- Opowiadanie: Dzikowy - Radio

Radio

Wy­bacz­cie, że tak czysz­czę szu­fla­dę, ale wresz­cie ktoś wy­ty­ka mi błędy. :)
Opo­wia­da­nie po­wsta­ło z oka­zji “Dnia Są­sia­da”. Za­ło­że­niem było na­pi­sa­nie cze­goś prze­ciw­ne­go do “Potu” pod wzglę­dem formy, czyli mi­ni­mum emo­cji, zero wul­ga­ry­zmów i zero prze­mo­cy, przy za­cho­wa­niu po­dob­nych fa­bu­ły i pro­ta­go­ni­sty, tzn. psy­cho­pa­ty (jed­nak), ale dzia­ła­ją­ce­go chłod­no, nie w afek­cie.
Strasz­ne­go doła mia­łem po tym tek­ście. Na razie za­rzu­ci­łem pi­sa­nie bez wąt­ków nad­na­tu­ral­nych.
Nagranie zrealizowane Błarz w ramach inicjatywy GOREktyw można przesłuchać pod linkiem.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

PsychoFish, BogusławEryk, regulatorzy

Oceny

Radio

Wpro­wa­dzi­łem się na po­cząt­ku lipca. Przed dzie­sią­tym, bo na dzie­sią­te­go mia­łem wy­zna­czo­ną wi­zy­tę w skar­bów­ce na Lin­dleya, dla­te­go pa­mię­tam. Star­szej ko­bie­cie w oku­la­rach w gru­bej opra­wie i z ta­pi­rem nie­mod­nym od cza­sów „Fa­tal­ne­go za­uro­cze­nia” nie po­do­bał się mój PIT.

‑ Nie wpi­sał pan do­cho­du ze sprze­da­ży sa­mo­cho­du – stwier­dzi­ła, wwier­ca­jąc się we mnie wzro­kiem. Nie przy­wi­ta­ła się, nie za­pro­po­no­wa­ła, żebym usiadł. Od razu wy­je­cha­ła z tym sa­mo­cho­dem. Dwie go­dzi­ny tłu­ma­czy­łem, że sa­mo­chód za­mie­ni­łem na go­tów­kę, a tę na kilka me­trów pod­ło­gi w miesz­ka­niu nowym tylko z nazwy, bo w bu­dow­nic­twie z okre­su wcze­sne­go Go­muł­ki.

‑ Jaki to niby do­chód, skoro sa­mo­cho­du już nie mam, a mia­łem? To ra­czej stra­ta, bo nie mam czym jeź­dzić – po­wta­rza­łem do znu­dze­nia.

Chyba w końcu zro­zu­mia­ła, że tra­fi­ła na tward­sze­go za­wod­ni­ka niż mię­to­szą­cy czap­kę z ner­wów Ko­wal­ski, płasz­czą­cy się przed or­ga­nem urzęd­nicz­ki i pa­są­cy ener­ge­tycz­ne­go wam­pi­ra biu­ro­kra­cji. Od­pu­ści­ła, a ja mo­głem wró­cić do roz­pa­ko­wy­wa­nia pudeł.

Przy­wie­zio­ne pół­cię­ża­rów­ką moje życie roz­pa­ko­wy­wa­łem trze­ci dzień. No, nie tylko, bo też skrę­ca­łem meble, po­wle­ka­łem po­ściel i wie­sza­łem pla­ka­ty na gwózd­kach nie­dba­le wbi­tych dnem ron­dla. Cały czas mia­łem na uszach słu­chaw­ki, dla­te­go do­pie­ro wie­czo­rem, gdy kła­dłem się spać i od­kła­da­łem sfa­ty­go­wa­ne­go iPoda, zza ścia­ny sły­sza­łem ser­wi­sy in­for­ma­cyj­ne, ba­dziew­ne dżin­gle, mo­dli­twy i pie­śni pa­trio­tycz­ne-ge­ria­trycz­ne. To tra­fi­łem na roz­ryw­ko­we są­siedz­two, my­śla­łem sobie, ale po chwi­li za­sy­pia­łem, wy­mę­czo­ny po­wta­rza­ny­mi czyn­no­ścia­mi: schy­lić się, roz­kle­ić, wyjąć z pudła, od­wi­nąć z pa­pie­ru, usta­wić na półce.

Są­siad­kę po raz pierw­szy spo­tka­łem kilka dni póź­niej, już po wi­zy­cie w skar­bów­ce. Star­sza ko­bie­ta z przy­jem­nie si­wy­mi wło­sa­mi, ale za to z brwia­mi od­ry­so­wa­ny­mi chyba od szklan­ki. Aku­rat za­my­ka­ła drzwi, gdy wy­cho­dzi­łem ro­zej­rzeć się po oko­licz­nych stra­ga­nach z wa­rzy­wa­mi, skar­pe­ta­mi i pod­rób­ka­mi ze­gar­ków, po­mię­dzy któ­ry­mi za­wsze krą­ży­ło kilku dre­sów z ru­ski­mi faj­ka­mi. Sta­rusz­ka prze­krę­ci­ła klucz, się­gnę­ła po śmie­ci, spoj­rza­ła na mnie, a potem bez słowa od­wró­ci­ła się i po­szła w stro­nę scho­dów. Za­uwa­ży­ła mnie, to pewne, ukło­ni­łem się nawet, ale nie za­re­ago­wa­ła.

