Wprowadziłem się na początku lipca. Przed dziesiątym, bo na dziesiątego miałem wyznaczoną wizytę w skarbówce na Lindleya, dlatego pamiętam. Starszej kobiecie w okularach w grubej oprawie i z tapirem niemodnym od czasów „Fatalnego zauroczenia” nie podobał się mój PIT.
‑ Nie wpisał pan dochodu ze sprzedaży samochodu – stwierdziła, wwiercając się we mnie wzrokiem. Nie przywitała się, nie zaproponowała, żebym usiadł. Od razu wyjechała z tym samochodem. Dwie godziny tłumaczyłem, że samochód zamieniłem na gotówkę, a tę na kilka metrów podłogi w mieszkaniu nowym tylko z nazwy, bo w budownictwie z okresu wczesnego Gomułki.
‑ Jaki to niby dochód, skoro samochodu już nie mam, a miałem? To raczej strata, bo nie mam czym jeździć – powtarzałem do znudzenia.
Chyba w końcu zrozumiała, że trafiła na twardszego zawodnika niż miętoszący czapkę z nerwów Kowalski, płaszczący się przed organem urzędniczki i pasący energetycznego wampira biurokracji. Odpuściła, a ja mogłem wrócić do rozpakowywania pudeł.
Przywiezione półciężarówką moje życie rozpakowywałem trzeci dzień. No, nie tylko, bo też skręcałem meble, powlekałem pościel i wieszałem plakaty na gwózdkach niedbale wbitych dnem rondla. Cały czas miałem na uszach słuchawki, dlatego dopiero wieczorem, gdy kładłem się spać i odkładałem sfatygowanego iPoda, zza ściany słyszałem serwisy informacyjne, badziewne dżingle, modlitwy i pieśni patriotyczne-geriatryczne. To trafiłem na rozrywkowe sąsiedztwo, myślałem sobie, ale po chwili zasypiałem, wymęczony powtarzanymi czynnościami: schylić się, rozkleić, wyjąć z pudła, odwinąć z papieru, ustawić na półce.
Sąsiadkę po raz pierwszy spotkałem kilka dni później, już po wizycie w skarbówce. Starsza kobieta z przyjemnie siwymi włosami, ale za to z brwiami odrysowanymi chyba od szklanki. Akurat zamykała drzwi, gdy wychodziłem rozejrzeć się po okolicznych straganach z warzywami, skarpetami i podróbkami zegarków, pomiędzy którymi zawsze krążyło kilku dresów z ruskimi fajkami. Staruszka przekręciła klucz, sięgnęła po śmieci, spojrzała na mnie, a potem bez słowa odwróciła się i poszła w stronę schodów. Zauważyła mnie, to pewne, ukłoniłem się nawet, ale nie zareagowała.
‑ Przepraszam panią! – krzyknąłem przez cały korytarz. – To pani słucha radia?
‑ Że co? Ale jakie radio? – spytała spłoszona, na co uspokoiłem ją gestem.
‑ Niech się pani nie martwi. – Podszedłem. ‑ Dopiero się wprowadziłem i zastanawiałem się, od kogo dochodzi ta muzyka. Nazywam się Krzysztof Podrzucki – przedstawiłem się i zaprezentowałem uzębienie w szerokim, przyjaznym uśmiechu. Kobieta nadal nie reagowała. – Pozwoli pani. – Sięgnąłem po trzymane przez nią wiadro. – Niech pani wraca do domu, a ja zaraz obrócę do kontenera i odniosę wiaderko, dobrze?
‑ Ale… ‑ próbowała protestować. Przerwałem jej gestem.
‑ Rodzice kazali wyręczać starsze osoby, poza tym jesteśmy sąsiadami. Musimy sobie wzajemnie pomagać. Niech pani zrobi herbatę, radio włączy, a ja za chwilę wrócę, kosz oddam – zapewniłem i nie czekając na odpowiedź, zbiegłem po schodach.
Wyrzuciłem śmieci i po chwili znów byłem na naszym piętrze. Zadzwoniłem do drzwi. Otworzyły się po dwóch sekundach, jak gdyby kobieta na mnie czekała.
‑ Pani wiaderko. Życzę miłego dnia – pożegnałem się i poszedłem w stronę wyjścia z budynku. Nadal zamierzałem obejrzeć te stragany.
Pudeł ubywało, półki i szafki zapełniały się różnym badziewiem. Pojawiły się rolety i taborety, kosmetyki i płyty. Nadal pracowałem ze słuchawkami na uszach i nadal wieczorem mimowolnie słuchałem modlitw i rozmów w radiu zza ściany.
Sąsiadkę spotkałem ponownie dopiero po kilku dniach, gdy sam, osobiście, instalując lampę nad umywalką, wywaliłem korki na całym piętrze. Po chwili usłyszałem pukanie do drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem staruszkę z mieszkania obok, wyraźnie zdenerwowaną. Ubrana była charakterystycznie dla wieku, nieodpowiednio do pogody. Na wyblakłą sukienkę nałożyła gruby sweter z wełny w trudnym do określenia odcieniu zieleni. Na nogach miała zupełnie rozdeptane i postrzępione bambosze. Jej chude ręce z widoczną pod skórą siatką żył trzęsły się od emocji.
– U pana też nie ma? – spytała bez przywitania. Postanowiłem udawać idiotę. Na szczęście było wczesne popołudnie, wszystkie okna wychodzące na południe były odsłonięte, a słońce świeciło z całą lipcową mocą.
– Czego nie ma? Radia?
– Nie, prądu nie ma. Telewizja nie działa, a serial zaraz… – biadoliła.
– Ma pani taki motylek do skrzynki? Taki z kwadratowym otworem.
Przytaknęła i pokusztykała do swojego mieszkania. Ja też się odwróciłem i z łazienki zgarnąłem składaną aluminiową drabinę. Po chwili kobieta wróciła z kluczem, a ja otworzyłem skrzynkę z bezpiecznikami i licznikami, namierzyłem główny i pociągnąłem dźwignię na pozycję „ON”. W mieszkaniu sąsiadki rozległ się dźwięk grającego telewizora. Jeszcze chwilę naprzemiennie dziękowała wylewnie i narzekała, że ta dzisiejsza młodzież, że coraz trudniej trafić na porządnego człowieka, a tu szczęśliwie dobry sąsiad się trafił. Chciałem jeszcze poprosić, żeby czasem radio ściszyła, ale zniknęła za drzwiami swojego mieszkania, zostawiając mnie w skarpetkach i z drabiną na ramieniu. Pewnie się na serial spieszyła.
Radio zaczęło mi dokuczać wraz z końcem urlopu, który wziąłem na czas przeprowadzki. Musiałem wrócić do normalnego trybu życia urzędnika średniego szczebla na etacie. Wyjazd do pracy, osiem godzin przerzucania papierów i biegania między piętrami, zakupy w drodze do domu, kanapa, pilot… i to cholerne radio. Przez chwilę skakałem po kanałach, ale przez jakiś wojskowy marsz nie mogłem skupić się na godach czapli siwej, przez oazowe wycie na prognozie pogody, a przez chóralne klepanie różańca na serialu, w którym zagadki kryminalne rozwiązuje spektrometr masowy, a ludzie tylko wkładają próbki i dokonują aresztowania. Jestem życzliwym człowiekiem, dlatego próbowałem wytrzymać i nawet się udało. Co prawda wieczorem łeb mnie rozbolał, a zasnąłem o świcie, po godzinach zatykania sobie uszu poduszką lub ramieniem. Co chwila patrzyłem na budzik. Z rosnącą paniką wyobrażałem sobie jutrzejszy dzień w robocie. Osiem bitych godzin przysypiania na siedząco, żłopania kawy i układania pasjansa.
Zadzwonił budzik, ale chyba za wcześnie, przecież dopiero zasnąłem! Zza ściany dochodziło rytmiczne pikanie, a potem dżingiel. Serwis informacyjny, pełna godzina. Znikąd pojawiła się wściekłość. Ożeszku! Ile można?!
Wściek to dobre uczucie po nieprzespanej nocy. Pozwala zerwać się z łóżka, porządnie wyszorować się pod prysznicem, sypnąć więcej niż zazwyczaj kawy. Niech mnie trzyma przynajmniej do wyjścia. Piłem na stojąco, wsłuchując się w dźwięki płynące do mnie przez beton, zbrojenia, tynki, rury i farbę. Chyba program dla dzieci, bo mówili coś tym wkurzającym pieszczotliwym tonem. Ziusiek cię kocha, bo kocha wszystkie dzieci. Ma duże serduszko – bębni mi w głowie. Odstawiłem pusty kubek i założyłem buty, po chwili wahania zrezygnowałem z marynarki i wyszedłem. Zatrzymałem się przed drzwiami sąsiadki. Pukałem i dzwoniłem naprzemiennie przez dobrą minutę. Radio ucichło, coś szeleściło za drzwiami – pewnie sąsiadka spoglądała przez Judasza, szurała zakładanym łańcuchem, w końcu drzwi się otworzyły.
– Tak? – Zobaczyłem tylko połowę twarzy staruszki.
– Dzień dobry – przywitałem się jak najsłodszym głosem. – Mam ogromną prośbę. Czy mogłaby pani ściszyć radio? Słychać je u mnie w całym mieszkaniu.
– Ale jakie radio? Nic nie wiem.
Trzasnęła drzwiami, zanim zdążyłem zareagować.
Wytrwałem do weekendu, ratując się stoperami i słuchawkami bezprzewodowymi. Stację podłączałem naprzemiennie do telewizora, komputera i, o ironio, do radia. Najgorsze były noce. Oczywiście nadal próbowałem przekonywać sąsiadkę, ale nawet nie otwierała, choć za każdym razem wyłączała na chwilę radio. W sobotę zadzwoniłem do Klary, starej kumpeli od zawsze bywającej na pielgrzymkach i oazach. Może ma jakiś sposób na takie na wpół głuche dewotki?
– Zrozum, to pewnie samotna osoba. Nie ma znajomych, rodzina nie utrzymuje kontaktu, nie umie korzystać z budynków publicznych, nie ma z kim porozmawiać, spotkać się. To radio ratuje ją od szaleństwa – wytłumaczyła, gdy przedstawiłem jej sytuację.
– Ale mnie wpędzi w szaleństwo!
– To je zastąp – zaproponowała.
– Jak mam zastąpić?
– Bądź dobrym sąsiadem. Pomagaj, rozmawiaj, odwiedzaj. Zaprzyjaźni się z tobą i z czasem pewnie da się przekonać. Na razie chcesz jej zabrać coś, co kocha. Nikomu krzywda się nie stanie, jeśli się nią zaopiekujesz. Bozia ci w dzieciach wynagrodzi.
Warto było dzwonić do Klary z pytaniami.
Do wieczora czatowałem przy drzwiach. Siadłem na drabince, przyłożyłem oko do judasza, wcisnąłem w uszy słuchawki i puściłem „The Wall” Floydów na cały regulator. Doczekałem się. Staruszka wyszła z wiaderkiem. Odsunąłem drabinkę, rzuciłem empetrójkę na stół w kuchni i spokojnie wyszedłem na klatkę.
– O, dzień dobry – przywitałem się, udając zaskoczenie. Nie odpowiedziała.
– Chętnie wyniosę te śmieci, jak ostatnio.
Spojrzała na mnie nieufnie. Nasza ostatnia rozmowa i późniejsze natrętne walenie w drzwi zbudowały nową barierę, którą musiałem rozbić.
– Ale ja i tak muszę zakupy zrobić.
– Ja właśnie po zakupy idę. Zrobię i dla pani. Przyniosę paragon i się rozliczymy, dobrze?
Czekałem chwilę na odpowiedź, uśmiechając się promiennie. Staruszka się przełamała. Podała mi wiadro i patrzyła jeszcze, gdy zbiegałem po schodach z koszem na śmieci i listą zakupów. Listeczką: bułka, dwa plastry salcesonu i śmietana.
Po powrocie do domu wyjąłem z szuflady stary zeszyt, jeden z wielu, w których zapisałem pierwszą stronę i rzuciłem w kąt. Wydarłem zabazgrany arkusz, na czystej kartce, u góry, zapisałem datę. Poniżej w oddzielnych wierszach „wyniesienie śmieci” i „zakupy”. Zeszyt pozostawiłem na widoku. W radiu kończył się przegląd prasy.
Pani Halinka. Śmieszne, prawda? Przedstawiła się dopiero po dwóch tygodniach. Po codziennym rytuale wynoszenia odpadków i robienia zakupów. Do tego doszło okazjonalne zmywanie naczyń i podlewanie kwiatów zawieszonych pod sufitem na balkonie. Przełamaliśmy lody. Teraz to pani Halinka przychodziła do mnie z zaproszeniem na ciasto i herbatę. Po odkurzeniu, przesunięciu szafy, wymianie żarówki dostawałem rozpaćkane ciasto z nadzieniem ze skorupek jaj i najtańszą czarną herbatę. Ciasta zjadałem kawałeczek, ledwo kęs czy dwa. Częstowała mnie starożytnymi ciastkami ‑ rozmiękłymi herbatnikami, kamiennymi biszkoptami, pokrytymi białym nalotem czekoladowymi michałkami, które trzymała w kryształowych pucharkach od lat czekających na gości w kredensiku meblościanki. Te po pierwszej próbie przełknięcia po prostu zostawiałem na spodku obok szklanki w metalowym koszyczku. Widziałem nie raz i nie dwa, jak pani Halinka zabiera je i odkłada z powrotem do kryształów. Herbaty nie piłem, zasłaniając się nadwrażliwością zębów.
Po każdej wizycie otwierałem zeszyty. Zeszyty, bo miałem teraz dwa. Do jednego wpisywałem ciasto lub herbatnik, do drugiego wszystkie akty życzliwej pomocy. Lista rosła z każdym dniem, tygodniem i miesiącem
O radio nie pytałem. Coraz częściej łapałem się na tym, że go nie słyszę. Co nie znaczy, że słyszałem swoją muzykę, swój telewizor czy przynajmniej swój telefon. Skąd! Żyłem w świecie białego szumu.
Jakoś w październiku zaproponowałem sąsiadce remont.
‑ Pani Halinko, przecież tu są takie pęknięcia, że zaraz cała farba odpadnie, do gołego betonu. A korki to jak często pani wysiadają? Instalacja jest stara i trzeba ją wymienić, bo w końcu pożar wybuchnie. Zajmę się tym, a przy okazji zużyję materiały, które zostały po poprzednim właścicielu mojego mieszkania. – skłamałem, bo żadnych materiałów nie było, poza drabiną, dwoma wałkami malarskimi i tubą silikonu. Broniła się, ale ostatecznie dała się przekonać.
Remont zaczęliśmy w sobotę. Trwał dwa miesiące, bo miałem czas tylko w weekendy i popołudnia. Odgłosy kucia i wiercenia zakłócały radio. Przy szpachlowaniu i malowaniu słuchałem Floydów przez słuchawki. Wyrobiłem się tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Tym razem nie wyjechałem na święta do rodziny. Zamiast tego zamówiłem w pobliskiej restauracji dwanaście wigilijnych potraw i z górą naczyń, kolorową paczką z kiczowatym obrazkiem, kiczowatym albumem i kiczowatą figurką stanąłem przed drzwiami mieszkania sąsiadki. Przełamaliśmy się opłatkiem, złożyliśmy sobie życzenia. Pani Halinka rozpłakała się na całego, gdy rozpakowała prezent. Ja też widziałem niewyraźnie, gdy z papierowej torebki w czerwone i niebieskie gwiazdy wyjąłem sweter. Był z kłującej wełny, dziwnie poskręcanej, z supełkami, pewnie ze sprutego starego ubrania zjedzonego przez mole. Sąsiadka zapewne włożyła w jego zrobienie mnóstwo pracy i z pewnością miała problemy z liczeniem oczek. Sweter marszczył się i nie trzymał kształtu. Nie zamierzałem go nosić.
