- Opowiadanie: szara - Przemieniony

Przemieniony

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Przemieniony

Każecie, panie, to opowiem, czemu nie. Zaczęło to się wszystko chyba od tego, że Mistrzowi Tanegerowi to już kompletnie odbiło. Ot, powiecie, nic szczególnego u maga…

Ejże, panie, jakże to tak? Ostawcie. Przecież gadam.

Ja żem nastał do Mistrza tak już będzie ze cztery roki. Ile mnie było? Panie, skąd mnie wiedzieć. Z dziesięć może. Mistrz mówili, że uczyć będą. Bo po tym, jak się chałupa z ziemi podniosła i samiuśka przez las podreptała, to mnie i tatko w niej nie chcieli. Tatce by pewnie i rankor minął, jeno sołtys jęli z kmieciami gadać o spławianiu odmieńca. Tom się i uradował, że rozrywka jakaś będzie, bo już mi się cniło cięgiem deski heblować – bo tatulo za nic nie chcieli nad strumieniem mieszkać i nową chatę prędko przed zimą stawiali. Ale jak we mnie gospodynie poczęły kamieniami rzucać i przez ramię spluwać, wnet pomiarkowałem, że odmieniec to ja i jakoś mi się przestało spieszyć wedle tego spławiania. Myślałem w las umknąć, choć do zimy przeczekać, a potem może się uda tatula jakoś udobruchać, a i sołtys, za piecem siedząc i piwsko popijając, o inakszych uciechach myśleć nie będzie. Jeno, że już kosz był gotowy i anim się pomiarkować zdążył, jakem był w tym koszu zamknięty i nad wodę zawleczony. I byłbym pewnie utonął jak kociak w worku, jeno, żem ze strachu w te… no… Nie pomnę, jak Mistrz mówili, tyle, że się koszyk od wody odbił, a w powietrzu zawisnął, a ja się darłem pono jak opętaniec. Sołtys wiał do wsi, że chodaki pogubił, a za nim gromada, a kosz… Że nie do rzeczy, panie? Ano, jak chcecie. Tyle że na to Mistrz nadeszli, bo to, mówili, magię w lesie wyczuli. Tedy mnie z kosza wydobyli, chałupy na miejsca poustawiali, kmieci zbesztali, że tępe a premitywne, a mnie, rzekli, ze sobą biorą, bo to szkoda dzieciaka na pastwę ludu ostawić. Wzięli mnie tedy na ucznia.

No to uczyli. Z początku pisma, czytania, runów starszych, ziół. Ciężko mnie to szło, panie. Oj, nasiedziałem się ja przy księgach i pergaminach, piór nałamałem. Mistrz gadali, krzyczeli, grozili, mamrotali nade mną jakoweś inku…nacyje, w końcu rzekli, żem już jest idiota z tym, no… talentem. Więcej już do ksiąg nie kazali. Za to do gospodarstwa pogonili. Oj, miałem ja roboty. Chatę zamieść, strawy nagotować, zwierza znęcić, zwierzołaków w ostępach w łeb… to jest zdescyplinować, jak się po wsiach za bardzo włóczyły, smoki karmić. Ze smokami to było jeszcze najgorzej. Z początku mieli Mistrz ze dwa średnie, podróżne, jako u inszych magów, takie, co nie gadają, a i nie rozumieją wiela, jeno do domu zawsze trafią. Potem się przybłąkał jakiś większy, zielony taki, co mu się dymem i iskrami odbijało. Mistrz przygarnęli, to jak raz smoczą szopę podpalił i odleciał. Ale wracał, żeby go zaraza… Co dwa, góra trzy dzionki wracał nażreć się u nas i nie było razu, żeby się coś nie zajęło, taka głupia bestyja. Mistrz się tylko uśmiechali i dalej gada hołubili. To ja myślał sam coś na to zaradzić. A był tu jeden szewc w okolicy, który czeladnika miał. Temu butorobowi zwidziały się kamasze zielone, żeby go tak poczwara zeżarła.

Zaczaili my się tedy na gada. Nie pod samym naszym obejściem, bo Mistrz Tanegar wielce byli na gadzinę łaskawi, a przecie nawet wieśniak nie da sobie chudoby ubić. A Mistrz jak się zgniewali, rękę mieli ciężką, a gdy ich rankor ogarnął, to i ogień miotali. Jaki ogień, panie? Ano, takie sobie kulki ogniste, nie bardzo duże, ale parzyły dotkliwie. Jak raz takimi kiedyś wędrownego handlarza popędzili, co to im smoczy pazur na eliksiry chciał sprzedać, że to, mówili, za wandalizm ekologiczny płacić nie będą. Bo to nie prosta gadu za żywego pazury obcinać, tedy, rzekli, nagonka kupą idzie na smocze leża, z kijami a łańcuchami, gdzie wiedzą, że gad stary już a niemrawy albo młody a głupi, tedy go ubiją, a pazury obetną, kły, jak się daje, wyrwą, a z reszty zewłoka pożytek im żaden, tedy na zmarnowanie ostaje. Mnie ten hadlarzyna stworka sprzedał, niedrogo niby, bom mu za niego koc wełniany dał. Potworek był mały, łysy, kościsty. Mówił o nim ten oberwaniec, że się zwie vifon i że można na nim zrobić rosołu, a będzie smakował jak kurczak, jeno, że wodą zalany rośnie, tedy będzie zupy cały kocioł. Ale łgał, popapraniec, bo onże vifon w ukrop rzucony na kosteczki się rozpadł, a wywar smak miał i zapach polewki na starych butach warzonej, wiem, bo jeszcze z domu pamiętam, jednego przednówka warzyliśmy taką na stryjca skórzanych kamaszach, co to je zdobył na jednym przejezdnym rycerzyku, jak go wpierw dobrze gorzałką ugościł. O tych kulkach ognistych mam gadać? Ano, nie ma o czym. Jeno, że Mistrz jak ową zupę z vifona wyczuli, a trudno nie było, bośmy trzy dni po niej chałupę wietrzyli, tak się wściekli, że szmatławca aż do strumienia popędzili, a kulki z trzaskiem śmigały za nim coraz większe i kilka krzewów przy ścieżce zwęgliły. Jeno, że się Mistrz opatrzyli i bicze z piasku ukręciwszy, ogień zagasili. Ha, jemu nic to było podobne cudeńka czynić, czy to z piaskiem, czy z wodą, ale w ogniu lubowali się wielce. Jeno spojrzeli na kominek, a drwa płonęły, ale się nigdy nic nie zajęło, choć od żaru aż skry kominem szły. Umieli też ognień przytlić i zagasić, co się wielce przydawało, bo, jako rzekłem, kiedy ona gadzina zielona do nas nastała, nie było razu, żeby czego nie podpaliła, bestyja durna.

Tak tedy poszli my z szewczykiem nad stawek, w dół strumienia, gdzie wszelka okoliczna zwierzyna pić chodziła, a smoki często polować latały, tedy i onej zielonej zarazy my się tam spodziewali.

Ja żem wcześniej cichcem podebrał Mistrzowi z worka, co leżał w loszku, trochę proszku, com wiedział, że wszelki ogień zagasza, tedym dumał, że i na ten smoczy się nada, a jakby tak się udało w gardziel sypnąć, to może i ubije potwora, bo to Mistrz mówili, że dla smoka ogień najważniejszy, że to niby duszę mają z ognia. Po mojemu nie miała ta poczwara zielona ani duszy, ani rozumu, ale popróbować proszkiem nie zawadziło. A szewczyk, jak to szewczyk, niemota, siarki kupił, w skórę baranią zaszył, że to mówił, zeżre gadzina, to pewnie zdechnie. Tak mu, tępakowi, w karczmie jakiś łapserdak powiadał. Ale pewno prawda była taka, jak i z onym vifonem. Dobrze tedy, że i kłonicę chłopak zabrał, co mu się po drodze pod rękę nawinęła. Stary Poraj sklęli go potem, że to, jako Mistrz mawiali, czysta edukacyja, bo to i z Poraja chłop bywały, wiela za młodu ze starostą na wojaczkę chadzali, to i kląć umieją jak nikt.

Zaczaili my się tedy nad onym stawkiem i istotnie, nawet i czekać długo nie trzeba było. Ledwieśmy zdążyli pół kurka zjeść, co go butopsuj naszedł, mówił, że w chaszcze zaplątanego, ale mnie się widzi, co stara Jaworowa o swoją chudobę dbała i kur w chaszcze nie puszcza. Ano, co było pytać, czyj on, kiedy na ognisko tak samo dobry, jako każden inny. Zjedlim, antałek osuszylim, com go z Mistrzowej piwniczki pożyczył, wyciągnęlim się pod dębczakiem. Jużem przysypiał, a to szewskie nasienie drze się „Smok! Smok leci!” i pędem do wora z tą swoją trefną owieczką, bo jej wcześniej nie wystawiał, żeby to, powiada, insza gadzina nie zeżarła, bo kamasze miały być przecie ze smoka, a nie z jakiego parszywego kundla. Patrzę – iście leci nasza potwora, bydlę zielone. A szewczyk w krzakach, z worem się szarpie, bo mu się sznurek po pijaku poplątał, niedojdzie. Smok wylądował sobie spokojnie, skrzydliska rozprostował, a takie, panie, były, że jak stąd do tamtego jesiona, łeb do wody zniżył, ale nie pije, patrzy się, przechyla, iście, jakby się przejrzeć chciał. Jeno po co, ja się pytam? Przecie to poczwara, urodziwa tedy nijak nie będzie.

Chwyciłem zrazu za sakiewkę z onym magicznym proszkiem, troki rozsupłałem i już miałem pobiec i gadzinie w nozdrza sypnąć, gdy mi przyszło do głowy, iżby raczej zaczekać krzynkę a zobaczyć, czego to butorób dokaże. Może iście struje gadzinę, albo i kłonicą ubije, bo to, powiadali tatko, głupiemu szczęście, to ja bym tylko popiołem z ogniska sypnął, a jemu powiedział, znaczy szewczykowi, panie, nie tatce, że to ten proszek magiczny był, co się walnie do zwycięstwa przyczynił. Tedy bym z cicha Mistrzowi on proszek z powrotem do worka przesypał, to może by nie pomiarkowali, że ubyło. Insza bowiem rzecz, jakby poczuli, że do ubicia bestyi magia użyta była, wtedy by już nie odpuścili winowajcy, a jako rzekłem, o chudobę dbały byli, a i do gniewu skłonni.

Czekałem tedy, aż szewczyna owczy zewłok z wora dobędzie i gadu podrzuci. A tu, widzę, butopsuj całkiem już chyba piwskiem zamroczony, leci do smoka, jeno, że oną owieczkę trzyma przed sobą i bełkocze „Naści, zeżryj, przeklętniku, a zdychaj”.

Smok tylko spojrzał na niego i raz ogonem chlasnął, niby chłopaka nie trafił, ale oną skórę baranią zahaczył, to i rozdarł – widać się szewczyna do szycia nie przyłożył, bo zaraz się skóra rozpękła, a siarka poleciała na wszystkie strony. A mówiłem przecie głuptakowi, że to ognista potwora i że bydlę wszędzie iskrami pluje. Raz się jeno smok siarką zaciągnął i jak kichnął, tak pół zagajnika w ogniu stanęło i to z hukiem, bo trafił prosto w chmurę siarki, skórkowaniec.

Widzę, że się już kapota na szewczyku tli, tedym szybko troczki worka rozplątał i ów proszek ognień gaszący na niego sypnął. I wtedy się dopiero porobiło. Bom się musiał, po ciemku w loszku grzebiąc, pomylić i z inszego wora proszku nabrać. Mistrz mówili potem, ze to był proch na zimne ognie przygotowany. Po mojemu zimne one nie były. Jakem z wora sypnął, tak nagle z chłopaka strzelił w górę snop barwnych iskier, wysoki jako ta sosna, a huk poszedł straszny, aż mnie do tyłu odrzuciło dobre trzy stopy. A bastyja tylko patrzył na sypiącego iskrami szewca, aż tu przysiadł do ziemi, ogonem i łapami zaczął walić, łeb mu się trzęsie. Jużem się ucieszył, że proch zadziałał i zdycha popapraniec, ale nie, iskry mu tylko z paszczy poszły i jakby czkawka. I wtedy żem pojął, że się ta głupia gadzina tarza ze śmiechu. A szewczyk tak stał i tylko gębę rozdziawiał, niemota, a ja w tych krzewach siedziałem, wyleźć się bałem, bo jak z tym proszkiem tak się porobiło, tom całkiem koncept stracił. No i pierwszy ruszył się smok, żeby go zaraza. Ostrożniutko, końcem ogona zepchnął tego tlącego się durnia prościuteńko do wody. Jeno się jeszcze gaz bagienny płomieniem zajął i głuptakowi łeb osmalił, potem już wszystko zgasło. A to bydlę zielone porechotało jeszcze chwilę, aż mu iskry nozdrzami poszły, a potem potem patrzę – rozgląda się po polance, a ślepia mu się świecą. Tom się głębiej w chaszcze osunął. I nie było to mądre, bom całkiem zapomniał, że potwora słuch ma lepszy niż teściowa Nijaka, tego bednarza z wioski, co to…

Do rzeczy? Ano do rzeczy. Nic zatem nie pomogło, żem się głęboko wsunął w te krzewiska, bestyja raz tylko łapą sięgnęła, zaraz mój kubrak zmacała, na karku chwyciła i wyciągnęła na tę wypaloną polankę. Jużem się szykował Mistrza wołać, bo oni by przecie zawsze usłyszeli, a lepiej rózgi zebrać i o imecylach a debylach choćby i do wieczora się nasłuchać, niż żeby mnie poczwara na skwarkę przysmażyła. Ale widzę, gramoli się szewczyk z jeziorka i leci prościuteńko po kłonicę, tom się jeszcze wstrzymał, poleci głupek na smoka, miarkuję, to ja znów w chaszcze i byle dalej. Ale wiele z tego nie było, bo czeladnik, durnota, nie na smoka, jeno na mnie z kłonicą wali i bełkocze:

‒ Ja ci zrobię kamasze, ja ci dam magiczny proszek…

I w łeb mnie oną kłonicą. Tom dalej nie czekał, jeno rzuciłem się, panie, między drzewa. Musi co chłopcu z przestrachu albo i od tego dymu całkiem rozum odjęło, bo dalej za mną leciał, kijem wymachiwał i bełkotał. A ta zielona poczwara znów, panie, śmiać się zaczęła i to tak, że płomień miotnął na pół polanki. Szewczyna rzucił się za mną jeszcze żywiej, bo mu się znów wokół łydek zatliło, jeszcze mnie raz kłonicą przez łeb walnął, a potem w las runął.

– Żebyś ryj rozwalił, butorobie własnym wyrobem kopany! – wydarłem się zaraz. I nagle te moje kamasze, co mi w ucieczce pospadały, porwały się z ziemi i jak nie strzeliły za chłopakiem, młócąc po grzbiecie i zadku. A mówił, że to mistrza Dratwy własna robota. Słusznie go tedy spotkało, że w ucieczce przed buciskami na pień sosny wpadł i iście ryj rozwalił. Mistrz potem mówili, żem to szewskie nasienie przeklął. I zadowolony byli, że to niby pierwsza emo… ema… nacyja magiczna odkąd mnie do terminu przyjął.

Widzę tedy, że ciżmopsuj w chaszczach znika i myślę, że i mnie przyjdzie się gdzie w krzakach przytaić, ale gdzie tam. Bo to widzicie, panie, ten treporób niedosmażony wespół z poczwarą takiego rabanu narobili, że aż do Mistrza dotarło. A na swojej ziemi nie dali się nigdy chłopstwu bisurmanić, wszelakie awantury szybko pacefikując. Raz to nawet jaśnie pana Kradona z Kłamowa pogonili. Ten ze swoim pocztem w drodze z końskiego targu był i zachciało mu się za rusałkami w las pogonić, aby je sobie w pętach ku rozrywce do dworu zabrać. Mistrz, jak to zobaczyli, tak się wściekli, że się aż pobliski strumyczek zagotował. Powiadali potem pachołki, że jak giermek jaśnie pana z przyodziewku wyłuskał, to cały był czerwoniutki, jako te raki, co my je z Mistrzem jeszcze ze cztery dni jedli, bo co się miały marnować, kiedy już i tak gotowane. A zacne były.

Że o smoku mam gadać? Panie, co wam wszystkim, czarodziejom, się w tej gadzinie uwidziało? Smok jak smok, zielony, łuskowaty, skrzydliska błoniaste, ogon jak stąd do strumyka. Prawda, tych, co mówić umieją to wiele nie ma, ale to i lepiej, bo kto by chciał jeszcze z potworą gadać? No, Mistrz Tanegar chcieli. Wtedy też, na tej polance, na mnie się jeno zamachnęli, żem zaraz na trawę padł, i zaraz do gadziny, ale o czym z nią prawili, tego nie wiem, bo to insza jakaś mowa była, nie nasza. Pod wieczór już było, jak Mistrz czar ze mnie zdjęli, alem nie żałował, bo się pod tym magicznym bezwładem wszystkie oparzenia i sińce zgoiły. Poszliśmy tedy do chaty, ja boso, bo buciska moje dotąd po lesie hasają, trzy razy próbowałem je łapać, alem nie zdolił. Powiadają tylko ludziska, że na szewczyka dalej straszliwie zawzięte, ledwo z opłotków nos wychyli, już za nim lecą i kopią po zadku aż echo idzie. Całkiem się z tego chłopaczyna zestrachał i pono tylko w izbie siedzi i gorzałką się leczy, a kopyta to i dotknąć nie chce. Że was, panie, szewc nie obchodzi? A bo to prawdę mówią, że czarodzieje na niedolę człeka prostego nieczułe. Au! Poniechajcie panie! Dyć już gadam!

Dotarli my już po zmroku, tedy z dala widać było, że się cosik pali. Ano, musiała bestyja pierwsza przylecieć, aleśmy jej już nie zastali, jeno składzik z drewnem już dogasał. Zakląłem z cicha, bom się tych drzew do siódmych potów z lasu naściągał, a narąbał, a tu patrzcie, znów przez tę potworę robota na nic. Mistrz jeno wokół przeszli, iskry z trawy zebrali, coby się las wokół nie zajął i nawet drewutni nie dogasiwszy, jeno się wody ze strumyka napili, a taki się kontent zdawali, jakby im gadzina diamentów naniosła, a nie ino popiołem podwórzec zasłała. A jak kubek odstawili, to widziałem, że został na drewnie ślad palców, jakby kto ogniem wypalił. Mnie zaraz kazali do chaty iść, spać, sami długo jeszcze nie przychodzili, aż się do okna podkradłem zobaczyć. Patrzę, a Mistrz siedzą opodal i w niebo patrzą, a była akurat noc jasna, bo to i pełnia, i gwiazd mnóstwo. Ano, spać poszedłem, bo co mnie pytać, co się Mistrzowi na niebiosach uwidziało. Tak to już jest z magami, panie, że cudaczne rzeczy czynią i pytać nie ma o co, bo jeno biedy sobie napytać można.

Zaraz nazajutrz zawołali mnie Mistrz do siebie, za ową wycieczkę na smoka obsobaczyli jak trzeba, choć myślałem, jakoś bez przekonania, bo ani iskry z komina nie poszły, ani para z kociołka. Za to kazali do lasu iść, suchych drzew naściągać i nowy zapas drew na zimę przygotować. Tom i poszedł. Zrazu żem te drzewa wlókł na podwórze, potem rąbać zacząłem, ale Mistrz znowu do boru kazali, po zioła, to znów za zwierzołakami chaszcze obejść, żeby do wsi nie lazły. Po paru takich wycieczkach pomiarkowałem, że im za jedno było, czy zioła zbieram, czy na mchu przysypiam, bylem nadto w chałupie nie siedział. Tom się i ucieszył z początku i już całkiem jawnie na ryby chodziłem, nad strumykiem się wysypiałem, potem z nudów do wsi łaziłem, zaklinałem chłopom gorzałkę, co by po niej ucieszne cudactwa czynili. Aż mnie całkiem ciekawość przeżarła, cóż to takiego tajemnego Mistrz robią, że mnie przy tym nie chcą. Prawda, wiedziałem, że lepiej w te sprawy nosa nie wtykać, ale też, Mistrz powiadali, ciekawość to pierwszy krok do pandemonium. Tak i wyszło.

Zakradłem się tedy pod chałupę, zaległem w chaszczach i siedzę. Zrazu nic się nie działo, jeno miotła na podwórze wyleciała i zamiatać zaczęła. Dotarła i do tych moich krzaków, ale mnie poznała, to i dalej poleciała sprzątać, bo obcego to by pogoniła, a i Mistrzowi doniosła. Ano, poleżałem w zaroślach będzie ze dwie godziny, jak Mistrz z chaty wyszli, a z nim dzieweczka, młoda całkiem, włosy miała jak ognie błyszczące, suknię zieloną, mieniącą się. Razem w las poszli i co dalej czynili, nie wiem, panie, bom za nimi nie szedł. Ot, i cała tajemnica, pomyślałem sobie, nie żaden sekret magiczny, jeno zwyczajnie baba. A Mistrz kryją się z nią, iście jako kleryk przed plebanem. Tedym się wygodniej w cieniu wyciągnął i zasnął.

Potem dopiero pomiarkowałem, że iście z tą dzieweczką coś niezwykłego było, bom jej przecie nigdy wcześniej nie widział, a jakże by ona, widno nie byle chłopka, samiuśka przez las przybyła, do tego pieszo. Ale mi to rozmyślanie zaraz z głowy wypadło, bo jeszcze tego samego wieczora przyleciała owa cholera zielona i ten stosik suchych sosenek, com z bora pościągał, jak raz podpaliła. A Mistrz stali jeno i w ogień patrzyli, jak młokos, co się na dziewki nad strumykiem zaczaił. Dopiero jak się węgieł chałupy zajął, zrozumiałem, że gasić nie będą. Skoczyłem tedy do studni, wodą chlusnąłem, aż para poszła. Mistrz się jeno krzywo spojrzeli i w las poszli, musiałem sam dogaszać, dobrze, że miotła z chaty wyskoczyła i do pomocy się wzięła. A kiedyśmy się już z tym uporali, po magu i śladu nie było. Nie widziało mi się nocką za nim po puszczy ganiać, tedym spać poszedł. Jednak nie spało się dobrze, bo to księżyc jasny przez dziurę w dachu wypaloną zaglądał, to przed świtem chmury go przesłoniły i padać zaczęło. Otuliłem się kocem i na dach wylazłem, miarkując, że skoro Mistrza doma nie ma, mogę się z pogodą spróbować i sam chmurzyska przekląć, niech precz idą. Żem głupi, panie? To i Mistrz mówili. A cóż to jest owa turbulencyja?

Nie, nic się nie stało. Po prawdzie, tom na tym dachu całkiem o magii przepomniał, bo po szarym niebie dwa skrzydlate gady szybowały. Pojmujecie? Dwa! A ten drugi jeszcze większy był, ze dwa razy większy, niźli ta nasza zielona cholera.

– Obyś stąd na siódmy kraniec świata leciał, poczwaro! – zakląłem, bo skoro ta jedna ognista potwora takie spustoszenie siała, tom już widział, co się dziać będzie, jak Mistrz Tanegar i tego drugiego gada przyhołubią.

I wtedy ona bestyja mniejsza słup ognia z paszczy puściła, jakby się wieża świetlista w niebo wzniosła. Ten drugi chwilę jeszcze szybował wkoło, potem zaryczał straszliwie, aż się dach pode mną zachybotał i też płomieniem plunął, jakby pożar po chmurach poszedł. Para z nich buchnęła i obie gadziny całkiem zakryła, ale się jeszcze długo ich ryki niosły jak grzmoty i ogień szalał. Że to was tu, panie, ściągnęło? Pożoga na niebie? Jeno, że tu już żadnej bestyi nie masz, wyniosły się obydwie. I dobrze. Szkoda jeno, że i Mistrza nie ma.

Co dalej było? Ano, zlazłem z dachu, alem do rana siedział skulony na stryszku i przez tę wyrwę w dachu w górę popatrywał. A one gady do jasnego dzionka latały. Dopiero jak się całkiem jasno zrobiło, zlądowała na podwórcu ona zielona cholera, tyle szczęścia, że sama. Tom się przeląkł, że znów dom podpali, ale nie. Siedziała tylko i łuski czyściła lekkim płomieniem. We dwa pacierze i Mistrz wrócili. Dłuższą chwilę z ową potworą gadali, ale co gadali, znów żem, panie, nie dosłyszał. Potem mnie do siebie zawołali. Cóż było robić, poszedłem.

A Mistrz mówią, żem głupi, ale i mocarny, i żem wypowiedział życzenie, tedy już odwrotu nie masz, zresztą i tak mocno go już ciągnęło pod niebo i w góry. Nic żem nie pojął. Trzymałem się tedy trochę z dala, nie wiedząc, czy chwalą, czy ganią i co z tej przemowy będzie. A Mistrz dalej rzekli, że w drogę im trzeba, a jam za prosty, coby się tu po jego odjeździe uchować, tedy mi przyjdzie w lesie przylgnąć, a między ludzi nie leźć. Jeno do tego mój kształt niezdatny. Tu się zamyślił na dłuższą chwilę. Już żem szedł sakwy pakować, skoro Mistrz w podróż chcieli jechać, ale jakem się tylko odwrócił, poczułem, że się coś dziwnego dzieje ze mną. Jenom wrzasnąć zdążył, a potem już było, jak jest teraz. Przeląkłem się, ale Mistrz rzekli, że przywyknę i że tak dobrze będzie. Potem do loszku poszli, jeno małe dwie sakwy z sobą biorąc, w jedną kamyków nasypali, z tamtego garnca, w drugą z małej skrzyneczki przesypali flaszeczki jakieś. Wyszli na podwórzec, ale jakem za nimi wybiegł, już ich nie było, jeno obok onej poczwary zielonej druga bestyja stała, wielka, błyszcząca, mieniąca się, raz bardziej szkarłatna, raz złocista, raz jak skała szara. Potem się oba w niebo wzbiły i odleciały, o, gdzieś tam. A ja sam zostałem. Dni kilka minęło i całkiem spokojnie mi się tu żyło. Aż wyście przybyli.

Co, panie? Że mnie z powrotem odmienicie? A może tak byście dali spokój, co? Po prawdzie, to ja do magii umu wielkiego nie miałem. A teraz… Jest tu w okolicy taka wiedźma, ot, leśna babunia. To ja na kota wiedźmy przecież się nadam.

 

Tę opowieść ucznia, Felisa, obecnie przemienionego, zapisaną dokładnie, dołączam do mojego raportu z podróży do puszczy Or, ja, Mistrz Nadamar z Morku.

Co zaś do tego, którego zwano Mistrzem Tanegarem, to mieszkał on w tej okolicy od tak dawna, iż miejscowi, nawet najstarsi, nie pamiętają już czasów, gdy go nie było. To jednak nie jest jeszcze wyjątkowe, Mistrzowie żyją nieraz dłużej. Zastanawiającą nieco jest owa szczególna biegłość w magii ognia, który jest wszak żywiołem szczególnie opornym i niebezpiecznym, jak i dziwne upodobanie do smoka, a jeszcze bardziej to, jak ten upodobał sobie maga, co wśród wyższych, rozumnych jaszczurów nie zdarzyło się od pokoleń. Zaś całkiem już zdumiewająca jest owa przemiana w smoka, o której mówił uczeń. Czegoś takiego nikt nigdy nie dokonał i nie potrafię nawet określić, ile mocy trzeba by użyć. Jednak chłopiec nie kłamie, a umysł jego nie nosi śladów dotknięcia magią.

Wysłuchałem ucznia i ludzi okolicznych, obejrzałem to, co pozostało z chaty i puszczę na pół dnia drogi wokół, gdzie znalazłem interesujące pieczary, moim zdaniem długo używane przez smoka, a może nie tylko. Dodając do tego, com słyszał, to, co wiemy o zwyczajach smoków wyższych, wnoszę, że ów zielony, dość dokładnie opisany przez chłopca, musiał być rodzaju żeńskiego. Zaś zianie ogniem i wzniecanie ogni na ziemi należy wszak do zwyczajów godowych. Wnoszę z tego, że domniemany Mistrz, używający imienia Tanegar, musiał być smokiem, ukrywającym się między nami pod ludzką postacią kto wie, jak długo. Nie zdarza się przecież, aby smoczyca pomyliła się lub wybrała samca niewłaściwego gatunku. Dalej wnioskuję, że był to jaszczur cierpliwy i przebiegły, gdyż tak długo między ludźmi żyjąc, nie wzbudził żadnego podejrzenia, znający dobrze nas i nasze zwyczaje, zatem – trudny przeciwnik. Spośród tych, które po walkach w górach Dolmaru znamy z imienia, jeden się tylko taki nasuwa na myśl: Thok-An-Eggham-Ar-Rahan, ten, którego zwano Przyjacielem Magów, a który potem zwrócił się przeciw Mistrzom. Jeśli zaś jest to istotnie on, jeśli powrócił do swej postaci i zdąża w ojczyste góry, jeśli znalazł samicę i roztoczył nad nią opiekę, jeżeli założy z nią gniazdo, jest to dla nas wieść przerażająca. Przyjdzie nam zapewne stoczyć kolejną wojnę o losy ludzi i smoków, straszniejszą być może od tej, o której mówili dawni Magowie, iż zakończyła stary świat. Pozostawiło by mnie to całkiem bez nadziei, gdyby nie chłopiec. Smoki wszak nie czynią niczego z kaprysu i bez rozmysłu, byt ich zbyt mocno oparty jest na magii, aby mogły sobie na to pozwolić. Ten zaś przyjmując pod swoje skrzydła ludzkiego wychowańca, widocznie związał z nim swój los, skoro nieświadomie nasycone mocą życzenie ucznia musiał wykonać, choć przecież wszyscy wiemy, jak trudno było dawnym Mistrzom czarami oddziaływać na smoki. Można zatem mieć nadzieję, że póki chłopiec żyje, zaklęcie jego zatrzyma Thok-An-Eggham-Ar-Rahana w górach Dolmaru.

Zastanawiałem się długo, czy może być, iż uczeń ten jest owym, którego przepowiednia zwie Synem Smoków i wiąże z ich powrotem i ze zmianą świata, lecz zdaje mi się to niepodobieństwem, gdyż, mimo niewątpliwej mocy, brak mu rozumu i woli, potrzebnych do jej ujarzmienia.

Chłopca, zgodnie z jego prośbą, pozostawiłem przemienionym. Moc jego, nie okiełznana umysłem, groźna może być dla niego samego i dla innych, zwłaszcza, gdy nie ma tu nikogo, kto by mógł młodzika dopatrzeć. Zielarka, zwana przez miejscowych wiedźmą, mocy nie ma, ale mądra jest , tedym jej go powierzył.

To pismo przekazuję Radzie, ja, Nadamar z Morku, trzeciego dnia po pierwszym nowiu sto trzydziestego siódmego roku ery Mistrzów.

 

Bury kot, który leniwie grzał się w ostatniej plamie słońca na polanie, ziewnął szeroko i przeciągnął się, a spod jego pazurów strzeliły iskry. Zjawisku temu stara zielarka przyglądała się zupełnie spokojnie – nie wiedziała, że to niemożliwe.

Koniec

Komentarze

Sympatyczne opowiadanie. Zupa z vifona świetna. Znaczy, śmieszna. Tylko końcówka mnie nie przekonała – stara zielarka powinna jak nikt inny wiedzieć, co w przyrodzie jest możliwe, a co nie.

Ja żem nastał do Mistrza tak już będzie ze cztery lata. Ile ja lat miałem?

Powtórzenie i aż się prosi “ze cztery lata temu“. Albo inne nazad.

Jeno, że już kosz był gotowy i amin się pomiarkować zdążył,

Anim.

co stara Jaworowa w swoją chudobę dbała

O?

Babska logika rządzi!

Mam, co prawda, poważne wątpliwości, czy Mistrz nie powinien od razu wiedzieć, z kim ma do czynienia i trzymać głuptasowatego odmieńca z dala od magii, ale cóż, wtedy nie powstałoby to sympatyczne opowiadanie…

Drugi, już poważniejszy byczek, został zauważony przez Finklę. Ale, że jestem tolerancyjny wobec tekstów lekkich, łatwych i przyjemnych, przymykam oko…

 

Dziękuję.

Drobniejsze byczki upolowane, zakończenie przemyślę.

Uśmiałam się, obuwiowa nemezis przezabawna. :)

Jak dla mnie, opowiadanie mogłoby kończyć się na wypowiedzi odmieńca, późniejszy raport i dodatek – zbędne (szczególnie raport zmienia raptownie nastrój opowiadania – buzz killer;)). 

I drobna uwaga przecinkowa: tyle że a nie: tyle, że [tutaj fajna ściąga]

Za samego "butopsuja" punkt ci się należy :P

A tu, o:

bo buciska moje dotąd po lesie hasają, trzy razy próbowałem je łapać, alem nie zdolił.

to umarłam.

 

Poprawki bardzo ewentulane:

Zrazu żem te drzewa wlókł na podwórze, potem rąbać zacząłem,

Chyba “zaczął” byłoby konsekwentniej – w końcu “żem wlókł” to i “żem zaczął”.

a spod jego pazurów strzeliły iskry.

I znowu w konsekwencji reszty dałabym: “skry strzeliły”.

 

A poza tym stwierdzam, żeś sprytna, bo ni cholery nie umiałabym tego tekstu poprawić, to i czepiać się nie wypada. Końcówka mi bardziej nie przypadła przez kota, ale z głupiego powodu – nagle mnie uderzyło, że cała ta gadanina z kociego gardła się wydostała i tylko “miau miau miau” we łbie mi rozbrzmiało, cały klimat psując ;)

Ale i tak uśmiałam się, co usmiałam i daję 5!

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Lekkie, fajne, zabawne, kilka tekstów naprawdę rozbrajających. Dzięki za wstawienie tu tak pozytywnie naładowanego tekstu.

Moim zdaniem pismo Nadamara jest zbędnym elementem opowieści.

Sorry, taki mamy klimat.

I dlatego nigdy nie gotuję zupy z vifona! ;)

Opowiadanie naprawdę przesympatyczne, napisane ze swadą, humorem i dużą świadomością języka. Intertekstualność pełną gębą, teoretycy literatury z postmodernistycznymi specjalizacjami powinni piać z zachwytu ;-) Bardzo udana stylizacja, co rzadko się zdarza. Nie zgadzam się co do niepotrzebnego pisma Nadamara, podoba mi się ten przeskok od beztroskiego odmieńca uganiającego się za smokiem z szewczykiem Dratewką do poważnej rozgrywki między magami. Miło przeczytać coś takiego.

@Tensza – to “strzeliły iskry” pochodzi już od innego narratora, więc wydaje mi się że nie ma potrzeby tego zmieniać.

Tyle, że na to Mistrz nadeszli – bez przecinka. Tak samo jak “chyba że” i inne podobne połączenia, więc pewnie i “jeno że”

że gad stary już a niemrawy, albo młody a głupi – przecinek przed albo zbędny. Stawia się tylko przy powtórzeniu albo.

jednego przednówka warzyliśmy – tu mam wątpliwość, bo według mnie przednówek to jakiś czas, kilka, kilkanaście dni, nawet miesiąc lub dwa. Dałabym: kiedyś na przednówku.

Ledwieśmy zdążyli pół kurka zjeść, co go butopsój naszedł, – a nie butposuj (psuć)? Dalej masz poprawione

Powiadali potem pachołki, że jak giermek jaśnie pana z przyodziewku wyłuskał, to cały był czerwoniutki, jako te raki, co my je z Mistrzem jeszcze ze cztery dni jedli, bo co się miały marnować, kiedy już i tak gotowane. A zacne były. – a to super tekścior

bo to i pełnia i gwiazd mnóstwo – przed drugim “i” przecinek

byłem nadto w chałupie nie siedział – chyba bylem

A Mistrz kryją się z nią, iście jako kleryk przed plebanem. – a to znowu superaśne

 

Bardzo zacne to opowiadanie. Nie wiem dlaczego, ale udało mi się je pominąć i gdyby nie nominacja do piórka, pewnie by mnie ominęło. Mnie szczególnie przypadła do gustu stylizacja, niektóre powiedzonka, to prawdziwe perełki. Bardzo ciekawa historia, fajnie opowiedziana i z humorem. Też nominuję! 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Przesympatyczne, zabawne i wciagające opowiadanie.

Zgadzam się z Sethem, że bez wyjaśniającego pisemka byłoby jeszcze lepsze.

Pozdrawiam

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Dziękuję wszystkim za uważną lekturę i mam nadzieję, że zabawa była dobra.

Poprawki nanoszę na bieżąco.

“jednego przednówka” – w mojej ocenie konstrukcja jak: “jednego lata”, czy “jednego przedwiośnia”

Co do “jednego przednówka” częściowo przyznaję Ci rację, ale mnie to jakoś dziwnie brzmi.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Wyznać muszę, iż mnie, niestety, opowiadanie nie porwało zupełnie, raczej znużyło okrutnie. Przydługie zdało się, a humor dość przaśny, taki na miarę wioskowego przygłuptaska, nijak nie był w stanie wzbudzić wesołości. No cóż, przykro mi, ale trafiła się całkiem nie moja bajka. :-(

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Opowiadanie sympatyczne i sprawnie wystylizowane, ale mnie nie wciągnęło. Było raczej miłe w odbiorze, chociaż ze względu na formę, w pewnym momencie jedno oczko zaczęło mi się kręcić w jedną stronę, a drugie, w drugą. Lubię stylizację tekstów, ale tutaj, sama czysta wypowiedź niczym nie zrównoważona, nieco mnie znużyła. Ale to nie tak, że tylko marudzę, zdarzyło się także kilka uśmiechogennych smaczków ; )

 

/Aeli

 Przeleciałem. Lubię smoki więc z ciekawością. Koncepcja smoka przyjaciela ludzi sympatyczna. Wysiłki zwalczenia zielonej i rezultaty rozbawiły. Jej reakcja też.

Więcej o smokach !

Nowa Fantastyka