‑ Prze­pra­szam panią! – krzyk­ną­łem przez cały ko­ry­tarz. – To pani słu­cha radia?

‑ Że co? Ale jakie radio? – spy­ta­ła spło­szo­na, na co uspo­ko­iłem ją ge­stem.

‑ Niech się pani nie mar­twi. – Pod­sze­dłem. ‑ Do­pie­ro się wpro­wa­dzi­łem i za­sta­na­wia­łem się, od kogo do­cho­dzi ta mu­zy­ka. Na­zy­wam się Krzysz­tof Pod­rzuc­ki – przed­sta­wi­łem się i za­pre­zen­to­wa­łem uzę­bie­nie w sze­ro­kim, przy­ja­znym uśmie­chu. Ko­bie­ta nadal nie re­ago­wa­ła. – Po­zwo­li pani. – Się­gną­łem po trzy­ma­ne przez nią wia­dro. – Niech pani wraca do domu, a ja zaraz ob­ró­cę do kon­te­ne­ra i od­nio­sę wia­der­ko, do­brze?

‑ Ale… ‑ pró­bo­wa­ła pro­te­sto­wać. Prze­rwa­łem jej ge­stem.

‑ Ro­dzi­ce ka­za­li wy­rę­czać star­sze osoby, poza tym je­ste­śmy są­sia­da­mi. Mu­si­my sobie wza­jem­nie po­ma­gać. Niech pani zrobi her­ba­tę, radio włą­czy, a ja za chwi­lę wrócę, kosz oddam – za­pew­ni­łem i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, zbie­głem po scho­dach.

Wy­rzu­ci­łem śmie­ci i po chwi­li znów byłem na na­szym pię­trze. Za­dzwo­ni­łem do drzwi. Otwo­rzy­ły się po dwóch se­kun­dach, jak gdyby ko­bie­ta na mnie cze­ka­ła.

‑ Pani wia­der­ko. Życzę mi­łe­go dnia – po­że­gna­łem się i po­sze­dłem w stro­nę wyj­ścia z bu­dyn­ku. Nadal za­mie­rza­łem obej­rzeć te stra­ga­ny.

Pudeł uby­wa­ło, półki i szaf­ki za­peł­nia­ły się róż­nym ba­dzie­wiem. Po­ja­wi­ły się ro­le­ty i ta­bo­re­ty, ko­sme­ty­ki i płyty. Nadal pra­co­wa­łem ze słu­chaw­ka­mi na uszach i nadal wie­czo­rem mi­mo­wol­nie słu­cha­łem mo­dlitw i roz­mów w radiu zza ścia­ny.

Są­siad­kę spo­tka­łem po­now­nie do­pie­ro po kilku dniach, gdy sam, oso­bi­ście, in­sta­lu­jąc lampę nad umy­wal­ką, wy­wa­li­łem korki na całym pię­trze. Po chwi­li usły­sza­łem pu­ka­nie do drzwi. Otwo­rzy­łem i zo­ba­czy­łem sta­rusz­kę z miesz­ka­nia obok, wy­raź­nie zde­ner­wo­wa­ną. Ubra­na była cha­rak­te­ry­stycz­nie dla wieku, nie­od­po­wied­nio do po­go­dy. Na wy­bla­kłą su­kien­kę na­ło­ży­ła gruby swe­ter z wełny w trud­nym do okre­śle­nia od­cie­niu zie­le­ni. Na no­gach miała zu­peł­nie roz­dep­ta­ne i po­strzę­pio­ne bam­bo­sze. Jej chude ręce z wi­docz­ną pod skórą siat­ką żył trzę­sły się od emo­cji.

– U pana też nie ma? – spy­ta­ła bez przy­wi­ta­nia. Po­sta­no­wi­łem uda­wać idio­tę. Na szczę­ście było wcze­sne po­po­łu­dnie, wszyst­kie okna wy­cho­dzą­ce na po­łu­dnie były od­sło­nię­te, a słoń­ce świe­ci­ło z całą lip­co­wą mocą.

– Czego nie ma? Radia?

– Nie, prądu nie ma. Te­le­wi­zja nie dzia­ła, a se­rial zaraz… – bia­do­li­ła.

– Ma pani taki mo­ty­lek do skrzyn­ki? Taki z kwa­dra­to­wym otwo­rem.

Przy­tak­nę­ła i po­kusz­ty­ka­ła do swo­je­go miesz­ka­nia. Ja też się od­wró­ci­łem i z ła­zien­ki zgar­ną­łem skła­da­ną alu­mi­nio­wą dra­bi­nę. Po chwi­li ko­bie­ta wró­ci­ła z klu­czem, a ja otwo­rzy­łem skrzyn­kę z bez­piecz­ni­ka­mi i licz­ni­ka­mi, na­mie­rzy­łem głów­ny i po­cią­gną­łem dźwi­gnię na po­zy­cję „ON”. W miesz­ka­niu są­siad­ki roz­legł się dźwięk gra­ją­ce­go te­le­wi­zo­ra. Jesz­cze chwi­lę na­prze­mien­nie dzię­ko­wa­ła wy­lew­nie i na­rze­ka­ła, że ta dzi­siej­sza mło­dzież, że coraz trud­niej tra­fić na po­rząd­ne­go czło­wie­ka, a tu szczę­śli­wie dobry są­siad się tra­fił. Chcia­łem jesz­cze po­pro­sić, żeby cza­sem radio ści­szy­ła, ale znik­nę­ła za drzwia­mi swo­je­go miesz­ka­nia, zo­sta­wia­jąc mnie w skar­pet­kach i z dra­bi­ną na ra­mie­niu. Pew­nie się na se­rial spie­szy­ła.

Radio za­czę­ło mi do­ku­czać wraz z koń­cem urlo­pu, który wzią­łem na czas prze­pro­wadz­ki. Mu­sia­łem wró­cić do nor­mal­ne­go trybu życia urzęd­ni­ka śred­nie­go szcze­bla na eta­cie. Wy­jazd do pracy, osiem go­dzin prze­rzu­ca­nia pa­pie­rów i bie­ga­nia mię­dzy pię­tra­mi, za­ku­py w dro­dze do domu, ka­na­pa, pilot… i to cho­ler­ne radio. Przez chwi­lę ska­ka­łem po ka­na­łach, ale przez jakiś woj­sko­wy marsz nie mo­głem sku­pić się na go­dach cza­pli siwej, przez oa­zo­we wycie na pro­gno­zie po­go­dy, a przez chó­ral­ne kle­pa­nie ró­żań­ca na se­ria­lu, w któ­rym za­gad­ki kry­mi­nal­ne roz­wią­zu­je spek­tro­metr ma­so­wy, a lu­dzie tylko wkła­da­ją prób­ki i do­ko­nu­ją aresz­to­wa­nia. Je­stem życz­li­wym czło­wie­kiem, dla­te­go pró­bo­wa­łem wy­trzy­mać i nawet się udało. Co praw­da wie­czo­rem łeb mnie roz­bo­lał, a za­sną­łem o świ­cie, po go­dzi­nach za­ty­ka­nia sobie uszu po­dusz­ką lub ra­mie­niem. Co chwi­la pa­trzy­łem na bu­dzik. Z ro­sną­cą pa­ni­ką wy­obra­ża­łem sobie ju­trzej­szy dzień w ro­bo­cie. Osiem bi­tych go­dzin przy­sy­pia­nia na sie­dzą­co, żło­pa­nia kawy i ukła­da­nia pa­sjan­sa.

Za­dzwo­nił bu­dzik, ale chyba za wcze­śnie, prze­cież do­pie­ro za­sną­łem! Zza ścia­ny do­cho­dzi­ło ryt­micz­ne pi­ka­nie, a potem dżin­giel. Ser­wis in­for­ma­cyj­ny, pełna go­dzi­na. Zni­kąd po­ja­wi­ła się wście­kłość. Ożesz­ku! Ile można?!

Wściek to dobre uczu­cie po nie­prze­spa­nej nocy. Po­zwa­la ze­rwać się z łóżka, po­rząd­nie wy­szo­ro­wać się pod prysz­ni­cem, syp­nąć wię­cej niż za­zwy­czaj kawy. Niech mnie trzy­ma przy­naj­mniej do wyj­ścia. Piłem na sto­ją­co, wsłu­chu­jąc się w dźwię­ki pły­ną­ce do mnie przez beton, zbro­je­nia, tynki, rury i farbę. Chyba pro­gram dla dzie­ci, bo mó­wi­li coś tym wku­rza­ją­cym piesz­czo­tli­wym tonem. Ziu­siek cię kocha, bo kocha wszyst­kie dzie­ci. Ma duże ser­dusz­ko – bębni mi w gło­wie. Od­sta­wi­łem pusty kubek i za­ło­ży­łem buty, po chwi­li wa­ha­nia zre­zy­gno­wa­łem z ma­ry­nar­ki i wy­sze­dłem. Za­trzy­ma­łem się przed drzwia­mi są­siad­ki. Pu­ka­łem i dzwo­ni­łem na­prze­mien­nie przez dobrą mi­nu­tę. Radio uci­chło, coś sze­le­ści­ło za drzwia­mi – pew­nie są­siad­ka spo­glą­da­ła przez Ju­da­sza, szu­ra­ła za­kła­da­nym łań­cu­chem, w końcu drzwi się otwo­rzy­ły.

– Tak? – Zo­ba­czy­łem tylko po­ło­wę twa­rzy sta­rusz­ki.

– Dzień dobry – przy­wi­ta­łem się jak naj­słod­szym gło­sem. – Mam ogrom­ną proś­bę. Czy mo­gła­by pani ści­szyć radio? Sły­chać je u mnie w całym miesz­ka­niu.

– Ale jakie radio? Nic nie wiem.

Trza­snę­ła drzwia­mi, zanim zdą­ży­łem za­re­ago­wać.

Wy­trwa­łem do week­en­du, ra­tu­jąc się sto­pe­ra­mi i słu­chaw­ka­mi bez­prze­wo­do­wy­mi. Sta­cję pod­łą­cza­łem na­prze­mien­nie do te­le­wi­zo­ra, kom­pu­te­ra i, o iro­nio, do radia. Naj­gor­sze były noce. Oczy­wi­ście nadal pró­bo­wa­łem prze­ko­ny­wać są­siad­kę, ale nawet nie otwie­ra­ła, choć za każ­dym razem wy­łą­cza­ła na chwi­lę radio. W so­bo­tę za­dzwo­ni­łem do Klary, sta­rej kum­pe­li od za­wsze by­wa­ją­cej na piel­grzym­kach i oa­zach. Może ma jakiś spo­sób na takie na wpół głu­che de­wot­ki?

– Zro­zum, to pew­nie sa­mot­na osoba. Nie ma zna­jo­mych, ro­dzi­na nie utrzy­mu­je kon­tak­tu, nie umie ko­rzy­stać z bu­dyn­ków pu­blicz­nych, nie ma z kim po­roz­ma­wiać, spo­tkać się. To radio ra­tu­je ją od sza­leń­stwa – wy­tłu­ma­czy­ła, gdy przed­sta­wi­łem jej sy­tu­ację.

– Ale mnie wpę­dzi w sza­leń­stwo!

– To je za­stąp – za­pro­po­no­wa­ła.

– Jak mam za­stą­pić?

– Bądź do­brym są­sia­dem. Po­ma­gaj, roz­ma­wiaj, od­wie­dzaj. Za­przy­jaź­ni się z tobą i z cza­sem pew­nie da się prze­ko­nać. Na razie chcesz jej za­brać coś, co kocha. Ni­ko­mu krzyw­da się nie sta­nie, jeśli się nią za­opie­ku­jesz. Bozia ci w dzie­ciach wy­na­gro­dzi.

Warto było dzwo­nić do Klary z py­ta­nia­mi.

Do wie­czo­ra cza­to­wa­łem przy drzwiach. Sia­dłem na dra­bin­ce, przy­ło­ży­łem oko do ju­da­sza, wci­sną­łem w uszy słu­chaw­ki i pu­ści­łem „The Wall” Floy­dów na cały re­gu­la­tor. Do­cze­ka­łem się. Sta­rusz­ka wy­szła z wia­der­kiem. Od­su­ną­łem dra­bin­kę, rzu­ci­łem em­pe­trój­kę na stół w kuch­ni i spo­koj­nie wy­sze­dłem na klat­kę.

– O, dzień dobry – przy­wi­ta­łem się, uda­jąc za­sko­cze­nie. Nie od­po­wie­dzia­ła.

– Chęt­nie wy­nio­sę te śmie­ci, jak ostat­nio.

Spoj­rza­ła na mnie nie­uf­nie. Nasza ostat­nia roz­mo­wa i póź­niej­sze na­tręt­ne wa­le­nie w drzwi zbu­do­wa­ły nową ba­rie­rę, którą mu­sia­łem roz­bić.

– Ale ja i tak muszę za­ku­py zro­bić.

– Ja wła­śnie po za­ku­py idę. Zro­bię i dla pani. Przy­nio­sę pa­ra­gon i się roz­li­czy­my, do­brze?

Cze­ka­łem chwi­lę na od­po­wiedź, uśmie­cha­jąc się pro­mien­nie. Sta­rusz­ka się prze­ła­ma­ła. Po­da­ła mi wia­dro i pa­trzy­ła jesz­cze, gdy zbie­ga­łem po scho­dach z ko­szem na śmie­ci i listą za­ku­pów. Li­stecz­ką: bułka, dwa pla­stry sal­ce­so­nu i śmie­ta­na.

Po po­wro­cie do domu wy­ją­łem z szu­fla­dy stary ze­szyt, jeden z wielu, w któ­rych za­pi­sa­łem pierw­szą stro­nę i rzu­ci­łem w kąt. Wy­dar­łem za­ba­zgra­ny ar­kusz, na czy­stej kart­ce, u góry, za­pi­sa­łem datę. Po­ni­żej w od­dziel­nych wier­szach „wy­nie­sie­nie śmie­ci” i „za­ku­py”. Ze­szyt po­zo­sta­wi­łem na wi­do­ku. W radiu koń­czył się prze­gląd prasy.

Pani Ha­lin­ka. Śmiesz­ne, praw­da? Przed­sta­wi­ła się do­pie­ro po dwóch ty­go­dniach. Po co­dzien­nym ry­tu­ale wy­no­sze­nia od­pad­ków i ro­bie­nia za­ku­pów. Do tego do­szło oka­zjo­nal­ne zmy­wa­nie na­czyń i pod­le­wa­nie kwia­tów za­wie­szo­nych pod su­fi­tem na bal­ko­nie. Prze­ła­ma­li­śmy lody. Teraz to pani Ha­lin­ka przy­cho­dzi­ła do mnie z za­pro­sze­niem na cia­sto i her­ba­tę. Po od­ku­rze­niu, prze­su­nię­ciu szafy, wy­mia­nie ża­rów­ki do­sta­wa­łem roz­pać­ka­ne cia­sto z na­dzie­niem ze sko­ru­pek jaj i naj­tań­szą czar­ną her­ba­tę. Cia­sta zja­da­łem ka­wa­łe­czek, ledwo kęs czy dwa. Czę­sto­wa­ła mnie sta­ro­żyt­ny­mi ciast­ka­mi ‑ roz­mię­kły­mi her­bat­ni­ka­mi, ka­mien­ny­mi bisz­kop­ta­mi, po­kry­ty­mi bia­łym na­lo­tem cze­ko­la­do­wy­mi mi­chał­ka­mi, które trzy­ma­ła w krysz­ta­ło­wych pu­char­kach od lat cze­ka­ją­cych na gości w kre­den­si­ku me­blo­ścian­ki. Te po pierw­szej pró­bie prze­łknię­cia po pro­stu zo­sta­wia­łem na spodku obok szklan­ki w me­ta­lo­wym ko­szycz­ku. Wi­dzia­łem nie raz i nie dwa, jak pani Ha­lin­ka za­bie­ra je i od­kła­da z po­wro­tem do krysz­ta­łów. Her­ba­ty nie piłem, za­sła­nia­jąc się nad­wraż­li­wo­ścią zębów.

Po każ­dej wi­zy­cie otwie­ra­łem ze­szy­ty. Ze­szy­ty, bo mia­łem teraz dwa. Do jed­ne­go wpi­sy­wa­łem cia­sto lub her­bat­nik, do dru­gie­go wszyst­kie akty życz­li­wej po­mo­cy. Lista rosła z każ­dym dniem, ty­go­dniem i mie­sią­cem

O radio nie py­ta­łem. Coraz czę­ściej ła­pa­łem się na tym, że go nie sły­szę. Co nie zna­czy, że sły­sza­łem swoją mu­zy­kę, swój te­le­wi­zor czy przy­naj­mniej swój te­le­fon. Skąd! Żyłem w świe­cie bia­łe­go szumu.

Jakoś w paź­dzier­ni­ku za­pro­po­no­wa­łem są­siad­ce re­mont.

‑ Pani Ha­lin­ko, prze­cież tu są takie pęk­nię­cia, że zaraz cała farba od­pad­nie, do go­łe­go be­to­nu. A korki to jak czę­sto pani wy­sia­da­ją? In­sta­la­cja jest stara i trze­ba ją wy­mie­nić, bo w końcu pożar wy­buch­nie. Zajmę się tym, a przy oka­zji zu­ży­ję ma­te­ria­ły, które zo­sta­ły po po­przed­nim wła­ści­cie­lu mo­je­go miesz­ka­nia. – skła­ma­łem, bo żad­nych ma­te­ria­łów nie było, poza dra­bi­ną, dwoma wał­ka­mi ma­lar­ski­mi i tubą si­li­ko­nu. Bro­ni­ła się, ale osta­tecz­nie dała się prze­ko­nać.

Re­mont za­czę­li­śmy w so­bo­tę. Trwał dwa mie­sią­ce, bo mia­łem czas tylko w week­en­dy i po­po­łu­dnia. Od­gło­sy kucia i wier­ce­nia za­kłó­ca­ły radio. Przy szpa­chlo­wa­niu i ma­lo­wa­niu słu­cha­łem Floy­dów przez słu­chaw­ki. Wy­ro­bi­łem się tuż przed świę­ta­mi Bo­że­go Na­ro­dze­nia. Tym razem nie wy­je­cha­łem na świę­ta do ro­dzi­ny. Za­miast tego za­mó­wi­łem w po­bli­skiej re­stau­ra­cji dwa­na­ście wi­gi­lij­nych po­traw i z górą na­czyń, ko­lo­ro­wą pacz­ką z ki­czo­wa­tym ob­raz­kiem, ki­czo­wa­tym al­bu­mem i ki­czo­wa­tą fi­gur­ką sta­ną­łem przed drzwia­mi miesz­ka­nia są­siad­ki. Prze­ła­ma­li­śmy się opłat­kiem, zło­ży­li­śmy sobie ży­cze­nia. Pani Ha­lin­ka roz­pła­ka­ła się na ca­łe­go, gdy roz­pa­ko­wa­ła pre­zent. Ja też wi­dzia­łem nie­wy­raź­nie, gdy z pa­pie­ro­wej to­reb­ki w czer­wo­ne i nie­bie­skie gwiaz­dy wy­ją­łem swe­ter. Był z kłu­ją­cej wełny, dziw­nie po­skrę­ca­nej, z su­peł­ka­mi, pew­nie ze spru­te­go sta­re­go ubra­nia zje­dzo­ne­go przez mole. Są­siad­ka za­pew­ne wło­ży­ła w jego zro­bie­nie mnó­stwo pracy i z pew­no­ścią miała pro­ble­my z li­cze­niem oczek. Swe­ter marsz­czył się i nie trzy­mał kształ­tu. Nie za­mie­rza­łem go nosić.

– Sama pani go zro­bi­ła? Nie trze­ba było – dzię­ko­wa­łem wzru­szo­ny.

To był bar­dzo miły wie­czór. Tylko radio wa­li­ło jedną ko­lę­dę za drugą z ha­ła­sem na gra­ni­cy bólu.

Na Syl­we­stra za­pra­sza­li mnie zna­jo­mi, w tym Klara. Od­mó­wi­łem. Od­mó­wi­łem też pani Ha­lin­ce, uspra­wie­dli­wia­jąc się, że będę za­ję­ty całą noc. Nie po­tra­fi­ła ukryć roz­cza­ro­wa­nia.

Przed zmro­kiem wy­ją­łem z lo­dów­ki szam­pa­na i kilka ko­recz­ków ze śle­dzia, oli­wek i in­nych ma­ry­no­wa­nych pier­dó­łek. Po­sta­wi­łem wszyst­ko na sto­li­ku w sa­lo­nie, uszy za­tka­łem sto­pe­ra­mi. Uru­cho­mi­łem kom­pu­ter i z ze­szy­ta­mi na ko­la­nach me­to­dycz­nie wpi­sy­wa­łem każdą ko­lej­ną po­zy­cję do ar­ku­sza. Ze­szy­tów było je­de­na­ście: sześć­set stron moich do­brych uczyn­ków i pięć­dzie­siąt dwie pani Ha­lin­ki. W po­ło­wie trze­cie­go bru­lio­nu za oknem po­ja­wi­ły się ko­lo­ro­we bły­ski. Bez po­śpie­chu otwo­rzy­łem bu­tel­kę i wy­pi­łem kie­li­szek cierp­kie­go na­po­ju. Te­le­fon świe­cił i wi­bro­wał od przy­cho­dzą­cych wia­do­mo­ści z ży­cze­nia­mi. Ob­ró­ci­łem go ekra­nem do dołu, żeby mnie nie roz­pra­szał, i wró­ci­łem do pracy.

Spi­sa­ne ze­szy­ty za­pa­ko­wa­łem do fo­lio­we­go worka za­my­ka­ne­go na li­stwę. Do­ło­ży­łem płytę CD z ze­sta­wie­niem i scho­wa­łem do szu­fla­dy z in­ny­mi do­ku­men­ta­mi. Ko­niec no­to­wa­nia. Szczę­śli­we­go No­we­go Roku.

***

Na po­cząt­ku lipca po­sze­dłem na umó­wio­ne spo­tka­nie z urzęd­nicz­ką skar­bów­ki na Lin­dleya. Po dro­dze za­bra­łem wy­sta­wio­ny przed drzwi worek ze śmie­cia­mi.

Przy­ję­ła mnie star­sza ko­bie­ta w oku­la­rach w gru­bej opra­wie i z ta­pi­rem nie­mod­nym od cza­sów „Fa­tal­ne­go za­uro­cze­nia”.

‑ Tutaj mam udo­ku­men­to­wa­ne i wy­ce­nio­ne ko­rzy­ści, któ­rych nie za­de­kla­ro­wa­ła pani Ha­li­na Kącka – wy­ja­śni­łem, po­da­jąc urzęd­nicz­ce ze­szy­ty, płytę i cią­gną­cy się na dzie­siąt­ki stron wy­druk ta­be­li. – Swoje ko­rzy­ści do­łą­czy­łem do de­kla­ra­cji, wy­ce­ni­łem we­dług śred­nich sta­wek ryn­ko­wych i od­pro­wa­dzi­łem po­da­tek.

Cały czas się uśmie­cha­łem. W urzę­dzie, w dro­dze do domu, w domu. Nu­ci­łem „Boże Twa łaska nad nami jest”.