– Sama pani go zrobiła? Nie trzeba było – dziękowałem wzruszony.
To był bardzo miły wieczór. Tylko radio waliło jedną kolędę za drugą z hałasem na granicy bólu.
Na Sylwestra zapraszali mnie znajomi, w tym Klara. Odmówiłem. Odmówiłem też pani Halince, usprawiedliwiając się, że będę zajęty całą noc. Nie potrafiła ukryć rozczarowania.
Przed zmrokiem wyjąłem z lodówki szampana i kilka koreczków ze śledzia, oliwek i innych marynowanych pierdółek. Postawiłem wszystko na stoliku w salonie, uszy zatkałem stoperami. Uruchomiłem komputer i z zeszytami na kolanach metodycznie wpisywałem każdą kolejną pozycję do arkusza. Zeszytów było jedenaście: sześćset stron moich dobrych uczynków i pięćdziesiąt dwie pani Halinki. W połowie trzeciego brulionu za oknem pojawiły się kolorowe błyski. Bez pośpiechu otworzyłem butelkę i wypiłem kieliszek cierpkiego napoju. Telefon świecił i wibrował od przychodzących wiadomości z życzeniami. Obróciłem go ekranem do dołu, żeby mnie nie rozpraszał, i wróciłem do pracy.
Spisane zeszyty zapakowałem do foliowego worka zamykanego na listwę. Dołożyłem płytę CD z zestawieniem i schowałem do szuflady z innymi dokumentami. Koniec notowania. Szczęśliwego Nowego Roku.
***
Na początku lipca poszedłem na umówione spotkanie z urzędniczką skarbówki na Lindleya. Po drodze zabrałem wystawiony przed drzwi worek ze śmieciami.
Przyjęła mnie starsza kobieta w okularach w grubej oprawie i z tapirem niemodnym od czasów „Fatalnego zauroczenia”.
‑ Tutaj mam udokumentowane i wycenione korzyści, których nie zadeklarowała pani Halina Kącka – wyjaśniłem, podając urzędniczce zeszyty, płytę i ciągnący się na dziesiątki stron wydruk tabeli. – Swoje korzyści dołączyłem do deklaracji, wyceniłem według średnich stawek rynkowych i odprowadziłem podatek.
Cały czas się uśmiechałem. W urzędzie, w drodze do domu, w domu. Nuciłem „Boże Twa łaska nad nami jest”.
***
Już drugi dzień waliłem ciężkim młotem, wybijając dziurę w ścianie. Wczoraj otrzymałem zgodę na połączenie dwóch mieszkań. Drugie, niedawno wyremontowane, dostałem w spadku od sąsiadki. Staruszka zmarła miesiąc temu, gdy otrzymała wezwanie do zapłaty podatku od kilkuset tysięcy. Ktoś doniósł. Wiadomość podcięła jej nogi na klatce schodowej przy skrzynkach pocztowych.
Stare meble wyrzuciłem. Podobnie telewizor z przepalonym kineskopem, pordzewiały rupieć udający pralkę, emaliowane gary z odpryskami, poszczerbioną fajansową zastawę, badziewne sztućce, starożytną lodówkę, znoszone ubrania, postrzępione książki, drewniane pudełko z tanią biżuterią, różową poduszkę na igły, słoik guzików do pościeli, samą pościel i poszewki również, stare gazety, szklane durnostojki, kartonik leków, kiczowate obrazki, albumy z fotografiami ludzi, których nie znam, oraz listy, których nawet nie chce mi się czytać, przeterminowany cukier zachomikowany w tapczanie, zwietrzałe przyprawy, jakieś przedpotopowe szminki i perfumy, szczotki z pożółkłym od starości włosem, wałki z siwymi włosami, nadgniłą gąbkę. Wyniosłem pół kontenera życia. Odpadki.
Zostawiłem tylko nowy regał, który kupiłem sąsiadce na urodziny. Stylem pasował do moich mebli. Radia nie znalazłem.
Warszawa, maj 2014 r.