- Opowiadanie: kawkers - Stepy część 2

Stepy część 2

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Stepy część 2

Część II

Podróż zajęła równe dwie doby. Chociaż odległość jaką przebyli nie była znacząca jak na standardy ówczesnych możliwości komunikacyjnych, to jechali przecież przez dziki wschód. Najpierw dostali się konno do osady mającej połączenie z koleją, następnie pojechali dalej na wschód. Rana postrzałowa Domańskiego okazała się być niegroźna i sam szybko o niej zapomniał.

Los w czasie tej wędrówki oszczędził im ponownego spotkania z tajemniczym mordercą ze stepów, ale nie mieli powodów do radości. Rusini złapali ich by oddać w ręce Rosjan, to pewne. Tajemnicą było natomiast dlaczego z tym zwlekali. Więcej nawet, zdawali się unikać rosyjskich patroli, co było nader dziwnym zachowaniem, a ukryte motywy Skoropadskiego były dla nich zagadką.

Dzierzba osobiście nie bała się zesłania na Sybir. Połowa jej rodziny tam wylądowała, część z nich wróciła, dla niej była to niemalże rodzinna tradycja. A przynajmniej w ten sposób starała się to traktować, oszukując złe czasy wmawianymi sobie pozytywami. Powróci, silniejsza i jeszcze bardziej niebezpieczna dla swoich wrogów!

Dla Aleksandra Domajskiego sprawa wyglądała zgoła inaczej. Usilnie starał się wynaleźć sposób na wykupienie się z niewoli, choćby miało to oznaczać hańbę dla całej rodziny i zgubę Dzierzby. Ale co tam ona! To i tak wszystko jej wina, że znaleźli się w tej sytuacji.

Był jeszcze tajemniczy przybysz którego eskortował Skoropadski. Czasami, gdy mówił sam do siebie złorzecząc na swoją prywatną ochronę, można było dosłyszeć pojedyncze słowa. Włoch zorientował się już, że jest bardziej więźniem niż gościem, chociaż sam najwidoczniej nie domyślał się dlaczego tak się stało.

Przesiadka do kolei nie była miłym urozmaiceniem, standard ich podróży był zatrważająco niski. Samo miasto natomiast odnaleźli przyjemnym podmuchem ożywczej cywilizacji tuż przed duchotą kazamatów carskich.

 

Więzienie znajdowało się w jednym z budynków w pobliżu ratusza, w zaadaptowanej na te potrzeby kamienicy, z zewnątrz wyglądającej całkiem niewinnie i anonimowo. Cele umieszczono na drugim piętrze a nie, jak wiekowa tradycja więziennictwa nakazuje, w piwnicy. Z przodu solidne kraty, z tyłu i po bokach ceglane ściany, żadnych okien – tak prezentowały się te skromne pomieszczenia, o wielkości dwa na dwa metry z kocem rzuconym na betonową podłogę miast pryczy. Każdy umieszczony został w osobnej celi, prócz Domajskiego i Dzierzby znalazło się jeszcze dwóch żołnierzy pochwyconych podczas nieudanych rokowań z kozakami. Oni również nie mieli bladego pojęcia czemu nie przedstawiono im żadnego carskiego oficera prowadzącego przesłuchanie. Wokół siebie widzieli jedynie zacięte twarze Ukraińców z tymi ich charakterystycznymi na wpół wygolonymi fryzurami i tradycyjnymi strojami.

Kapral Wilk oraz plutonowy Lisiecki vel Lis okazali się niezrównanymi towarzyszami podczas podróży przez stepy a i w niewoli ich hart ducha nie osłabł. Znaleźli sobie zadanie jakim było zirytowanie każdego przechodzącego obok ich celi Rusina, a cel ten osiągali poprzez pstrykanie w strażników kamykami i obrzucanie wyzwiskami. Im bardziej pewni byli że, póki co, są nietykalni, tym bardziej się rozzuchwalali, zachęcają wprost do pojedynków na gołe pięści, a Wilk najwyraźniej obnażył przed kimś gołe pośladki, które podziałały niczym czerwona płachta na uwiązanego byka. Lis natomiast, celowo kalecząc ich mowę, powtarzał parę nauczonych rusińskich przekleństw. Jedynym, który mógł do nich podchodzić, był Rusin polskiego pochodzenia, który przynosił im posiłki.

Drugiego dnia niewoli, bardziej podkarmieni niż nasyceni, brudni, śmierdzący i zmęczeni, odwiedzeni zostali przez samego gospodarza. Skoropadski usiadł na niskim drewnianym krzesełku, niedbałym gestem odesłał Stepana i spojrzał na swoich więźniów.

– Panowie lachy nareszcie na swoim miejscu. Historia rozliczyła się z wami należycie.

– A całuj mnie w rzyć – warknął Lis.

– Osobiście wyrwę ci flaki – wtórował Wilk.

– Panowie, spokojnie – interweniował Domajski. – Na pewno jest jakiś powód naszej niewoli i nie wątpię, że będziemy w stanie przejść nad tym do porządku dziennego. Jeśli nas wypuścisz, panie, obiecuję, przyrzekam na wszystko co święte w moim życiu, że żadna krzywda z naszej strony wam nie grozi i żadne reperkusje wobec tego niefortunnego przebiegu wypadków nie zostaną pociągnięte.

Stary ataman zerknął na niego z ukosa i ryknął charkliwym śmiechem.

– Panowie lachy, nie przestaniecie mnie zadziwiać. Nawet w takiej sytuacji, w moich skromnych progach – machnął dłonią wokół siebie, pokazując ciemny korytarz – nie przestajecie uważać się za panów. Niestety, nie jesteście już u siebie, straciliście prawa do tych ziem gdy Chodkiewicz skopał wasze wielkopańskie tyłki.

– Dobrze, rozumiemy to i akceptujemy wasz punkt widzenia – ciągnął Domajski nie widząc jak współwięźniowie wznoszą oczy ku niebu i ciężko wzdychają. – Czy możemy więc teraz wiedzieć, co przewidujesz z nami zrobić?

– Hm, a możecie, a i owszem, nie widzę przeciwwskazań. Na pewno domyślacie się, że oddam was carowi. To nie podlega dyskusji. Jesteście jednak zbyt cenni, by oddać was nie żądając niczego w zamian. To tak jakbym zarżnął kurę znoszącą złote jajka. Gdy już w Moskwie wydobędą z was wszystkie zeznania, gdy już przyznacie się do spisku przeciwko potężnemu sąsiadowi, car zdobędzie dowód, a zarazem pretekst, do wywołania krótkiej acz krwawej wojenki, po której karzeł zwany Rzeczypospolitą wróci do korony Rosji.

…W zamian my, skromni Ukraińcy, zdobędziemy to, co nam oferowaliście bez rozlewu naszej krwi, bez powstań, bez tajemnic i zakulisowych działań. Autonomia o szerokim zakresie praw pod ojcowską opieką naszego cara, Aleksandra II Romanowa. I tak już zostanie, na wieki wieków.

Zapadła cisza podczas której uwięzieni Polacy trawili słowa atamana a on sam delektował się swą przewagą. Dzierzba odezwała się jako pierwsza.

 – A Włoch? Jakie jest jego w tym miejsce? I co to były za potwory, które niemal nas wszystkich wymordowały?

– Włoch, powiedzmy, że jest częścią negocjacji, taką wisienką na torcie. Was to nie obchodzi, to szpieg i dezerter posiadające cenne informacje a te monstra, jak je nazwałaś, włoskie siły specjalne. Tyle mogę wam powiedzieć zanim poddani zostaniecie długim i bardzo bolesnym przesłuchaniom, efektem których będzie wasza dyshonorowa śmierć. A pociąg ambasadorski przybędzie tu jutro nad ranem, więc niewiele czasu już tutaj zabawicie. Tak więc bywajcie i niech Bóg zlituje się nad waszymi grzesznymi duszami. Pociąg ambasadorski przybywa za parę godzin, a na jego pokładzie znajdzie się paru chętnych na intensywne z wami rozmowy.

I zostali sami. Niedługo potem rozpętało się piekło.

 

Pierwszy strzał nastąpił pod wieczór zrywając wszystkich w celach. Początkowo panował nastrój otępienia po którym nastąpiła kawalkada krzyków. Lis krzyknął za znikającymi na schodach kozakami nie oczekując nawet efektu.

– Jak myślicie, co się dzieje?

– Moskale atakują – wyszeptał Domajski.

– Pewnie tak – przytaknął Lis. – To się kozacy przeliczyli ze swoimi miernymi konspiracjami.

Dzierzba miała jednak przeczucie, że to nie Moskale. Przeczucie poparte jasnymi przesłankami – jakby na to nie patrzeć Rosjanie są wciąż u siebie, przeprowadziliby więc frontalny atak a póki co – tu strzał, tam strzał, krzyki, chaos. Modus operandi jak u sztyletników. Zupełnie jak na stepach…

Ograniczając się do ról biernych słuchaczy oczekiwali dalszego rozwoju sytuacji. Schemat zdawał się powtarzać: pojedynczy strzał po którym następowało zamieszanie, palba nieskoordynowanych serii z karabinów, pospiesznie wykrzykiwanie rozkazy, cisza, po niej kolejny pojedynczy strzał.

Ktoś dawał czas kozakom na zreorganizowanie szeregów po to tylko by udowodnić, że ich starania idą na próżne.

Dźwięk kroków dobiegających z korytarza zbliżył wszystkich do krat. Włoch przebiegłby obok nich gdyby ich krzyki nie zatrzymały go w miejscu. Domajski przekonywał go po rosyjsku że Ukraińcy mu nie pomogą, że jest więźniem jak i oni, o czym doskonale wie.

– Jedynym dla ciebie wyjściem jest uwolnienie nas i wspólna ucieczka – perorował. – Po wydostaniu się z tego miasta każdy pójdzie w swoją stronę. To jak, przyjacielu? Dogadaliśmy się?

Włoch westchnął, ale nie myślał długo. Odszedł parę kroków i wrócił z pęczkiem kluczy. Nareszcie wolni nie mogli uwierzyć w swoje szczęście.

Włoch, który przedstawił się jako Orazio Traditori, miał minę jakby zawarł najgorszy układ w swoim życiu.

– Zbrojownia musi być gdzieś w pobliżu – powiedział Wilk.

– Jest piętro niżej. Chodźcie za mną. Sam muszę odzyskać moją flintę.

Schodząc po schodach uczestnicy naprędce skleconego sojuszu przysłuchiwali się coraz częstszym pojedynczym strzałom, z których każdy, jak się domyślali, kończył żywot jednego kozaka. Mimo to sami czuli się jak zaszczute przez myśliwskie psy dzikie zwierzęta.

Drzwi do zbrojowni były zamknięte ale Lis pokazał, że ma sporo ukrytych talentów. Za pomocą kawałka drutu zrobił prowizoryczny wytrych i już po minucie wpadli do środka. Dzierzba podpięła z powrotem swój miecz, założyła pas, wsadziła rewolwer LeMata do kabury. Wilk znalazł swój odtylcowy jednostrzałowy karabin Enfield, Lis swoje dwa rewolwery, Domajski wziął pierwszy z brzegu miecz po chwili wahania rezygnując z jakiejkolwiek broni palnej. Orazio odnalazł swój pistolet który kształtem zwrócił uwagę wszystkich. Jego krótka lufa nad rękojeścią miała cylindryczny naddatek grubości przedramienia, sam wylot lufy natomiast był zbyt cienki by wystrzelić jakikolwiek konwencjonalny nabój. Zapytany o konstrukcję i zastosowanie tak pokracznej broni Włoch odpowiedział krótko.

– Służy do obrony przed cadaverami.

– Tak nazywają się ci, którzy zaatakowali nas na stepach? – domyśliła się Dzierzba.

– To doborowa jednostka włoskiej armii. Król Emanuel II wykorzystuje ich do zadań specjalnych.

– A tym razem nasłał ich na ciebie – domyślił się Domajski. – Skoropadski nazwał się zdrajcą i dezerterem. Co takiego zrobiłeś?

Orazio zawahał się, ale odpowiedział.

– Jestem Mediolańczykiem i uważam, że Zjednoczone Królestwo Włoch to ponapoleoński odpad, hańba naszej ziemi. U cara szukam azylu, bo domu już nie mam. W zamian udzielę informacji jak skutecznie można cadavera zabić a to, jak zauważyliście, nie jest takie łatwe.

Dzierzba i Domajski faktycznie już o tym wiedzieli, ale dla Lisa i Wilka była to pewna nowość. Słyszeli co prawda relację na ten temat, najpierw w pociągu a potem powtórzoną w więziennej celi, ale co innego usłyszeć a co innego zobaczyć.

– Nie jest łatwe? – wtrącił Lis. – Strzelasz w łeb i basta!

– Parę cięć w trzewia też załatwi sprawę – dodał z ponurym uśmiechem Wilk.

– Wyrzeźbiłbym uśmiech na gardle – rozmarzył się sztucznie Lis.

– Stare dobre wyrzucenie z okna – dodał Wilk.

Nic więcej nie dodali, bo cadaver stanął w drzwiach zbrojowni.

 

W pełni zasłużył na przydomek, jaki w myślach nadała mu Dzierzba: potwór. I chociaż ubrany jak człowiek to pod szatami kryło się szatańskie dzieło chorego umysłu. Pomimo bladego światła panującego wokół półmroku szczegóły fizjonomii widać było nadzwyczaj dobrze. Twarz pokrywała siatka blizn i szwów, które dzieliły całość na oderwane od siebie fragmenty. Asymetryczność tej twarzy nasuwała myśl o pociętych portretach z których ktoś, fragment po fragmencie, ułożył chaotyczną karykaturę. Policzek z jednego, oko z oczodołem i fragmentem czoła z drugiego, żuchwa to już kto inny, ucho z płatem łysej skóry napiętej na czaszce, drugie oko, drugi policzek z położonym za wysoko odstającym uchem i sporym kawałkiem podbródka – znowu kto inny. A wszystko widoczne jak na dłoni: inny odcień skóry, inne zmarszczki, coś wyżej, coś niżej, oko większe, oko mniejsze. To wszystko rzucało się natrętnie na obserwatora, szczegóły, których pominąć się nie da.

Stoję oko w oko z moim największym koszmarem, pomyślała, takim z dzieciństwa, którego dane mi było zapomnieć a który sam się przebudził, by ponownie mnie nawiedzić.

Trzymanie w dłoni pistoletu na niewiele się zda, gdy jest nie nabity. Kule i pociski wyjęte zostały z komór i ułożone na stole, nieledwie trzy kroki dalej. Cadaver natomiast był nieuzbrojony. Nie potrzebował konwencjonalnej broni, już nie – jego dłonie były istnymi machinami mordu. 

Broń Traditori miała natomiast to do siebie, że tylko Włoch potrafił się nią posługiwać – zarówno nabijać jak i strzelać. Kozacy zostawili pocisk w lufie, bo nie potrafili go wyjąć. Dzięki temu Orazio mógł teraz podnieść pokraczną broń na wysokość ramienia, ta zaczęła drgać, dało się słyszeć krótki wizg a gdy cadaver z miejsca próbował doskoczyć do Włocha, ten wystrzelił.

Polacy zarejestrowali to niczym poszatkowany kolaż obrazów – wszystko działo się zbyt szybko. Gdy cadaver został trafiony wszyscy (prócz Domańskiego, który został w tyle) chwycili za szable z zamiarem dobicia napastnika. Honor i odwaga w tym miejscu po raz kolejny przegrały jednak z chęcią przeżycia. Traditori nie czekał na rozwój wypadków, tuż po strzale czmychnął przez drzwi, zamykając je od zewnątrz.

Przez krótką chwilę, gdy wąski promień światła oświetlał wnętrze zbrojowni, dojrzeli wbity w ramię cadavera pręt – pocisk Włocha, ponownie usłyszeli wizg, tym razem głośniejszy, pręt drgał jakby żył własnym życiem aż w końcu wybuchnął, odrywając rękę potwora i rzucając go nieprzytomnego na zimną posadzkę.

Potem nastała ciemność, do której ich oczy musiały się dopiero przyzwyczaić.

 

– Dasz radę to otworzyć?

– Nie, Wilku, zapomniałem zabrać zapasowego zestawu włamywacza – parsknął Lis.

– Możemy zebrać trochę prochu i wysadzić drzwi.

– O tak, bracie, albo się uwolnimy albo umrzemy próbując. Do dzieła!

Domajski słuchał tej krótkiej wymiany zdań i rozmyślał nad stosowną karą dla tych partaczy. Bądź co bądź żadne z nich nie spełniło swej roli i to ich wina, że się tu znalazł. Sąd polowy dla wszystkich!

Cichy jęk w kącie pomieszczenia zatrzymał ich w trakcie pracy. Z niedowierzaniem spojrzeli na mozolnie podnoszącego się z podłogi cadavera. Każdy chwycił za pistolety, teraz już naładowane, mierząc w rannego.

– Spokojnie, nie strzelać – nakazała Dzierzba. – Czekamy.

– Chyba żartujesz? – ryknął Domajski nie mogąc już powstrzymać rosnącego w nim gniewu. – Zastrzelmy drania póki możemy! Ognia, patafiany robocze, na co czekacie?

Lis i Wilk spojrzeli po sobie i ostrożnie opuścili lufy. Raz się żyje, pomyślał każdy z nich.

Cadaver początkowo nie zwracał na nich uwagi. Lekko się zataczając pochwycił prawą ręką tę, która została od niego oderwana i podniósł ją na wysokość oczu. Cmoknął zniechęcony, przeklął po włosku i odrzucił precz bezużyteczną kończynę. Jakim cudem wstał, nikt nie wiedział, nikt też nie miał czasu się zastanowić, ponieważ po raz pierwszy usłyszeli jak przemówił.

– Chcecie się wydostać wysadzając drzwi? – głos pasował do wyglądu i przypominał drapanie żywcem pogrzebanego po zamkniętym wieku trumny; cichy, ochrypły pomruk w zasypanej skrzyni. Mówił po rosyjsku, w tej części Europy używanym przez wszystkich. Wszyscy członkowie polskiej ekspedycji porozumiewali się językiem dawnego zaborcy, taki był wymóg wzięcia udziału w wyprawie.

– Taki mieliśmy zamiar – powiedział Lis walcząc z pokusą wystrzelenia wszystkich nabojów w bębenkach rewolwerów, chociaż każdy z nich zdawał sobie już sprawę, jak daremne byłoby to zachowanie. Jak zabić kogoś takiego?

– Dobrze, próbujcie – i usiadł na podłodze.

Przez moment nie wiedzieli co począć ale szybko odnaleźli zapał do ucieczki, dodatkowo motywowany obecnością nowego „przyjaciela”. Dzierzba znalazła w sobie nawet na tyle odwagi by podejść do cadavera (nie bliżej niż na odległość wyciągniętej ręki) i spróbowała pozyskać jakiekolwiek informacje. Rozmawiali po rosyjsku, oczywiście.

– Początkowo myślałam, że wszystkich nas wymordujesz, ale ty masz swoje zadanie, prawda?

Cisza.

– Łatwo się domyślić, że chodzi o twojego pobratymca.

Parsknięcie. Dobrze, emocjonalna reakcja, może coś wskóra.

– Orazio Traditori powiedział, że szuka azylu u cara. Stwierdził, że zna sposób na zabicie takich jak ty i chce sprzedać te tajemnice.

Ponury uśmiech, nic więcej.

– Ale jeśli to ta drżąca pukawka ma podziałać na was, to życzę powodzenia. Nawet z bliskiej odległości nie jest skuteczna. Co innego hiena, o tak, jedna już rozszarpała twojego kompana.

– Liczymy się ze stratami.

– Tak samo i my. Posłuchaj mnie uważnie, błagam. Tu jest coś więcej na rzeczy, czuję to w kościach. Będę wdzięczna, jeśli powiesz mi co tu jest naprawdę grane a być może będziemy w stanie pomóc sobie nawzajem.

Domajski nie mógł uwierzyć własnym uszom. To on powinien pertraktować z tym… tym czymś, a nie ona! Chociaż nigdy nie zniżyłby się by błagać o coś tę przeklętą abominację, której nawet krew nie płynęła z głębokiej wyrwy w ramieniu, podczas gdy zwykły człowiek, boży twór, już dawno by się wykrwawił.

– Tak więc Traditori powiedział coś takiego – cadaver pokręcił głową z niesmakiem. – Co się dziwić, wiarołomca całe życie lawirować będzie między półprawdami. Słusznie zauważyłaś, że nie to jest jego celem. Traditori to naukowiec, który akompaniował profesorom Voltom przy konstrukcji pierwszego z mego rodzaju. Jego wkład nie był wielki, zaledwie asystował, ale wiele się nauczył. I całą swoją wiedzę zamierza sprzedać carowi. Wyobraźcie sobie, co Aleksander może uczynić z dostępnymi mu środkami. Fala moskiewskich cadaverów może zalać Europę, od waszej Polski zaczynając. Macie rację, przyda mi się pomoc teraz, kiedy zostałem sam. A w waszym interesie leży, bym dopiął swego. Co z tymi drzwiami? Weźmiecie się do roboty czy będziecie dalej wywalać gały?

– Gotowe – szepnął krótko Lis po czym potarł zapałkę o paznokieć, przywarł do ściany i odpalił proch wciśnięty w otwór na klucz.

Wybuch był niewielki a drzwi ledwie drgnęły. Lis przeklął raz i drugi i stwierdził, że musi wsadzić więcej prochu.

– Wystarczy – cadaver wstał, wziął rozpęd i ocalałym ramieniem runął na drzwi. Te faktycznie od strony zamka drgnęły, twardo osadzone na zawiasach. Staranował je jeszcze raz i we framudze pojawił się drobny prześwit. Po trzeciej próbie stały już otworem a cadaver zdawał się nie czuć ani bólu, ani zmęczenia.

– Musimy się rozdzielić – zdecydował. – Ja pójdę na peron, zapewne spróbuje dostać się do pociągu ambasadorskiego. Wy idźcie do stajni, wątpię, żeby uciekał z miasta konno, ale nie zawadzi spróbować. Jeśli jednak to wy go znajdziecie, zabijcie go i dajcie mi jakiś znak. Podpalcie stajnię, będę wiedział.

Już nigdy go nie zobaczyli.

 

Wyszli tyłem, idąc śladem krwi. Cadaver swój atak skoncentrował na front więc tyły nie były pilnie strzeżone, nie licząc zalegających po kątach trupów.

Było już dobrze po północy gdy weszli w ciasne uliczki, unikając głównych arterii miasta. Napotkanego po drodze pijaczka spytali o drogę do najbliższej stadniny, gdzie można wynająć konie. Jak się okazało w mieście była już tylko jedna – po co ludziom konie w erze pociągów?

Na placyku jednej z kamienic, chowając się za murkiem, czekali, aż grupka uzbrojonych kozaków przejdzie dalej. W tym miejscu Wilk ostrożnie pociągnął Dzierzbę za rękaw i gestem poprosił, by się nachyliła.

– Jesteś sztyletnikiem, tak? Czy podczas swojej służby natknęłaś się na jakiekolwiek wzmianki o cadaverach? Bo coś takiego nie mogło przejść bez echa.

Dzierzba zamyśliła się (Lis również nachylił się by słuchać) i skojarzyła pewne fakty, które od uwięzienia w zbrojowni kłębiły się jej w głowie.

– Parędziesiąt lat temu, kiedy jeszcze nie byłam na służbie, był taki dziwny… przypadek. Od razu zaznaczam, że to są tylko plotki zasłyszane przez kogoś od kogoś.

– Ale sztyletnicy nie będą przekręcać faktów – wtrącił Lis. – Nieważne przez ile ust ta informacja przeszła, dobry żołnierz nie będzie przeinaczał faktów by nie umniejszyć ich wartościom informatycznym.

Dzierzba pokiwała głową z namysłem i kontynuowała.

– Stało się to na Śląsku, w pruskim miasteczku Franks… Frankes… nie pamiętam już dokładnie. Tamtejszy ksiądz, domorosły naukowiec wywodzący się z wpływowych hrabiów, zainspirował się aferą grabarzy, jaka miała miejsce w XVII wieku. Podobno znalazł ich zaginione rękopisy, które opisywać miały… no właśnie, i tu jest parę wersji. Po pierwsze, miał to być opis mrocznych rytuałów, które posiadały moc wywołania zarazy na określonym terenie lub w oznaczonych trupim prochem domach. Może nie było w tym magii, może grabarze stworzyli jakąś zabójczą, ale szybko gasnącą i słabo rozprzestrzeniającą się zarazę? Trudno powiedzieć.

…Bardziej prozaiczne wytłumaczenie jest takie, że grabarze z trupich soków stworzyli truciznę, która miała im zapewnić zajęcie i stały dopływ monet. Albo lubowali się w zabijaniu. A ksiądz zamierzał powtórzyć ten proceder dla własnych zysków lub przyjemności.

…Inna wersja mówi o tym, że w tajemniczych zapiskach ksiądz odnalazł sposób na ożywienie martwej materii, na przywrócenie życia zmarłemu. Ale o tej wersji wiemy najmniej, to brzmi jak bajki romantyków.

…Jak by nie było w miasteczku pojawili się dwaj zakapturzeni osobnicy, którzy postanowili rozprawić się z księdzem i paroma wieśniakami, którzy w osobie duchownego doszukiwali się nowego mesjasza, podnoszącego zmarłych z ich wiecznego spoczynku, niczym Jezus Łazarza. Plotki głoszą, że ci dwaj byli nie do pokonania – nic się ich nie imało. Kule ich nie zabijały, ogień nie powstrzymywał, jeden przeżył nawet nadzianie na widły jakby to było zaledwie ukłucie szpilką. Być może byli to cadaverzy a Włosi nie chcieli mieć w Prusach konkurencji. Teraz ma to nawet sens.

Dłonią nakazała milczenie. Kozacy ruszyli żwawiej i zniknęli w oddali. Polacy ruszyli już bez ryzyka nakrycia.

 

Orazio Traditori nie wybrał pociągu. Miast tego, z wiadomych tylko sobie powodów, postanowił zadowolić się jazdą konną. Natrafili na niego w momencie gdy siodłał rumaka, a robił to tak nieudolnie, że cudem by było, gdyby wyjechał z miasta.

To Lis zaszedł go od tyłu i powalił na wyłożoną słomą podłogę stadniny, Wilk wymierzył mu parę solidnych kopniaków by, jak to ujął z uśmiechem, odechciało mu się myśleć o ucieczce. Ale to do Dzierzby należało najważniejsze zadanie – urabianie strategicznie ważnego celu.

– Myślę, że dość niefortunnie rozpoczęliśmy naszą znajomość. Nie z naszej to jednak winy. Mamy jednak kuszącą propozycję: spokój, bezpieczeństwo własnej kamienicy, a może wiejski dworek, mnóstwo pieniędzy. W zamian oczekujemy tylko jednej, drobnej, mało dla ciebie znaczącej rzeczy – przejdź na naszą stronę. Wyjedź z nami do Polski a niczego ci już nigdy nie zabraknie. Tego mogę ci obiecać.

– Ha, ha, proszę was, litości! Polacy chcą mnie kupić! Wy jesteście ślepi. Nie widzicie, że jesteście tylko nic nie znaczącym pionkiem? W tej części świata liczy się tylko Rosja i Prusy. Ruskich mam dosyć, może Niemcy podbiją ofertę. Azyl u was nic nie znaczy, bo to kwestia czasu jak wasi tak zwani zachodni sojusznicy znowu was sprzedadzą. Polska to szachownica, na której grają poważni gracze…

Na znak Dzierzby Wilk jednym kopnięciem złamał Włochowi szczękę. Nie musieli mówić tego wprost ale w niepisany sposób obaj żołnierze obrali już sztyletniczkę na tymczasowego dowódcę. No bo jeśli nie sztyletnik, to kto? Domajski wolał się już odsunąć na bok chociaż jako splamienie munduru uważał przyjmowanie rozkazów od kobiety. Kolejny ważny powód by oddać ich wszystkich pod sąd polowy.

Sztyletniczka, nieświadoma rozterek Domajskiego, przesunęła sprzączkę pasa, uruchamiając turbinkę prądotwórczą i niespiesznie przyłożyła ostrze noża do krocza jęczącego Włocha. Iskierki wyładowań elektrycznych popłynęły wzdłuż drgającego ciała, nie miała jednak zamiaru przestać. Po chwili dało się czuć swąd palących się włosów, z czaszki Orazio dymiło, oczy postawił w słup, przygryzł język więc z ust popłynęła strużka krwi. W końcu, nie mogąc wytrzymać smrodu spalenizny i fekaliów, wbiła miecz w trzewia i zostawiła zdrajcę, by zginął w męczarniach.

Grupka ocalałych zabrała dla siebie konie, pozostałe puszczając wolno. Pożar rozniecili rzucając lampę naftową na stóg siana. Nie było sensu zmuszać cadavera do czekania, ofiara i tak nie miała przybyć.

Nie wiedzieli, że przez cały ten czas obserwował ich z dachu sąsiedniego budynku. Uśmiechnął się usatysfakcjonowany, gdy ujrzał śmierć Traditoriego. A może coś z tej Polski będzie, pomyślał, zdecydowany przekazać w raporcie efekty współpracy obu narodów przełożonym.

 

Ruszyli kłusem przez pogrążone w mroku miasto mając nadzieję, że najgorsze mają już sobą. Dochodziła trzecia w nocy ale w wielu oknach paliły się światła i widać w nich było przestraszone twarze. Strzelanina rozbudziła mieszkańców i każdy, pomimo strachu i poczucia zagrożenia, chciał wiedzieć, co się wydarzyło i ilu ludzi mogło zginąć. Na pewno tonęli w domysłach ale prawda nikomu z nich nigdy nie zostanie ujawniona. Bo też kto by w to uwierzył? Tajne szpiegowskie misje, zdrady, ucieczki, pogonie, potwory i hiena, zwykły cywil nie pojmie historii, która mogłaby się wydarzyć jedynie na kartkach jakiejś przeciętnej powieści awanturniczej.

Podkowy stukały o brukowane uliczki, lekki śnieg prószył z nieba. Żadne z nich nie było bezpieczne, jeszcze nie, więc każdy był gotów do ucieczki. A do tego zostali zmuszeni prędzej niż później. Pogoń nadciągnęła od strony stadniny, Dzierzba dojrzała jeszcze galopującego na przedzie Skoropadskiego a za nim grupkę kozaków ze strzelbami, potem wszystko rozlało się w dzikiej gonitwie. Wąskie uliczki, przez które obok siebie mogły przejechać góra trzy konie, były trudnym terenem zarówno dla ściganych jak i ścigających, do tego dochodziły słabe oświetlenie, przewaga liczebna nie miała przez to wszystko większego znaczenia. Polacy wyginali się w siodłach by oddać strzał, najczęściej nawet nie celując. Oprócz Wilka. Ten ze swoją strzelbą wyczyniał istne cuda – na pięć strzałów aż dwa dopadły celu, co było nie lada sukcesem.

– Ślepa uliczka! – wrzasnął Domajski.

– W lewo! – odkrzyknął Lis. – Widzę przejazd.

Konie ledwo wyrobiły się na ostrym zakręcie, ich kopyta ślizgały się po bruku, ale każdemu udało się utrzymać w trasie a jeźdźcom w siodłach. Teraz uliczka była szersza i prostsza, do tego nie zastawiona wozami ani straganami, łatwiej będzie strzelać.

– Zwody! – wrzasnęła Dzierzba. – Jedźcie slalomem.

– Slalomem ciury z baru wychodzą. – Lis wyjął zza pazuchy granat. Dzierzba domyśliła się, że podkradł go ze zbrojowni, pazerny złodziejaszek. – Hej Wilku!

– No?

– Pamiętasz konkurs strzelecki nad Dunajem?

– No.

– To wal – i rzucił granat. Zarówno Dzierzba jak i Domajski nie mogli uwierzyć, że naprawdę próbują to zrobić. Wilk zwlekał długo, celował i już wydawać by się mogło, że zaprzepaścił szansę gdy granat odbił się od bruku i wpadł między kopyta kozackich koni, ale on tylko na to czekał, zobaczył okazję i strzelił.

Granat wybuchając zabił konie i dosiadających ich kozaków. Skoropadski wypadł nad łbem swojego wierzchowca, przeleciał w powietrzu machając rękami i upadł twarzą na bruk, skręcając sobie kark. Stepan był jedynym z kozaków, który próbował kontynuować pościg, w końcu zatrzymał konia, wymierzył i wystrzelił ostatni pocisk ze strzelby chociaż wiedział, że już nie ma szans trafić. Spojrzał na swój kieszonkowy zegarek, wyjątkowy limitowany egzemplarz wykonany przez szwajcarskiego arcymistrza. Trzecia dwadzieścia pięć. Dzisiaj przegrali, ale pościg będzie trwał aż do granic Rzeczypospolitej. Ale to nie wszystko. Jako nowy ataman, następca starego Skoropadskiego, swego wuja, miał plany wobec Ukrainy i był gotów ziścić swe ambicje za wszelką cenę.

 

– Panowie nie ma co zwlekać, bezpieczni będziemy dopiero w ojczyźnie.

– A jak nam uciekać? – sapnął Domajski, zmęczony pogonią.

W oddali dało się słyszeć pisk hamującej lokomotywy. Pociąg ambasadorski wjeżdżał właśnie na peron. Dzierzba uśmiechnęła się.

– Pojedziemy pociągiem.

Koniec

Komentarze

Nawet fajne. Nie czytałem pierwszej części, więc nie wszystko jest dla mnie jasne, ale i tak mi się podobało. Chciałbym umieć pisać tak dobrze opowiadania historyczne jak Ty. Pozazdrościć.

 

Pozdrawiam

Mastiff

[…] wyjątkowy limitowany egzemplarz […]. ---> limitowane bywają serie, pojedyncze egzemplarze określa się inaczej.

Warstwa historyczna, jeśli tak można wyrazić się o historii alternatywnej, niezła.

Czuć nieco, że to fragment większej całości. Może dlatego miałam problem, żeby mnie mocno wciągnęło (nie było złe, ale hak dziabnął mnie raczej płytko). Za to sama realia/sposób przedstawienia świata bardzo mi się podobał. Czyli świat na duży plus, fabuła na mniejszy. Kilka błędów wyłapałam:

 

dezerter posiadające cenne informacje

posiadający

 

Trochę przecinków brakuje. Kilka przykładów:

dezerter posiadające cenne informacjea te monstra

Lis krzyknął za znikającymi na schodach kozakami, nie oczekując nawet efektu.

Nareszcie wolni, nie mogli uwierzyć w swoje szczęście.

Schodząc po schodachuczestnicy naprędce skleconeg

Drzwi do zbrojowni były zamknięte, ale Lis pokazał

Orazio odnalazł swój pistoletktóry kształtem zwrócił uwagę wszystkich.

Modus operandi jak u sztyletników. Zupełnie jak na stepach…

jak jak 

Dźwięk kroków dobiegających z korytarza zbliżył wszystkich do krat. Włoch przebiegłby

dobiega przebiega

– Jedynym dla ciebie wyjściem jest uwolnienie nas i wspólna ucieczka – perorował. – Po wydostaniu się z tego miasta każdy pójdzie w swoją stronę.

perorować – (1.1) wygłaszać długą i nudną, często napuszoną mowę.

Moim zdaniem źle zastosowałeś to słowo.

Sam muszę odzyskać moją flintę.

Jak "sam" to już "moja" niepotrzebna.

Skoropadski nazwał się zdrajcą

Chyba "cię".

 

Ogólnie nawet mi się podobało :)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Jeśli część 2, to raczej nie opowiadanie.

Babska logika rządzi!

Podobało mi się, choć jest problem z przecinkami.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka