- Opowiadanie: kons - Polish psycho

Polish psycho

Jest to moja pierwsza styczność z czymś takim jak “bizarro”, dlatego przede wszystkim mam nadzieję, że wstrzeliłem się w gatunek.

Prawdopodobnie będzie tu trochę potknięć – część robiłem na szybko, żeby zmieścić się w terminie, ale myślę, że ogólnie przedstawiłem to, co chciałem. To powiedziawszy, proszę o wytknięcie mi wszystkich błędów  i niedociągnięć.

Pozdro

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Polish psycho

Salluf – człowiek o chłodnych, przenikliwych oczach, cerze nieskalanej najmniejszym defektem, perfekcyjnej figurze, zawsze trzymający pion, zawsze w idealnie dopasowanym garniturze. Zawsze piękny, zawsze młody. Doskonały.

Salluf wiedział, czego chce, cena nigdy nie grała roli…

Wiedział, że chce wypalić laserowo pigment, brudzący oczy ohydnym, sraczkowatym kolorem, przysłaniając tym samym piękno błękitu.

Wiedział, że zmarszczki i pryszcze to tylko oznaka słabości i brzydoty. Należało usunąć fragmenty skóry, szpecące jego oblicze tego typu skazami – wyciąć i zszyć. Wyciąć, zszyć. Wyszarpać, zszyć. Wyciąć, zerwać, zszyć. Zszyć, naciąć, zerwać. Rozdrapać, zedrzeć, zszyć, zerwać, zszyć, zszyć, wyciąć, zszyć.

Wiedział, że chce być piękny, a nie silny czy sprawny – wstrzykiwanie zielonej mazi, wyostrzającej zarys mięśni, stało się codziennością. Czasami trochę wyciekło albo odrobinę za dużo wpompował – wszystko musiał korygować: rozcinać, wyciskać, uzupełniać, tamować sączącą się ropę i śluz z ran. Ciało wyglądało tak, jak chciał – widoczny był każdy, niedorozwinięty „mięsień”.

Wiedział, że chce chodzić prosto, że w jego życiu nie ma miejsca na odstające łopatki, wysuniętą głowę, czy garb – do pleców przywiązał deskę. Nie chciał jednak zasłaniać swej pięknej twarzy sznurem – przytwierdził potylicę do drewna przy pomocy gwoździ. Potem stwierdził, że w sumie może tak zrobić z całym kręgosłupem.

Garnitur… „Żaden z tych niekompetentnych debili nie jest w stanie uszyć mi dobrego garnituru! A jeśli nawet, to… co jeśli się obrócę? Zegnę rękę? Albo nogę? Albo jeśli ktoś mnie dotknie?” Salluf wiedział, że chce, aby jego ubiór leżał idealnie. Zawsze. Znowu gwoździe. Dużo gwoździ. Igły, zszywki, nici – wszystko trzymało materiał w perfekcyjnym ładzie, nie było miejsca na kompromisy, każdy centymetr złączony z ciałem – druga skóra, doczepiona do pierwszej.

Doskonałość. Piękno. Bóg.

 

Salluf kolejny słoneczny dzień w Mieście Luster spędzał na spacerowaniu. Wzdłuż ulic i na rogach prostopadłych skrzyżowań wznosiły się, sięgające nieba, wieżowce zbudowane z prostokątnych zwierciadeł. Takie same, pojedyncze tafle stały w równych rzędach na białych chodnikach – każdy mieszkaniec posiadał jedno własne Lustro, w którym żył. Ludzie zaczęli właśnie opuszczać domy, zniekształcając i powoli wybrzuszając gładkie powierzchnie, w końcu materializowali swe ponure postacie poza granicami stalowych ram. Zaczęło się.

Salluf nie widział tylko i wyłącznie swojego odbicia w otaczających go obrazach „plebsu”, któremu mógł przyglądać się z każdej strony. Oczy skanowały uważnie każdą osobę od góry do dołu, wypatrując chociażby najmniejszej skazy. Chodził z podniesioną głową, wywyższając się nad wszystkimi, porównywał, szukał, żywił się na brakach innych. Tu asymetryczne piegi na nosie, tam pognieciony kołnierzyk, ten krzywo zawiązał krawat, tej poszło oczko w rajstopach, plaster na czole, tłuste włosy, za krótkie spodnie, za długie paznokcie, czerwone dłonie, łuszczący się naskórek na twarzy, biała nić na czarnej marynarce – wszystko szpeci, upokarza, we wszystkim był lepszy, wszyscy patrzeli tylko na niego, podziwiali, zazdrościli, wielbili każdym spojrzeniem.

 

– No i jest!

– To on.

Dwóch szczurołaków stało wspartych o trzymetrowy płot z metalowej siatki, wieńczył go spiralny drut kolczasty, ubrudzony zaschniętą krwią i strzępami ubrań. Owe ogrodzenie oddzielało Miasto Luster od czegoś, co można by nazwać wysypiskiem śmieci, czy pobojowiskiem – we wszechobecnym błocie walał się gruz, szkło, odpadki i brud, a słońce nie było w stanie przebić się przez gęste, ciemne chmury, utrzymując tak zardzewiałe pozostałości budynków w wiecznym mroku.

Nepisa porastała, wypadająca gdzieniegdzie, szara sierść, natomiast Tufi pokryty był gęstą, czarną jak smoła szczeciną. Obaj nosili stare, wytarte, porozrywane, przesiąknięte najróżniejszymi substancjami łachmany. Ich oczy były boleśnie przekrwione, a niegdysiejsze białka przybrały brązowawy odcień żółci.

– O, chyba właśnie…

– Tak – wtrącił Nepis przygarbionemu koledze. – „Tańcz”, chuj – zamamrotał pod nosem, nie odrywając wzroku od ich celu.

 

Salluf rozpiął rozporek, wsunął prawą dłoń i zaczął „tańczyć” – skakał miedzy ludźmi, poruszając energicznie ręką, wykrzykiwał wyzwiska, śmiał się, wymieniał defekty przechodniów i śmiał się jeszcze bardziej. Z każdym kolejnym słowem czuł, jak rósł, jaki potężny się stawał – był w tym momencie największy, ale ciągle było mu mało. Sunął gładko między żałosnym pospólstwem, płynął w niebiańskiej rozkoszy, upajał się nią, tonął. Padł na kolana i zmusił do „tańca” również drugą rękę, szarpiąc chaotycznie całym ciałem.

– Tym razem chyba pojedzie do krwi – zaskrzeczał Tufi.

– Albo sobie urwie. – Nepis wyszczerzył zęby.

Zachichotali, wyrażając tym samym aprobatę dla tak wyszukanych żartów.

Wstrzymał oddech, kiedy przeszył go cudowny dreszcz. Potem głęboki wdech, szybki wydech, głęboki wdech, szybki wydech, głęboki wdech i szybki wydech, jeszcze raz, i jeszcze raz. Otworzył oczy. Patrzał w niebo – czysty, bezchmurny ocean ozdobiony był jedynie kulą ognia, której ciepło potęgowały otaczające go zwierciadła. Poczuł radość, spokój i nieopisaną błogość. Bóg. To on jest bogiem.

– Ohyda – stwierdził Nepis.

– Ta, obrzydliwe – zgodził się Tufi. Skrzywił się i kaszlnął obficie. Spróbował wytrzeć w rękaw zieloną wydzielinę, w której zastygły niezidentyfikowane, pomarańczowe kawałki „miodu”, jednak to tylko jeszcze bardziej umoczyło i ubarwiło jego pysk. Znalazł w końcu suchy kawałek odzieży na udzie, schylił się i wytarł weń tyle, ile mógł. Następnie odchrząknął, zebrał ślinę, splunął przed siebie. – Ej… Co to?

– Co?

– Tam. – Tufi wskazał palcem mniej więcej  dziesiąte piętro jednego z budynków, w lustrze zaczęła kształtować się sylwetka człowieka. Wszyscy kierowali oczy w to miejsce, na ulicy pojawiało się coraz więcej gapiów.

– To… – Nepis zerknął na Sallufa. Ludzie przechodzili obok niego obojętnie. – To jest nasza szansa.

Oczy szczurołaków zabłyszczały, serca zabiły mocniej.

„Bóg” wytarł dłonie w uda i podbrzusze, podciągnął spodnie, wstał. Dopiero teraz zwrócił uwagę, że jego „poddani” ignorują go i podążają wspólnie w jednym kierunku.

– Co wy robicie… – wyszeptał zdezorientowany. – Co się dzieje? Co się dzieje?! – krzyczał coraz głośniej. Odwrócił głowę i zobaczył, jak samobójca wyskakuje z budynku. Widział, jak leci niczym anioł, jak daje nura we wpatrujący się w niego tłum, jak zbliża się do raju. – Nie… – Skoczek zniknął za ścianą wielbicieli. Salluf nie słyszał nawet uderzenia. – Nie – zawył żałośnie. – Na mnie… Na mnie! Patrzcie na mnie! Na mnie!

Nie patrzeli. Liczył się tylko konający w kałuży krwi człowiek. Wokół samobójcy zebrali się wszyscy mieszkańcy Miasta Luster. Wszyscy, prócz jednej osoby.

– Nie na niego, na mnie! Patrzcie na mnie! – powtarzał rozpaczliwie, kiedy po jego zszytych policzkach spływały łzy. – Na mnie. Ja… Ja chcę…

Jego lament przerwał Tufi – skoczył ze sporym impetem, wgryzając się w szyję. Salluf upadł, posoka buchnęła na chodnik, próbował zrzucić z siebie czarnego potwora, ale nie miał tyle siły. W międzyczasie pojawił się drugi szczurołak. Nepis rozerwał koszulę ofiary, szybkimi pociągnięciami zostawiał długie rany na torsie. Przewrócili go na brzuch, szarpali i odgryzali co popadnie. Na boki tryskała krew i fruwały kawałki skóry. Salluf machał kończynami, wołał o pomoc, przeklinał, odgrażał się napastnikom. Nikt nie słyszał, nikt nie widział.

– Wystarczy! – Nepis złapał kompana za ramię i cofnął się. – Wystarczy.

– Co? Ale my przecież…

– Idziemy – postanowił.

Tufi rzucił jeszcze okiem na łapiącego z trudem powietrze nieszczęśnika. Z ran wylewał się zielonkawy śluz, ręce drżały. Oblizał haczykowate pazurki, uśmiechnął się i odszedł.

Salluf z trudem przetoczył się na bok, każdemu ruchowi towarzyszył ból. Pulsujący ucisk u dołu pleców i na twarzy odbierał mu świadomość. Świat zdawał się tkwić w bezruchu, było spokojnie, śmiech uciekających szczurołaków stawał się jakby wytłumiony, obraz giął się lekko i przechylał w lewą stronę. Coraz ciemniej. I ciemniej. Ciemność.

„Skurwysyny” – pomyślał, patrząc jak wspinają się po płocie.

Dreszcz. Uderzenie w piersi.

„Jebane, pierdolone skurwysyny!” Ciepło, pisk w uszach, czerwień. Położył otwarte dłonie na chodniku, naprężył muskuły.

– Jebane – powiedział, opluwając się. – Pierdolone… – Wziął głęboki wdech i zaczął się podnosić. – Zabiję…

Nie było już bólu. Rany zniknęły. Nie potrzebował krwi, w której się taplał. Jedyne, co czuł, to gniew. Wściekłość. Zabić. Zemsta. Zabić. Rozszarpać.

– Zajebię! – wyrzucił w ich stronę.

Ruszył. Biegł jak nigdy wcześniej. Wskoczył rozpędzony na metalową siatkę, zręcznie przeszedł po, rozłożonej na drucie kolczastym, skórzanej płachcie. Wylądował przed nimi. Znalazł się po drugiej stronie.

Salluf zaatakował Tufiego w ślepej furii, ten jednak umiejętnie się bronił – łapał za ręce, blokował, przewracał. Tarzali się w błocie to w lewo, to w prawo.

– No kurwa, zróbże coś! – wydobył z siebie czarny szczurołak.

– Dobra, dosyć tego dobrego. – Nepis podniósł oszalałego Sallufa za resztki garnituru i cisnął nim o ziemię.

Przytrzymali go razem, wierzgał agresywnie, kłapiąc zębami, próbował zrzucić ich z siebie ze wszystkich sił. Zrzucić, zabić. Zabić, zajebać, zniszczyć, zmiażdżyć, rozerwać…

– Spokój! – wykrzyczał mu w twarz Nepis. – Spokój!

Przestał się rzucać. Wciąż zerkał nerwowo to na jednego, to na drugiego z zamiarem odgryzienia kawałka mięsa przy najbliższej okazji.

– Spokój – powtórzył raz jeszcze, ale łagodniejszym głosem. – Spokojnie. – Wyciągnął z wewnętrznej kieszonki płaszcza kanciasty kawałek brudnego, porysowanego lustra.

Salluf zobaczył odbicie. Jego oczom ukazał się zdziwiony i wystraszony szczurołak o rudej sierści.

– Ładny, prawda? – zapytał Tufi.

Zapiszczał i szarpnął całym ciałem. Udało mu się uwolnić, wdrapywał się szybko na ogrodzenie, chciał uciec, wrócić, nie zauważył… Ręce wplątały się w drut kolczasty do przedramion.

– Tego szukasz? – Nepis pomachał sporym kawałkiem brązowego materiału, po którym wcześniej przechodzili. Złapał Sallufa za ogon i mocno pociągnął.

Ze szczytu płotu, przyozdobionego nowymi strzępami rękawów i fragmentów skóry, ściekały powoli grube krople krwi.

Salluf zamknął mocno oczy, kiedy próbowali znowu pokazać mu lustro.

– Takiś cwany? – Nepis przygniótł jego głowę kolanem, złapał za powiekę i odciął jednym ruchem ostrej krawędzi odłamka. – Patrz i przypatrz się dobrze. To ty. To ty, słyszysz?! Jesteś jednym z nas. Witamy po drugiej stronie… przyjacielu.

Puścili go, pobiegł, byle jak najdalej od nich, jak najdalej, gdziekolwiek.

– Zawsze tak samo – westchnął Tufi.

– Ta.

– Ilu jeszcze potrzebujemy, żeby, no wiesz, „przesunąć” płot dalej?

– Spieszy ci się gdzieś? Mamy czas.

– Prawda.

Nepis spojrzał na swój dom – na rosnące kupy śmieci, brud, sypiące się ruiny czegoś, co przecież było kiedyś tak piękne, jak Miasto Luster. Sięgający po horyzont mrok rozjaśnił nagle blask oczu – złowrogie ślepia, wyglądające niecierpliwie z kryjówek, czekały. Czekały na jeden rozkaz. Na jeden gest. Na jedno słowo. Jeden moment. Tak samo jak kiedyś.

– Mamy czas.

Koniec

Komentarze

Wstęp podobał mi się niesamowicie. Naprawdę opis obsesji Sallufa ująłeś genialnie. Niestety, potem już troszku gorzej było. Ale nie jakoś dużo ;)

Wpierw jakieś małe błędy:

 

płot z metalowej siatki, wieńczył go spiralny

Nie lepiej “który”? Płynniej wtedy by szło.

 

– Tak – wtrącił Nepis przygarbionemu koledze. – „Tańcz”, chuj – zamamrotał pod nosem, nie odrywając wzroku od ich celu.

Albo on nazywa Sallufa tańcz chujem i wtedy bez przecinka, a najlepiej z myślnikim (”Tańcz-chuj”), albo mówi Tańcz, chuju i wtedy bez cudzysłowu. Ogólnie Ten zwrot jest mało zrozumiały.

…Wstrzymał oddech, kiedy przeszył go cudowny dreszcz.

Jeśli stosujesz trzykropek, to z małej zaczynasz zdanie, ale w tym przypadku nie jest ono kontynuacją zdania z poprzedniego akapitu o Sallufie, więc w ogóle trzykropek jest zbędny.

Patrzał w niebo

Patrzył…?

 

było spokojnie, śmiech uciekających szczurołaków był jakby wytłumiony, obraz giął się lekko i przechylał w lewą stronę. Było coraz ciemniej.

Sporo tych “byłów” nie uważasz?

 

I ten zabieg z używaniem krótkich, urywanych słów – na początku było miodzio, ale potem za dużo tego wciskałeś. W kółko te same słowa, w kółko powtarzane. To ma napięcie wzmocnić, a nie rozbić.

 

Ale jak już wspomniałam – kreacja Sallufa, moim zdaniem, niezwykle udana.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

A swoją droga, szkoda trochę, że ludziska omijają te opka z bizarro szerokim łukiem… Czytam wszystkie i jakieś strasznie obrzydliwo-ohydne nie są, a wszak jestem kobietą, toć wrażliwsza na takie sprawy.

A ludzie omijają je wyraźnie. Brakuje męskich mężczyzn na bizarro, hihih :P

 

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Dodam do kolejki, bo to chyba coś o mnie…

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Moje dodałeś i nie widzę, żebyś czytał :P Nu, nu! Puste obietnice!

Ale przeca ja o męskich mężczyznach pisałam… nie o rybach.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Dziękuję uprzejmie, tu i tam poprawiłem.

@Tensza

“Tańcz”, chuju. 

To miało być niezrozumiałe na początku – potem, że tak powiem, okazuje się, czym jest “taniec”, a Nepis już to wiedział, dlatego sam nabija się z tego określenia. No, przynajmniej o coś takiego mi chodziło ;p

Patrzał/patrzył – przed napisaniem tego fragmentu naszukałem się trochę i z tego co znalazłem, ponoć obie wersje są poprawne. No chyba, że są jeszcze jakieś dodatkowe zależności, o których nie wiem…

kons – nie czepiam się, że jest niezrozumiałe. Czepiam się, że jest źle zapisane :P 

Co do patrzył/patrzał – ogólnie, to nie jest źle źle, ale przyjęło się z tego co kojarzę, że patrzeć wygrało w czasie teraźniejszym, a patrzyć w przeszłym. Takie ludowe widzimisie i dlatego zabrzmiało mi źle. Ale w sumie fakt – błąd to nie jest.

I dałam ci 5, a co. W sumie na pierwsze opko jest naprawdę dobre :)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Mimo, że nie o mnie, to niezgorsze.

Opis obsesji Sallufa jest rewelacyjny. Scena masturbacji już nie, ale jeszcze jakoś na upartego wpisuje się w jego upajanie się sobą – jakby na siłę dorzucony element, tylko po to, żeby czymś szokować. Potem przez moment, ta rozpacz z powodu braku uwagi – znów nieźle.

I finał ze szczurołakami. Jakoś tak – od momentu przemiany nie pasuje do reszty.

 

Czyli niezłe, ale nierówne.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Ano, dokładnie takie same odczucia mam. Zgadzam się z karpiem.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Nie ukrywam, że dopiero zaczynam jakoś praktykować pisanie, więc taka krytyka na pewno mi się przyda. Dziękuję za cenne uwagi ;)

To opowiadanie nie jest złe. Nie jest również obrzydliwe. Jest za to niepokojące i przyprawia człowieka o ciarki na plecach. Jeśli takie było zamierzenie, a sądzę, że być mogło, to cel został osiągnięty.

Zacząłem czytać, jako że opowiadanie z mojego dyżuru. Po chwili nieco się zdziwiłem. Po kilku następnych zdecydowałem się sprawdzić tagi i już nie zdziwiłem się, kiedy zobaczyłem, że to na konkurs bizzaro. Może nie będę się wypowiadał, bo w sumie fanem gatunku nie jestem :)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Ciekawe imiona. Mam jak większość – interesujący początek, ale potem robi się gorzej. I mam wrażenie, że imiona w końcu nie zostały wykorzystane.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka