Dwie sprzedawczynie od stu lat stanowiące nieodłączną część antykwariatu w Gdańsku Wrzeszczu odliczały minuty do końca pracy. Stary zegar pokazywał wpół do piątej; słońce zaszło godzinę wcześniej. W ciasnym pomieszczeniu, gdzie gospodarzami były regały pełne książek, a ludzie musieli rozmawiać przyciszonym głosem, brakowało choćby jednego klienta. Kobiety lubiły się wzajemnie i szanowały, ale po całym dniu poświęconym na rozmowy z kupującymi i sprzedającymi książki gdańszczanami nie miały już siły na pogawędkę. Zmęczone, wolały oddać się oczywistej w tym miejscu pasji: czytaniu. Szerokie, brązowe radio Ślązak nadawało ostatnie takty piosenki Maryli Rodowicz.
Nastały ciężkie czasy. Kto miał książki, ten je wyprzedawał. Wprawdzie w sklepach i tak nie było co kupić, tam gotówka nie przydawała się na nic, ale za bajońskie sumy dawało się czasem skombinować nadprogramowe kartki na mięso i papierosy. Podaż zawartości domowych biblioteczek przewyższała popyt, więc antykwariuszki mogły przebierać, przyjmowały tylko książki w najlepszym stanie. Albumy i encyklopedie rozejdą się na pewno, mimo chwilowych kłopotów na froncie walki o wzrost gospodarczy: bibliofile głodni dobrej jakości papieru i ilustracji kupią nawet „Atlas chorób i szkodników buraka” (pięknie wydany, jak na Zachodzie), i to za pieniądze odłożone na opłacenie ogrzewania. Beletrystyka może trochę poczeka, ale w końcu i na nią znajdzie się nabywca. A tym bardziej na tablice matematyczne, normy i podręczniki mechaniki teoretycznej, czyli obiekty pożądania studentów nieodległej politechniki.
Cynowy dzwonek odezwał się dzyń-dzyń, potrącony przez otwierane od zewnątrz drzwi. Dzyń-dzyń-dzyń, szarpany listopadowym wiatrem. Kiedy młody człowiek, z wyglądu studencik, przekroczył próg, zderzył się z surowym wzrokiem zwykle tak łagodnych i przyjaznych pań sprzedawczyń. Speszony, po cichutku wytupał buty i ostrożnie otrząsnął z mokrego śniegu ortalionową kurtkę do pół uda, którą kurczowo zaciskał w obu dłoniach, na wysokości splotu słonecznego.
– Dzień dobry… – Spojrzał bezradnie przez oszklone drzwi za siebie, w mrok zacinający pluchą. – Dobry wieczór… Panie mnie może nie pamiętają, ale ja szukam takiej jednej książki… Nie znam autora, ale opowiadałem niedawno tyle, ile przypomina mi się z treści… i nie znalazły jej panie?
– Dobry wieczór – odpowiedziała młodsza z kobiet, znudzona lekturą najnowszego numeru „Fantastyki”. – Oczywiście, że pamiętam. Nie, nie udało nam się. Nadal nic pan więcej o niej nie może powiedzieć? Tylko te urywki? Wie pan, to musiał być jakiś niezbyt poczytny autor. Może debiutant, który nie wydał już nic więcej? Sądząc po perypetiach bohatera, obawiam się, że nakład książki nie był wielki, i raczej się nie sprzedał w całości.
Chłopak stropił się na takie dictum. Jego plan zakładał parokrotne odwiedziny w antykwariacie i stopniowe streszczenie całej fabuły powieści. Druga sprzedawczyni udawała zanurzoną po uszy w świecie „Moby Dicka”. Pff, nic specjalnego, pierwszych dziesięć stron czytał przez pół godziny, przysypiając co chwilę.
– A-ale ja przypomniałem sobie zakończenie. Może po tym pani skojarzy? – zapytał zdesperowanym tonem. Odkaszlnął. To był bardzo dziwny dźwięk. – Więc Mark, okazało się, wcale nie był Elgeraninem. Pochodził z-
– Nadal nic mi się nie przypomina. Może, o, pójdzie pan tam, do końca tego regału w głębi. Po lewej jest sekcja pozycji rzadko poszukiwanych. A ja zaparzę herbatę z cytr… z pokrzywy. Sama suszyłam! Niech pan rozejrzy się po półkach i do nas wróci za chwilę.
Starsza z kobiet łypnęła na koleżankę podejrzliwie: herbatę?
– No co – szepnęła tamta, zerkając na potulnie oddalającego się dziwaka – chcę go czymś zająć. Przecież on by nam znów ględził i ględził. Ty kojarzysz tę książkę?
– Zupełnie. Może jakiś wczesny Asimov? Albo Kuttner? Ale u nas wyszły tylko ich lepsze rzeczy. To, co on ostatnio opowiadał to jakiś straszny gniot.
Marylka oddała mikrofon Czerwonym Gitarom, a oni – prowadzącemu “Koncert życzeń”.
– Nie wiem. Nie chcę wiedzieć. Jezu, niech już pójdzie i zamykamy. Jutro wolna sobota, nie mam zamiaru umrzeć tutaj słuchając tego ciamciaka.
Tymczasem na zapleczu chłopak zbierał siły do konfrontacji z nieprzychylnie nastawionymi, przynajmniej dwukrotnie starszymi od niego kobietami. Widział je jako niedosięgłe widma, zjawy z innego, strasznego świata ludzi kompetentnych i znających swoją wartość. Przerażały go, ale chciał – musiał! – wreszcie komuś o tej książce opowiedzieć. A one wiedziały o literaturze więcej niż ktokolwiek kogo znał. Byle tylko nie dać im dojść do słowa! Przygładził włosy, chwycił kurtkę tak by się nie rozchyliła i pewnym krokiem wymaszerował spomiędzy regałów.
– No więc Mark, okazało się, nie miał z zamachem nic wspólnego. W ogóle nie był Elgeraninem! Kiedy z uratowaną od śmierci w męczaraniach księżniczką wbiegł na statek, pogoń była tuż za nimi. Po wielu perypetiach udało mu się odpalić silniki. Niestety, jego ukochana leżała umierająca na podłodze ładowni. Mark gorączkowo przeszukiwał ładunek, jednocześnie walcząc z niedobitkami agentów, żeby znaleźć jakieś antidotum. I znalazł, ale – tu młodzieńcowi zabrakło tchu; nabrał go i – Livia już skonała. Akurat, kiedy pokonał ostatniego wroga i kazał niesamowitemu komputerowi pokładowemu z kolorowym wyświetlaczem obrać kurs na Ziemię! Kiedy to zobaczył, przez łzy zmienił cel lotu tak, żeby rozbić się – kolejny świszczący wdech – na najbliższej planecie. Na szczęście, ale to jest już w epilogu, drzewa wyhamowały jej upadek, a Mark musi teraz poradzić sobie na obcej ziemi, wśród człekopodobnych gadów.
Chłopak nagle przygasł. Cichym, nieśmiałym tonem zapytał kompletnie zaskoczone jego tyradą sprzedawczynie:
– A czy… myślą panie, że taką książkę ktoś by zechciał przeczytać?
Starszej nie chciało się nawet odpowiadać – jak gdyby nigdy nic wróciła do przerwanej lektury. Młodszą naszły wątpliwości. Coś się tu nie zgadzało: czy na pewno chodziło o poszukiwanie na wpół zapomnianej książki z dzieciństwa, jak młodziak wcześniej utrzymywał? Coś… nieuchwytnego. A, nieważne. Jaki sens się nad tym zastanawiać, za kilka minut skończy pracę. Ależ paskudna ta pogoda. Zamknie staroświeckie drzwi do antykwariatu, na zewnętrzną kratę założy kłódkę i pożegna się z koleżanką. Jak co wieczór od stu lat.
– Nie, proszę pana – powiedziała stanowczo. – Lepiej niech pan już tej książki nie szuka. To, co jako dziecku wydawało się panu świetne teraz wywoła tylko zażenowanie. Nie wiem, kto napisał tego gniota, ale powinien się wstydzić. Pewnie zresztą tak jest. Na pewno nikt by tego nie chciał doczytać do końca, chyba że odsiadywałby dożywocie i umierał z nudów. Dobranoc.
– Aha. – Młody zwiesił smutno głowę i otworzył drzwi. Dzyń-dzyń, dzyń-dzyń. Wyszedł po kilku schodkach na pusty chodnik, ledwo widoczny przez zasłonę padającego lepkiego śniegu.
Więc jednak nikomu by się jego nieukończona powieść nie spodobała. Kurtka załopotała na wietrze, odsłaniając wielką krwawą dziurę w klatce piersiowej. Ktoś pamiętający zeszłoroczne prasowe kroniki wypadków drogowych mógłby dopatrzyć się w jej kształcie odwzorowania bukowego konara. Przerwane nitki robionego na drutach swetra zahaczyły się o wystające końce pogruchotanych żeber.
No to mógł już odejść.