***

Już drugi dzień wa­li­łem cięż­kim mło­tem, wy­bi­ja­jąc dziu­rę w ścia­nie. Wczo­raj otrzy­ma­łem zgodę na po­łą­cze­nie dwóch miesz­kań. Dru­gie, nie­daw­no wy­re­mon­to­wa­ne, do­sta­łem w spad­ku od są­siad­ki. Sta­rusz­ka zmar­ła mie­siąc temu, gdy otrzy­ma­ła we­zwa­nie do za­pła­ty po­dat­ku od kil­ku­set ty­się­cy. Ktoś do­niósł. Wia­do­mość pod­cię­ła jej nogi na klat­ce scho­do­wej przy skrzyn­kach pocz­to­wych.

Stare meble wy­rzu­ci­łem. Po­dob­nie te­le­wi­zor z prze­pa­lo­nym ki­ne­sko­pem, po­rdze­wia­ły ru­pieć uda­ją­cy pral­kę, ema­lio­wa­ne gary z od­pry­ska­mi, po­szczer­bio­ną fa­jan­so­wą za­sta­wę, ba­dziew­ne sztuć­ce, sta­ro­żyt­ną lo­dów­kę, zno­szo­ne ubra­nia, po­strzę­pio­ne książ­ki, drew­nia­ne pu­deł­ko z tanią bi­żu­te­rią, ró­żo­wą po­dusz­kę na igły, słoik gu­zi­ków do po­ście­li, samą po­ściel i po­szew­ki rów­nież, stare ga­ze­ty, szkla­ne dur­no­stoj­ki, kar­to­nik leków, ki­czo­wa­te ob­raz­ki, al­bu­my z fo­to­gra­fia­mi ludzi, któ­rych nie znam, oraz listy, któ­rych nawet nie chce mi się czy­tać, prze­ter­mi­no­wa­ny cu­kier za­cho­mi­ko­wa­ny w tap­cza­nie, zwie­trza­łe przy­pra­wy, ja­kieś przed­po­to­po­we szmin­ki i per­fu­my, szczot­ki z po­żół­kłym od sta­ro­ści wło­sem, wałki z si­wy­mi wło­sa­mi, nad­gni­łą gąbkę. Wy­nio­słem pół kon­te­ne­ra życia. Od­pad­ki.

Zo­sta­wi­łem tylko nowy regał, który ku­pi­łem są­siad­ce na uro­dzi­ny. Sty­lem pa­so­wał do moich mebli. Radia nie zna­la­złem.

War­sza­wa, maj 2014 r.

Koniec

Komentarze

 

Dobre! Zostawiam ślad, dłuższy komentarz, gdy dorwę laptopa..

Zacząłeś od wysokiego C (Pot), teraz napięcie zaczyna jakby nieco opadać. Historia z fiskusem i nagłym zejściem sąsiadki – jak dla mnie, trochę naciągnięta, zbyt “fantastyczna”. Inna sprawa, że dobrze, że nie przyszło Ci do głowy uśmiercić sąsiadki „klasycznym sposobem”.

In my opinion, to opowiadanie uratowało ostatnie zdanie. Gdyby go nie było – byłoby średnio. Ale na szczęście jest. Suspens utrzymałeś do końca. Rzutem na taśmę.

...always look on the bright side of life ; )

Nawet nie wiem, jakich dokładnie słów użyć, żeby opisać moje wrażenia po przeczytaniu Twojego tekstu. To co zrobił Twój bohater było tak mistrzowsko okrutne, że aż genialne. Wnioski dwa, nigdy nie zadzieraj ze zirytowanym urzędnikiem i zbyt głośne słuchanie radia zabija. :D

Hej,

@jacek001:

Przygodę z beletrystyką zacząłem od fabularyzowania publicystyki społecznej, politycznej i obyczajowej. Za “Radiem” stoi artykuł prasowy sprzed chyba dwóch lat: US wysłał dwóm sąsiadkom polecenie zapłaty podatku od dochodu, ponieważ naprzemiennie podwoziły dzieci swoje i sąsiadki do przedszkola. US kazał im policzyć to jako usługę taksówkarską.

Inna sprawa, że początkowo wcale nie zamierzałem zabijać pani Halinki, ale tak jakoś wyszło. Protagonista wyszedł mi bardziej popaprany niż planowałem. A ostatnie zdanie pojawiło się później, w którejś z kolei redakcji. ;)

"Białka były czerwone, a źrenice większe niż całe oczodoły"

Ciekawa historia z tymi podatkami. No, cóż – okazuje się, że życie pisze lepsze scenariusze niż życie. A tak w ogóle, to Twoje opowiadanie na tle tych innych – jest naprawdę dobre. Wciąż mam jakiś niedosyt, ale u mnie to normalne. Pozdrawiam.

...always look on the bright side of life ; )

Bardzo mi sie podobało! Inteligentne,zabawne, wciagające i lekko napisane opowiadanie! Świetne, nie za długie opisy, wciągajáca fabüła i ciekawy pomysł. Doskonała kreacja bohaterów (uwielbiam ich!) literatura trafiająca w moje gusta :-) według mnie, super! Gratuluję i zazdroszczę :-D

Też czytałam ten artykuł o opodatkowanym paliwie, jak i resztkach z piekarni przekazywanych biednym (właściciel poszedł z torbami za dobre serce), dlatego nic mnie nie zdziwi w związku z US. Kolejny raz znajduję potwierdzenie na opinię, że życie pisze zbyt wydumane scenariusze i nikt by w takie opowieści prozą nie uwierzył.;) Rządzi średnia… W każdym razie załatwienie babci podatkiem (wiadomo: pewne tylko śmierć i podatki) uważam za bardzo perfidne, iście psychopatyczne (ala pająk i sieci). Zastanowiło mnie (jako nieścisłość), że główny bohater wcześniej nie rozejrzał się za radiem, skoro robił remont u staruszki itp. Po Twoim wyjaśnieniu, że ostatnie zdanie dodałeś później (dobrze, że dodałeś, bo nieźle podkręca), wiem skąd to wynika, ale jednak… “Pot” podobał mi się bardziej, ale to opowiadanie również uważam za dobrze napisane. Czy mniej emocji? Nie powiedziałabym. Raczej większa cierpliwość napastnika i inna motywacja. :) Parę razy zastanowił mnie szyk wyrazów i ten organ urzędniczki, ale nie bardzo mam chwilę na skrupulatną analizę…

@rooms:

Zamierzałem zrobić dłuższą kodę, gdy wpadło mi do głowy ostatnie zdanie: wprowadziła się młoda para, która urządza imprezy – typowo horrorowe zakończenie zapowiadające eskalację.

Nad tym nieszukaniem radia też się zastanawiałem. Uznałem, że po tylu miesiącach po prostu chodziło wyłącznie o zemstę. Radio było już nieistotne, dlatego go nie szukał. Po prostu zmiana priorytetów. Szczególnie że, skoro to człowiek chory, to pewnie podświadomie bronił się przed uświadomieniem sobie psychozy. Organ urzędniczki to jedna z dwuznaczności, które czasem mi wpadają i będę ich bronił. ;)

 

Dzięki za komcia.

p.s. I zapraszam na Avangardę, skoro masz blisko. Błarz z GOREktywu będzie na żywca obrabiał moje opko hard sf.

p.s. II Ten piekarz poszedł z torbami za ewidentne wałki. Też to śledziłem i też ogarniałem takie przekazywanie pieczywa potrzebującym. Da się to zrobić legalnie, więc to nie ten przypadek.

"Białka były czerwone, a źrenice większe niż całe oczodoły"

Całkiem spoko. Widzę, że trzeba odnieść się do Potu – więc informuje z przykrością, że Potu przeczytać nie potrafiłem a to tu łyknąłem bezboleśnie. Ostatnie zdanie zdecydowanie na plus.

Z niedociągnięć zgrzyta mi powtórzenie przy opisie urzędniczki – rozumiem efekt klamry, ale jakoś to porównanie tapiru do Fatalnego już za pierwszym razem wydawało mi się tanie. Kiedy przeczytałem to drugi raz, sam rozumiesz :). Kilka krzywych zdań, których już nie potrafie przytoczyć nie przeszkadza już w odbiorze.

Stawiam 4 i nie dlatego, że słabo. To solidne opowiadanie, ale 5 rezerwuje dla “wow”, czekam więc na ciężką artylerie, panie autor :).

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Przychodzę tu dość późno i co zastaję? Ano to, że inni już napisali to, co i ja bym chciała wyznać. A ponieważ nie ma sensu mówić tego, co zostało powiedziane, podpisuję się pod wszystkimi pochlebnymi opiniami i życzę sobie móc czytać Twoje teksty jak najczęściej.

Ostatnie zdanie sprawia, że Radio, z opowiastki obyczajowej, przeistacza się nagle w opowiadanie fantastyczne. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ożesz w mordę, ale sąsiad, niech mnie kule biją… Z premedytacją, zaplanowane uciukaństwo.

Pozazdrościć, lubię taki czarny humor :-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Zachowanie bohatera od początku wydało mi się mocno podejrzane. Podobnie odgłosy radia. Co z tego, skoro trwałem w napięciu do samego końca? ;) Pomysł nie zachwycił, wykonanie – owszem.

Dziękuję i pozdrawiam.

 

P.S. Dobrze, że przeoczyłem słowo wstępu, bo walisz tam spojlerami aż miło! ;)

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Pojawiło się nagranie zrealizowane przez Błarza z GOREktywu. Zapraszam do przesłuchu.

http://youtu.be/c0s31UJd4sY

"Białka były czerwone, a źrenice większe niż całe oczodoły"

No dobra. Tekst ciekawy, dobrze napisany, zabawny, szybko się czyta. Bohater zaiste psychopatyczny. Do tego zna przepisy i nie zawaha się ich użyć (sama znajomość już powinna być podejrzana i karalna). Tylko gdzie się podziała fantastyka? Bo samo radio to raczej cienko.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka