odczucie, oczywiście.

A, i widziałem drobny problem gramatyczny: "tę", "tą".

Gdybyś jednakowoż, Wickedzie, popracował na własną cierpliwością i poświęcił opowiadaniu więcej czasu i uwagi, Rezerwat zyskałby niewątpliwie i na jakości, i na urodzie.

 

po­wie­dział, dra­piąc się po jed­nym z dwóch grze­bie­ni kost­nych wy­sta­ją­cych z jego czasz­ki. – Drugi zaimek zbędny.

 

a ty upar­łaś się na to wy­gwiz­do­wie. – …a ty upar­łaś się na to wy­gwiz­do­wo.

 

Gdyby tylko kto­kol­wiek od­wa­żył prze­rwać się szczel­ny kor­don… – Gdyby tylko kto­kol­wiek od­wa­żył się prze­rwać szczel­ny kor­don

 

ha­ła­sem, który wy­wo­łu­je za­nie­po­ko­jo­ne zwie­rze. – Literówka.

 

Nie ważne, gdzie za­czy­na­li swoje wy­ciecz­ki… – Nieważne, gdzie za­czy­na­li swoje wy­ciecz­ki…

 

ni­czym dzi­kie zwie­rze… – Literówka.

 

Ich twarz przy­po­mi­na­ła tą na­le­żą­cą… – Było ich dwoje, więc: Ich twarze przy­po­mi­na­ły te na­le­żą­ce

 

Cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi ele­men­ta­mi tego stylu ar­chi­tek­to­ni­cze­go… – Literówka.

 

mało kto był w sta­nie sa­me­mu za­dbać… – …mało kto był w sta­nie sa­m za­dbać

 

ode­zwał się się­dzą­cy po jego… – Literówka.

 

Jeśli zaś cho­dzi o  pla­ne­tę…Jeśli zaś cho­dzi o  pla­ne­tę

 

Będę tylko po­trze­bo­wał wa­szej au­to­ry­za­cji o jasna cho­le­ra! – Jasna cholera do autoryzacji???

 

czy po­przed­ni zde­cy­do­wał­by na się uśpie­nie nie­bez­piecz­ne­go zwie­rzę­cia. – …czy po­przed­ni zde­cy­do­wał­by się na uśpie­nie nie­bez­piecz­ne­go zwie­rzę­cia.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka