„Ocknął się”, o ile tego zwrotu można użyć w odniesieniu do duszy, na wąskiej ścieżce obiegającej trawersem stromy szczyt. Z trudem uniósł starczą głowę. Wciąż obciążał go balast zmęczonego życiem i schorowanego ciała. Ściana wznosiła się prawie pionowo. Jako dwudziesto – trzydziestolatek pewnie rozważyłby możliwość wytyczenia direttissimy. Teraz podniesienie głowy i dostrzeżenie niebieskiego blasku na szczycie stanowiło kres możliwości.
Ruszył przed siebie. Jego życiem zawsze była droga. Życzył sobie tego, by w niebie, czy gdzie tam po śmierci trafi, znów móc się rozkoszować jej urokami. Żyć tym, co daje. Nie narzekać na te dary. Odwdzięczać się w miarę możliwości. Cieszyć się każdym krokiem i szanować każdy szczyt.
Rozejrzał się. Z mgły wyrastały odległe wierzchołki stromych gór. Na każdym jaśniał błękitny blask. Po lewej zionęła przepaść, której dno skrywała mgła. Wzniesienia były równie nieosiągalne jak powrót do ziemskiego bytowania.
Ciało styrane wiekiem z mozołem pięło się ścieżką. Nie było tu jakichś trudności technicznych, nagłych lawin, panowała cisza. Czuł wysiłek oddechu, wysiłek każdego kroku, słabość mięśni. Nie widział jednak swego ciała. Był tylko wzrok na tej wysokości, do której przywykł od lat i przykra świadomość słabości fizycznej. Nie mógł się odwrócić.
Droga wciąż pięła się w górę. Był sam.
Spodziewał się, jak na obrazkach, kłębiącego się rzędu dusz. Bramy ze Świętym Piotrem dzierżącym klucz. Przerażała go chwila sądu i diabelskich oskarżeń. Jak w średniowiecznym exemplum o widzeniu strażnika Piotra. Nie był tak zły jak Piotr. Wiedział jednak dobrze, że nie wszystko, co w życiu zrobił było dobre i mądre, czy Bogu miłe. Od wielu miesięcy rozpamiętywał swoje życie i układał linie obrony, czy usprawiedliwień. Widział przy tym jak są one wiotkie i słabe, w zderzeniu z kimś, kto wie wszystko… Zna intencje. Potrafi wskazać wszystkie słabości i nikczemności.
Czuł się dobrym człowiekiem i wiedział, że aniołowie będą mieli, co położyć na szale, (jeśli pojawi się jakaś waga…). Wiedział też, że i diabły będą miały sporo satysfakcji przewijając taśmę z jego żywotem. Mimo wszystko liczył, że dobre przeważy złe i, że dostąpi zbawienia.
Samo zbawienie nie było pojęciem, które by rozumiał. Był rozdarty między wizje uczone i romantyczne. W głowie miał i słowa Umberto Eco, z takiego internetowego żartu z końca XX wieku. Eco przywołał wówczas krążącą po Sieci kwestię:, „dlaczego Bóg nie dostał doktoratu honoris causa żadnego z ziemskich uniwersytetów”? W swojej odpowiedzi zaznaczył m. in., że: „bardzo trudno zdać u Niego egzamin, choć całość wymaga wykonania zaledwie dziesięciu zadań…”
Co do sceny sądu. Widział ją, jako proces oparty na solidnych podwalinach prawa rzymskiego. Podstawę wyobrażeń stanowił nie tylko wspomniany Piotr. Ten miał sen profetyczny, w którym ujrzał siebie przed sądem ostatecznym. Diabły pod postaciami Etiopów ładowali wory pełne grzechów na szalę. Po drugiej stronie sceny stali bardzo smutni aniołowie. Jedyne, co mieli, jako przeciwwagę, to kawałek chleba, którym Piotr rzucił w namolnego żebraka. W jego wizji była też lekcja religii sprzed wielu lat. Ksiądz rozważał na niej słowa „diabeł, jako oskarżyciel”. W scenę sądu, w chwili, w której i sam sądzony chwiał się już pod ciężarem własnych grzechów, oskarżany przez nieznające umiaru w tym akcie demony, wkraczał Jezus. Jak w Deus ex machina i mówił: „Ja złożyłem ofiarę z siebie za tego człowieka!”.
Nie wyobrażał sobie ciągu dalszego tej sceny. Czuł jednak, że diabeł ustępuje wobec boskiego majestatu.
Zmęczenie wciąż było jego towarzyszem. Każdy krok zaczął kosztować niebotyczny wręcz wysiłek. Drobne kamyki raniły stopy. Droga wciąż prowadziła w górę. Miał tę świadomość, że kiedyś się skończy, że ma szczyt. A na nim to światło. Może, dlatego na początku drogi objawiono mu inne szczyty, odległe na tyle, by móc dostrzec ich wierzchołki nawet stojąc u „korzenia góry”?
Nie było snu. Było długie zmęczenie. Ból fizyczny. Ciężki oddech. Brak możliwości odwrotu. Było też coś, co sprawiało, że jednak szedł, dźwigając swoje oporne, nieistniejące starcze ciało.
Szczyt otworzył się przed nim nagle. Płaski wierzchołek wynurzał się z morza mgieł. Rozejrzał się. Inne szczyty pojawiały się chwilami. Na niektórych z nich, odległych i nieosiągalnych jak jego ziemskie pantofle i ulubione trunki, pojawiał się czasami jaśniejszy błysk. Na środku plateau stał wysoki tron. Tron był strzelisty, gotycki. Można by go próbować określić terminem szklany, czy lodowy, miał niebieskie barwy, które przybiera śnieg na fotografiach. Tej samej barwy był siedzący na nim… Anioł?
Postać była smukła. Cała w tej „błękitnej bieli”. Szata mieniło się niebieskawymi smugami poruszana łagodnym wiatrem. Strój był długi. Sięgający aż do stóp obutych w sandały wyglądające jak rzemienne. Dłonie spoczywały na kolanach. Twarz zdawała się nie mieć wieku. Oczy były zamknięte. Wargi lekko się poruszały, jakby powtarzając słowa modlitwy, czy jakiegoś długiego utworu o jednostajnym rytmie. Lico otulały długie włosy. Czoło zdobiła opaska. Od postaci bił majestat, spokój i ciepło.
Wykonał kolejny krok zbliżając się do tronu. Potem jeszcze jeden. Sunął z wysiłkiem. Pamiętał jak w trakcie choroby, pozostawiony sam w domu, zagryzał boleśnie wargi, szurając do szafki w kuchni, po wafelek, którego pożądał wówczas najbardziej na świecie…
Wzrok wbił w podłoże i sunął z uporem. Nieistniejące ciało wznosiło się na szczyty niemożności przeszkadzając w wykonaniu najmniejszych chociażby czynności związanych z ruchem. Poczuł się jak świętokrzyski Pielgrzym, sunący na szczyt Łysej Góry, co dzień o jedno ziarnko piasku. Nie mógł już unieść głowy. Przytłoczył go ciężar lat i wysiłek włożony w dotarcie na szczyt. Wtedy ujrzał stopień tronu. Uniósł głowę. Pochylała się nad nim piękna twarz. Pogodna, spokojna. Błękitne oczy błyskały z tej „szklanej” głowy przyjaźnie, z zaciekawieniem. Usłyszał głos:
– Witaj! Czekałem na ciebie!
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Blisko był podjęcia wysiłku wygłoszenia zdania typu:
– Wybacz, kimkolwiek jesteś, ale nie wiem, co mam powiedzieć – to mój pierwszy raz!
Czemu miał towarzyszyć szelmowski uśmiech, który musiałby wypaść zabawnie na ustach starca, gdyby miał ciało… Nie wiedział, czy potrafi mówić. Jak dotąd tego nie sprawdził w samotnej wędrówce na szczyt, która trwała całymi wiekami. Umysł miał zmęczony.. Nie podjął, więc żadnej próby. Postać, jakby widząc jego wysiłki, wykonała gest ręką, który nakazał milczenie.
– Nie dręcz się. Na to jeszcze przyjdzie czas. Cieszę się, że cię widzę. Modliłem się właśnie za ciebie. Widziałem całe twoje życie i zaiste mogłeś je przeżyć piękniej, lepiej, mądrzej… Nie wiem, czemu tyle umiejętności zabrałeś ze sobą, miast się nimi podzielić z bliźnimi. Nie pojmuję też, czemu prawie wszyscy tak czynicie…, czemu tak mało się dzieliłeś? Dlaczego nawet przy jawnym wołaniu o pomoc zastanawiałeś się, jaki, słuszna przecież reakcja (o dobrze wiedziałeś gdzie leży dobro!), będzie miała wpływ na twoje życie. Czemu zmarnowałeś tyle czasu nie tyle na pojmowanie świata i cieszenie się nim, na rozwijanie możliwości, które dostałeś od Pana, a na rzeczy czcze? Wiedziałeś wszak, że jest ciąg dalszy. Nowe życie. Wszystko, co miałeś tam, tam też pozostało. Nie pytam na ile ci się zdaje, że nie wszystek umarłeś. Nie możesz odpowiedzieć.
– Weseliłem się, kiedy czyniłeś dobrze. Kiedy potrafiłeś złamać presję opinii by uczynić coś dobrego. Kiedy byłeś bezinteresowny, ale szczerze bezinteresowny. I kiedy umiałeś oddzielać pragnienia od oczekiwań.
– Mało czasu poświęciłeś Panu, a dużo sobie… Wspomagałeś bliźnich, ale zaiste nie zawsze traktowałeś ich tak, jakbyś sam byś chciał być traktowanym. Nieodebrane telefony, nieprzeczytane listy, spotkania, od których uciekłeś. Miałeś czas by go mądrze poświęcić. Miałeś, marnowałeś go gdzieindziej i nie muszę, a nawet nie chcę ci tu mówić gdzie.
– A jednak, zauważ – czekałem na ciebie i cieszę się, że tu jesteś.
– Odpowiem Ci na kilka pytań, które się teraz w tobie kłębią.
– Kim jestem i gdzie jesteś?
– Nie znam do końca twojego świata. Pewnie można mnie nazwać aniołem. Jestem istotą stworzoną przez Pana. Inną niż wy. Pełnię tu rolę pośrednika, przewodnika. Jestem Tym Który Wita i Żegna.
Miejsce, w którym jesteśmy nie ma odzwierciedlenia w świecie waszych wyobrażeń. Ono po prostu jest. Z twojej perspektywy, a zwłaszcza tej fizyczności, która na tobie wciąż jeszcze ciąży, nie ma ono końca, ni w górę, ni w dół, ni w osi poziomej. Spędzisz w nim nieco czasu, ale w miejscu innym od tego.
– Mam nadzieję, że lubiłeś kino za życia. Czeka cię teraz długi czas, w którym wciąż obarczony ziemskimi ułomnościami, będziesz rozpamiętywał chwile słabe i złe. Będziesz czuł jak postąpiłeś, a jak powinieneś postąpić. Jest tego dużo… Będziesz też obciążony cierpieniem tęsknoty za bliskimi, za młodością ciała, gdy nie było odległości, której nie mógłbyś zmierzyć stopą. Tu nie ma ziemskiej strawy, a zatem będziesz czuł głód. Rozpamiętuj te chwile. Rozum siebie, ale też patrz przez plan nauki, którą posiadłeś.
– Nie wiem jak długo to będzie trwało. To niezależne ode mnie. To Pan decyduje kiedy dopuści cię do siebie. Przyjdzie dzień, w którym stracisz swoje fizyczne obciążenie. Zostanie ci zabrany ból, głód i tęsknoty. I wyruszysz w podróż by znaleźć się u stóp tronu Pana i zjednoczyć z Duchem.
– Ja będę się za ciebie modlić. Polubiłem cię, jeśli można ziemskie słowa przymierzyć do tego co czuje taka istota jak ja. Tym mi bardziej przykro, że tak wiele popełniłeś rzeczy słabych, czy złych.
– A teraz pomódl się ze mną. Odeślę cię w twoje miejsce.
Anioł zatopił się w modlitwie. Jego dłonie uniosły się z kolan i zaczęły wykonywać drobne koliste ruchy. Rosła między nimi kula światła. Łagodny gestem pchnął ją ku niemu. Błysnęła. Dusza wyruszyła w dalszą drogę, w miejscu, które jest.