Ależ te schody skrzypią! A słońce tak miło rozlewa się po ścianach. To dobre miejsce, spokój promieniuje kojąco. Za moich czasów nie bywało tak cicho.
Długo się nie widzieliśmy. Już od jakiegoś czasu planowałem spotkanie, ale i tak – w żołądku dziwne uczucie – niepokój.
To już drzwi, chyba nie mam pretekstu, żeby dłużej zwlekać, ale trochę się kryguję. Zapukam! Zawiasy też skrzypią – nic dziwnego, kto miał ci je naoliwić.
To naprawdę taka klitka? Aż trudno uwierzyć.
Pusto. Nie siedzisz w fotelu, nigdzie się nie chowasz.
Nie ma cię. Nie ma! Teraz w brzuchu to chyba rozczarowanie. I w gardle.
A może ulga? Jednak nie czekałeś. Właściwie to lepiej, nie spędziłeś tych wszystkich lat w samotności. Cieszę się.
Ale skąd ten dreszcz na plecach i cień przemykający po ścianie. A więc jesteś! Zmarniałeś, pozbawiony towarzystwa. W ogóle się nie boję.
Dobrze cię widzieć. Chętnie bym się przytulił, ale nie wiem, czy wypada.
Łezka? Nie no, co ty, słońce świeci mi w oczy.
Chodź, pojedziemy do mnie i znowu będziesz miał rodzinę. Żona niedługo przyjedzie ze szpitala.
No, ale nie sama – z synem.
Tak, dzisiaj!
Jeszcze nie wiem, kłócimy się – może Michał. Przyszedłem po ciebie, żeby pod jego łóżkiem nie zamieszkał żaden przybłęda.