- Opowiadanie: -13- - Córka karczmarza (fragment pierwszy)

Córka karczmarza (fragment pierwszy)

Na początek małe wyjaśnienie. Z uwagi na długość opowiadania, mam zamiar umieszczać je fragmentami.  Myślę, że publikowanie całości za jednym zamachem byłoby błędne, a długość tekstu po prostu by odstraszała.

Oceny

Córka karczmarza (fragment pierwszy)

Część pierwsza, w której przekonacie się, że pieniędzy pozbyć się łatwiej, niż kłopotów.

 

– Chciałeś, bym zapewnił bezpieczeństwo twojej barce, Mariusie. Życzyłeś sobie także, bym dowiedział się, kto z twoich ludzi dogadał się z rzecznymi korsarzami. Po to mnie zatrudniłeś, prawda? – Przyglądałem się swoim poniszczonym dłoniom i tylko kątem oka obserwowałem zmiany zachodzące na twarzy Mariusa Gladbacha, podrzędnego kupca oraz mojego zleceniodawcy. Jego szczurze rysy zastygły w nieokreślonym grymasie, zaś złoty monokl omal nie upadł na stół.

– Zgadza się – syknął. Jego kościste dłonie zaciskały się powoli w pięści.

– No dobrze – kontynuowałem spokojnie. – Barka stoi na przystani, a prawie cały ładunek dotarł do celu. Zarobisz niezłą sumkę na południowych winach i przyprawach – zawiesiłem na chwilę głos, po czym nieco ciszej dodałem – a za te ciężkie kusze ukryte w beczkach będziesz mógł przez pół roku nie wychodzić z burdelu. – Mrugnąłem porozumiewawczo i uśmiechnąłem się.

– Ty! Ty… najemny zbirze! – ryknął Marius. Jego głos był skrzeczący, przypominał wrzask skubanej żywcem wrony albo mojej byłej kobiety, gdy wracałem do niej pijany. Tak czy inaczej – niemiłosiernie drażnił moje ucho.

– Ciszej nieco, jeśli łaska. Łeb mi pęka – zwróciłem grzecznie uwagę. Uznałem za mało ważny fakt, że ból głowy wynikał z braku umiaru w piciu win składowanych na barce kupca.

– Część ładunku została skradziona, mój zaufany człowiek zginął z twojej ręki, a córka straciła dziewictwo, gdyż wpadła w łapy rzecznych korsarzy! – Kupiec nabrał powietrza.

– I ty, von Tyrau, chcesz… masz czelność domagać się dwustu koron cesarskich? Ty obesrańcu! – Słowa "von Tyrau" wypowiedział takim tonem, jakby była to największa obelga.

– Drogi Mariusie – odparłem bardzo spokojnie, choć cierpliwość moja była na wyczerpaniu. – Barka, jak wspomniałem, stoi przycumowana na przystani z prawie całym ładunkiem. To, że pokład zachlapany jest krwią twojego pomocnika, to skutek skrupulatnego wykonania polecenia. Chciałeś wszak, bym zdrajcę, który wydaje łodzie korsarzom, zarżnął jak wieprza. Twoja córka również wróciła cała i zdrowa – odrzekłem nadal spokojnym głosem. Postanowiłem przemilczeć też fakt, że panna Gladbach nie była dziewicą już w chwili wypłynięcia z portu w Isynii, o czym miałem okazję się przekonać. A sądząc z jej niebagatelnych umiejętności, nie byłem ani drugim, ani trzecim, ani nawet piątym mężczyzną między jej jędrnymi udami. – Jednak rozumiem twoje roszczenia. Sto osiemdziesiąt koron. Nieoberżniętych.

– Gówno dostaniesz, a nie pieniądze! – wykrzyknął i skinął dłonią na brzuchatego osiłka z nalaną twarzą obarczoną nieprzeciętnie tępym wyrazem. Druga dłoń uderzyła z hukiem o stół. Drab chwycił solidną pałkę i powoli ruszył w moim kierunku. Nim jednak Marius cofnął dłoń z blatu stołu, przybiłem ją do drewnianej powierzchni nożem. Kupiec zawył z bólu, zaś ja wyszarpnąłem zza pasa sztylet i przystawiłem ostrze do jego gardła. Skóra delikatnie uginała się pod naporem metalu.

– Małpolud wraca pod ścianę albo zarżnę cię jak świnię – warknąłem.

Kupiec nieznacznie kiwnął głową, a ochroniarz posłusznie cofnął się pod ścianę izby.

– Bardzo dobrze. A teraz wyciągniesz sakiewkę i wypłacisz mi dokładnie sto osiemdziesiąt koron. Ani mniej, ani więcej.

Zdrowa dłoń Mariusa powędrowała do pasa i po chwili na stole pojawił się ciężki mieszek wypełniony złotem. Wyciągnął z niego kilkanaście monet.

– Zrozum pan, panie Gladbach, że nawet najemne zbiry mają swój honor, który jest bardzo ważny. Nie mogę pozwolić, by w świat poszła plotka, że oszukuję swoich zleceniodawców. Jednak nie mogę też pokazać, że można mnie wykiwać jak pierwszego lepszego chłopca na posyłki. Uczciwość i zaufanie to w moim fachu podstawa. – Chwyciłem wolną dłonią mieszek. – A teraz żegnam chłodno. Aha, byłbym zapomniał: nim ta góra mięsa do mnie doskoczy, zdołam posłać nóż prosto w pana szyję. Mam dobre oko i pewną rękę – skłamałem, gdyż z moim „wprawnym okiem” byłbym najmarniejszym łucznikiem w Imperium, a i rzucać nożami nie potrafię. Jednak kupiec tego nie wiedział.

Marius wraz ze swym ochroniarzem patrzyli w milczeniu, jak wychodzę. Szybko skierowałem się do wyjścia i w pośpiechu opuściłem zacną karczmę „Pod Bawolim Ogonem”. Swoją drogą – co za pocieszna nazwa dla karczmy. Wystarczy sobie wyobrazić, co też można znaleźć pod bawolim ogonem, by szybko nabrać pewnych podejrzeń co do jakości oferowanych w gospodzie potraw i usług. Wszak jakość mogła być, nie przymierzając, gówniana.

Skierowałem się czym prędzej do gospody, w której wynająłem pokój na czas wykonania zlecenia dla Gladbacha. Spakowałem się prędko, ponieważ miałem przeczucie, że nagle Helmsberg stał się dla mnie wyjątkowo niegościnnym miejscem. Gladbach był wpływowy i dość majętny. Mogłem się więc spodziewać, że opłaci zbirów, których zadaniem będzie odzyskać jego sto osiemdziesiąt koron, a mnie nauczyć szacunku i pokory.

Na dole czekał już koń, gdyż wchodząc do gospody, wydałem dyspozycję, by go przygotowano. Właściwie to biedna szkapa, która nosiła mnie na swoim grzbiecie, ledwo przypominała konia. No ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi, na co człowieka stać. W drodze do południowej bramy zahaczyłem jeszcze o przybytek „U złotoustej Loli”. Byłem jej winien sporą sumkę za wyświadczone usługi. Gdybym kiedyś jeszcze odwiedził Lolę, chciałbym przypomnieć sobie, dlaczego nosi przydomek "złotousta". A niespłacony dług byłby niczym cierń – przypominałby o sobie i psuł zabawę. Pech chciał, że spotkałem tam Hansa Petze – karciarza i oszusta. Niestety jemu również byłem dłużny trochę złota. Szczerze mówiąc, tego długu nie chciałem spłacać, ale nie miałem czasu na wykręty i sztuczki – ludzie Mariusa mogli być na moim tropie.

I tak oto opuściłem Helmsberg z kilkunastoma koronami, które mi pozostały. Zatrzymałem się na rozstaju dróg, nie bardzo wiedząc, dokąd się udać. Trochę kusiło mnie, by skierować wierzchowca na zachód. Szybko jednak przypomniałem sobie o obietnicy, którą złożyłem, opuszczając rodzinne strony: nie wrócę, dopóki nie będę w stanie odzyskać dobrego imienia rodu. Do granicy Imperium nie było daleko, a po drodze nie znajdowała się żadna mieścina, wieś czy gospoda godna tego, by Franz von Tyrau zaszczycił ją swoim przybyciem. Zastanawiałem się, w którą stronę skierować konia. Spojrzałem na trakt biegnący na północ i dostrzegłem w przydrożnych krzakach chłopa załatwiającego fizjologiczne potrzeby. A musiały być one spore, sądząc z odgłosu stęknięć i sapnięć, które do mnie dobiegały.

– A więc decyzja podjęta: na wschód – mruknąłem pod nosem i ponagliłem szkapę. Za nic nie chciałem, by doścignął mnie smród, jaki musiał rozchodzić się z krzaków.

 

 

 

Część druga, w której wierny jestem zasadzie, by nie stawać między niedźwiedziem a miodem.

 

Wieczorem dotarłem do małego zajazdu. Nad drzwiami wisiał zniszczony szyld przywiązany do belki lichym sznurem. Nie zwiastowało to luksusów i wygód, jednak od południa lało jak z cebra i dałbym wiele za jakikolwiek suchy kąt i cokolwiek ciepłego do jedzenia, co nie starałoby się uciec z talerza. Miałem dość błota, kałuż i wody lejącej się z nieba. Nie miałem też ochoty, by spać w taką pogodę pod gołym niebem.

Zdziwiłem się nieco, gdyż gospoda, mimo że wyglądała na marną, była zapełniona. Chłopak stajenny uwijał się już przy kilku koniach, próbując znaleźć dla nich trochę miejsca. Zeskoczyłem z mojego dumnego wierzchowca, którego złośliwi nazywali marną szkapą lub kostuchą na czterech kopytach i skinąłem na stajennego.

– Szanowny panie, nie ma już miejsca – oznajmił.

– Nie przesadzaj chłopcze. Taki macie ruch w tej zapomnianej przez Boga ruderze, że aż nie możecie pomieścić koni waszych gości? – spytałem zaskoczony, choć kątem oka widziałem, że stajnia jest pełna. Z karczmy dobiegały też pijackie śpiewy.

– Normalnie nie, jaśnie panie, ale zatrzymał się u nas sam Herman z Doenitz ze zbrojnymi. Ledwo ich konie pomieściliśmy, a rumak bojowy to nawet zajął izbę karczmarza, bo już miejsca nie było.

– Herman z Doenitz… – mruknąłem pod nosem.

Znałem ze słyszenia tę osobistość. Jeden z bardziej znanych rycerzy Imperium. I mam tu na myśli nie lalusiów w zdobionych zbrojach, co to oblewają się co rano wiadrami wody o zapachu kwiatów, a potem śmierdzą tym paskudztwem, aż człowieka mdli, zaś na wojnie nigdy nie byli. Herman z Doenitz to był żołnierz pełną gębą. Podczas turniejów takich wymuskanych paniczów wysadzał z siodeł samym wzrokiem, nie opuszczając kopii.

Po chwili wyrwałem się z zamyślenia.

– Masz tu miedziaka i znajdź dla mojego konia jakikolwiek kawałek suchego kąta. I daj mu trochę owsa. Tyle chyba zdołasz zrobić?

– Nie wiem, jaśnie panie. Naprawdę nie ma miejsca.

– Co za czasy, psia mać. Nawet stajenny się targuje. Imperium schodzi na psy – mruknąłem i rzuciłem chłopakowi drugiego miedziaka.

– Coś się znajdzie dla szkapy jaśnie dobrodzieja – odrzekł i odprowadził zwierzę, gdy tylko zabrałem zza siodła miecz. Miałem wielką ochotę zdzielić gamonia za nazwanie mojego konia „szkapą”.

Swoją drogą to zabawne, że chłopak tytułował mnie „jaśnie panie” czy „jaśnie dobrodzieju”. Wprawdzie takie tytułowanie mile łechtało moje ucho, jednak nie byłem rycerzem, a mój wygląd pasował raczej do rabusia lub wędrowca bez grosza przy duszy. To drugie właściwie się zgadzało, gdyż życie miecza do wynajęcia sprowadzało się do wędrówki, spania w karczmach, stajniach, rowach, picia za zarobione pieniądze (lub na kredyt) oraz chędożenia za zarobione pieniądze (a zdecydowanie rzadziej na kredyt – niestety). Tak czy inaczej – nie wyglądałem na "pana", a tym bardziej na "jaśnie pana". Chłopak widać wolał przesadzić niż oberwać za brak grzeczności.

Wszedłem do karczmy. Tak jak myślałem, brudne pomieszczenie nie zachęcało specjalnie gości. Jednak było ich sporo. Ludzie pana na Doenitz, co wywnioskowałem po czerwonych opończach z czarnym orlim łbem, zestawili stoły na środku sali i biesiadowali na całego, nie zważając na deszczówkę kapiącą miejscami z dziurawego dachu czy wymiotujących kompanów. Karczmarz, chudy starzec o białych jak mleko włosach, uwijał się w pocie czoła, nosząc dzbany wina i tace z jedzeniem. Biedak namęczy się pewnie tej nocy za wszystkie czasy, ale i zarobi jak nigdy. Wszak Herman z Doenitz na pewno nie poskąpi grosza. Nie ma też obawy, by on i jego ludzie opuścili karczmę bez płacenia – taki uczynek nie przystoi rycerzowi.

Zająłem miejsce w ciemnym kącie sali przy małym, poszczerbionym i chwiejącym się nieco stole, który jako jedyny został na swoim miejscu. Mokry płaszcz przewiesiłem przez oparcie krzesła i poluźniłem nieco skórzany kaftan. Nie skinąłem na karczmarza. Starzec sam mnie dostrzegł, więc byłem pewny, że gdy tylko znajdzie chwilę, podejdzie po zamówienie. A przecież nigdzie się nie spieszyłem. Byłem wdzięczny za chwilę wytchnienia w miejscu, gdzie zimny deszcz nie lał się na mą łysą głowę. Rozsiadłem się wygodnie i dyskretnie przyglądałem biesiadnikom, starając się nie rzucać w oczy.

Po chwili stanęła przede mną młodziutka, zgrabna dziewczyna o czarnych włosach. Z reguły dziewki w gospodach mają wielkie, wylewające się spod bluzki piersi. Ot, taka dodatkowa atrakcja dla klientów. Ta była pod tym względem skromnie obdarzona przez naturę. Jednak nie uważałem tego za mankament. Raz, że wydatny biust nie pasowałby do jej fizjonomii, a dwa: tak się składa, że zawsze wolałem małe piersi. Wprawdzie mówiono, że dziewięciu na dziesięciu mężczyzn lubi cyce jak donice, a ten dziesiąty woli tamtych dziewięciu, lecz uważałem to powiedzenie za bzdurę.

Dziewczyna uśmiechnęła się nieznacznie.

– Widzę, że masa dziś roboty? – zagadnąłem.

– Oj tak. Ojciec ledwo dycha, tyle trzeba jadła nosić. Dlatego mnie przysłał, bo inaczej byście się panie nie doczekali – uśmiechnęła się ponownie.

Muszę przyznać, że dziewczyna wpadła mi w oko. No ale nie dla mnie były takie młódki. Chyba żaden medyk czy szarlatan nie sprawiłby, bym zaspokoił apetyt tak młodej bestyjki. Dla takich jak ja były stateczne damy, matrony tak spragnione jakichkolwiek rozkoszy, że przymykające oko na drobne niedostatki kochanków. Jednak roześmiałem się na samą myśl o igraszkach. Wszak nikt nie zabrania marzyć, prawda?

– Nie chcę zabierać czasu. Będę wdzięczny za miskę kaszy ze skwarkami i kufel piwa. Więcej mi do szczęścia nie potrzeba – odrzekłem, unikając wzroku dziewki niczym jakiś młokos.

Córka karczmarza zniknęła odprowadzana pożądliwym wzrokiem kilku zbrojnych. Swoją drogą siedziałem przy stole już kilka chwil, a nadal nie dostrzegłem nikogo, kto by wyglądał na znamienitego rycerza. A przecież Herman z Doenitz musiał gdzieś tu być. Miałem nadzieję, że przyjrzę się temu niemal mitycznemu wojownikowi, który siał postrach na turniejach. Wprawdzie niektórzy mawiali, że tajemnica sukcesu pana na zamku w Doenitz tkwiła w odpowiednim doborze rywali oraz nie zawsze czystych sztuczkach, jednak mogła to być tak samo prawda, jak i oszczerstwa rozpowiadane przez poniżonych przeciwników.

Rozmyślania przerwała mi cudnie pachnąca kasza, która pojawiła się w towarzystwie kufla spienionego, gęstego piwa. Nim się wyrwałem z zamyślenia, dziewka odwróciła się i ruszyła do kuchni. Nie podążyłem za nią wzrokiem, gdyż gorący posiłek kusił odrobinę bardziej, niż zgrabne pośladki rysujące się pod nieco ciasną spódnicą. Zabrałem się do jedzenia i dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, jak głodny byłem.

Ze smutkiem dostrzegłem drewniane dno miski, gdy od posiłku odciągnął mnie hałas biegnący z drugiego końca sali. Posilając się, przestałem obserwować otoczenie. Ba, zapomniałem o bożym świecie. Godne potępienia. Taka nieostrożność czasem mogła kosztować kilka zębów, a czasem życie.

Z kuchni wyłonił się wysoki, choć dość szczupły mężczyzna o siwych włosach spływających na ramiona i nieogolonej, pomarszczonej twarzy. Sądząc po bogato zdobionej tunice i grubym złotym łańcuchu, był to sam Herman z Doenitz. Mężczyzna wynosił z kuchni przerzuconą przez ramię niczym worek mąki córkę karczmarza. Stary wybiegł za nim, lecz Herman obrócił się i wolną ręką trzasnął starca z taką siłą, że tamten runął na ziemię.

– Wiedziałem, że tu gdzieś muszą być jakieś dziewki! – ryknął Herman, a zbrojni odpowiedzieli radosnym okrzykiem.

Rycerz podciągnął wolną ręką suknię dziewczyny, obnażając jej pośladki.

– Nie będziemy musieli dupczyć owiec! Zróbcie miejsce na stole! Zabawimy się!

Jak na komendę zbrojni zgarnęli ze stołu wszystkie misy i kufle. Dziewczyna biła, drapała, próbowała kopać, lecz było jasne, że nie wyrwie się napastnikowi. Herman rzucił ją na stół i szybkim ruchem rozerwał koszulę, odsłaniając małe piersi. Dwóch drabów chwyciło ją mocno za ręce, aby nie mogła się bronić. Herman tymczasem rozpiął pas i opuścił skórzane spodnie. Potem bezceremonialnie wepchnął się pomiędzy nogi dziewczyny.

Przez moment przyglądałem się wszystkiemu osłupiały. Szybko jednak chwyciłem płaszcz i spokojnym krokiem ruszyłem do wyjścia, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Stanąłem w progu i spojrzałem za siebie. Herman sapał i stękał przy każdym ruchu, reszta mężczyzn kibicowała mu i zagrzewała do większego wysiłku, a dziewczyna leżała z zaciśniętymi ustami i… wbijała we mnie wzrok.

Wyszedłem szybko i skierowałem się do stajni. Chciałem odjechać jak najdalej, nie zważając na zapadający mrok i siekący niemiłosiernie deszcz. Miałem nadzieję, że Herman nie rozkaże biedaczki po wszystkim zabić. Pocieszałem się też, że wielu zbrojnych było zbyt pijanych, by silić się na gwałt na dziewczynie, a tych pięciu czy sześciu to jeszcze nie taka tragedia. W końcu to młoda dziewka i niejednego mężczyznę w życiu obsłuży. A mnie życie nauczyło, by nie stawać między niedźwiedziem a miodem.

Koniec

Komentarze

Momentami naprawdę śmiać mi się chciało, masz moim zdaniem zdolność do rozśmieszania ludzi :)

Ogólnie w opowiadaniu są lepsze i słabsze momenty, trochę błędów, ale poczucie humoru bohatera mi je wynagrodziło. 

Szkoda tylko, że końcówka nie do śmiechu, chociaż pewnie tak miało być. Ciekawa jestem, jak by wyglądało opowiadanie Twojego autorstwa z mniej drastycznym zakończeniem, za to z ciętą ripostą, w klimacie bardziej radosnym czy przewrotnym. Chętnie poczytam jakieś kolejne przygody twojego miecza na wynajem.

 

Powodzenia :) 

Ciekawe opowiadanie, język giętki, akcja wartka, a niektóre sceny po prostu rewelacyjne. Trochę odstraszył mnie dopisek, że to część pierwsza, ale – niech tam – warto było.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Część pierwsza, w której przekonacie się, pieniędzy pozbyć się łatwiej, niż kłopotów. – zabrakło Ci “że”. I chciałam ocenić opowiadanie na 5, ale nie umiem tego zrobić, bo jestem tępa baba!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Czytało się bardzo dobrze i już czekam na ciąg dalszy, chociaż zakończenie tej części nie było zbyt optymistycze… 

Masz obawy przed publikowaniem całego opowiadania, by jego długością nie zniechęcić czytelników. A czy rozważyłeś także fakt, że istnieje całkiem liczna grupa użytkowników, którzy nie lubią opowieści w odcinkach? Informacja, że to pierwszy fragment, wcale nie gwarantuje, że doczekają się kolejnych.

Początek Twojej historii prezentuje się nieźle i mam nadzieję, że spisałeś już wszystkie przygody Franza, że poznanie jego dalszych losów, to tylko kwestia całkiem nieodległej przyszłości. ;-)

 

To, że pokład zachlapany jest krwią twojego pomocnika, to skutek skrupulatnego wykonania twojego polecenia. Chciałeś wszak, bym zdrajcę, który wydaje twoje łodzie korsarzom, zarżnął jak wieprza. Twoja córka również wróciła cała i zdrowa… – Powtórzenia.

 

…brzuchatego osiłka z nalaną twarzą obarczoną nieprzeciętnie tępym wyrazem twarzy. –Powtórzenie.

 

I tak oto opuściłem Helmsberg z kilkunastoma koronami, jakie mi pozostały.I tak oto opuściłem Helmsberg z kilkunastoma koronami, które mi pozostały.

 

Szybko jednak przypomniałem sobie o obietnicy, jaką złożyłem…Szybko jednak przypomniałem sobie o obietnicy, którą złożyłem

 

…dostrzegłem w przydrożnych krzakach chłopa załatwiającego fizjologiczne potrzeby. – A załatwiwszy fizjologiczną potrzebę, chłop, z ogromnym wdziękiem i wielką naturalnością, podtarł się różowym papierem toaletowym. ;-)

Potrzeba fizjologiczna, moim zdaniem, kompletnie tu nie pasuje. Relacja Franza byłoby bardziej prawdziwa, gdyby powiedział, że chłop wypróżniał się, robił kupę, albo wręcz srał.

 

Znałem ze słyszenia osobistość.Znałem ze słyszenia osobistość.

 

Wprawdzie takie tytułowanie mile łechtało moje malutkie ego – Ego, w towarzystwie fizjologicznej potrzeby, powinno zostać natychmiast opuścić karty tej opowieści. ;-)

 

( lub na kredyt ) oraz ( a zdecydowanie rzadziej na kredyt – niestety ). – Zbędne spacje po otworzeniu nawiasów i przed ich zamknięciem.

 

…taki uczynek nie przystoił rycerzowi. – …taki uczynek nie przystoi rycerzowi. Lub: …taki uczynek nie jest godny rycerza.

 

…że przymykające oko na drobne mankamenty kochanków… – Wolałabym: …że przymykające oko na drobne niedostatki kochanków

 

…przerzuconą przez ramię niczym worek ziemniaków – Skąd bohater opowieści ma pojęcie o ziemniakach?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za komentarze. Poprawki naniosę w najbliższym czasie (jutro lub pojutrze) – jestem baardzo zmęczony ( od 3 nad ranem na nogach, przed momentem wróciłem z pracy), a wszedłem tu z niepohamowanej ciekawości – tylko na moment.

 

Co do opowiadania w odcinkach – prawda jest taka, że mam dobre trzy czwarte tekstu gotowe, z czego ponad połowa jest już po poprawkach. W weekend być może go skończę. W międzyczasie na spokojnie poprawiam wcześniejsze kawałki. To pierwszy powód wrzucania fragmentów. A drugi jest taki, że w tym momencie to ponad 12 stron tekstu. Publikuję też na innym forum i tam z reguły takie kobyły odstraszały ludzi.

Bączek – źle bym się czuł pisząc tak całkiem dla jaj. Lubię wplatać poważniejsze elementy pomiędzy “wygłupy”. Postaram się o więcej ripost i ciętego języka, ale obiecuję też ból i łzy – dla równowagi:)

Bemik, Berserkerka – dziękuję za pochwały. Mam nadzieję, że nie zawiodę w dalszej części.

regulatorzy – tak jak pisałem wyżej: praca, obowiązki domowe, kobieta, średnio 1-2 godziny dziennie dla siebie (na jedzenie, książkę, pisanie i inne takie). Na pewno opublikuję całą historię. Co najwyżej przepraszam za to, że wrzuciłem pierwszą część, nim napisałem na brudno: THE END. A poprawki naniosę jutro.

Ponieważ przyrzekasz, że będziemy mogli przeczytać całą opowieść, pozostaje nam uzbroić się w cierpliwość i poczekać. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dawaj, dawaj, ciekawie się to czyta – moje klimaty.

12 stron? Ostatnio opublikowałem 25 ;)

Ja na pewno długością się nie zrażę, bo widzę, że czasu nie zmarnuję :)

regulatorzy – obiecuję, choć z każdym kolejnym komentarzem bardziej się boję, czy utrzymam poziom. A co do uwag:

„…dostrzegłem w przydrożnych krzakach chłopa załatwiającego fizjologiczne potrzeby”. – Podoba mi się to sformułowanie. Rozumiem uwagę, jednak nie mam serca zmieniać tego fragmentu.

„…przerzuconą przez ramię niczym worek ziemniaków…” – wiem doskonale, o co chodzi. Ale jeśli wolno wymyślać smoki, orki i krasnale na jednorożcach, to chyba można też wykreować “pseudo średniowieczny” świat, w którym znane są ziemniaki, a np: kalafior nie :)

Resztę poprawek naniosłem, zaś następną część wrzucę w weekend.

-13-, to Twoje opowiadanie, wolno Ci używać określeń jakich zechcesz. Moje propozycje są tylko sugestiami. Wyłącznie od Ciebie zależy, czy z nich skorzystasz. Napisałeś, że owszem, więc bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. Rozumiem, że w pewnych przypadkach wolisz pozostać przy swoich pomysłach. Masz do tego pełne prawo. ;-)

 

Ale… Nie poznałam jeszcze Franza na tyle, by mieć pewność, że wypowiadane przez niego fizjologiczne potrzeby, brzmią naturalnie. Zdaje mi się, że jest najemnikiem zarabiającym mieczem i spodziewałabym się po nim języka prostego, powszechnie używanego, zwyczajnego, a nie terminów z ksiąg. To, że Tobie podoba się jakieś sformułowanie, dla mnie nie jest wystarczającym uzasadnieniem, by wkładać je w usta bohatera.

 

Zgadzam się z Tobą, że będąc Autorem opowieści fantasy, masz prawo powoływać do życia różne postaci i kreować świat, jaki Ci się tylko zamarzy. Możesz także korzystać z już istniejących smoków, orków, krasnali na jednorożcach i całej rzeszy czarodziejów. Możesz kazać swoim kmieciom, by uprawiali najdziwniejsze rośliny, a karczmarzom, by podawali najbardziej osobliwe potrawy. Ale kartofle/ ziemniaki nie zostały wymyślone na potrzeby fantasy i wydaje mi się, że w Twoim quasi średniowiecznym świecie, raczej nie mają prawa się pojawić. Dlatego wolałabym, aby rzeczone zdanie brzmiało np.: prze­rzu­co­ną przez ramię, ni­czym worek grochowin

Nie zgadzam się jednak z powszechnym mniemaniem, że Autorowi, w stworzonym przez niego świecie, wolno wszystko, bo świat fantasy, też musi być logiczny, musi mieć ręce i nogi. ;-)

 

I nie bój się dalszej publikacji. Jeśli obawiasz się kolejnych komentarzy, obiecuję nie komentować. Przeczytam sobie wszystko po cichutku i, żeby Cię nie stresować, nic nie napiszę, przyrzekam. ;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

[…] z nalaną twarzą obarczoną nieprzeciętnie tępym wyrazem. ---> tjaaa… Twarz obarczona wyrazem… I przecinka nie widać…

Zobaczymy, co i jak dalej, bo na razie zapowiada się całkiem całkiem. Jeśli przymknąć oko na to i owo, oczywiście.

Sympatyczny tekst, dobrze się czyta.

Raczej wstawiaj całość niż cykaj po kawałkach. Ten “fragment pierwszy” niemal mnie zniechęcił.

Ja też wolałabym worek czegoś innego niż ziemniaki. Czy worek mąki niesie się inaczej? ;-)

Babska logika rządzi!

Jeśli fragment, to czemu opowiadanie?

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka