- Opowiadanie: kawkers - Stepy część 1

Stepy część 1

Oceny

Stepy część 1

Część I

Podróż konna przez ukraińskie stepy mogła uchodzić za zapierającą dech w piersiach przygodę, ale po pewnym czasie  zaczyna doskwierać nuda wynikająca z monotonii otoczenia. Wszędzie jak okiem sięgnąć – nic, tylko morze suchej trawy, a wędrowcy pośrodku tego przestworu nieraz mogą utracić orientację w terenie. Ciężko tu odnaleźć jakikolwiek charakterystyczny punkt topograficzny, który pozwoliłby się odnieść co do aktualnego położenia. Dawni wędrowcy mogli liczyć tylko na siebie i swoich przewodników – gwiazdy. Ale tych przez dzień nie uraczysz. Współcześni mają kompas.

A ta cisza! Dojmująca, obezwładniająca, otaczająca, gdzie za jedyną enklawę jakiegokolwiek dźwięku uznaje się obcy tętent kopyt końskich. Gdyby się zatrzymali na moment usłyszeliby każdy najdrobniejszy nawet odgłos: trzepot skrzydeł zaspanego motyla, szelest wybudzonego przedwcześnie węża sunącego po glebie, warkot kryjącego się w norze lisa. Nie ma na to jednak czasu. Jest pierwszy stycznia 1869 roku i wędrowcy gnają na bardzo ważne spotkanie. To wrogi kraj, choć nie całkiem obcy.

Zima tego roku jest wyjątkowo łagodna, ponoć w ojczyźnie usypało białego puchu, ale tutaj temperatura jest dodatnia a im bliżej Morza Czarnego tym cieplej. Zakapturzeni i grubo odziani wędrowcy klną w duchu ciepłe płaszcze, szybka jazda nieco ich chłodzi ale muszą oszczędzać konie.

W skład drużyny wchodzi szlachcic Aleksander Domajski, ich lider, oraz dziesięciu żołnierzy polskiej armii. Oraz gość – młoda szlachcianka jadąca z tyłu pochodu, którą mają odeskortować w rodzinne strony. Z niewiadomych przyczyn na Domajskim wymuszono zgodę na tę kłopotliwą sytuację. Pannica póki co nie sprawia problemów, ale to zapewne kwestia czasu. Domajski dostatecznie długo chodzi po tym świecie by wiedzieć, że kobiety to same problemy.

W końcu, nareszcie cel na horyzoncie. Parę namiotów rozłożonych wokół prostej, drewnianej chatki z niskim opłotkiem niejasnego przeznaczenia. Zwolnili. Zawczasu wydał parę komend, przypomniał powód wyprawy. Młodej pannicy nakazał trzymać się z tyłu i kategorycznie, absolutnie nie ruszać się, nie ingerować a najlepiej pozostać niezauważalną i niewidzialną. Skinęła głową z lekkim uśmieszkiem, który wyrażał wszystko i nic zarazem. Mogła uchodzić za urodziwą, gdyby nie włosy mysiego koloru dziwnie zaczesane na połowę twarzy. Za to ta odsłonięta połowa prezentowała się całkiem-całkiem.

Przyjęci zostali przez paru kozaków i skierowani do największego namiotu. Z zewnątrz prezentował się surowo ale był zadbany i czysty. W środku trochę gorzej, ale znośnie.

Na jednym z obitych skórą krzeseł siedział stary kozak, podobnie jak pobratymcy ogolony prawie na łyso, prócz długiej kity włosów zostawionej z tyłu głowy i związanej w prosty warkocz, do tego sumiaste, bujne wąsy, typowe dla tej części Europy, ubrany w wyszywaną koszulę, szarawary przewiązane ozdobnym pasem i wysokie buty. Obok starego kozaka leżała ospale oswojona hiena z pyskiem związanym lekkim rzemykiem. Jej pan głaskał ją niedbale po grzbiecie.

Domajski miał szczerą nadzieję, że hiena jest oswojona. Czy takie bydle można w ogóle oswoić? Postarał się jak najlepiej zapanować nad nerwami, spokojną mimiką i opanowaniem maskując chwilowy niepokój.

– Witajcie, panowie lachy – kozak przemówił nienaganną polszczyzną bez śladu obcego akcentu, co wskazywało na długi z Polakami związek. – Punktualni, ceni się to. Siadajcie, siadajcie.

Wraz z Domajskim weszło jeszcze trzech żołnierzy, reszta została przy koniach. Kozaków w namiocie było więcej od przybyłych, na zewnątrz zresztą też, ale cóż z tego skoro to przyszli sojusznicy?

Po wymianie krótkich, dyplomatycznych podziękować przeszli szybko do rzeczy.

– Czegóż to więc panowie lachy chcecie, a? Co my, biedni kozacy, możemy wam dać?

– Pozwolę sobie stwierdzić, że to my więcej mamy do zaoferowania. I to naprawdę dużo. Aktualnie cierpicie pod jarzmem cara…

– Ależ tam jarzmo. Całkiem dobrze nam tu, u siebie.

– Wciąż, to nie jest niepodległość. Czy zapoznał się pan już z odezwą Apollona Korzeniowskiego?

– Być może. Łaskaw mi będziesz przypomnieć jej treść?

Domajski westchnął w duchu, ale powstrzymał się od jakiegokolwiek komentarza, kozak stojący za starym spojrzał na kieszonkowy zegarek. O tak, to będzie długa rozmowa.

Sama postać starego jest legendarną pośród jego ludzi. Oto sam Fedor Skoropadski, ataman kozacki cieszący się nie lada estymą zarówno pośród swoich jak i Rosjan, chociaż za tymi ostatnimi ponoć nie przepadał. Jego wpływy mogły się okazać nadzwyczaj przydatne, dlatego też to z nim postanowiono nawiązać kontakt. Do tego wychowanie u polskich jezuitów, znajomość języka oraz ambicje były dodatkowymi atutami.

Pokrótce Domajski przytoczył z pamięci podstawowe tezy płynące z odezwy Korzeniowskiego chociaż wątpił, czy ludzie ci są w stanie pojąć taką koncepcję. Bądź co bądź pośród kozaków brak rodowitej szlachty, zdolnej poprowadzić motłoch za mordę.

Młody kozak ponownie spojrzał na kieszonkowy zegarek, prawdopodobnie znudzony. Polskiego szlachcica uderzyło przy tym, jak bardzo ten mały wynalazek nie pasował do tych ludzi, wyjętych niemalże z poprzedniej, dzikiej i naznaczonej wojnami, epoki.

– Z naszej strony pragniemy dla naszych bratnich narodów tego, co najlepsze. My, Polacy, odzyskaliśmy już niepodległość. Nie walką, lecz pieniądzem i okazją, niemniej nasz wciąż podzielony kraj oczekuje okazji do zjednoczenia rozkradzionych ziem. I tu jest miejsce, a zarówno olbrzymia okazja, dla was. Odnowienie Unii Horodelskiej zagwarantuje stworzenie w tej części europy silnego państwa, z którym sąsiedzi będą musieli się liczyć.

…Według założeń Korzeniowskiego odnowimy potężną konfederację, Rzeczypospolitą Trojga Narodów, gdzie Polacy, Litwini i Rusini będą stać ramię w ramię, równi, niezależnie od pochodzenia, wyznawanej wiary ale na bazie wzajemnych sympatii i idei wolności.

Z czasem i tak was spolonizujemy, pomyślał z satysfakcją Domajski. Proces ten jest niezaprzeczalnie logicznym skutkiem istnienia tej koncepcji państwa, gdzie w końcu bardziej rozwinięty naród i tak przejmie prym.

Stary ataman zaklaskał powoli.

– Tak, tak, teraz sobie to wszystko przypominam, te idee, unia, konfederacja.

Powiedział coś po swojemu do towarzyszących mu kozaków, ci zaśmiali się na cały głos.

Trzeba kupić starego diabła.

– Jak wyobrażacie sobie tę całą konfederację, hę? Jakie jest nasze w tym miejsce?

– Jedyną słuszną koncepcją będzie unia realna. Połączeni parlamentem, rządem, walutą. Każdy z nas zachowa jednak odrębne wojsko, urzędy, administrację, sądownictwo i skarb. Będziecie panami w swoim własnym domu, wspólnie będziemy decydować co jest dla nas najlepsze – Domajski recytował z pamięci argumenty, które powtarzał sobie w głowie od początku tej wyprawy mając nadzieję, że wystarczą one zanim będzie zmuszony sięgnąć do kiesy.

– Pięknie powiedziane, ale jak mawiał pewien Grek nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Jakoś nam nigdy nie było po drodze, panowie lachy. Chcieliście być panami w naszym domu, a teraz proponujecie powrót do Korony? I jak by to miało wyglądać z naszej strony? Zapewne oczekujecie zorganizowania przez nas struktur powstańczych, gotowych w dogodnej sytuacji wzniecić powstanie gdy tylko carat wda się w kolejny poważniejszy konflikt zbrojny, tak jak wy wykupiliście się podczas wojny krymskiej. Mam rację?

– Tuszę, że nasze narody zdążyły już dojrzeć do tej pięknej wizji wspólnego państwa. Wolność, panowie, czyż za tę ideę nie warto walczyć i ginąć? Nie warto poświęcić niejedno w imię wspólnego domu? Razem płyniemy na tym statku, musimy o niego dbać.

Kątem oka dojrzał, jak młody kozak po raz kolejny sięga po kieszonkowy zegarek. W głowie szlachcica poczęło coś świtać – zwątpienie. A może nie jest znudzony? A może na kogoś czeka? Tak jak pozostali kozacy, wyraźnie spięci, trzymający dłonie na rękojeściach swych krzywych szabel lub dzierżących w dłoniach karabiny austriackie systemu Lorenza. Ale na kogo mogą czekać, skoro brakować by tu mogło jedynie…

Skinął palcem na stojącego za sobą żołnierza. Kozacy byli uzbrojeni po zęby i w ciągłej gotowości bojowej. Skoropadski uśmiechał się cynicznie, niczym szczwany lis czyhający na ofiarę.

Domajski wstał powoli, usprawiedliwiając się potrzebą wyjęcia „drogim sojusznikom” podarunku przytroczonego do jednego z koni, kozacy na jedno skinienie starego atamana dobyli szabel.

– Nigdzie nie pójdziecie, panowie lachy.

Kozacy podnieśli karabiny, ale Polacy byli równie szybcy. W ich dłoniach spoczywały już popularne w ojczyźnie rewolwery LeMata. Wybuchła strzelanina.

 

Dzierzba, bo taki pseudonim otrzymała polska „szlachcianka”, już wcześniej wyczuła złą atmosferę. Za dużo kozaków się wokół nich stłoczyło, starając się dyskretnie okrążyć przybyszów. Ostrożnie nacisnęła dyskretną sprzączkę na brzegu sukni, swobodnie ją luzując i umożliwiając błyskawiczne jej zdjęcie.

Domajski upadł na ziemię i odczołgał się jak najdalej od miejsca walki. Po paru strzałach doszło do walki wręcz, jeden Polak leżał już martwy z raną postrzałową w klatce piersiowej, dwóch kozaków też gryzło glebę, wciąż jednak mieli przewagę liczebną. Za chwilę, za moment, nie będzie miał kto osłaniać odwrotu pełzającego po ziemi Domajskiego.

Na zewnątrz rozpętało się małe piekło. Przybysze byli cały czas w pogotowiu, spięci i gotowi do szybkiej akcji, nie dali się więc tak łatwo zaskoczyć. Kozacy nie otoczyli Polaków dostatecznie zwartym kordonem więc ci zdołali się trochę wycofać, wyrąbać lukę na tyłach, bezustannie celując i strzelając dookoła. Ku zdumieniu wszystkich szlachcianka zrzuciła z siebie niewygodną kieckę pod którą skrywała prosty, chłopski ubiór. W jednej dłoni trzymała rewolwer, w drugiej prowadziła za uzdy dwa konie.

Jeden z Polaków powalił swojego wierzchowca na glebę i zrobił z niego tarczę dla pozostałych żołnierzy. Koń parsknął parę razy gdy kule rozorały mu brzuch, któryś z żołnierzy dobił go litościwie strzałem w głowę. Pięciu kozaków natarło na nich z szablami z lewej flanki, dwóch szybko padło wyeliminowanych celnie ulokowanymi pociskami, pozostałych trzech zwarło się z dwoma żołnierzami w bezlitosnej szermierce. Reszta nadal ostrzeliwała zbliżające się natarcie.

Nie obyło się bez strat po obu stronach, ale to Polacy częściej padali. Dzierzba zdawała sobie sprawę, że sytuacja jest fatalna i pozostaje tylko ucieczka. Szczęściem z namiotu wypadł ten baran, Domajski. Przynajmniej w panicznym biegu od razu rzucił się do swoich, a nie oddał bez walki. Jakimś cudem minął latające wokół niego kule i wpadł prosto w jej dłonie.

Chwyciła go za kark i niemal siłą nakazała wsiąść na wolnego konia. Ostrzeliwując tyły salwowali się ucieczką, zostawiając walczących nadaremno żołnierzy, ale sprawa była już stracona, teraz pozostało ratować własną skórę. Zobaczyła jeszcze, jak z namiotu wybiega ktoś jeszcze, Polak, trzymający się za broczącą ranę w boku. Nie uciekł daleko – jakaś dzika bestia wypadła w ślad za nim i wpiła kły w jego kark, niemal odrywając głowę.

– Musimy  wracać do kraju zdać raport. Nic nas tu już nie trzyma. Wygląda na to, że nie chcieli z nami pertraktować. Domajski, czy ty mnie…?

Zamilkła w pół słowa widząc szkarłatną plamę na ramieniu drugiego jeźdźca. Przeklęła w duchu zły los i tego patałacha. Nie wiedzieć czemu to jego nakazano jej chronić w pierwszej kolejności. Ponoć jego ojciec jest ważną postacią w Pałacu Prezydenckim.

Z rannym trudno uciekać, wpierw trzeba go opatrzyć bo gotów wypaść z siodła lub wykrwawić się po drodze. Znała odpowiednie miejsce, przejrzała stare mapy. Skręcili gwałtownie w prawo, oddalając się od najlogiczniejszej trasy ucieczki w mozolnej próbie zmylenia pościgu. Gdzieś z tyłu ustały ostatnie strzały. Opór ostatnich polskich żołnierzy ustał.

 

Odpowiednim miejscem na kryjówkę była stara, opuszczona wioska, zagubiona pośród stepów. Działania wojenne prowadzone na tym terenie spowodowały ucieczkę jej mieszkańców. Lub ich wymordowanie. Mogło to się wydarzyć podczas wojny krymskiej, gdy Tatarzy tureccy działali na tych terenach, a może historia tego miejsca sięga dalej wstecz, do czasów napoleońskich, gdy francuskie awangardy nadciągającego wojska szukały pożywienia dla żołnierskich mas. Ale przeszłość tego miejsca nie miała znaczenia taktycznego. Liczyła się tymczasowa kryjówka, a Dzierzba wiedziała, że prędzej czy później kozacy ich tu namierzą. Bądź co bądź, gospodarze będąc u siebie zawsze mają przewagę znajomości terenu.

 

Domajski cierpiał, chociaż ta kretynka zapewniała go, że to tylko draśnięcie. Draśnięcie! A krwawił jak zarzynane prosię. I czemu ona się przebrała za mężczyznę? Skandal, nie dość że jeździ konno prawie jak autentyczny żołnierz, to ktoś był jeszcze na tyle szalony, by dać kobiecie pistolet! I to standardowy rewolwer LeMata. Świat schodzi na psy. Postanowił bliżej zapoznać się w sytuacji choć nie wątpił, że jeśli natychmiast nie przejmie steru dowodzenia tym dwuosobowym oddziałkiem to ona skaże ich na pewną śmierć.

– A więc kobieta, i to z pistoletem, trafiła na Ukrainę razem z grupą doborowych żołnierzy. Jak do tego doszło?

– Ta kobieta z pistoletem uratowała ci życie.

Ukryli się w jednym z rozklekotanych domków, ona (przedstawiła się jako Dzierzba, komiczne) rozpala skromne ognisko tuż przy jednej ze zwalonych ścian. Zmierzcha już i czuć zbliżający się, acz słaby podmuch zimy. Zaczesała włosy w skromny warkocz, odsłaniając twarz. Zupełnie niepotrzebnie! Teraz już wiedział, dlaczego skrywała się za kurtyną mysiego odcienia. Włosy zasłaniały szpetną bliznę, ciągnącą się od połowy czoła, idącą niemalże wzdłuż górnej linii brwi, od ich krawędzi gwałtownie skręcała w dół i głęboką bruzdą znaczyła policzek. Ten obrzydliwy widok nie powinien być zauważony przez żadnego mężczyznę a był pewien, że niewiasta specjalnie drażni go swoją szpetotą.

– Mam cię ochraniać, a łatwiej mi będzie tego dokonać będąc uzbrojoną.

– Ty? Mnie…? Przecież nie jesteś nawet prawdziwym żołnierzem!

Dmuchnęła w żar, pierwsze płomyki zaczęły pełgać po starym drewnie.

– Nie jestem pierwszym lepszym żołnierzem, to prawda. Jestem sztyletnikiem.

Zachłysnął się powietrzem. Co za bzdura! Kobieta sztyletnikiem? O tej legendarnej już polskiej jednostce plotkowano od dawna pośród wysokich rangą oficerów i urzędników. Ponoć wszyscy redaktorzy naczelni polskich gazet otrzymali surowy zakaz jakiejkolwiek publikacji na ich temat, a paru zagranicznych miano przekupić lub zastraszyć. W ojczyźnie uznani zostaną za bohaterów, prawdziwych żołnierzy i patriotów, działających w imię wspólnego dobra, podczas gdy zagranicą…

Nieliczne sąsiednie jednostki wojskowe i wywiadowcze podejrzewały ich istnienie i uważały sztyletników za niebezpiecznych terrorystów, szkodzących nowemu porządkowi. Morderstwa antypolskich agitatorów w Prusach i Rosji, doskonale zorganizowane napady na transporty kolejowe, brawurowe odbicia więźniów politycznych, porwania kluczowych naukowców z krajów ościennych, szeroko rozumiane działania propolskie i kontrwywiadowcze w Wolnym Mieście Gdańsku. Plotki krążyły, nieliczne i powtarzane przy wąskich gronach zaufanych znajomych, ale sztyletnicy nie pozostawiali śladów ani żywych świadków, więc szczegółów nie znano.

A ona twierdzi, że należy do najwspanialszej z elit współczesnej światowej wojskowości. Kolejna bzdura. Ze sztyletnikami, tymi prawdziwymi, ma tyle wspólnego, co im w łóżku usłużyła.

Nie zdążył jednak zareagować na te rewelacje, zauważył bowiem, że Dzierzba wsadza sztylet w ognisko i rozgrzewa ostrze. Nic nie mówił, bowiem zamarł w trwodze, gdy podeszła do niego z tym narzędziem tortur, nie miał także sił się bronić, gdy odsłoniła ranę i przyłożyła do niej rozżarzoną stal. Kwiknął cicho, ale zasłoniła mu usta dłonią. Po chwili zemdlał, nieświadomy, że krwawienie ustało.

 

Sen był lekki, pomimo napiętej sytuacji w jakiej się znaleźli. Zapewne na drugi dzień nie będzie już nic z niego pamiętał. Pierwszy raz w życiu znalazł się w tak trudnej sytuacji, po raz pierwszy został postrzelony, o czymś takim trudno zapomnieć, trudno przejść nad tym do porządku dziennego.

Obudził się gdy jej dłoń ponownie zakryła mu usta. Była późna noc, gwiazdy rozrzuciły się po nieboskłonie, ognisko dogorywało, chłód mroził krew w żyłach. Gestem nakazała mu milczenie, pokiwał głową na znak, że rozumie, chociaż miał ochotę odjechać bez niej wykrzykując najgorsze obelgi.

Za spróchniałą ścianą usłyszeli kroki i głosy. Pościg dopadł celu, ofiary skuliły się instynktownie.

Zaskoczony zobaczył jak Dzierzba, nienaturalnie spokojna, naciąga na dłoń grubą, skórzaną rękawicę i przypina ją cienkimi metalowymi klamerkami do mankietu rękawa. Teraz się jej zachciało przebierać!

Chwyciła w tę dłoń miecz, podobnym systemem klamer i zatrzasków łącząc głownię miecza z rękawicą, przekręciła klips w pasku, w drugą dłoń chwyciła rewolwer.

– Głupia, co robisz? – wyszeptał wściekle. Czyż nie widzi że jedynym wyjściem jest poddanie się?

– Będziemy walczyć lub umrzemy honorowo.

– Możliwe, że Rosjanie już przybyli, przerastają nas liczebnie.

Pokrótce wyjaśnił jej, że obserwując zdenerwowanie kozaków i ciągłe pilnowanie czasu na zegarku jednego z nich domyślił się, że ci będą przeciągać rozmowy do momentu przybycia rosyjskich posiłków. Nie ukrywał także dumy wynikającej ze swojej przenikliwości.

– Chcieli nas pojmać żywcem – skwitował.

Jak dla niej były to daleko idące przypuszczenia bazujące na niejasno sprecyzowanych przesłaniach, ale nagły atak kozaków zdawał się potwierdzać domysły szlachcica. Skoro przybędą Rosjanie tym bardziej trzeba walczyć. Oddać się żywym w ręce wroga to najgorsze, co mogą uczynić ojczyźnie.

– Leż tu, ja się tym zajmę – szepnęła na koniec i zniknęła gdzieś w mroku.

 Ciężko określić ile czasu minęło, mogła to być minuta, może dziesięć, ze strachu stracił rachubę, grunt że wróciła wzywając go palcem do pomieszczenia obok. Poszedł jej śladem i prawie się potknął o trupa. Dwóch kozaków leżało na ziemi, jeden z paskudną raną wzdłuż pleców, drugi z niemalże odciętą głową. A więc podstępnie, jak przystało na słabszą płeć, zaatakowała od tyłu, haniebnie zabijając przeciwnika miast walczyć z nim twarzą w twarz.

Dzierzba przyglądała mu się z lekkim uśmieszkiem. Wygląda upiornie, pomyślał, oświetlona blaskiem gwiazd ze szpetną blizną na twarzy, przypominająca bardziej upiora powstałego z pradawnego kurhanu z zapomnianych czasów niż kobietę.

Znowu gestem nakazała mu milczenie i wskazała dziurę w ścianie, przez którą zobaczył paru kozaków przeczesujących kolejne rudery naprzeciwko. Trzech z nich pilnowało koni. Zaskoczony zorientował się, że pośród nich są także wierzchowce którymi tu dotarli. Jeśli chcą się stąd wydostać, muszą je odbić.

Czasu coraz mniej, kleszcze pościgu zdają się zaciskać wokół nich – trzech mężczyzn nakryło ich. Na szczęście ich męska duma nie pozwoliła im zawezwać pomocy; do rannego i kobiety? I był to ostatni błąd, jaki zdążyli popełnić w życiu. Dzierzba runęła na nich z prędkością dzikiej kocicy. Pierwszemu jednym szybkim, wprawnym ruchem rozorała gardło, drugi zdążył jeszcze zasłonić się przed ciosem – na próżno. W momencie, gdy ich miecze się zetknęły, krótki przebłysk światła, miniaturowa błyskawica, przemknęła od paska Dzierzby, wzdłuż talii, ramienia i dłoni, wskoczyła na klingę, prześlizgnęła na drugą szablę, a to wszystko w ciągu ułamka sekundy, krócej niż najsprawniejszemu w piśmie pisarzowi zajęłoby opisanie tego zjawiska. Kozaka otrzepało, upuścił swą broń, po czym padł martwy z brzuchem przebitym mieczem.

Ostatni z napastników zdążył krótko krzyknąć i próbował uciec – również tym razem była to daremna próba. Dwa szybkie ruchy pozbawiły go daru życia.

Teraz znaleźli się w jeszcze gorszej sytuacji; nawoływania wokół ich dotychczasowej kryjówki się nasiliły. Zostali namierzeni.

– Za mną – szepnęła, a Domajski niewiele myśląc ruszył za nią, chociaż poważnie rozważał możliwość oddania jej w ręce prześladowców w zamian za własne życie. W końcu to obowiązek każdego żołnierza by zginąć za swego polityka.

Wszystko toczyło się szybko, za szybko. Następne pomieszczenie, wyskoczyli na zewnątrz, przebiegli pochyleni przez krótki odkryty odcinek, wpadli do kolejnej rudery. Zbliżali się do swoich koni, pościg zostawiając coraz bardziej w tyle. Kolejny kozak stanął na ich drodze, miecz i płomyk błyskawicy wylądowały tuż nad jego uchem obalając go bez tchu.

– Szybciej – ponaglała niepotrzebnie, chociaż dawał z siebie wszystko. Pomimo rany, pomimo zmęczenia, pomimo utraty krwi.

Konie znajdowały się koło chałupy naprzeciwko, do której trzeba dobiec przez parę metrów odkrytego dziedzińca. Pilnujący wierzchowców strażnicy patrzyli się w drugą stronę, nieświadomi okrążenia, starała się więc zajść ich od tyłu. Nie zauważyła czwartego, który wyłonił się zza rogu budynku podciągając galoty. Tylko raz uderzyła w naprędce podniesioną gardę, przeciwnik doznał nagłego szoku i znowu szybkie cięcie przez gardło.

Za późno, już zostali namierzeni. Domajski wycofał się, unikając pocisków. Kozacy nie mieli rewolwerów, tylko karabiny, rzadsze strzały nadrabiali celnością. Dzierzba upadła obok niego w obłoku drzazg, repetując naprędce wystrzelone naboje.

– Czemu nie strzelasz?

– Zgubiłem broń podczas pościgu.

Spostrzegł jej wściekłe spojrzenie i poczuł, ku swemu obrzydzeniu, że się przed nią wstydzi.

Usłyszeli charakterystyczne „klik” odwodzonego kurka pistoletu pojedynkowego gdy nie mieli już szans na reakcję. Obok nich stał młody kozak z kieszonkowym zegarkiem w jednej dłoni i wymierzonym w nich pistoletem w drugiej. Za nim stało jeszcze czterech z podniesionymi i gotowymi do strzału flintami. Zostali złapani. Dzierzba powoli upuściła rewolwer i odpięła miecz.

 

Domajskiego tylko szturchali pistoletem w plecy, ale Dzierzbę popychali i kopali, gdy była bliska upadku. Ale nie upadła ani razu, nie dała im tej satysfakcji.

Rozbrojona spodziewała się najgorszego. Przed sobą zobaczyła starego atamana który rozmawiał po rosyjsku z jakimś obcokrajowcem (poznała to po jego ubiorze w zachodnioeuropejskim stylu). Skoropadski zaledwie zerknął na nią z ukosa i niedbale machnął dłonią. Ukraińcy roześmiali się i pociągnęli ją w stronę najbliższej rudery. Domajski nawet nie drgnął, zwiesił jedynie głowę. Wiedziała, co teraz nastąpi, a najgorsze było to, że nie mogła nic z tym zrobić.

Ciągnęli ją za włosy, szarpali za ubranie, próbując je rozedrzeć. Opierała się najlepiej, jak umiała. Jednego uderzyła w nos, drugiego próbowała kopnąć w krocze, w zamian otrzymała siarczysty cios w żuchwę po którym po raz pierwszy i ostateczny upadła. Silne dłonie przycisnęły jej ręce do ziemi, skutecznie unieruchamiając. Najpierw będą mieć używanie, potem mnie zabiją, pomyślała. Zacisnęła zęby wściekła na nich, wściekła na siebie, wściekła na Domajskiego.

Dwa cienie przemknęły przez noc, rozległ się krzyk, drugi, potem kolejne. Nagle mogła się ruszać, zerwała się więc, wykorzystując okazję i ujrzała dwie człekokształtne figury rozszarpujące zwłoki.

Widziała wojnę, widziała śmierć, co tam!, nieraz sama przecież zabijała ale to, co ujrzała w tę ponurą noc w opuszczonej wiosce na ukraińskich stepach sprawiło, że po raz pierwszy od bardzo dawna poczuła autentyczne przerażenie.

Mlaskanie. Kimkolwiek byli oni jedli poćwiartowane ludzkie zwłoki!

Wybiegła, uciekając od tego dźwięku i wpadła na kozaka z zegarkiem. Cud sprawił, że nikt jej nie postrzelił. Wszyscy zdawali już sobie sprawę, że polują na kogoś innego.

Pierwszy śmiałek zerknął przez otwór po drzwiach i momentalnie zniknął, wciągnięty do środka. Po chwili długi, przeciągły krzyk rozpaczy i piekielnego bólu rozległ się po okolicy by nagle się urwać niczym hejnał mariacki. Wszyscy zaczęli strzelać, karabiny poszły w ruch, pociski dziurawiły stare deski. Gdzieś z boku rozległ się kolejny krzyk, po chwili oderwana głowa podtoczyła się pod nogi atamana. Głowa nadal mrugała i bezgłośnie poruszała wargami.

Skoropadski zwołał wszystkich do siebie i nakazał utworzyć wokół siebie zwarty pierścień. Domajskiego i Dzierzbę pilnował kozak z zegarkiem. Gdzieś w oddali parskały konie, obcokrajowiec machał atamanowi przed nosem swoimi wypielęgnowanymi dłońmi.

Na jeden gest starego zapadła cisza. Wszyscy próbowali dojrzeć coś w mroku, jakiś ruch, przemykający cień.

Strzał. Jeden z kozaków padł martwy.

– Wycofać się – ryknął Skoropadski wskazując na jeden z budynków.

 

Zadekowali się najlepiej jak potrafili – przy każdym możliwym wejściu stawiając strażników. Dzierzbę i Domajskiego związano razem sznurem za plecami i wciśnięto w kąt. Obcokrajowiec trzymał w dłoni pistolet o niesamowicie wąskiej lufie i dziwnym pojemniku nad kolbą.

Któryś z kozaków modlił się, inny krzyczał wyzywająco w stronę pustki. Skoropadski próbował każdemu z osobna przywrócić odwagę i pewność siebie. To nie jest normalne, by starych wiarusów tak szybko i skutecznie przestraszyć, widocznie wiedzieli o czymś więcej, tajemniczy przeciwnik nie był aż takim dla nich zaskoczeniem. Czasem na polu bitwy bardziej boimy się rzeczy pewnych i znanych niż tych, które są nam obce i owiane nimbem tajemnicy.

To był czas na szybkie przegrupowanie, stary ataman wyraźnie trzymał wszystkich w ryzach. Dzierzba doceniła ich starania, zdaje się, że o wszystkim pomyśleli, broń przeładowana i gotowa do strzału, szable w dłoniach, wystarczy dostać się do koni. Zapomnieli tylko o jednym.

To była wielce nieszablonowa taktyka, nawet sztyletniczka ją doceniła – spowita mrokiem postać wpadła do środka przez wyrwę w dachu. Cień powalił jednego z kozaków, drugiemu błyskawicznie wyrwał głowę wraz z długim prętem kręgosłupa, następnie staranował gwardzistów przy wejściu, ale już wcześniej gruchnęły pociski a Dzierzba gotowa była przysiąc na Najświętszą Panienkę że część z nich dopadła celu. Mimo to tajemniczy napastnik nawet nie zwrócił na nie uwagi, jakby to były ugryzienia namolnych komarów a nie kule przecinające ciało w stalowym pędzie.

– Na zewnątrz! – ryczał Skoropadski. – Do czorta, wszyscy do koni, nie oglądać się za siebie i na Boga biegnijcie jakby was sam Belzebub gonił!

Wszyscy posłuchali. Kozak z zegarkiem, niejaki Stepan, będący najwidoczniej prawą ręką atamana, poderwał Dzierzbę z Domajskim i, wciąż celując w nich z pistoletu, puścił ich przed siebie. Konie były coraz bliżej, wokół nich rozwleczone zwłoki wartowników, poćwiartowane niczym kawał mięcha przez opętanego szaleństwem rzeźnika. Grupka uciekających już czuła, że da radę, gdy doszło do kolejnej napaści. Cień zaatakował tych z samego przodu, ruszył tym swoim charakterystycznym pędem podobnym do taranu i z miejsca roztrzaskał czaszkę biegnącego, i to gołymi rękami! Ciała użył jako tarczy gdy wszyscy w panice wystrzelili z luf, aż zabrakło naboi. Wtedy odrzucił poszarpane pociskami truchło i ruszył na Skoropadskiego. Ten jednak nie stracił rezonu – gwizdnął przeciągle, ryknął coś w jakimś dziwnym języku. Na rozkaz pana zwalista bestia wyłoniła się z mroku. Hiena dopadła celu i zatopiła kły w karku. Cień próbował ją z siebie zrzucić ale jednym kłapnięciem został pozbawiony prawej dłoni. Słyszeli dojmujący trzask pękających kości gdy najmocniejszy zgryz w świecie zwierząt po kolei je gruchotał.

Wszyscy skorzystali z tego ataku i popędzili do koni. Już na nie wsiedli, już Skoropadski szykował się do odwołania hieny, gdy drugi cień odłączył się od mroku, upadł na bestię i próbował skręcić jej kark. Hiena nie pozwoliła na to, przekręciła się na grzbiet i, okładana ciosami po bokach, rzuciła pyskiem w stronę napastnika.

Na próżno. Agresor, który musiał być przeklętym duchem tego opuszczonego i nawiedzonego pustkowia, schwycił jej pysk i wyrwał żuchwę wprost ze szczęki.

Jeszcze długo po ich ucieczce dudnił im w uszach bolesny skowyt zdychającej gadziny.

Koniec

Komentarze

Bardzo dobry styl. Czyta sie bez trudu, historia wciaga. Jak dla mnie – bardzo dobre.

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

Polak leżał już martwy z raną postrzałową w klatce piersiowej, dwóch kozaków też gryzło glebę, wciąż jednak mieli przewagę liczebną.

 

Nie da się ukryć :)))

 

Szanowny Kawkersie,

Po pierwsze serdecznie dziękuję. Rozjaśniłeś mi tą frazą, a i całym radosnym opowiadankiem niedzielny, ponury poranek.

Twoja nieskrępowana wyobraźnia i polot budzą mój szczery podziw.

Warsztatowo sporo do roboty, ale próbuj, masz wenę i to nie tylko do potknięć w tekście, o czym być może wspomą inni.

Pozdrawiam.

 

 

Pan Wysokiego Domu

Przejrzałem dla orientacji ogólnej.

Pomysł z Rzecząpospolitą Trojga Narodów, sam w sobie interesujący, podnoszony przez historyków i podawany jako przykład niedostrzeżonej i zmarnowanej szansy, w czasie, gdy rozgrywa się akcja, beznadziejnie spóźniony.

Popraw błędy w tytule. Cudzysłów nie powinien obejmować słów ‘część I’.

Pomysł dobry, ale realizacja gorsza. Popraw błędy w tekście, i zwróć uwagę na czas w jakim piszesz, bo czasami się w tym gubisz.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Z zewnątrz prezentował się surowo ale był zadbany i czysty. W środku trochę gorzej, ale z

Domajski miał szczerą nadzieję, że hiena jest oswojona. Czy takie bydle można w ogóle oswoić?

Powtórzenia

 

ale cóż z tego skoro to przyszli sojusznicy?

Przecinek przed “skoro”

 

– Pięknie powiedziane, ale, jak mawiał pewien Grek, nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.

Przecinki

 

Przed sobą zobaczyła starego atamana który rozmawiał po rosyjsku z jakimś obcokrajowcem

Lepiej by chyba brzmiało: Przed sobą zobaczył starego atamana, rozmawiającego po rosyjsku z jakimś obcokrajowcem.

 

 

 

Ogólnie to tak:

Szybko się czyta, styl jest dość przyjemny. Czasami jednak mylisz czas, w którym piszesz.

Udało ci się mnie wciągnąć, a to dość duży plus, bo rzadko na tyle podoba mi się świat przedstawiony.

Nie odniosę się jeszcze do pomysłu, napiszę więcej drugą częścią, ale do tej pory wrażenia pozytywne. :)

 

 

Salute laugh

 

Ogół nie chce wiedzieć, że jest myślącą masą złożoną z bezmyślnych jednostek

W zasadzie nie czytam opowiadań w odcinkach.

Skoro część 1, to nie opowiadanie.

Babska logika rządzi!

Mnie się podobało, idę czytać dalej.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka