- Opowiadanie: apoCATlypse - Rozjedź wszystkie kury

Rozjedź wszystkie kury

Bardzo stare opeczko, jeszcze z czasów nastoletnich. Może komuś się spodoba.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Rozjedź wszystkie kury

Ostatnim, czego Robert się spodziewał w trakcie przeprowadzki, był sąsiad wpadający do niego z wizytą, torebką cukru i wyraźną chęcią niesienia mu pomocy przy wnoszeniu mebli. Robert zwłaszcza pod względem wnoszenia czegokolwiek był zdecydowanie niedysponowany. Do mebli więc przezornie zatrudnił specjalistów w postaci dwóch lekko podpitych jegomości z pobliskiego miasteczka, sam zapraszając gościa do swojego nowego domu.

Zdecydowanie nie był to piękny dom. Ktokolwiek go projektował, cierpiał albo na zdecydowany niedosyt wyobraźni, albo po prostu bardzo lubił budynki w kształcie sześcianów. Zapewne bardzo podobała mu się koncepcja betonowych podjazdów, ponieważ jeden prowadził do garażu, kolejny pod same, pozbawione progu drzwi wejściowe, jeszcze jedna goła ścieżka otaczała cały dom. Ten kawałek przestrzeni, którego akurat nie dało się zabetonować, służył poprzedniemu właścicielowi za ogródek, jednakże poprzedni właściciel był martwy od dobrych kilku lat. Teraz na samym środku tego, co pozostało, straszył obdarty z farby, paskudny ogrodowy krasnal o oczach pozbawionych źrenic.

W każdym razie Robert w zasadzie lubił swój nowy dom. Jeszcze cztery miesiące temu na jego widok niemalże natychmiast uciekłby jak najdalej… chociaż w zasadzie zrobiłby to już wtedy, gdy dowiedziałby się, że w tym przeklętym miasteczku nie ma McDonalda. Cztery miesiące temu jednak był młodym, zdrowym, zdolnym grafikiem w rozwijającej się międzynarodowej firmie. Teraz był młodym, zdolnym grafikiem na wózku, poniżej bioder miał dwa bezużyteczne kawały mięsa. Jego mieszkanie w Warszawie okazało się zupełnie nieprzystosowane dla kogoś cierpiącego na chorobę upierdolonych nóżek, wobec czego musiał przeprowadzić się do miejsca, gdzie nikt nie będzie musiał go oglądać, prócz kobiety, która pomagać mu ubierać się i myć do chwili, gdy wreszcie uda mu nauczyć, jak samodzielnie wykonywać podstawowe czynności. Turpistyczny urok domu pasował do jego podłego nastroju.

Sąsiad, który go odwiedził, nie wydawał się jednak zauważać ani brzydoty miejsca, ani zmęczonej twarzy gospodarza. Był to młody, krępy mężczyzna o szerokiej twarzy i szaroniebieskich oczach, ubrany w strój natrętnie kojarzący się Robertowi z poprzednim ustrojem. Nie wydawał się zbytnio zakłopotany faktem, że właśnie wszedł bez zapowiedzi obcemu człowiekowi do domu, trzymał jedynie swoją paczkę cukru jak artefakt i po krótkiej wymianie uprzejmości wręczył ją z wręcz śmiesznie poważną twarzą.

– To taki zwyczaj – wyjaśnił. – Gdzieniegdzie nowym mieszkańcom wręcza się sól, ale tu, w Łomiankach, mamy od niedawna zwyczaj darowania cukru. Jest droższy i będzie jeszcze droższy, więc to coś w rodzaju dobrej wróżby.

Usiedli w kuchni. Robertowi trzy próby zajęło wjechanie do niej nie uderzając przy tym prawym kołem we framugę, co zapewne oznaczało, że nie zdobyłby podium w grand prix ludzi na wózkach inwalidzkich, jak ze złością podsumował w myślach. Od czasu, gdy dowiedział się, że już nigdy nie będzie chodzić, takie gorzkie myśli nawiedzały go coraz częściej, zwłaszcza, gdy do swojej listy rzeczy, których już nigdy nie zrobi, dopisywał kolejny punkt.

Nigdy już nie sięgnie do najwyższej półki w lodówce.

Nigdy nie zagra z siostrzeńcem w piłkę.

Nigdy nie pójdzie na zakupy.

Nigdy nie będzie już uprawiał seksu, a już na pewno nie w sposób standardowy i podobno jedyny słuszny, jak twierdzili księża. Tak, ciekawe co by mu teraz powiedzieli.

Wiedział, że rozckliwianie się nad swoim kalectwem prawdopodobnie mu nie pomoże, ale żadne argumenty nie sprawiały, że próbował o tym zapomnieć, zwykle więc był nieobecny i skupiony głównie na tym, co czuje w miejscu, gdzie jego pośladki stykały się z siedzeniem wózka. Bo coś czuł. Zawsze, gdy coś poczuł łudził się, że to wraca mu władza w nogach, a jego przetrącony przez pijanego skurwysyna kręgosłup nagle powróci z trzaskiem do dawnego stanu, wbrew wszystkim rokowaniom konowałów. Nic takiego jednak nie wydarzało się i teraz też nie był ten moment.

– A co pan sądzi o kościele? Mieszkańcy są z niego bardzo dumni… – doszło do niego, gdy dumał nad swoim pożałowania godnym stanem. Drgnął, zmarszczył czarne brwi, próbując przypomnieć sobie treść pytania. Coś o kościół…

– Tak, widać go z okien pokoi… – odpowiedział niepewnie. Rzeczywiście była to prawda – kościół znajdował się na ulicy równoległej do tej, na której stał jego nowy dom, jednak był na tyle wielki, że górował nad okolicą. Był także niewiarygodnie paskudny, z pozłacanym krzyżem zawieszonym nad górnym wejściem i ścianami w brudnoszarym kolorze, dziwnie nieregularnym, przez co sam budynek sprawiał wrażenie koszmarnie zabrudzonego. On również kojarzył się Robertowi z krańcowym PRL-em, zwrócił na niego uwagę jednak tylko na przyległą do niego dzwonnicę, z potężnym napędzanym liną dzwonem. Wyglądało na to, że w niedzielę długo sobie nie pośpi, już księża się o to zatroszczą…

Sąsiad nadal patrzył się na niego wyczekująco, Robert poczuł się więc zobligowany do udzielenia szerszej odpowiedzi.

– Prawdę mówiąc, zwróciłem uwagę głównie na dzwon – odpowiedział szczerze, a tamten uśmiechnął się, jakby chciał go zachęcić do dłuższej wypowiedzi. – Warto wiedzieć, gdzie jest kościół, oczywiście. Mam siostrę, która jest bardzo religijna, na pewno ucieszy się, jeśli do mnie przyjedzie, że ma tak blisko na nabożeństwa. Ja osobiście nigdy nie byłem zbyt religijny, panie…

– Eryk. Przedstawiałem się panu pięć minut temu, przed rozmową o pogodzie i różnicach pomiędzy mieszkaniem w Warszawie, a mieszkaniem w małym miasteczku.

Robert uśmiechnął się do niego przepraszająco. Ostatnio nie miał najmniejszej ochoty na kontakty towarzyskie. Wszystkie przypominały mu ten stary kawał o tym, że człowiek spotykając Niemców ciągle myśli „niewspominajodrugiejwojnie, niewspominajowojnie”. Teraz wydawało mu się, że na czołach wszystkich rozmówców, z jakimi miał do czynienia, widać przesuwający się czerwony tekst – „niewspominajowózku, niegapsię, niewspominajowózku, niepatrzwspółczującymwzrokiem”. Sąsiad jednak patrzył na niego jakby z lekką urazą, a w niego oczach nie było widać przemożnego starania niepatrzenianawózek, Robert więc sam popatrzył na ten wózek, jakby to była gra – kto patrzy, ten przegrywa. On zdecydowanie był przegrany.

– Długo pan jeździ na tym ustrojstwie? – Eryk w końcu zadał pytanie, którego Robert spodziewał się i które z jakiegoś powodu przyniosło mu ulgę. Teraz szli wedle schematu, który powtarzał do urzygu.

– Od czterech miesięcy.

– I nie ma szans…

– Nie ma.

To była ostatnia kwestia, która poszła zgodnie z „Roberta rozpiską rozmowy z kalekami na wózku”. Sąsiad bowiem przechylił się lekko na krześle i z uśmiechem powiedział:

– Niektórzy wierzą, że jeśli będą dostatecznie głęboko się modlić, Bóg sprawi, że będą zdrowi.

Jakby na komendę za oknem zabrzmiał dzwon. Dźwięk był wysoki i wibrujący, przechodził przez ściany i sprawiał, że te absurdalne, zawieszone nad zlewem talerze, będące pamiątką po poprzednim właścicielu, drżały niepokojąco. Eryk uśmiechał się nadal miło i nadal wyczekująco, tak że Robert przez chwilę czuł mimowolny niepokój, jaki od niedawna towarzyszył mu zawsze, gdy coś szło nie po jego myśli, później jednak poczuł ulgę. Najwyraźniej Świadkowie Jehowy byli bardzo aktywni w tej okolicy.

Sąsiad jednak nie kontynuował rozmowy w stronę łaski bożej, powołania do głoszenia dobra czy datków na Kościół, wracając do spraw błahych i przyziemnych, jak pytania o pracę, narzekanie na polityków i rosnące ceny paliw. Robert prawdopodobnie zupełnie zapomniałby o jego słowach, gdyby nie fakt, że później miał naprawdę dużo, dużo czasu na ich przemyślenie.

 

***

 

Mylił się, rzecz jasna, w kwestii Świadków Jehowy i najwyraźniej także w sprawie małomiasteczkowej uprzejmości, ponieważ w ciągu następnych dwóch miesięcy nie odwiedził go nikt. Dni płynęły jednostajnie, Robert spędzał je głównie pracując na swoim laptopie oraz próbując odkryć tajniki starożytnej sztuki poruszania się o wózku. Nie wychodził z domu, nie było też takiej potrzeby – gospodyni, pani Marta, załatwiała wszystkie sprawunki, mógł więc siedzieć przy oknie i całymi dniami pracować pod czujnym okiem paskudnego krasnala.

Trudno uznać, że zaczynał się przyzwyczajać do swojej nowej sytuacji, jednak w pewnym sensie była to prawda. Bóle fantomowe nawiedzały go rzadziej i zazwyczaj jedynie w nocy, w półśnie. Doszedł do niejakiej wprawy w zakładaniu i zdejmowaniu spodni, korzystaniu z toalety i chociaż wejście i wyjście z wanny nadal było dla niego swoistą mission impossible, rokowania zdecydowanie były pod tym względem pozytywne. Zbyt zajęty pracą, aby poczuć się samotny, Robert poczuł chęć odmiany dopiero, gdy mail, na który przyjmował propozycje zleceń, zaczął świecić pustką. To również napełniło go niepokojem – zdołał już zauważyć, że od kiedy został kaleką wszystkie wydarzenia łamiące ustalony rytm doby zaczął postrzegać jak małe, podstępne zagrożenia. Nie mógł nic jednak na to poradzić, nie miał nad czym pracować, dobrze więc byłoby znaleźć sobie inne twórcze zajęcie.

Pani Marta okazała się dużo lepiej poinformowana w kwestii dostępnych w okolicy rozrywek.

– Na końcu ulicy jest biblioteka – powiedziała, jak zwykle patrząc na niego ciepłym, matczynym wzrokiem. Miała lat niemalże pięćdziesiąt, dwójkę własnych synów mniej więcej w wieku Roberta i uznawała za oczywiste matkowanie każdemu młodemu mężczyźnie, który nie opierał się temu zbyt mocno. – Niedaleko mamy Puszczę Kampinoską, na pewno są tam jakieś porządne ścieżki… No i zawsze mogę pana oprowadzić po miasteczku. To może być ciekawe dla kogoś, kto całe życie spędził na blokowisku. W zasadzie to nie miasteczko, tylko coś pośredniego, pani Szostkowa mówiła, że niby ma to prawa miejskie, ale niektórzy tego jeszcze nie zauważyli, bo na ulicach latają kury…

Perspektywa jeżdżenia po podziurawionych ulicach celem rozjeżdżania kur z jakichś powodów spodobała się Robertowi. Mogliby na podstawie tego zrobić grę, pomyślał. Jedziesz na wózku z napędem na jedną gospodynię, a twoim zadaniem jest rozjeżdżać drób miejsko-wiejski i unikać nierówności jezdni. Na końcu rozgrywki wjeżdża w ciebie pijany skurwysyn i tym razem giniesz…

Zachichotał, i dopiero wtedy zorientował się, że musi być z nim naprawdę źle. Zacisnął pięść na oparciu wózka i po raz kolejny skupił się, pragnąc dostać jakiś, jakikolwiek sygnał z dolnej połowy swojego ciała. Oczywiście, nie otrzymał żadnej odpowiedzi, nawet złudzenia czucia, dźgnął więc palcem wychudłe nogi w dżinsach o zbyt szerokich nogawkach (takie było łatwiej założyć) i westchnął, przyznając rację pani Marcie. Zbyt długo nie wychodził z domu…

Miasteczko, widziane z perspektywy osoby pchanej powoli przez ulice, okazało się łączyć w sobie zadziwiającą brzydotę architektury z zaskakującą ładnym wyglądem samych ulic i skwerów. Wbrew słowom pani Marty, Robert nie zauważył ani jednej kury, jednak co było zdecydowanie dziwniejsze, nie spostrzegł też dziur w jezdni, wózek jedynie lekko i monotonnie drżał i podskakiwał, gdy jechał po chodniku. Przy tych ładnych ulicach stały jednak naprawdę paskudne domy i przez pierwsze pół godziny Robert próbował sporządzić osobisty ranking „najgorszych koszmarków Łomianek”, konkurencja była jednak tak duża, że nie mógł się zdecydować na typowanie faworyta. Nie mijali niczego ciekawego, jedynie dwa obskurne supermarkety i ludzi, zazwyczaj idących powoli oraz pozdrawiających ich flegmatycznie. W końcu zawrócili, a Robert poczuł się głównie znużony.

– Moglibyśmy podjechać do kościoła – zaproponowała pani Marta i wtedy Roberta olśniło i ustawił go na samym początku swojej listy złej łomiankowskiej architektury. Wózek podskoczył na wyboju i jakimś cudem zachwiał się, Robert przez chwile czuł przerażającą lekkość w żołądku, gdy ten balansował na jednym kole, pani Marta jednak przytrzymała go, a uczucie znikło.

– Możemy – powiedział w końcu. Co miał zresztą innego do roboty?

