Prolog
Bacz, byś błędu nie popełnił, pilnie rozważ moje słowa.
Bowiem, jeśli się pomylisz – katastrofa już gotowa.
Kobieta wreszcie skończyła wieszczyć. Ledwie zamilkła, jej oczy straciły nieziemski blask, powieki opadły, głowa legła obok talerza. Mimo rodzącego się w jadalni rejwachu, dziewczyna zapadła w głęboki sen.
A przy stole wrzało. Kiedy przybiegli wezwani skrybowie, liczba wersji przepowiedni wywrzaskiwanych i szeptanych po kątach komnaty jadalnej przekraczała liczbę biesiadników. Nadworni śpiewacy naprędce przerabiali słowa wieszczby, przekształcając ją w łatwo wpadające w ucho pieśni. Pierwszy bard wymknął się z zamku o świcie. Do zmierzchu po królestwie krążyły setki wariantów.
1.
Staną armie przeciw siebie. Równoliczne, w szyku zwartym.
„Do ataku!” pada rozkaz. Wojska biją się jak czarty.
Najpotężniejsi mężczyźni w kraju zebrali się na naradę. Na ścianie wisiała olbrzymia mapa królestwa oraz ziem sąsiednich, ale nikt nie musiał spoglądać na płachtę, aby wiedzieć, że tylko Walendoria potrafiłaby wystawić armię porównywalną z temeryjską. Tasent zbierał siły, wyczerpany po ciągnącej się przez ponad pokolenie wojnie z Perviksem, a pozostałe ksiąstewka się nie liczyły.
– Panowie, radźmy, co powinniśmy czynić w zaistniałej sytuacji – zagaił władca.
– Z przepowiedni jasno wynika, że Walendoria planuje zdradę. A przecież nie minęło dziesięć lat, odkąd ojciec Waszej Wysokości podpisał z nimi traktat! Co za łotry! – pieklił się Minister Wojny.
– Sprzedawczyki! Szubrawcy! Przeniewiercy! – dookoła stołu rozlegały się liczne głosy poparcia. Siwe głowy trzęsły się z oburzeniem, wąskie, blade wargi zaciskały w grymasach pogardy.
– Panowie, proszę o spokój! – upomniał król. – Wrzaskami nie rozwiążemy sprawy. Co powinniśmy zrobić?
– Najlepsze wyjście to atak prewencyjny na Walendorię. Jak najszybszy – zaproponował Wielki Hetman.
– Właśnie! – Minister Wojny entuzjastycznie poparł przedmówcę. – Manewr uprzedzający to jedyna dopuszczalna w tej chwili taktyka!
– „Bacz, byś błędu nie popełnił” – zacytował Kanclerz. – Przednówek to nie najlepsza pora na działania zbrojne. Jeśli wcielimy chłopstwo do armii, kto zbierze urodzaj?
– A jeśli Walendorczycy też otrzymali swoją przepowiednię? – odparł ktoś z drugiego końca stołu. – I w tej chwili rozpoczynają brankę, podczas gdy my gadamy? Lepiej, żeby spłonęło ich niedojrzałe zboże niż nasze.
Po tych słowach decyzja zapadła błyskawicznie.
2.
Jeśli laur chcesz zwycięzcy, wpierw piechotę poślij w atak.
W końcu wieże oblężnicze. W środku konni strzelą z bata!
Skoro przepowiednia wspominała o machinach oblężniczych, to należało zdobyć twierdzę albo coś innego otoczonego murami obronnymi. Wybór padł na stolicę Walendorii, dogodnie położoną niezbyt daleko od granicy, a w dodatku połączoną z Królestwem Temerii szerokim traktem.
Natomiast wszystkie pozostałe kwestie rodziły wyłącznie spory między generałami. Kto to słyszał, by warownię szturmować konnicą? W otwartym polu – owszem, tam ciężkozbrojni rycerze nie mieli sobie równych. Ale podczas oblężenia? No przecież bojowe rumaki nie wbiegną po niemal pionowych murach! Za to jeśli dostaną się pod strumienie wrzątku i gorącej smoły tryskające z wykuszy… Uch, wówczas oszalałe zwierzęta wyrządzą więcej szkód swoim niż wrogom. Może wobec tego zaprząc ogiery do ciągnięcia wież oblężniczych? Wszak konie mają znaleźć się między piechotą a machinami. Ale kto to słyszał, by rumaki, piękne, bezcenne, latami układane do walki i hołubione przez jeźdźców bardziej od rodzonych dzieci, wykorzystywać zamiast zwykłych wołów? Toż to świętokradztwo w oczach wojaków! Ale strzelanie z bata wydawało się potwierdzać tę dziwaczną taktykę – zwyczajna konnica nigdy przecież batów nie używała. Hufiec rycerski to nie banda podpitych woźniców.
No i dlaczego wieszczba nie wspominała ani słówkiem o łucznikach czy kusznikach? Strzelanie z bata… Cóż, to chyba nie najlepszy sposób na pokonanie obrońców. Mogą być dzielni i nie przelęknąć się nawet wyjątkowo paskudnego i hałaśliwego knuta. Przynajmniej mędrzec Tzusunnin w swoim wiekopomnym dziele nie omawiał tej niecodziennej broni.
***
Wkrótce po raz kolejny okazało się, że starożytny znawca sztuki wojowania miał rację. Rzucona do ataku piechota obecnie leżała pod murami wrogiej stolicy. Kogo nie ustrzelili obrońcy, tego stratowały znarowione rumaki. A pod wpływem zapachu rozgrzanej smoły konie szalały tak samo – i te, na których jechano wierzchem, i te ciągnące machiny oblężnicze. Nieszczęścia dopełniła płonąca strzała obrońców, która wpadła w lśniącą czarną kałużę…
Generałowie od początku przeciwni użyciu konnicy z triumfem powtarzali pozostałym: „Bacz, byś błędu nie popełnił, pilnie rozważ moje słowa”, bez ogródek zarzucając oponentom głupotę. Oskarżeni wyrażali zdziwienie, że nikt nie zaproponował innej interpretacji przepowiedni przed bitwą. Wśród dowództwa wybuchła plaga pojedynków. W jej wyniku wielu starszych, acz młodych wiekiem, oficerów nieoczekiwanie otrzymało epolety generalskie.
Wszyscy zgadzali się tylko co do jednego: wróżba sprawdzała się co do słowa.
Do Temerii pilnie wysłano rozkaz sprowadzenia rezerwy wojsk.
3.
Grozi władcy koń – ten czarny.
Nie zasłonisz się, los marny.
Aby wróg cię nie pokonał,
Musisz prędko zabić konia.
Stało się – nikt nie zwrócił uwagi, jakich rumaków dosiadają naprędce sprowadzeni żołnierze. Dopiero pod murami wrogiej stolicy podniosło się larum – przecież niemal połowa doborowego pułku jechała na karych wierzchowcach!
W pośpiechu zwołano kolejną naradę w królewskim namiocie.
– Jak mogliście przyprowadzić czarne ogiery? Przecież wieszczba przed nimi ostrzega! – wrzeszczeli co bardziej zapalczywi dowódcy.
– Jak mogliśmy wziąć jakiekolwiek inne? Ogołociliście wszystkie stajnie z siwków i kasztanków! – odkrzykiwali nowo przybyli. – Otrzymaliśmy pilne rozkazy wymarszu i nie mieliśmy czasu na układanie nowych koni. Zresztą, chłopcy zżyli się ze swoimi zwierzętami. Nie rozumiecie kawalerzystów! Wierzchowce są dla nas ważniejsze niż dzieci!
– Ale czarne?! Aż tyle?
– Ba! Specjalnie dobieraliśmy maść rumaków. Kare pięknie się komponują ze szkarłatnymi chorągwiami i mundurami.
– No dobrze, stało się, jak się stało. Panowie, radźmy, jak przepowiedzianego nieszczęścia uniknąć.
– Może zarżniemy wszystkie czarne konie i zjemy? Przy okazji zmniejszylibyśmy problemy z aprowizacją – zaproponował jeden ze świeżo upieczonych generałów piechoty.
Pomysł spotkał się z dużym zainteresowaniem, wielu oficerów wprost wyraziło aprobatę. Jeden z nowo przybyłych, właściciel czarnego rumaka ogromnej urody i ceny, zerwał się na równe nogi:
– Panowie! Mam nadzieję, że nie mówicie poważnie! – Żołnierz ze wzburzenia tak poczerwieniał, że twarz niemal zlewała się z mundurem. – Jeśli taka decyzja zapadnie, to nie ręczę za moich chłopców! Chcecie uniknąć buntu, musicie zabić najpierw jeźdźców! Nas też możecie pożreć! Gorsi jesteście od bestii!
Młody wojak wybiegł z namiotu, nie bacząc, że swoim zachowaniem znieważa osobę królewską. Po jego wyjściu zwolennicy zjedzenia koni nieco przycichli. Ostatecznie uchwalono, że kawalerzyści dosiadający czarnych rumaków zajmą pozycje jak najdalsze od króla.
***
Kolejny szturm, kolejne temeryjskie trupy.
Od grupki niedobitków oderwał się adiutant. Na karym koniu. Wkrótce bełt obrońców zwalił jeźdźca, ale ogier galopował dalej. Prosto w stronę króla otoczonego garstką przybocznych. Straszliwa przepowiednia znowu się spełniała. No bo jak zasłonić się przed rozpędzonym wierzchowcem? Jaka tarcza powstrzyma oszalałe zwierzę? Dlaczego, dlaczego w pobliżu nie ma kuszników, kiedy są tak potrzebni?!
Dwóch wiernych żołnierzy bez namysłu ruszyło w stronę czarnego zagrożenia. Po chwili kłęby pyłu spod kopyt przesłoniły śmiałków przed królewskimi oczami. Przez bitewny zgiełk przedarł się kwik konia. Ostry, bolesny.
Kiedy kurz opadł, sztab zgromadzony wokół władcy zobaczył dogorywającego na ziemi rumaka. Czarnego. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Jeden z wojaków atakujących karego został ranny, ale niebezpieczeństwo udało się zażegnać. Król przeżył, a wraz z nim nadzieja na pokonanie wroga.
4.
Kiedy przed wrogiem się nie uchowa,
Króla ocali dzielna królowa.
Sama polegnie, lecz on żyć będzie,
Niosąc nadzieję swym wojskom wszędzie.
To wszystko coraz mniej jej się podobało. Oczywiście, życzyła małżonkowi długiego i szczęśliwego życia oraz panowania. Ale nie aż tak, żeby chcieć zasłaniać go własnymi jędrnymi i kształtnymi piersiami. Tymczasem jej pan i władca najwyraźniej traktował żonę jak tarczę. Od matki następcy tronu wymagał bezustannego towarzystwa; musiała brać udział w naradach sztabu, przeglądach wojsk, atakach… Obserwowała kolejne nieudane szturmy i wysłuchiwała meldunków zmęczonych adiutantów na spienionych koniach. Im więcej widać było dowodów na prawdziwość wróżby, tym bardziej denerwował się król i tym bliżej siebie trzymał małżonkę.
A każdy dzień przynosił nowe potwierdzenia przeklętej przepowiedni.
Królowa zaś co chwilę przekonywała się, że wojna nie jest dla niewiast.
Och, przyjemnie słuchało się pieśni o bohaterskich czynach i legendarnych mieczach. Tylko bardowie nigdy nie wspominali o przeraźliwych wrzaskach konających, o smrodzie nieodłącznie towarzyszącym armii, o fetorze wydobywającym się z rozszarpanych trzewi, o zawodzeniach rannych, o chorobach szalejących wśród prostych żołnierzy, o podłym smaku polowego żarcia, o ohydnych widokach setek trupów… Jak mężowie mogli odczuwać dumę z tych okropieństw? Dlaczego ktokolwiek chciał zaciągnąć się do wojska? Jaki szaleniec mógł podjąć decyzję o rozpoczęciu wojny?
I tysiączne drobne niedogodności – tylko jedna pokojówka, brak należycie nagrzanej wody do kąpieli, zimno ciągnące od gołej ziemi w namiocie, niemożność odświeżenia nielicznych sukni… Doprawdy, białogłowy nie zostały stworzone do wojaczki.
***
Kolejna wizytacja lazaretu. Podobno to podnosiło morale żołnierzy – świadomość, że władca troszczy się o wojaków, że życzy im powrotu do zdrowia (czyli na pole walki), zwiększała chęć do bezsensownych szturmów i przyspieszała leczenie. Tak twierdzili generałowie i medycy. Królowa widziała tylko setki zabiedzonych mężczyzn, z krwią i ropą sączącymi się spod bandaży, kikuty kończyn, potworne okaleczenia… Czuła odór psującego się mięsa – ludzkiego ciała, niejednokrotnie jeszcze przylegającego do poruszających się kości – i ciężki zapach chorób zmieszany z lekką nutką podawanych przez felczerów naparów.
W korytarzu umieszczono chorych bez ciężkich ran. Pokotem, tak blisko siebie, że niekiedy człowiek częściowo leżał na sąsiadach. Wychudzeni mężczyźni o błyszczących oczach, nienaturalnie bladych twarzach i dziwnych rumieńcach. Wśród cierpiących krążyły kapłanki z pobliskiej świątyni i poiły ich wodą. Dla przechodzących pozostawała jedynie wąziutka ścieżka między ciałami.
Jeden z chorych ocknął się nagle i chwycił królową za nogę.
– Pani!
– Tak, dobry człowieku?
Władczyni bezskutecznie próbowała uwolnić stopę. Jakoś nie wypadało kopnąć żołnierza w tak ciężkim stanie. Straż nie widziała powodów do interwencji. Zresztą, miejsca, aby dopchać się do śmiałka, też nie mieli.
– Pani! – Mężczyzna rozkaszlał się, widać zmęczony wysiłkiem. – Rzeknijcie mojej babie, coby na polu pod lasem fasoli posiała.
– Dobrze, powiem jej. – Była gotowa obiecać wszystko, byle tylko wreszcie wydostać się z tego potwornego miejsca.
– I przypomnijcie, że Józwy kobita od nas tuzin jajek pożyczyła. Na zrękowiny syna. Jam z Brzozowej Polany. Pytajcie o babę Stiopy. Każdy we wsi wam powie.
– Zapamiętam.
Królowa pochyliła się i, przełamując obrzydzenie, poklepała cierpiącego żołnierza po dłoni. Monarchini w końcu udało się wyswobodzić nogę z kurczowego uścisku. Pospieszyła do wyjścia.
***
Wieczorem władczyni zaczęła odczuwać dreszcze. Wezwany medyk orzekł, że to czerwona gorączka.
Po dwóch dniach majaczeń królowa zmarła.
Epilog
A gdyś bystrym jest, nie tłukiem,
Ważką zyskasz wnet naukę.
Mędrzec przemierzał Temerię. W kraju źle się działo; przejrzałe zboże stało na polach, tylko gdzieniegdzie dało się dostrzec błysk kosy. Po karczmach gadano o rabusiach nękających ludność. Co bardziej bywali wspominali o klęskach wojsk posłanych do Walendorii.
Jeszcze gorzej wyglądała sytuacja na zamku królewskim. Kto to słyszał, żeby i Jego, i Jej Wysokość opuszczali dwór na tak długo? Pozbawiona dozoru służba wałkoniła się bezczelnie. Ogłupiali z bezczynności stajenni obłapiali po kątach równie wynudzone panny z fraucymeru.
Ta kraina zdecydowanie potrzebowała pomocy staruszka.
Na razie, pod nieobecność gospodarzy, postarał się o towarzystwo błazna. Razem usiedli przy dzbanie wina.
Mędrzec wyciągnął z podróżnego worka pudełeczko z bukowego i orzechowego drewna. Powierzchnia szkatułki kojarzyła się z posadzką w komnacie audiencyjnej. Po otwarciu wnętrze ukazało misternie rzeźbione figurki, również w dwóch kolorach.
Staruszek zaczął tłumaczyć trefnisiowi skomplikowane reguły gry.