Z bliska kościół wydawał się jeszcze brzydki i tandetny, jednak było widać, że jest to tandeta droga i do granic możliwości kiczowata. Główne wejście miało podjazd dla wózków, jednak koszmarnie stromy i wjeżdżając powoli Robert miał dziwne wrażenie, że zaraz runie do tyłu, przekoziołkuje przez metry schodów, łamiąc przy tym kark, albo nadziewając się na barierkę jak na rożen, i wtedy łomiankowski kościół będzie wyglądał jeszcze gorzej, ze złotym krzyżem, wielkim wejściem, brudnymi ścianami i trupem u dołu schodów…

Nic takiego jednak się nie stało. Dotarli na sam szczyt schodów i weszli do środka. Wtedy Robert zorientował się, jak dawno nie był w kościele, ponieważ wielka sala zaczęła go przytłaczać. Pani Marta klęknęła z cichym stukiem kolana, a potem zaczęła prowadzić go wzdłuż ławek, wprost w stronę ołtarza, a wózek skrzypiał cicho przy każdym obrocie koła. Prócz tego panowała niemalże doskonała cisza, pomimo tego, że przy ołtarzu stał ksiądz, odwrócony do nich plecami i najwyraźniej niezwykle zajęty jakąś typową dla księży czynnością. Robert chciał wracać, nie widział tu nic ciekawego, ale gdy podjechali bliżej, ksiądz odwrócił się i obdarzył ich szerokim, sympatycznym uśmiechem. Był stary, niemalże łysy, ale szata liturgiczna, którą miał na sobie, przyozdobiona była złotem.

– Witajcie. Oczekiwaliśmy na was – powiedział, uśmiechając się jeszcze szerzej na widok zaskoczonej miny Roberta. – Bóg zawsze oczekuje nowych wiernych. A każdy, kto wejdzie do domu bożego, zazna łaski – dodał. Robert powstrzymał się od zanegowania. On najwyraźniej dostał swoją łaskę od Boga, takiego czy innego. Chciał przeprosić i powiedzieć, że oni tylko przyszli obejrzeć kościół, jednak stary kapłan kontynuował:

– Pan nasz prowadził Mojżesza przez czterdzieści lat przez pustynie i go nie opuścił. Nie opuści też ciebie, jeśli będziesz mu wierny, nie miał innych przed nim bogów. Jeśli będziesz się głęboko modlił, ozdrowiejesz. – Fanatyczny uśmiech księdza skurczył się nieco, gdy Robert odwrócił głowę, aby spojrzeć na panią Martę. Wydawała się zakłopotana sytuacją. Mężczyzna czuł jednak głównie irytacje, zwłaszcza że kapłan patrzył się na nich wyczekująco i ten wzrok skojarzył mu się z tym facetem od cukru, Erykiem. To było to samo spojrzenie, niepokojąco płonące, wyczekujące na coś, czego on nie potrafił wskazać, nie potrafił dać. Odrzucił jednak od siebie tę myśl, odpowiadając jedynie uprzejmie, że są w mieście nowi i że chcieli tylko obejrzeć kościół. Uśmiech księdza znikł całkowicie, oczy jakby zapadły się w głąb czaszki. W ciszy inwalidzki wózek nadal skrzypiał, pomimo iż stał w miejscu.

– Jeśli ktoś będąc na skraju przepaści, wątpi że dając krok naprzód czeka go upadek, spotka go śmierć. Jeśli ktoś wątpi w istnienie bożej łaski, to jakby stoczył się z bardzo, bardzo długich schodów, a zatrzymać go może jedynie sam Bóg. – Ostatnie zdanie wyraźnie było skierowane do Roberta, bowiem ksiądz utkwił w nim swój wzrok, znowu uśmiechając się dobrodusznie, jakby zupełnie nieświadomy tego, co mówi. Było to do granic możliwości irytujące, a Robert nienawidził pretensjonalnych klechów od chwili, gdy taki odwiedził go w szpitalu. Tamten był młodszy o co najmniej dwie dekady, ale gadał podobnie. Przekonanie, że jeśli będzie się dostatecznie dużo modlić, wszystko będzie dobrze, mogło budzić tylko uśmiech pełen pobłażania. Robert nie był z natury cynikiem, ale gdy słyszał niektóre kazania, zaczynał być.

– Zaświadczam księdzu, że to nie Bóg mnie przejechał – opowiedział, wiedząc, że to trochę opryskliwe. – A jeśli nawet, to wyglądał jak zwykły pijak.

Twarz kapłana stężała, wyglądał tak, jakby niekoniecznie rozumiał słowa, które właśnie usłyszał, jakby ich treść nie mieściła się w jego umyśle. Robert przez chwilę miał wizję głowy eksplodującej pod wpływem niemożności ogarnięcia porównania Boga do pijanego skurwysyna, rozwalającego grafikom komputerowym kręgosłupy, jednak ksiądz drgnął nagle, wyprostował się na pełną wysokość i najwyraźniej szykował się do rzucenia jakiegoś przekleństwa, co upewniło Roberta w przekonaniu, że klecha zupełnie puścił się poręczy.

– To my chyba podziękujemy – stwierdziła szybko pani Marta, wyraźnie zlękniona, odwracając wózek i pchając go w stronę wyjścia. Przy samym wyjściu dobiegł ich ponownie głos nawiedzonego księdza.

– Bóg nie daje kolejnej szansy!

 

***

 

Schody. Gdy Robert był na dole, wydawały mu się jednak niższe i mniej niebezpieczne. Teraz były ogromne, strome i śliskie, a chociaż wiedział, że to po prostu jego wyobraźnia, reakcja na poczucie bezsilności oraz słowa księdza, nie czuł się z tego powodu lepiej, zwłaszcza gdy poczuł, że jego ciało przechyla się do przodu razem z wózkiem, gdy zjeżdżał powali, trzymany przez panią Martę. Zaciskał ręce na poręczy, ale nadal czuł, jak wychyla się w stronę przepaści.

– Proszę się nie martwić, nie puszczę – sapnęła pani Marta, gdy byli w jednej czwartej drogi i wtedy właśnie wózek wyśliznął jej się z rąk. Robert poczuł najpierw nagłe szarpnięcie do tyłu, zgrzyt kół, żołądek podchodzący do gardła. Wózek rozpędzał się, w powietrzu brzmiał podwójny krzyk kobiety i mężczyzny, Robert zaciskał ręce na poręczy i tak bardzo, bardzo chciał zacisnął także nogi, ale te nadal nie odpowiadały, więc staczał się po podjeździe, czując wiatr we włosach, słysząc upiorne skrzypienie i czując jak raz za razem siła rozpędu niemalże wyrzuca go w powietrze niczym jakiegoś upiornego skoczka bez nóg, jednak nadal siedział na wózku, plastykowa poręcz wygięła się pod naciskiem jego palców, a ziemia była tak blisko, że na pewno wyrżnie w nią pod absurdalnym kątem, łamiąc bezużyteczne nogi, ręce i kark… Strach sprawił, że niemalże przechylił się na lewą stronę i spadł, jednak wózek nadal się toczył i…

Zatrzymał się. Oba koła zablokowały się w tym samym momencie, a ciało Roberta pokonało ostatnie dwa metry w locie, uderzając twardo o beton. Smak krwi wypełnił mu usta, chociaż wydawało się, że jest żywy, chociaż dwa metry przed nim był niski murek, o który na pewno rozbiłby czaszkę na ćwierci. Pani Marta nadal wrzeszczała, schodząc tak szybko, jak tylko pozwalała jej stromizna schodów, a Robert próbował podźwignąć się, pomimo strachu, bólu i szoku. Nad nim zabrzmiał dzwon, więc ktoś musiał widzieć jego wypadek, a pani Marta ciągle wrzeszczała, jednak nikt nie podszedł mu pomóc, a razem ze dźwiękiem dzwonu jakby słychać było słowa szalonego księdza.

Bóg nie daje kolejnej szansy.

 

***

 

Po tym wydarzeniu pani Marta złożyła wymówienie i Robert czuł z tego powodu poczucie winy. Przeżył cudem, nabawiając się jedynie siniaków, lekko przegryzając język i ocierając sobie twarz do krwi, natomiast jego gospodyni niemalże dostała zawału, przed którym uratowało ją tylko to, że histeria była pierwsza. Po czymś takim Robert nie chciał jej dalej trzymać na siłę, nie chciał jej także oskarżać. Prawdopodobnie przeżyła jego wypadek ciężej niż on sam.

Robert czuł, że paradoksalnie to, co go spotkało, podziałało całkiem nieźle na jego zwichniętą i skoliotyczną psychikę. Przynajmniej przez chwilę czuł, że nadal żyje – szkoda tylko, że wiązało się to ze świadomością tego, że najprawdopodobniej ten stan nie potrwa długo. Uświadomił sobie, że od czasów wypadków popadał powoli w stan chronicznego zniechęcenia spowodowanego rozumowaniem, że przeżył już najlepszą część życia i teraz nie pozostaje mu nic innego, jak bierna wegetacja na swoim wózku. Tydzień po wypadku ten nadal budził w nim uczucie strachu i bezsilności…

…w snach staczał się szybko i szybciej, i szybciej, szybciejszybciejszybciej…

…jednak jednocześnie wyrwał go z otępienia. Oczywiście, dużo myślał o księdzu, w nocy zarzekał się, że już nigdy nie znajdzie się nawet w pobliżu tego upiornego kościoła, jednak racjonalnie odrzucał koncepcje gniewu bożego jako przyczyny jego szalonej, upiornej przejażdżki. Ten podjazd, gładki i stromy, był tak oczywistym niebezpieczeństwem, że równie dobrze mógł na nim widnieć wielki, czerwony napis:

ZJEDŹ ZE MNIE, ROBERCIE

Bóg raczej nie miał zbytniej frajdy ze spychania kalek ze schodów.

Przynajmniej taką miał nadzieję.

 

***

 

Nowa gospodyni miała przyjechać dopiero w przyszłym tygodniu, nie miał jednak serca zatrzymywać na ten okres pani Marty, której do tej pory drżała warga zawsze, gdy na niego patrzyła. Miała też tendencję do nagłego wybuchania płaczem, zasypywania go lawinami przeprosin i zapewnień, że jeżeli naskarży na nią do NFZ-etu, z godnością zniesie swój los. Robert nie miał zamiaru nawet o tym słyszeć, poprosił więc o zrobienie zakupów na tydzień i wysłał ją czym prędzej na przymusowy urlop od Łomianek.

To był pierwszy okres od czasu wypadku, gdy był sam.

Uporczywie wmawiał sobie, że to nic takiego. Miał przy sobie komórkę, więc w razie wypadku mógł zawsze zadzwonić po pomoc, w dodatku ostatnio samodzielne funkcjonowanie wychodziło mu coraz lepiej. Jeśli uzna, że sobie nie poradzi, zawsze może zadzwonić do siostry.

Przez następne kilka dni udowadniał sobie, że wcale nie jest takim bezsilnym biedakiem bez nóg. Wstawał rano, ładował bezwładne ciało na wózek, kąpał się (największe wyzwanie), ubierał, jadł śniadanie i zasiadał do pracy. Spędzał przed komputerem siedem, osiem godzin, do chwili, gdy zgłodniał, wtedy gotował obiad, a po posiłku wracał na kolejną godzinę do swoich projektów. Później czytał książkę. Jadł kolację, szedł spać…

…wtedy znowu spadał, ale tym razem jego wózek puszczał ksiądz o upiornej twarzy…

…wstawał i, jak to mówią informatycy, powtarzał algorytm.

Piątego dnia obudził się (znowu miał ten sam sen, sen o spadaniu) i twierdził, że musi wyjść. Do tej chwili nawet nie wyglądał przez okno, chyba że w chwili zamyślenia przed kolejnym etapem pracy, tego dnia jednak czuł się, jakby jednak nie spał w nocy, tylko myślał i w końcu podjął decyzję – musi wyjść. Musi wyjść, bo inaczej coś się stanie, bo inaczej nie wytrzyma, bo nie może już patrzeć na swojego laptopa i tablet…

Ubierał się szybko i pewnie, i dopiero, gdy wyjechał za bramę, zorientował się, że tak naprawdę nie wie, po co to zrobił.

Dzień był słoneczny i piękny. W blasku południa nawet kwadratowy kloc, który był jego domem, prezentował się nawet znośnie. Spojrzał na drogę – była równa, gładko wyasfaltowana, jakby położono ją zaledwie tydzień temu. Popchnął rękoma koła wózka i przejechał gładko kilka metrów. Słońce grzało go w twarz. Idealna pogoda na spacer.

Jechał wolno wzdłuż ulicy, czując dziwną euforię, z uśmiechem na ustach. Czuł się jak wtedy, gdy po raz pierwszy zdołał sam się ubrać, sam umyć, sam skorzystał z toalety. Czuł, że odzyskuje swoje człowieczeństwo, że nie jest już skazany na bycie bezradną, połamaną kukłą.

Przy rozwidleniu skręcił w lewo, w stronę przeciwną do kościoła. Na tej ulicy nie było chodnika, pomimo że samochody przejeżdżały tamtędy niezwykle często, trzymał się więc prawej strony jezdni. Im dalej jechał, tym lepiej się czuł, pomimo tego, że ręce zaczynały boleć go od ciągłego napędzania wózka, ale to nie było ważne, w końcu wyrwał się z pilnowanej przez krasnala nory…

I wtedy poczuł szarpnięcie. Stanął w miejscu, obok niego, zadziwiająco blisko, przejechał czerwony opel. Robert chwycił mocniej za koło, jego twarz na chwilę stężała, gdy próbował ruszyć je na przód. Te jednak stało w miejscu, jakby przyklejone do jezdni, kolejny samochód śmignął koło niego, rozwiewając mu włosy, mijając go może o dziesięć centymetrów. Szarpnął jeszcze raz, czując ukłucie niepokoju, sprawdził hamulce, jeszcze raz szarpnął. Bez skutku.

– Przepraszam… – zagadał do przechodzącej obok niego kobiety, jednak ta jedynie przyśpieszyła kroku. Rozejrzał się dookoła – nikt nie zwracał na niego uwagi, za to zza zakrętu wyjechała ciężarówka i wtedy ze strachu zaczęły pocić mu się dłonie.

Pamiętał tę ciężarówkę. Była to wielka, opasła ciężarówa o przybrudzonej przedniej szybie, żółto-czarna niczym osa, z kielecką rejestracją i typem w niebieskim dresie za kierownicą. Robert już raz widział ją, gdy wracał do domu, a ona postanowiła zakończyć jego dotychczasowe życie. Brud na jej szybie wręcz błyszczał, gdy wjeżdżała na ulicę, wydawało się, że zajmuje wręcz półtorej pasa, a na pewno jechała bardzo, bardzo blisko pobocza.

Poczuł, że żołądek podjeżdża mu do gardła, gdy ta zaczęła jechać w jego stronę, powoli, jakby wiedząc, że nie ucieknie. Z całej siły próbował pchnąć koła wózka, a ciężarówa zbliżała się do niego z jakby cichym sapaniem, przechodnie ustępowali jej niemalże wchodząc na bramy i ogrodzenia, a Robert szarpał się, szarpał się i przeklinał głośno, jednak chyba nie dostatecznie głośno, bo nikt go nie słyszał…

…a przecież nie przejechał jeszcze żadnych kur, więc skończy rozgrywkę z zerowym wynikiem, biedny kaleka z upierdolonymi nóżkami…

…pot wystąpił mu na twarzy, gdy wielka lora była już tak blisko, że mógł odczytać jej rejestrację, jednak nie zwalniała i nie zamierzała go wyminąć. Szarpał się z kołami tak mocno, że obtarł sobie ręce do krwi, a koło niego przeszła jakaś kobieta z małym dzieckiem, które na widok zbliżającej się śmierci krzyknęło tylko radośnie:

– Brum, brum!

Robert w ostatnim przypływie desperackiego przerażenia przechylił się całym ciałem w bok i runął ciężko na beton. Ciężarówa przejechała kilka centymetrów przed jego twarzą, wyraźnie czuł zapach gumy, nacisk kilku ton na mały kawałek jedni tak blisko jego głowy, czuł jej ciepło i czuł, że drży, drżą mu ręce i nawet jego bezużyteczne nogi drżą jak jezdnia pod której przejechała ta olbrzymia, zdegenerowana osa.

Przytulał twarz do ciepłego betonu, pomimo że czuł, iż znowu ma obtarty policzek do krwi. Dopiero po chwili zdołał podnieść wzrok.

Nad nim stało co najmniej dziesięciu ludzi, a ich twarze nie wyrażały zupełnie niczego. Robert już raz przeżywał nagły wzrost zainteresowania ulicznych gapiów swoją osobą i wiedział, że coś jest z nimi nie tak, ponieważ ci ludzie… po prostu stali nad nim. Tak grupa była czymś, co pani Marta nazywała „typowymi mieszkańcami Łomianek” – ludzie w powyciąganych swetrach i starych drelichach. I stali i patrzyli się na niego, bez zainteresowania, bez żadnych oznak świadczących o tym, że są w jakikolwiek poruszeni tym, co się stało. Ich twarze przypominały Robertowi, leżącemu bezwładnie, twarz księdza z kościoła o brudnych ścianach. Dźwignął się na łokieć, policzek zapiekł go gorąco. Miał problemy ze spojrzeniem na twarze otaczających go ludzi, widział głównie ich podbródki, szyje ze śladami niezmytej dokładnie pianki do golenia, wykrochmalone koszule, swetry w romby… Chciał zapytać, co się tu w zasadzie dzieje i czy ktoś pomógłby mu wstać, dziękuję bardzo, ale głos zamarł mu w gardle. A tamci tylko stali i patrzyli się na niego z góry.

Stali na swoich zdrowych, silnych nogach i gapili się na niego z zaciekawieniem, z jakim przedszkolak obserwuje muchę z wyrwanym skrzydłem.

Czas stanął w miejscu. Robert widział te spojrzenia, kropelki śliny w kącikach ust, nie ruszał się jednak, zamarły, jakby ktoś sparaliżował mu ciało i zamroził umysł. Jego wózek leżał na boku, a on wiedział, że w tej chwili nie jest w stanie zrobić niczego, że musi tu leżeć, czekać na sąd, spadać po raz kolejny…

– Przesunąć się proszę! – Donośny głos rozerwał ciszę, zakończył tę dziwną scenę. Gapie jak jeden mąż posłusznie odsunęli się, a beznamiętne wyrazy twarzy nagle zmieniły się w maski wyrażające jedynie wściekłość i pogardę. Wszystkie oczy zwrócone były na człowieka, który rozkazał się im rozsunąć, i chociaż promieniowała z nich nienawiść, nikt się nie ruszył.

Robert, oszołomiony, poczuł, że jest unoszony niczym szmaciana lalka, a dopiero, gdy siedział ponownie na swoim wózku, zorientował się, że Eryk, jego sąsiad od cukru, niższy od niego o dobrych dwadzieścia centymetrów, w jakiś przedziwny sposób zdołał go podnieść bez trudu.

– Straszna znieczulica tu, prawda? – Sąsiad uśmiechnął się życzliwie i zaczął go pchać, a gapie, gdy ich mijali, odwracali się i ruszali każdy w swoją stronę.

 

***

 

Eryk zawiózł go prosto do domu i dopiero wtedy Robertowi minął szok, a przed oczami przestały mu przejeżdżać grube, pachnące gumą i brudem koła opasłej ciężarówy. Podobno z takiego stanu wychodzi się powoli, jednak Robert, gdy tylko wjechał za próg domu poczuł się, jakby coś nagle z niego spłynęło. Odwrócił głowę tak gwałtownie, że usłyszał zgrzyt kręgów, a Eryk zamarł, przestając wystukiwać hymn Polski na oparciu fotela.

Robert otworzył usta. Chciał zadać jakieś pytanie, ale nie umiał znaleźć odpowiedniego. W końcu zdecydował się na takie, które jedynie w umiarkowany sposób sugerowało, iż postradał zmysły.

– Co się stało?

Eryk wzruszył ramionami. Uśmiechnął się, a uśmiech miał ładny, biały i równy.

– Chcesz wiedzieć, co się stało, czy co widziałem? Widziałem, że przestraszyłeś się ciężarówki, przewróciłeś wózek i rozwaliłeś sobie łeb, a ludzie uznali to z jakichś powodów za wydarzenie dnia.

– A co się wydarzyło?

– Prawdopodobnie to samo, z tym że dodatkowo idiota na wózku wjechał na jezdnię pod koła. Jesteś tutaj sam? – Eryk nie czekając na odpowiedź podszedł do kuchenki i zaczął gotować wodę na herbatę. Później sięgnął po pudełko z Liptonem, a Roberta z jakiegoś powodu zaczęło zastanawiać, czy podczas ich pierwszego spotkania pili herbatę. W końcu sąsiad musiał wiedzieć, gdzie ją trzyma… chwilę potem jednak przypomniał sobie, że poprosił panią Martę, aby przed wyjazdem przełożyła wszystkie rzeczy z najwyższych półek na te, do których mógł sięgnąć siedzący człowiek.

Eryk najwyraźniej nie zauważył jego konsternacji, bo po dwóch minutach wcisnął mu kubek z parującą bawarką w ręce, a sam przysunął sobie taboret i usiadł na nim ciężko.

– Nie dziw się reakcji tych miejscowych dupków, klecha Radkowski ostatnio po mszach rozpowiada dużo o boskiej karze, która spotyka wszystkich, którzy akurat nie podobają się samemu Radkowskiemu. Jesteś religijny?

Robert zastanowił się. Podobno ludzie niepełnosprawni często szukają oparcia w Bogu… w końcu niewiele innego im pozostało, on jednak najprawdopodobniej nie doszedł jeszcze do tego etapu, bo w tej chwili wierzył głównie w to, że komu przejedzie po głowie ciężarówka, będzie definitywnie martwy.

– Nie bardzo – odpowiedział.

– Więc z łaski swojej nie wyjeżdżaj na ulicę bez opieki, bo jeśli się przewrócisz znowu, będziesz miał prawdziwe problemy z powrotem.

Zadziwiające, ale dopiero gdy Eryk zbierał się do wyjścia, Robertowi przyszło do głowy pytanie. Tym razem było ono odpowiednie.

– A co byś odpowiedział, gdybym stwierdził, że jestem religijny?

Stojący w drzwiach mężczyzna odwrócił się i uśmiechnął szeroko.

– Abyś nie wyjeżdżał, bo spotka cię kara boska.

 

***

 

Robert więc nigdzie nie wyjeżdżał, a przynajmniej nie miał takiego zamiaru, do chwili, gdy w nocy uciekał przed żółto-czarnymi ciężarówkami. Nogi miał sprawne, jednak ktoś zakuł go w ciężkie łańcuchy, które spowalniały go i przy każdym kroku ocierały łydki do krwi. Biegł jednak, przerażony, po łomiankowskiej ulicy, a z pobocza przyglądali mu się niemi gapie, wpatrzeni tym razem w drżącą od nacisku lory jezdnię. Pod nogami plątały mu się kury.

Gdy upadł, tym razem kierowca w niebieskim dresie zdołał wycelować w jego głowę.

 

***

 

Obudził się przerażony i natychmiast próbował poderwać się na równe nogi, co sprawiło jedynie, że śmiesznie podskoczył na łóżku. Widział niewyraźnie, oczy zalał mu pot i czuł, na wszystkich bogów, znowu czuł, że musi wyjść.

Nie namyślając wiele, przysunął wózek bliżej łóżka, wdrapał się na niego i, będąc nadal w piżamie, zaczął sunąć powoli w ciemności, w stronę wyjścia. Jeszcze niedawno miałby kłopot w minięciem futryny, nawet przy zapalonym świetle, teraz jednak przejechał koło niej gładko, pomimo zdrętwiałych palców. Wózek sunął bezgłośnie.

Zatrzymał się dopiero, gdy wyjechał na podwórze, zamarły, wyczekujący. Dreszcz spłynął mu po całym kręgosłupie, aż do pośladków i tym razem wydawało mu się, że czuje go całym ciałem, chociaż zdecydowanie nie powinien. Noc była mroczna, ale gdy patrzył w stronę zarośniętego ogrodu widział zarysy krzewów i chwastów, i upiornego krasnala… Wpatrywał się tępo w przestrzeń, ale ona mu nie odpowiedziała. Nie wiedział, czemu to robi, ale był świadom, że musi.

Nagle podwórze rozbłysło światłem. Nie było to łagodne, swojskie światło lampy czy świecy, tylko ostry, biały rozbłysk supernowej, tak silny, że Robert wrzasnął, czując, że wypala mu oczy i chociaż zacisnął powieki, widział nadal przez nie tę jasność, próbował unieść nogi, aby wtulić twarz w uda w ochronie przed światłem, jednak nie mógł, z szokiem więc zasłonił oczy rękoma. Światło wbijało mu się w umysł niczym sztylet.

I do światła doszedł głos, a że Robertowi skończyły się już ręce, którymi mógłby się zasłonić, poczuł, że z uszu wypływa mu krew. Głos był potężny, głos był jak brzmienie dzwonu wwiercające się mu do głowy.

I Głos powiedział:

JA JESTEM KTÓRY JESTEM.

A Robert pojął to i zemdlał.

 

***

 

Obudził się rankiem, na betonowym podjeździe. Otworzył oczy. A potem znowu spróbował je otworzyć, a mimo tego nie widział, czuł jedynie lekkie, pulsujące światło, nieprzyjemne i pomarańczowe. Potrafił wyczuć drobinki piasku, ból policzka, nienaturalną pozę, w której leżał, rozkrzyżowany z szeroko rozrzuconymi nogami… nogi też czuł, ale gdy spróbował odwrócić głowę, nie udało mu się to.

Nie słyszał niczego. Nie widział niczego. Nie mógł się ruszyć.

Czas mijał.

Policzek piekł go coraz bardziej, gardło miał zaschnięte. Nawet jego oddech był suchy, ale teraz jego oddech należał do kogoś innego – czuł go, ale nie potrafił nad nim panować, obserwował jedynie z głębi umysłu, jak jego klatka piersiowa unosi się i opada. Czuł krew zaschniętą na szyi i zimny wiatr we włosach. Czuł ruchy własnych wnętrzności i mrówki chodzące mu pod nogawką.

Czuł strach, a czas mijał.

Myślał, ale szło mu to opornie. Jego cały umysł krzyczał, zasypując go drobnymi sygnałami odbieranymi z ciała – za zimno, pić, jeść, w ramię ukąsił go jakiś insekt, mięśnie bolały go i raz po razie przechodziły przez nie skurcze. Jednak nadal próbował myśleć, jednak nic nie równało się z ciągle potęgującym się bólem.

A czas nadal mijał i miał mijać.

W piersi coś mu rzęziło. Żołądek bolał go bez ustanku, ale to było nic w porównaniu z bólem całego ciała i z tępym, pomarańczowym światłem pod powiekami, którymi nie potrafił mrugnąć.

Wydawało się, że mijały stulecia, jednak w końcu poczuł, że coś go chwyta. Nadal nie słyszał niczego, ale czuł ręce, które podniosły go z betonu, otrzepały z pyłu i robaków. Poczuł, że jego ciało trzęsie się przy każdym kroku, a w końcu poczuł koc i łóżko. Ból zelżał.

Mówiłem, abyś nie wychodził. Słuchaj, lubię cię i naprawdę mi się podobasz, facet, ale mógłbyś czasami więcej mnie słuchać…

Robert usłyszał ten głos i dopiero po chwili zorientował się, że powstał on w jego głowie. Był jak zawsze uprzejmy.

To naprawdę nie był dobry pomysł. Zezłościłeś go, a on nie lubi takich jak ty. Nie tak bardzo, jak takich jak ja, ale wystarczająco, aby doprowadzić cię do takiego stanu.

Jakiego stanu?

Takiego, że sikasz pod siebie i nic nie możesz na to poradzić.

Roberta nawet nie zaskoczyła odpowiedź na pytanie, które zadał w myślał. Po tym nie zaskoczyłoby go absolutnie nic. Czuł się zmęczony. Czuł, że chce, aby jego potrafiący czytać ludziom w myślach sąsiad sobie poszedł w cholerę.

Ten kontynuował jednak.

Wychodzi na to, że muszę ci kilka rzeczy wyjaśnić. Ostrzegam, będzie sporo teologii. Zastanawiałeś się kiedyś, jak to jest być bogiem?

Robert się nie zastanawiał, ale na potrzeby dyskusji mógł przyjąć, że jednak tak. O ile Eryk da mu później spokój.

To kiepskie stanowisko. Musisz dbać o wyznawców. Jeśli o nich nie dbasz, zaczynają wierzyć w innego boga… a bogowie są trochę jak pasożyty. Żywią się wiarą. Im więcej ludzi w nich wierzy, tym większą mają moc… Ten, którego spotkałeś, nie jest zbyt potężny, więc uznał, że wystarczy na razie mu władza nad garstką ludzi. Miasteczkiem.

Mgła, zalegająca w umyśle Roberta, zaczęła się rozwiewać, a Eryk nadal prowadził swój monolog.

Czytałeś kiedyś Biblię? Zastanawiało cię, jakim cudem synem niszczącego wszystko, co stanęło na jego drodze Jahwe może być miłosierny i wybaczający Jezus? Otóż wcale nim nie był. Podpiął się po prostu pod starszego boga, a ludzie uznali, że jednak bycie miłym dla innych jest czasami bardziej opłacalne niż kamieniowanie. Zmusił Jahwe do odwrotu. O, jak bardzo ten stary skurwiel go nienawidzi… Zwłaszcza teraz. Jahwe miał chwile swoich powrotów… ale teraz siedzi tutaj. I tutaj go słuchają, konserwatywne dranie. Ci, którzy tego nie robią, zwykle nie przeżywają długo w tym miasteczku.

Kim…?

Och, wysłannikiem tego drugiego. Jahwe lubi, jak ludzie mają wybór, wtedy może ich odpowiednio ukarać, jeśli będzie nieodpowiedni. Toleruje mnie, a ja próbuję pilnować, aby nie przesadził z gromieniem niewiernych…

Roberta zalała fala nadziei i spokoju, jakiego nie czuł od dziecka.

Jesteś… aniołem Jezusa?

Śmiech, wesoły i głośny, rozbrzmiewał w jego umyśle jeszcze nawet wtedy, gdy umilkł.

Ja? Powiedzmy, że chodziło mi o bardziej… klasycznego przeciwnika Jahwe. W każdym razie… trzeba cię jakoś wyprowadzić z tego stanu. Nie za darmo, oczywiście. Ale w gruncie rzeczy – przecież jeszcze nie rozjechałeś swoich kur, a chyba nie chciałbyś zakończyć gry z zerowym wynikiem, prawda?

 

***

 

Słońce górowało nad Łomiankami.

Szosą szła kura. Jeszcze nie wiedziała, co ją spotka.

 

Koniec

Komentarze

Bardzo ciekawy tekst. Jeśli został napisany przez nastolatkę, to szacun, bo poruszasz podwójnie poważne i niedziecinne tematy.

Gdzieś tam masz półtorej zamiast półtora. Wiesz, to zależy od rodzaju: półtorej minuty, półtora miesiąca…

Babska logika rządzi!

Czysta akademicka ciekawość – czemu nagle kury? Po co zmieniać…?

 

Komentarz później ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Bo wersja z kawkami była przerobiona, to jest oryginał :) Tak, przyznaję szczerze, posłałam na “Kawkę” stary tekst, zmieniając tylko rodzaj ptactwa. A kury dlatego, że to opko ogólnie jest bardzo… osobiste i oparte o wspomnienia z dzieciństwa – dom i kościół to miejsca, które widziałam na własne oczy i opisy mniej więcej zgadzają się z rzeczywistością, do tej pory stoi tam absolutnie przerażający krasnal, mam nawet jego zdjęcie. I dawniej, w latach ‘90 właśnie tam chodziły wszędzie kury :)

 

Tak w ogóle – trzymajcie zdjęcie przerażającego krasnala jako ilustrację do tekstu, uważam, że jest zbyt wielkiej urody, aby się nie podzielić.

 

Niestety, to opowiadanie do mnie nie przemówiło. Po raz drugi zresztą.

Nie mogę powiedzieć, że mi się nie podoba, ale zachwytu też nie wywołało. Brakło mi tego czegoś, co sprawia, że po pierwszych zdaniach jestem zainteresowana losem bohatera, chcę wiedzieć co dalej i nie przerywam lektury, póki nie zobaczę ostatnie kropki.

Doceniam pomysł, ale nie podoba mi się wykonanie. Jeśli pisałaś to jako nastolatka, to teraz, przed publikacją, należało tekst poprawić i wygładzić, by opowiadanie prezentowało się jak najlepiej, by nie zawierało błędów.

 

A krasnal jest cudny!

 

„…wy­raź­ną chę­cią nie­sie­nia mu po­mo­cy przy wno­sze­niu mebli. Ro­bert zwłasz­cza pod wzglę­dem wno­sze­nia cze­go­kol­wiek…” – Powtórzenia.

 

Zde­cy­do­wa­nie nie był to pięk­ny dom. Kto­kol­wiek go pro­jek­to­wał, cier­piał albo na zde­cy­do­wa­ny nie­do­syt wy­obraź­ni…” – Powtórzenie.

 

„W każ­dym razie Ro­bert w za­sa­dzie lubił swój nowy dom. Jesz­cze czte­ry mie­sią­ce temu na jego widok nie­mal­że na­tych­miast uciekł­by jak naj­da­lej… cho­ciaż w za­sa­dzie zro­bił­by to…” – Powtórzenie.

 

„…gdzie nikt nie bę­dzie mu­siał go oglą­dać, prócz ko­bie­ty, która po­ma­gać mu ubie­rać się i myć do chwi­li, gdy wresz­cie uda mu na­uczyć, jak sa­mo­dziel­nie wy­ko­ny­wać pod­sta­wo­we czyn­no­ści”. – Dość nieczytelne zdanie.

Proponuję: …gdzie nikt nie bę­dzie mu­siał go oglą­dać, prócz ko­bie­ty, która, nim nauczy się samodzielnie wykonywać podstawowe czynności, będzie mu po­ma­gać ubie­rać się i myć.

 

„Usie­dli w kuch­ni. Ro­ber­to­wi trzy próby za­ję­ło wje­cha­nie do niej nie ude­rza­jąc przy tym pra­wym kołem we fra­mu­gę…” – To także mało zgrabne.

Proponuję: Usie­dli w kuch­ni. Ro­ber­t trzy razy uderzył prawym kołem o framugę, nim do niej wjechał

 

„Wie­dział, że roz­c­kli­wia­nie się nad swoim ka­lec­twem…”Wie­dział, że roz­tkli­wia­nie się nad swoim ka­lec­twem

 

„…ścia­na­mi w brud­no­sza­rym ko­lo­rze, dziw­nie nie­re­gu­lar­nym…” – Pierwszy raz czytam o nieregularnym kolorze.

 

„On rów­nież ko­ja­rzył się Ro­ber­to­wi z krań­co­wym PRL-em…” – Co to jest krańcowy PRL?

 

„…zwró­cił na niego uwagę jed­nak tylko na przy­le­głą do niego dzwon­ni­cę…” – Na co w końcu zwrócił uwagę? Na niego, czy na dzwonnicę?

 

„Są­siad nadal pa­trzył się na niego wy­cze­ku­ją­co…”Są­siad nadal pa­trzył na niego wy­cze­ku­ją­co

 

„…na czo­łach wszyst­kich roz­mów­ców, z ja­ki­mi miał do czy­nie­nia…” – …na czo­łach wszyst­kich roz­mów­ców, z który­mi miał do czy­nie­nia

 

„Są­siad jed­nak pa­trzył na niego jakby z lekką urazą, a w niego oczach nie było widać prze­moż­ne­go sta­ra­nia nie­pa­trze­nia­na­wó­zek, Ro­bert więc sam po­pa­trzył na ten wózek, jakby to była gra – kto pa­trzy, ten prze­gry­wa”. – Czy to celowe powtórzenia?

W pierwszym zdaniu wolałabym: Są­siad jed­nak pa­trzył jakby z lekką urazą, a w oczach nie było widać

 

„Ro­bert przez chwi­lę czuł mi­mo­wol­ny nie­po­kój, jaki od nie­daw­na to­wa­rzy­szył mu za­wsze…”Ro­bert przez chwi­lę czuł mi­mo­wol­ny nie­po­kój, który od nie­daw­na to­wa­rzy­szył mu za­wsze

 

„Są­siad jed­nak nie kon­ty­nu­ował roz­mo­wy w stro­nę łaski bożej…” – Wolałabym:  Są­siad jed­nak nie kierował roz­mo­wy w stro­nę łaski bożej… Lub: Sąsiad jednak nie poruszał w rozmowie tematu łaski bożej

 

„Ro­bert spę­dzał je głów­nie pra­cu­jąc na swoim lap­to­pie…” – Czy istniała możliwość, że używał do pracy cudzego laptopa?

 

„Zbyt za­ję­ty pracą, aby po­czuć się sa­mot­ny, Ro­bert po­czuł chęć od­mia­ny…” – Powtórzenie.

 

„Miała lat nie­mal­że pięć­dzie­siąt, dwój­kę wła­snych synów…”Miała lat nie­mal­że pięć­dzie­siąt, dwóch wła­snych synów

 

„Za­ci­snął pięść na opar­ciu wózka…”Za­ci­snął pięść na poręczy wózka

Oparcie wózka jest za plecami.

 

„…pra­gnąc do­stać jakiś, ja­ki­kol­wiek sy­gnał z dol­nej po­ło­wy swo­je­go ciała”. – Czy mógł dostać sygnał części cudzego ciała?

 

„Nie mi­ja­li ni­cze­go cie­ka­we­go, je­dy­nie dwa ob­skur­ne su­per­mar­ke­ty i ludzi, za­zwy­czaj idą­cych po­wo­li oraz po­zdra­wia­ją­cych ich fleg­ma­tycz­nie”. – Ludzie flegmatycznie pozdrawiali tych supermarketów? ;-)

 

„Wózek pod­sko­czył na wy­bo­ju i ja­kimś cudem za­chwiał się, Ro­bert przez chwi­le czuł prze­ra­ża­ją­cą lek­kość w żo­łąd­ku, gdy ten ba­lan­so­wał na jed­nym kole, pani Marta jed­nak przy­trzy­ma­ła go, a uczu­cie zni­kło”. – Zrozumiałam, że pani Marii udało się przytrzymać balansujący na jednym kole żołądek Roberta. ;-)

 

„Z bli­ska ko­ściół wy­da­wał się jesz­cze brzyd­ki i tan­det­ny…” – Pewnie miało być: Z bli­ska ko­ściół wy­da­wał się jesz­cze brzyd­szy i bardziej tan­det­ny

 

„Wtedy Ro­bert zo­rien­to­wał się, jak dawno nie był w ko­ście­le, po­nie­waż wiel­ka sala za­czę­ła go przy­tła­czać”. – Czy rzeczywiście przytłaczająco wielka sala jest w stanie pomóc zorientować się, jak dawno ktoś nie był w kościele? ;-)

 

„Wi­taj­cie. Ocze­ki­wa­li­śmy na was – po­wie­dział…” –Wolałabym: Wi­taj­cie. Ocze­ki­wa­li­śmy was – po­wie­dział… Lub:  Wi­taj­cie. Czekaliśmy na was – po­wie­dział

 

„…zwłasz­cza że ka­płan pa­trzył się na nich wy­cze­ku­ją­co…” – …zwłasz­cza że ka­płan pa­trzył na nich wy­cze­ku­ją­co

 

„…bo­wiem ksiądz utkwił w nim swój wzrok…” – Czy ksiądz mógł utkwić w kimś cudzy wzrok?

 

„…pcha­jąc go w stro­nę wyj­ścia. Przy samym wyj­ściu do­biegł…” – Powtórzenie.

 

„…nie czuł się z tego po­wo­du le­piej, zwłasz­cza gdy po­czuł…” – Powtórzenie.

 

„Przez na­stęp­ne kilka dni udo­wad­niał sobie…”Przez kilka na­stęp­nych dni udo­wad­niał sobie

 

„Pią­te­go dnia obu­dził się (…) i twier­dził, że musi wyjść”. – Pewnie miało być: Pią­te­go dnia obu­dził się (…) i stwier­dził, że musi wyjść.

 

„…że je­że­li na­skar­ży na nią do NFZ-etu…” – …że je­że­li na­skar­ży na nią do NFZ-et

 

„Do tej chwi­li nawet nie wy­glą­dał przez okno, chyba że w chwi­li za­my­śle­nia…” – Powtórzenie.

 

„…tego dnia jed­nak czuł się, jakby jed­nak nie spał w nocy…” – Powtórzenie.

 

„W bla­sku po­łu­dnia nawet kwa­dra­to­wy kloc, który był jego domem, pre­zen­to­wał się nawet zno­śnie”. – Powtórzenie.

 

„…wy­da­wa­ło się, że zaj­mu­je wręcz pół­to­rej pasa…” – …wy­da­wa­ło się, że zaj­mu­je wręcz pół­to­ra pasa

 

„…jak jezd­nia pod któ­rej prze­je­cha­ła ta ol­brzy­mia, zde­ge­ne­ro­wa­na osa”. – Literówka.

 

„I stali i pa­trzy­li się na niego…”I stali, i pa­trzy­li na niego

 

„Gapie jak jeden mąż po­słusz­nie od­su­nę­li się, a bez­na­mięt­ne wy­ra­zy twa­rzy nagle zmie­ni­ły się w maski wy­ra­ża­ją­ce je­dy­nie wście­kłość i po­gar­dę. Wszyst­kie oczy zwró­co­ne były na czło­wie­ka, który roz­ka­zał się im roz­su­nąć, i cho­ciaż pro­mie­nio­wa­ła z nich nie­na­wiść, nikt się nie ru­szył”.

To w końcu ruszyli się, czy nie? ;-)

 

„Eryk nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź pod­szedł do ku­chen­ki i za­czął go­to­wać wodę na her­ba­tę”. – Chyba tylko postawił czajnik z wodą na kuchence, bo raczej nie gotował wody osobiście. ;-)

 

„…wci­snął mu kubek z pa­ru­ją­cą ba­war­ką w ręce…” – Czy naprawdę kubek trzymał w ręce parującą bawarkę? ;-)

Proponuję: …wci­snął mu w ręce kubek z pa­ru­ją­cą ba­war­ką

 

„Nie na­my­śla­jąc wiele, przy­su­nął wózek bli­żej łóżka…”Nie na­my­śla­jąc się wiele, przy­su­nął wózek bli­żej łóżka… Lub: Nie ­my­śląc wiele, przy­su­nął wózek bli­żej łóżka

 

„Wpa­try­wał się tępo w prze­strzeń, ale ona mu nie od­po­wie­dzia­ła”. – Jakiej odpowiedzi oczekiwał Robert od przestrzeni? ;-)

 

„…wi­dział nadal przez nie tę ja­sność, pró­bo­wał unieść nogi, aby wtu­lić twarz w uda w ochro­nie przed świa­tłem, jed­nak nie mógł, z szo­kiem więc za­sło­nił oczy rę­ko­ma”. – Czy to w szoku, czy nie, wydaje mi się, że w pierwszej kolejności, wręcz odruchowo, zasłaniamy oczy rękami, a nie udami.

 

„My­ślał, ale szło mu to opor­nie. Jego cały umysł krzy­czał, za­sy­pu­jąc go drob­ny­mi sy­gna­ła­mi od­bie­ra­ny­mi z ciała – za zimno, pić, jeść, w ramię uką­sił go jakiś in­sekt, mię­śnie bo­la­ły go…” – Wyjątkowe nagromadzenie zbędnych zaimków. Nadmiar zaimków występuje w całym opowiadaniu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyjemnie się czytało. Na plus na pewno kreacja głównego scena i niektóre sceny, w których użyłaś retardacji. Wątek mistyczny za to spodobał mi się średnio. Pozdrawiam.

Regulatorka już zabawiła się w łapankę, a Zygfryd w sumie swoim komentarzem wyraził moje odczucia. Uważam za bardzo interesujące przedstawienie odczuć człowieka, który wylądował na wózku. Cała ta złość, frustracja, emocje, są moim zdaniem przedstawione świetnie. Frapujące wydają się reakcje mieszkańców miasteczka… ale potem, kiedy dochodzi do finału i już wiadomo, o co chodzi, opowiadanie nagle jakby traci parę. Cały potencjał zebrany na początku i w trakcie rozmywa się. A szkoda.

 

Jak brud na szybie może błyszczeć?

 

“Uśmiechnął się, a uśmiech miał ładny, biały i równy.” – Wydaje mi się to mimo wszystko nieco zbyt dużym skrótem myślowym w stosunku do zębów.

 

Dzięki za udział w projekcie, mimo wszystko i pozdrawiam ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka