- Opowiadanie: michal3 - Nie należy dłużej czekać

Nie należy dłużej czekać

Chen De-fu jest postacią autentyczną, uczestnikiem Powstania Wielkopolskiego. Na podstawie kilku ogólnych faktów starałem się zbudować trochę bardziej szczegółowy życiorys okraszony fantastyczną nutą. Inne postacie również zostały przeze mnie sprawdzone, na tyle aby mieć pewność, że żadna niedokładność historyczna w opowiadaniu się nie pojawi.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Nie należy dłużej czekać

Musisz wiedzieć, Drogi Czytelniku, iż uwielbiam patrzeć na to jedno konkretne zdjęcie. Dzięki niemu moje myśli ogniskują się na tym doniosłym wydarzeniu. Wspomnienia układają się w zimowy pejzaż, stają się wyraźne.

Na fotosie widać manifestantów: pod czapkami białe twarze mienią się jako z pozoru nieistotny szczegół. Wszyscy są ubrani w szare i czarne płaszcze, które przypominają surowe pole, pełne wystających pyr. Stoją prosto, nikt nie ogląda się na boki, choć są tacy co ślamazarnie wspinają się na kruczoczarne dachy tramwajów; ludzie pomagają sobie nawzajem, co cieszy. Unosi się duch życzliwości, pełen napięcia i oczekiwania. Widać, że robili wszystko, aby dobrze słyszeć, co mówił Ignacy Jan Paderewski, wódz, przyjaciel, po prostu wielki człowiek. Słowa płynęły swobodnie, od ucha do ucha, zmieniając zastany w głowach stan rzeczy. Impuls walki przemknął przez cały Poznań, a z czasem i przez całą Wielkopolskę.

Po przemówieniu owacjom nie było końca. Tego dnia ręka uderzała o rękę, aby już kilkadziesiąt godzin później walić bez pardonu w twarz okupanta. Cóż to były za ciosy… Nie powstydziłby się ich nawet i Joe Louis.

Mieszkańcy wyjmowali pochowane w płaszczach poszarpane flagi brytyjskie, francuskie i amerykańskie, machali nimi na lewo, prawo, po czym z uśmiechem na ustach, że zagrali wrogowi na nosie, rozchodzili się po domach, może nawet świadomi znaczenia owego dnia.

Kilkadziesiąt minut później, w niemieckich koszarach na Jeżycach, odbyła się narada, której tematem było jak zareagować na skandaliczne uroczystości przy Bazarze Poznańskim. Decyzja mogła być tylko jedna – ostentacyjny przemarsz wojsk przez miasto. Starcia były nieuniknione…

Powstanie wybuchło 27 grudnia 1918 roku i trwało niecałe dwa miesiące, chociaż nawet po podpisaniu pokojowego układu w Trewirze walk nie zaprzestano. Między grudniem a lutym brałem udział w każdej bitwie na terenach dwóch powiatów – jarocińskiego i pleszewskiego. Niejednokrotnie ratowałem wojsko, przyjaciół i Chrystusa. Nie są to czcze przechwałki, możecie mi wierzyć.

Drogi Czytelniku, w ciągu swojego życia widziałem kilka fascynujących rzeczy… Wrak Połtawy – pancernego kolosa stanowiącego rdzeń floty rosyjskiej, niszczącego wszystko na swojej drodze, który mimo to i tak poszedł na dno; smoka pod Kcynią – zionącego ogniem czcigodnego przodka wszystkich Chińczyków; czy przedwojenną Warszawę – miałem przyjemność zwiedzać ją z „Lalką” w ręku. Ale lata upłynęły i zostały tylko bezdenne wspomnienia. Czy gdybym wiedział dokąd prowadzi moja ścieżka, to bym na nią wstąpił?

Na starość pozostało mi tylko siedzieć całymi dniami w mieszkaniu i słuchać trzasków radia. Przed chwilą dowiedziałem się, że uchwalono ustawę o zmianie Konstytucji PRL, a dopiero co świętowaliśmy 71 rocznicę wybuchu triumfalnego Powstania Wielkopolskiego. Cieszę się, że doczekałem tak wzruszających dni. A przecież nie tak dawno zburzono mur w Berlinie… Historia ciągle dzieje się na moich oczach.

Wybacz, Drogi Czytelniku, tę chwilę słabości. Nigdy nie wstydziłem się łez, a dzisiaj jestem z nich dumny. Długą drogę musi pokonać obcokrajowiec, aby zyskać szacunek w tym orientalnym kraju. Zastanawiam się od czego rozpocząć opowieść o mej miłości do Polski… Jednakże pamiętaj, Drogi Czytelniku, że nie chcę zanudzić, ani na siłę zaciekawić. Mam po prostu czystą nadzieję, że moja historia sama w sobie będzie ciekawa.

Tak, o smoku także opowiem.

 

Wanna, a w niej gorąca woda, żółta, gumowa kaczka i generał Roman Kondratenko zmywający z siebie całotygodniowy piach i brud. W końcu chwila spokoju, zasłużony odpoczynek przed kolejnym żmudnym dniem w Port Artur, pomyślał, monotonnie szorując porowatym pumeksem zrogowaciałe stopy.

Nagle – kroki, głośne tupanie żołnierzy, irytujące trzeszczenie desek. Pukanie do drzwi, cisza, oczekiwanie.

– Wejść! – krzyknął generał chowając pod pośladki upokarzający dowód swojego zdziecinnienia. – Czego? – żachnął, zniecierpliwiony tym, że nikt się nie odezwie, dopóki nie rozkaże. – Co się stało?

Wanna ustawiona była tyłem do drzwi, przez co nie widział ile dokładnie osób weszło; niemniej słyszał, że żołnierzy było co najmniej trzech. Po kilkunastu sekundach ciszy zadźwięczał mu w uszach płacz dziecka. Zdziwiony Kondratenko obrócił się gwałtownie w wannie wylewając brudną wodę na podłogę, a skrępowana dotychczas kaczka uwolniła się spod Scylli i Charybdy. Żołnierze nawiązując kontakt wzrokowy z generałem zasalutowali automatycznie, bojąc się kar za niesubordynację. I tak wystarczającym nietaktem było przerywanie przełożonemu kąpieli.

– Generale, sprawa nie cierpiąca zwłoki – powiedział najstarszy stopniem porucznik Stiepanow, jednocześnie wskazując na wrzeszczące dziecko. Chciał się choć trochę wytłumaczyć, mając nadzieję, że Kondratenko nie ryknie i ich nie wyrzuci.

Po krótkim zamieszaniu, mętnych, nerwowych i lakonicznych wyjaśnieniach, coraz głośniejszym płaczu dziecka, a na końcu szczegółowych wyjaśnieniach, generał wiedział już wszystko, co było mu potrzebne do podjęcia decyzji. Otóż okazało się, że w trakcie trwającej przeprowadzki, w jednej ze skrzyń znaleziona małe zawiniątko, a w nim dziecko – niewielkiego, żółciutkiego, śpiącego spokojnie Chińczyka. Nikt nie wiedział skąd się tam wziął.

Spod gęstych hebanowych wąsów nie było widać ust generała, chociaż nieznacznie wypchnięte policzki wskazywały na szelmowski uśmiech, na który jednak nikt nie zwrócił uwagi. Żołnierze patrzyli na małą, żółtą kaczuszkę, spokojnie pływającą przy kolanie Kondratenki. Początkowo nie dosłyszeli nawet słów, które na zawsze miały zmienić życie kapitana Kazimierza Skorotkiewicza: „Oddać dziecko tej słowiańskiej hołocie z Priwislinskijego kraju”.

 

Elżbieta Skorotkiewiczówna siedziała przy biurku zastawionym malutkimi drewnianymi pudełeczkami – pełnymi złotych i srebrnych naszyjników, pierścionków, broszek oraz innych niezwykle wartościowych klejnotów rodowych – dobierając biżuterię na dzisiejszą wizytę podkochującego się w niej kawalera, doktora Stanisława Żołtyńskiego. Rozmyślając, która kolia najlepiej będzie pasować do przygotowanej na wieczór sukni, najpierw usłyszała kroki, a następnie cichutkie pukanie; osoba po drugiej stronie drzwi ledwo ich dotykała.

– Proszę! – poddenerwowana, tym że ktoś jej przeszkadza, krzyknęła głośniej niż chciała, przez co szybko zganiła się w myślach za nieuprzejmość w stosunku do nieśmiałego gościa.

Do pokoju weszła jej młodsza siostra, ośmioletnia Zosia. Z błyszczącymi oczami i wypiekami na twarzy trzymała w ręku długo wyczekiwany list, od brata. Z wcześniejszych listów Elżbieta wiedziała, że wojna z Japończykami była praktycznie przegrana, a większość żołnierzy trafiła do niewoli. Ponadto ojciec powiedział, że nastroje rewolucyjne ciągle krążą po narodzie. I nic tylko wyczekiwać kolejnego wielkiego zrywu.

Przeszedł ją dreszcz.

Kazimierz pisał:

Moje kochane siostrzyczki! Na wstępie chcę Wam powiedzieć, że każdy kolejny list otrzymywany od Was, tak jak woda napełnia naczynie, tak mnie napełniał wiarą, że rychło ponownie się spotkamy… Ale zacznę od spraw mniej przyjemnych, aby zakończyć szczęśliwszymi nowinami. Wiedzcie, że wojna jest najstraszniejszą, najokropniejszą rzeczą na świecie! Biada temu, kto twierdzi inaczej! A rozłąka z Wami tylko potęgowała narastający we mnie, od pewnego czasu, defetyzm i zwątpienie w żołnierską dyscyplinę. W końcowej fazie wojny modliliśmy się o cud, aby Carska Rosja pokonała wyspiarskiego wroga, walczącego z nieznaną nam do tej pory determinacją, zajadle i bez skrupułów; cud niestety nie nadszedł. Musicie przeto wiedzieć, że przeciwnik był silniejszy i lepiej zorganizowany pod każdym względem. Nie wiem jakie informacje docierały do kraju o niedawno zakończonej wojnie, chcę jednak Was uspokoić – nie jestem ranny, a z niewoli zostaliśmy wypuszczeni; kiedy otrzymacie ten długo oczekiwany list powinienem być właśnie w drodze do Warszawy. Niestety przez pewien czas będę musiał pozostać w Moskwie, przez co nasze spotkanie odwlecze się o kolejne tygodnie. Ale nie chcę więcej pisać o polityce, i nie zamierzam, gdyż nie to jest najważniejsze w mym liście do Was, kochane siostrzyczki. Nasze nici niedługo znów się splotą, chociaż ciężar na sercu spoczywa, i gniecie, i mierzi.

Pamiętacie może mego podopiecznego, małego Chen De-fu? Wspominałem o nim w poprzednich listach. Otóż zjawi się on niedługo w Warszawie. W związku z tym chciałbym pokrótce opowiedzieć Wam jego historię i jednocześnie poprosić, abyście czuwały nad nim, gdyż ciągle czuję się za niego odpowiedzialny. Po zwolnieniu z niewoli wyruszymy razem do Moskwy, niemniej tam nasze drogi się rozejdą. Będę musiał zostać przez pewien czas w stolicy, a Chen, bez zbędnej zwłoki, przybędzie do Warszawy, a konkretnie – do Was, gdyż zasymilował się z Nami, Polakami, chyba bardziej niżby chciał i nie zamierza zostawać w Chinach. Wiedzcie, że jest naprawdę niezwykłym człowiekiem, rezolutnym i pełnym pomysłów. Pamiętam tę noc, jak świętej pamięci generał Kondratenko rozkazał Nam, polskim żołnierzom stacjonującym w Port Artur, zająć się nim; nie byliśmy tym zachwyceni, więc najęliśmy do pomocy chińską rodzinę. Opiekowali się Chenem jak własnym synem ucząc tradycji i obyczajów panujących w tym dziwnym i zabobonnym państwie. Żebyście wiedziały, co tamtejsze kobiety robią ze swoimi stopami, aby spodobać się mężczyznom… Chen De-fu bardzo szybko zapałał miłością do żołnierki, spędzał z nami dzień za dniem ucząc się rutyny panującej w wojsku. Im więcej czasu z Nami spędzał, tym szybciej się do niego przyzwyczajaliśmy – pewnego dnia ktoś nazwał go „Józef”, i tak już zostało.

Z czasem mianowałem go swoim ordynansem, oczywiście nie z funkcji, a raczej, aby go dowartościować. Rozumiecie, w końcu byłem jego opiekunem, to ja sprawowałem nad nim pieczę przez te wszystkie lata, często ucząc go podstaw geometrii, geografii czy nawet języka naszego ojczystego, raz po raz przeplatając z rosyjskim. Chciałem, aby rozumiał rozkazy wydawane przez dowództwo.

Dość już jednak tej paplaniny, gdyż kończę drugi arkusz papieru, a więcej nie posiadam. Żegnajcie kochane siostry, i wyczekujcie mego przybycia. Pozdrówcie rodziców, ściskam mocno.

Kapitan Kazimierz Skorotkiewicz

P.S. Chen De-fu będzie miał przy sobie mój epolet, ale przecież nie pomylicie go z nikim innym, ze względu na żółty odcień jego skóry.

 

Groźny pożar w Warszawie (źródło: Gazeta Polska, 9 czerwca 1910r. nr 220 str. 2)

Z dzielnicy przemysłowej Solec telefonują nam: Dzisiaj o 8 rano wybuchł wielki pożar w Meblach Chojnackiego nieopodal Rzeźni Miejskiej. Ogień, spowodowany prawdopodobnie nieostrożnym obchodzeniem się z zapałkami, wybuchł w jednym z pomieszczeń na tyłach zakładu i ogarnął niebawem inne pracownie, które niemal wszystkie doszczętnie spłonęły. W ogniu spłonęło kilkadziesiąt mebli, a jak się zdaje, także jeden człowiek, nijaki Bazyli Jan Charczeńko, który terminował u mistrza stolarskiego Pana Stanisława Chojnackiego.

Kilka godzin przedtem wybuchł pożar na Powiślu. Spłonęło kilka domów. Na ratunek przybyła straż ogniowa ze Śródmieścia, która zajęta na Powiślu, nie mogła zdążyć na czas na Solec, aby wspomóc w gaszeniu tamtejszego pożaru.

 

Z dziennika księdza proboszcza Bronisława Matyjaszczyka (Kościół pw. Św. Jakuba Większego w Barcinie)

20 lutego 1912 roku

Nie za bardzo wiem, co mam myśleć o wczorajszym dniu. Otóż na plebanię przybył mój najbardziej nietypowy parafianin, ale muszę oddać, że zagorzały katolik – Pan Józef, znany również jako Chen De-fu (chyba tak to się pisze) – i złożył na me dłonie nietypową prośbę, a mianowicie poprosił o chrzest. Pan Józef jest stolarzem, aktywnie działającym w drużynie skautowskiej Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Co tydzień widzę go na Mszy, siada w pierwszej ławce, gdzie łamaną – ale z tygodnia na tydzień coraz lepszą – polszczyzną odmawia „Ojcze Nasz”. Byłem wielce skonfundowany tym nieoczekiwanym zapytaniem, lecz czyż nie czytamy w Piśmie, że lepszy jeden nawrócony grzesznik niż 99 sprawiedliwych? A czymże innym jest innowierstwo jak nie ciężkim grzechem przeciwko Bogu?

Oczywiście dokonałem obrzędu w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, radując się nową owieczką w Bożym stadzie. Jednak nie dlatego wspominam o tym wydarzeniu, w którym notabene było coś złowieszczego, diabelskiego – kiedy polewałem jego czoło wodą (zapiski nieczytelne) zobaczyć każdą spadającą kropelkę. Odniosłem wrażenie, iż żadna go nawet nie dotknęła, jakby parowały zbliżając się do jego żółtej skóry; gasiłem pożar lasu szklanką wody. Po kilkunastu sekundach wszystko wróciło do normy, a mnie paskudnie rozbolała głowa.

Po chrzcie zaprosiłem go na obiad, aby uczcić ten doniosły dla niego dzień. Wówczas pogawędziliśmy trochę o Piśmie Świętym. Opowiedziałem kilka przypowieści (zapiski nieczytelne) odwdzięczył się opowieścią, od której dreszcz przeszedł mi po plechach. Postaram się ją w miarę skrupulatnie zrelacjonować.

Pan Józef przez kilka lat mieszkał w Warszawie, gdzie terminował u mistrza stolarskiego Stanisława Chojnackiego. Pracował pod zmyślonym nazwiskiem – prosił tedy, aby zwracać się do niego Bazyli Jan Charczeńko (zapiski nieczytelne) bez dokumentów do obcego kraju. Był pojętnym uczniem, szybko zaskarbił wdzięczność przełożonego, który przydzielał mu coraz to więcej i więcej obowiązków. Inni pracownicy jednak grzeszyli pychą – nienawidzili biedaka na tyle, że mniej więcej na początku czerwca uknuli prosty plan, mającą doprowadzić do (zapiski nieczytelne) odciąć obie dłonie. Rano (zapiski nieczytelne) w pomieszczeniu, w którym Pan Józef zazwyczaj pracował; w rękach dzierżyli młotki, obcęgi i topory ciesielskie.

Muszę na chwilę przerwać opowieść, aby oddać stan duszy mego gościa. Z łzami w oczach mówił, że czuł się jak mysz w labiryncie, z którego nie ma wyjścia, że nawet na wojnie nie był tak bezbronny. Spojrzałem na jego dłonie – były takie, jakie powinny być u stolarza: grube, pokaleczone, przebarwione; ale zarazem nienaruszone i nieskazitelne. Z niecierpliwością czekałem, aż (zapiski nieczytelne).

Po kilku minutach na uspokojenie (zapiski nieczytelne) wtem przeszedł mnie dreszcz, poczułem rozpalony wewnątrz ogień. Mój oddech przyśpieszył, każdy włos na ciele uniósł się delikatnie, po czym zaczął świecić mdłym, pomarańczowym blaskiem. W przestraszonych oczach napastników dostrzegłem jaką niesamowitą aurą emanowałem. Powietrze zrobiło się gęste, materialne. (zapiski nieczytelne) Pierwszy zaatakował Pan Franciszek, ciężkim młotem celował w szyję, ku ogólnemu zdziwieniu cios był nieskuteczny; młot jakby odbił się od mojej skóry. Widziałem ich zaskoczenie… ich strach. Lecz jeden mężczyzna, nie znałem go z widzenia, o osobliwie ptasiej twarzy i czarnych włosach wyglądał jakby niepowodzenie Pana Franciszka go nie zdziwiło. (zapiski nieczytelne) przytomność w ramionach Pana Stanisława, który jeszcze tego samego dnia wysłał mnie do Barcina. Po kilku dniach dowiedziałem się, że zakład spłonął grzebiąc nijakiego Bazylego…

Niejednokrotnie w trakcie tej abstrakcyjnej niczym platońska idea historii czyniłem znak krzyża, jednocześnie w myślach wychwalając zamysł Boży. Ludzkie losy to tak naprawdę prosta ścieżka, którą miłujący ojciec nam wskazał w Starym, a także Nowym Testamencie; wystarczy się wczytać. Można z niej zboczyć i skazać się na męki piekielne, jednak aby w pełni skorzystać z drogocennego daru, jakim jest życie, trzeba po prostu iść prosto, ku zbawieniu. Nie wiem jaki los czeka Pana Józefa, ale wiem, że on z tej ścieżki nie zboczy.

Wielki to był dzień – do świątyni wszedł poganin Chen De-fu, a wyszedł chrześcijanin Józef Zdzisław. Szkoda, że o dobrych ludziach nigdy nie mówi się tyle, ile o złych. Świat wyglądałby wtedy zupełnie inaczej. Na korzyść, rzecz jasna. Amen.

 

Śmierć była tuż obok!

W klepsydrze pełnej krwi przelała się kolejna kropla.

I kolejna.

I kolejna.

Zimą roku pańskiego 1919 panował straszliwy mróz przesycony krwią i śmiercią. Pogoda sprzysięgła się przeciwko żołnierzom, zarówno polskim, jak i niemieckim, powodując rozpacz i dezercje. Każdy kolejny podmuch wiatru drażnił nos oraz odmrożone palce. Na łysych drzewach siedziały niewzruszone kruki i kawki. Ale tylko jeden ptak utkwił wzrok w stojącego przed budynkiem żołnierza.

Podporucznik Konrad Golniewicz zadrżał. Oddychał z trudem na tym mrozie. Patrzył na mapę, domyślał się planów niemieckiej kontrofensywy – zmasowany atak na Kcynię, Szubin i Rynarzewo. Ruchy wrogich wojsk przędły gigantyczną pajęczynę. Armie już maszerowały, a oni mogli tylko i wyłącznie czekać. Czekać na decydującą bitwę. Czekać, aż nadejdą fale, przed którymi nie można się obronić. Fale, która zaleją wszystko i wszystkich.

Wrócił do ciepłego pomieszczenia, aby się ogrzać, po czym zapalił papierosa. Siedzący w środku spojrzeli na niego uważnie, nieufnie.

Blade słońce przedzierało się przez brudne szyby, padało na stół, na którym leżały karty; żołnierze popijali wrzątek z cukrem. W powietrzu unosił się odstraszający smród ludzkich ciał. Oczekiwano decydującego starcia. Poprzednie potyczki nie napawały optymizmem; zostali zepchnięci, pobici. Straty były duże. Braki w zaopatrzeniu, tj. uzbrojeniu i odzieniu, coraz dotkliwiej dawały o sobie znać. Morale było niskie, ludzie przestawali myśleć jasno. Nikt nie chciał umierać, a polska ziemia domagała się ofiary. Po raz kolejny. Po raz kolejny wdepnęliśmy w stertę gnoju, pomyślał kapitan Mieczysław Paluch – szef sztabu frontu północnego. Łatwo powiedzieć, aby opracować plan obrony i kontrofensywy na kontrofensywę. W przeciągu kilku dni wszyscy spotkamy się w Piekle. I nawet Jezus nam nie pomoże.

Westchnął głośno.

Jego plan był kontrowersyjny i ryzykowny.

Tymczasem bataliony Grenzschutz maszerowały na Kcynię, miasto stanowiące klucz do Wielkopolski – w razie zwycięstwa droga na Gniezno i Poznań stać będzie przed wrogiem otworem. Powstanie zakończy się sromotną klęską.

Patrole graniczne, pod dowództwem majorów Schemmela i von Meisela, przepełnione były niepoprawnym optymizmem i ulgą, że mają przewagę liczebną. Jedyną wadą była nieprzejrzysta struktura dowodzenia. Dwóch równorzędnych sobie majorów prowadziło dwie równoliczne armie, a chorobliwa ambicja obu dowódców nie raz prowadziła do wydania sprzecznych decyzji i rozkazów.

– Ten plan to gówno jakieś! – wrzasnął basem generał Grudzielski. – Niemcy prawie, że wypchnęli nas z Kcyni, nadchodzą wrogie posiłki, a ty przychodzisz do mnie z czymś takim?

Patrząc na generała Grudzielskiego widziało się najpierw sumiasty wąsy, a potem oficerską czapkę. Reszta twarzy była nieuchwytna, trzeba było solidnie się przyjrzeć, aby zaobserwować, że twarz ma kwadratową, oczka niebieskie i małe i jakby zapadnięte, jak wilcze nory. Swoją posturą przypominał raczej wdzięcznego za wizytę wnuków dziadka, niż energicznego i nerwowego wojskowego, który za niesubordynację lub idiotyczne pomysły potrafił nawrzeszczeć swym tubalnym głosem, jakby chciał zburzyć mury Jerycha.

Tym razem przestał być wyrozumiały, a stał się wymagający. Wymagał planu, dzięki któremu odeprą atak nieprzyjaciela, a dostał… plan Palucha. Nawet nazwa mu się nie podobała.

– Dezerterzy i uciekinierzy nie bez powodu są tak nazywani. Oni zdezerterowali i uciekli, aby nie walczyć – rzekł po chwili milczenia. – A nie, by stworzyć pułk, który od tyłu zaatakuje pewnego zwycięstwa wroga. – Teraz generał mówił już do wszystkich. – Czy to takie trudne wymyślić coś, co zaskoczy przeciwnika? Naprawdę chcecie, aby wasze dzieci mówiły po niemiecku? Spójrzcie na takiego Golniewicza, który nawet nie zna słowa po polsku. Sto dwadzieścia trzy lata zaborów zrobiło swoje. Weźcie lepiej przykład z tego Chińczyka przysłanego przez Dowbora. Odnoszę wrażenie, że mu bardziej zależy niż wam.

Dziwne milczenie zapanowało w pokoju, każdy czekał w napięciu. Ciszę zakłócała wichura, a także skrzeczenie kawki, która przed chwilą sfrunęła na parapet ze spadzistego dachu budynku.

– Panie generale, można? – odezwał się niepewnie kapitan Tadeusz Fenrych, przerywając tym samym przedłużające się milczenie. – Plan jest najlepszym, na jaki możemy sobie pozwolić. Czy to się komuś podoba czy nie.

Kapitan Paluch kiwnął nerwowo głową, potwierdzając tym samym słowa swego przedmówcy.

– Musimy go zastosować. – Tym razem ciszę rozerwał komendant Jan Sławiński, który w głównej mierze odpowiadał za organizację powstania w Kcyni. Można było oczywiście przyczepić się do braków w zaopatrzeniu, ale na dobrą sprawę mogło być gorzej. Przecież zawsze może być gorzej.

Debata nad planem trwała jeszcze długo. Stracili mnóstwo czasu, czasu, którego nie mieli. Ostatecznie stało się to, co musiało się stać – generał przyjął plan z wielką afirmacją. Jednak tylko kapitan Paluch wiedział, że poznańska kompania Jana Kąkolewskiego już zmierza do Kcyni włączając do swojego składu zbiegłych z frontu północnego żołnierzy, ignorując tym samym polecenia dowództwa w Poznaniu.

Wszystko miało się rozstrzygnął w poniedziałek 3 lutego 1919 roku. W Kcyni. Dzień po dniu Matki Boskiej Gromnicznej.

 

Niemcy pierścieniem okalali Kcynię. Zaciskali. A plan był prosty: zdobyć miasto krótkim i zdecydowanym szturmem. Uderzyć siłą dwóch batalionów, wspartych Heimatschutz, z hukiem i impetem. Wyeliminować powstańców. Nie brać jeńców.

Na początku wydarzenia toczyły się po myśli przewidujących wszystko Niemców. Organizację mieli doprowadzoną do perfekcji. Tylko jak zwykle wystąpiły niepożądane zmienne.

Raptem ofensywa posypała się jak domek z kart. Najpierw odparto marsz Grenzschutz – Bataillon I. Otóż nie licznymi taborami z zaopatrzeniem i żelazną dyscypliną zwycięża się wojny toczone w ciężkich zimowych warunkach – liczy się zawziętość i nieustępliwość; powstańcy walczyli z zaciekłością jakiej na tych ziemiach do tej pory nie widziano. W takiej sytuacji major von Meisel postanowił nie czekać i zniecierpliwiony wydał rozkaz ataku na Kcynię, która była przygotowana na odparcie tylko jednego batalionu; atakujący wiedzieli o tym i zaczęli odczuwać niepokojący dyskomfort. Wsparcie Ruchu Ochrony Stron Ojczystych na nic się zdało.

Wiarę można przyrównać do dymu – przy silnych podmuchach rozwiewana, przy spokojnej pogodzie silna i oślepiająca.

Niemieccy żołnierze zaczęli odczuwać lekki wiatr.

Kompania Kąkolewskiego była już bardzo blisko, można by pomyśleć, że z każdym kolejnym niemieckim pociskiem żołnierze stawiali swoje kroki szybciej. Chcieli pomóc kolegom, chcieli znowu zmierzyć się z wrogiem. Wiara była ich paliwem. Tempo marszu tworzyło porywisty wiatr.

Prawdziwą wichurę natomiast wywołał Chen De-fu wstępując na swoją ścieżkę.

Stał jak wypadało żołnierzowi – dostojnie, wręcz majestatycznie, z wysoko uniesioną brodą, niczym spiżowy pomnik. Oczy – zionące pustką i bielą – skierowane były ku niebu. Stał wyzwolony, błogosławiony, na środku ulicy, pomiędzy obsypanymi krukami i kawkami budynkami, przed sobą miał drogę na Bydgoszcz, Noteć.

A przecież śmierć była tuż obok…

Józef Codrow, Walenty Kalka, Ludwik Kuffel, Zygmunt Sikora, Czesław Dobosz…

Trupy wypisane gorzkim językiem śmierci.

Rozległ się ryk, który wzniósł się i opadł. Wgniatał w ziemię. Echo słychać było zapewne i pod Suwałkami. Wtem – drugi ryk. I płomień długi na kilkadziesiąt metrów. Twarze żołnierzy obu armii zbielały ze strachu. Zobaczyli ogromną sylwetkę smoka, jak z legend. Opalizującego na pomarańczowo niczym płomień zapałki.

Nagle runął w dół. Leciał tak nisko, że można było zobaczyć każdą łuskę na jego brzuchu. Były pełne światła i mroku zarazem. Mroku, który nastał dla batalionu von Meisela.

Smok zatoczył krąg nad Kcynią, po czym osiadł na ziemi wzbijając tumany kurzu i piachu.

Wpierw chwycił stalowymi szczękami najbliższego żołnierza, po czym podrzucił go w górę. Rozpaczliwie krzyczący mężczyzna zniknął w paszczy, która zatrzasnęła się niczym wnyki. Stwór wrzasnął groźnie. Następnie ogonem przeorał ziemię uderzając w starą szopę z dębowych desek, w której schowało się kilka osób. Złapał łapą leżącego najbliżej oszołomionego żołnierza. Było słychać tylko dźwięk łamanego kręgosłupa.

Nie minęło kilka minut, gdy smok zabił już ponad dziesięciu Niemców. Z bijącego parą pyska spływała posoka, pomiędzy zębami było widać ludzkie szczątki.

Ryknął.

Łopocząc skrzydłami wzbił się w powietrze. Poleciał mordować dalej.

A Chen De-fu wciąż stał w zimowym słońcu na środku brukowanej ulicy. Tylko jego oczy ślepo wodziły za lecącym smokiem. Jakby go pilnował albo prowadził. Czcigodnego przodka wszystkich Chińczyków.

Stał na swojej ścieżce. A na jego ramieniu usiadł czarny niczym kawa ptak; chociaż trochę pstrokaty.

Kilka kilometrów dalej zaskoczony atakiem smoka Grenzschutz – Bataillon V został zaatakowany od tyłu przez kompanię Kąkolewskiego. Von Meisel nakazał odwrót, ucieczkę. Po latach wspominał rzeź pod Kcynią tłumacząc swoją decyzję tym, że die lage wurde jetzt kritisch (sytuacja była już krytyczna).

Zwycięstwo było wielkie, a śmierć – straszliwa. Siedem lat później Tadeusz Pietrykowski w książce o przeszłości miasta tak pisał o tym sukcesie: Zdobycz tego dnia była wspaniała. Nasi wojacy przywieźli na rynek kcyński 8 armat, 37 kulomiotów, 18 koni, 10 wozów taborowych, 1 kuchnię polową, niezliczoną ilość amunicji i t. d.

 

Chen De-fu w końcu odzyskał pełnię świadomości. Włosy miał mokre od potu, chociaż było mroźno; wyglądał trochę jak zmokły niedźwiedź. Spostrzegł, że słońce dawno już zaszło, zaś gwiazdy były wyraźnie widoczne na czarnym niebie. Wielka niedźwiedzica. Kasjopea. Cefeusz. Niezachodzące konstelacje. A obok Erydan, Orion i Zając – widoczne tylko zimą. Maślany zazwyczaj księżyc był tej nocy praktycznie niezauważalny.

– Nareszcie – odezwał się nieznajomy, który zjawił się nie wiadomo skąd. Mówił płynnie po polsku, jednak akcent wskazywał, iż był obcokrajowcem. – Nareszcie mamy okazję się spotkać i porozmawiać, Chen De-fu.

Nieznajomy miał liczne bruzdy na czole, policzkach i na szyi. Stał na swych krzywych nogach i wyzywająco patrzył na zdezorientowanego żółtoskórego stolarza, który dopiero po chwili rozpoznał w obcym jednego z pracowników Mebli Chojnackiego, tego o smukłej ptasiej twarzy i kruczoczarnych włosach.

Chińczyk najpierw się zdziwił, potem cofnął o krok, a następnie otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Ale nic nie powiedział. Jeszcze nie zdecydował – zostać czy uciekać. Zanim podjął ostateczną decyzję, nieznajomy ponownie się odezwał.

– Stoję tu od kilku godzin. I czekam, aż się wybudzisz z transu – ciągnął, mierząc Chen De-fu wzrokiem. W oczach nieznajomego można było dostrzec wiekuistą pustkę.

Chen De-fu próbował wymacać broń, jednak kabura była pusta.

– Spokojnie – powiedział obcy bez żadnego strachu. – Nie mam złych zamiarów.

Józef zadygotał. Rozejrzał się trwożnie. Nie dawał wiary. Nagle, niczym wiosenna burza, pojawiły się przebłyski pamięci – ogień, ryk, wrzask. Złapał się za głowę.

Tymczasem mężczyzna o ptasie twarzy powoli zaczął iść w kierunku obgryzionych przez smoka zwęglonych zwłok. Następnie ukląkł i z wielką atencją dotknął trupa niemieckiego żołnierza mamrocząc coś pod nosem. Chwilę trwało zanim się podniósł.

– To normalne, że nic nie pamiętasz, że czujesz się zdezorientowany. Każdy tak reagował – podjął wywód mężczyzna o ptasiej twarzy. – Otóż nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale wezwałeś smoka. Prawdziwego niczym cierpienie, materialnego jak błyszczące złoto. Zionącego ogniem prosto z piekła.

Chen De-fu poczuł się przytłoczony nawałem nowych informacji. Obcy zaś kontynuował.

– Wiedz, że zostałem przydzielony, aby pilnować i obserwować twoje poczynania, towarzyszę tobie od dnia narodzin. Nigdy jednak nie sądziłem, że dokonasz czegoś tak niesamowitego. Uwierz mi, wezwanie smoka bez żadnego szkolenia, to nie lada wyczyn. Teoretycznie dokonałeś niemożliwego. Udowodniłeś jednak, że się myliliśmy i powiem szczerze, iż nie wiem co mam teraz począć. Ten dzień miał nigdy nie nadejść.

Chen De-fu powolutku zaczął układać elementy rozbitego witrażu na właściwe miejsce. Skojarzył, że dziewięć lat temu, to właśnie smok, a nie przypadek musiał uratować mu życie. Kiedy Pan Franciszek uderzył młotem po prostu trafił w łuski okalającego stworzenia, pomyślał. Ale dlaczego wtedy nikt ze mną nie rozmawiał? Chciał coś powiedzieć, zareagować, ale wydusił tylko charkot. Od mrozu swędziała go ręka. Podrapał się po wierzchu lewej dłoni, łyknął wody z manierki, przełknął ślinę, po czym zapytał pełnym przerażenia głosem:

– Ja zabiłem tych ludzi? – Wstrząsnęły nim torsje, gdyż znał odpowiedź.

– Technicznie tak, ale w praktyce nie miałeś pojęcia, co czynisz. Nie byłeś na to przygotowany. Nikt by nie był. Skąd mogłeś wiedzieć, że urodziłeś się pod żywiołem ognia spełniając zarazem warunek konieczny, aby wezwać tę latającą bestię.

Obcy westchnął.

Rozmowa przebiegała chaotycznie. Obie strony nie były do tej wymiany zdań przygotowane. Nastał czas na zmianę scenerii.

Niebo zasnuło się strzępiastymi chmurami.

– I co mnie teraz czeka? – rzucił Józef. Łzy zaczęły spływać mu po policzkach.

Mężczyzna o ptasiej twarzy zaczął niespodziewanie maleć. Zmieniać postać. Nim do końca się przeobraził zdążył jeszcze ni to powiedzieć, ni to zaskrzeczeć – idź za mną. Teraz na środku drogi stał polski żołnierz i mała czarna kawka, która rychło poderwała się do lotu.

 

Niedaleko obelisku Kazimierza Sobierayskiego stało mauzoleum, prawdopodobnie z końca XIX wieku. Nie było inskrypcji, więc ciężko było powiedzieć czyj spoczynek został naruszony przez dwóch tajemniczych wędrowców. Nad wejściem wykuto tympanon w stylu gotyckim, ale półokrągłe zdobienie prezentowało się mało imponująco. Estetykę starały się ratować bizantyjskie mozaiki, które zaiste były piękne, jednak już podniszczone. Zdarte przez nieubłagany czas.

Drzwi zaskrzypiały przeraźliwie.

Uderzyły o siebie dwa krzemienie. Iskra podpaliła suche gałęzie i stare gazety. Ogień szybko wybuchnął, zahuczał, poszedł czarny dym, zrobiło się ciepło. Usiedli wygodnie. W końcu można było ogrzać skostniałe dłonie.

Milczeli przez dłuższy czas. Po kilku minutach ciszy odezwał się nieznajomy.

– Nazywam się Grothos z Jadziego Zębu – zaczął. – Jestem jednym z Opiekunów. – Umilkł na chwilę. Zbierał się w sobie. – Ty zaś jesteś Smokowładnym. I wezwałeś pierwszego od czterystu lat smoka.

Chen De-fu przeciągnął dłonią po włosach. Na jego obliczu odmalowało się niedowierzanie. Milczał.

– Zanim Chiny stały się światowym imperium musiały wykształcić ustrój, religię i psyche. Dopiero wtedy mogły przekształcić wewnętrzny wigor w zewnętrzną agresywną ekspansję. Wiecznie głodne niczym tygrys chcący rozszarpać niewinną zwierzynę, spragnione jak zagubiony na pustyni wędrowiec. Aby osiągnąć cel, jakim było podbijanie nowych terytoriów, w okresie panowania Dynastii Zhou powołano Starszyznę, protoplastów późniejszych alchemików. W ich skład wchodzili Nauczyciele, którzy mieli zapewnić bezdyskusyjną przewagę na polu bitwy. Badania ciągnęły się latami, a efekty zawsze sprawdzano w starciach, zazwyczaj z Mongołami, którzy nie kapitulowali przed byle jakim przeciwnikiem. To właśnie w trakcie jednej z takich potyczek wezwano pierwszego stwora, wielkiego, zionącego ogniem potwora nazwanego później smokiem. Nieprzyjaciele uciekli w popłochu, ale straty były ogromne po obu stronach; smokom wszystko jedno kogo spopielają. Aby nad nim zapanować potrzeba było specjalnych umiejętności, których Nauczyciele – nieszczęśliwie dla nich – nie posiadali. Zaczęto więc szukać ludzi o pewnych szczególnych predyspozycjach duchowych i fizycznych. Znaleziono Smokowładnych – smoki uginały się pod ich wolą. Niestety, to nie rozwiązało wszystkich problemów.

Zapamiętaj do końca życia, że każdy pytanie rodzi następne, każda odpowiedź – także. Są pytania, których lepiej nie zadawać; są sprawy, którymi nie należy się zajmować. Kiedy czujesz się wszechpotężny, zaczynasz się zastanawiać… Dlaczego to nie ja rządzę? Dlaczego to nie ja władam? Widzisz, człowiek bez sumienia, ze smokiem na każde zawołanie, dochodzi do wniosku, że należy mu się nieograniczona władza. Jest przecież równy bogom!

Nastał czas konfliktów.

Dopiero kiedy Epoka Walczących Królestw się zakończyła, powołano – na mocy decyzji Pierwszego Cesarza – Opiekunów, ludzi mających kontrolować Smokowładnych. Chociaż kontrolować to może złe słowo, zbyt mocne. Mieliśmy przypominać o tym, co jest istotne, ważniejsze niż władza czy pieniądze. Aby to osiągnąć tworzono magiczną więź pomiędzy Opiekunami i Smokowładnymi. Staliśmy się zwierzęcą personifikacją podświadomości.

Nauczyciele przekazywali wiedzę od pokoleń kierując się cierpliwością i – jak się potem okazało – ukrytym celem, który najprawdopodobniej stanowił źródło ich późniejszej wielkiej siły. Zastanawiano się czy czerpali moc od swych podopiecznych czy może zależało im na zniszczeniu powodowanym przez smoki. Nigdy nie poznaliśmy odpowiedzi na te pytanie. Szkoda.

Taki stan rzeczy trwał przez stulecia. Obie strony były zależne od siebie. A cel pozostawał nieodkryty.

W pierwszych wiekach naszej ery smoki były już na porządku dziennym, przyczyniając się do rozkwitu wspaniałej cywilizacji chińskiej – paliły, grabiły, wspierały, naprawiały. Nie było w cesarstwie kamienia, który nie ugiąłby się pod ich ciężarem. Nie było miasta, którego by nie zbudowano na smoczych szczątkach.

Prawdopodobnie pod koniec XV wieku Smokowładni w końcu poznali trzymany w tajemnicy cel Nauczycieli. Doszło do straszliwej wojny na pełną skalę, w której zwycięzca mógł być tylko jeden – smoki. Ostało się kilku Nauczycieli, zginęli wszyscy Smokowładni, co akurat nie stanowiło problemu; będą się przecież rodzić po kres świata. Tylko jak już się urodzą, to kto ich znajdzie i wyszkoli? To nie był problem, który miał sam się rozwiązać. Na dodatek ostatniego Nauczyciela zeżarł smok ucznia, który wezwał stwora pomimo nieukończenia szkolenia.

Przygnębiający koniec wielowiekowego dziedzictwa.

Grothos opowiadał. Chen De-fu słuchał. Ognisko wypaliło się po kilku godzinach.

 

Polskie obywatelstwo uzyskałem dopiero w styczniu 1933 roku spełniając po drodze cały szereg warunków: prowadziłem nieposzlakowany tryb życia, przebywałem stale od co najmniej 10 lat na terenie Państwa Polskiego, posiadałem środki pozwalające mi się utrzymać oraz mówiłem płynnie po polsku, czym chyba zrobiłem na urzędniku sprawdzającym dokumenty największe wrażenie. Co ciekawe tego samego dnia do władzy w Niemczech doszedł Adolf Hitler. Ot, przypadek, przez który mój wielki dzień nie był tak wyjątkowy jakbym sobie tego życzył.

Do wybuchu kolejnej wojny pracowałem jako stolarz w Barcinie. Nigdy się nie ożeniłem. Nie spłodziłem dziecka. Nie miałem kochanki. To, co działo się ze mną później… prawdopodobnie nie jest już na tyle istotne, aby o tym wspominać.

Chociaż jestem chrześcijaninem, to musisz wiedzieć, Drogi Czytelniku, że Chińczycy uważają ludzką duszę za boską samą w sobie; niepotrzebni są bogowie, ani prorocy. Oczywiście, jeżeli chcesz, to wierz w cokolwiek tylko dasz radę – Jezusa, Mahometa, Konfucjusza… chociaż ten ostatni był akurat filozofem. Samą wiarę można umiejscowić w sercu, nie-wiarę – poza nim. Jakby to jeszcze inaczej wytłumaczyć… Wiara jest jak picie: niekoniecznie potrzeba kielicha, aby przeżyć dzień.

W Chinach długo wierzono w smoki. W ich ogromne szpony, oczy budzące lęk, skórę przypominającą lśniące wypolerowane drewno. Wystarczały sekundy, a pojawiał się na niebie wezwany przez Smokowładnego, przez moich braci. Teraz i ja mogę sprawić, że smoczy ogień wypali substancję bytu…

Często patrzę w błękitne niebo. I korci mnie. A może wezwać go jeszcze raz? Znów usłyszeć ten ryk…

Jednak strach i niepewność dają o sobie znać.

Minuta staje się wiecznością.

Ale przecież jestem w domu. Smoki nie są już potrzebne.

Jestem w domu.

Koniec

Komentarze

Trochę mi się dłużyło.

“poniedziałek 3 lutego 1919 roku. W Kcyni. W dzień Matki Boskiej Gromnicznej.“ – Matki Boskiej Gromnicznej w kościele zachodnim świętujemy 2 lutego, wschodnim 15 lutego.

Skonstruowane interesująco. Spodobała mi się szczególnie wstawka proboszczowego pamiętnika.

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Rzeczywiście. Małe niedopatrzenie z mojej strony.

Work smart, not hard

Boże, mój komentarz się nie dodał… Zacznę więc jeszcze raz.

Opowiadanie niestety jest według mnie bardzo słabe, nie dotarłam nawet do końca. Jest bardzo chaotyczne i nieprzyjemne w odbiorze. 

Już sam początek mi nie odpowiada: zdjęcie jest “te”, nie “to”, twoje myśli ogniskują, a pejzaż zimy kojarzy mi się raczej z czymś niewyraźnym, ale to już jest osobista kwestia.

Ogólnie używasz za dużo niepotrzebnych słów i “udziwnień” w tekście, przez co całe opowiadanie jest trudne w odbiorze. Myślę, że wiele określeń, porównań, czy przenośni zrozumiesz tylko ty, a większość czytelników (tak jak ja) będzie je po prostu uważała za bezsensowne, jak porównanie tłumu ludzi w płaszczach do pola pełnego ziemniaków…

Wracając do udziwnień, jest tego mnóstwo, a mógłbyś użyć zwyczajnych słów, np. nie duch życzliwości, a po prostu atmosfera.

Uważam, że musisz się jeszcze wiele nauczyć  stylu, a jeżeli chodzi o fabułę, to się nie wypowiem, bo jak napisałam wyżej, nie dotrwałam do końca.

“Już sam początek mi nie odpowiada: zdjęcie jest “te”, nie “to”, twoje myśli ogniskują, a pejzaż zimy kojarzy mi się raczej z czymś niewyraźnym, ale to już jest osobista kwestia.“

Serio mówi się “te zdjęcie”? To nie wiedziałem!

Mee!

No właśnie się nie mówi. Ale autor użył zwrotu “te”, a nie “to”. Co widzę, że już poprawił :)

Sorry, źle zrozumiałem Twój komentarz i dopiero się zorientowałem, o co Ci chodziło. :)

Mee!

Ok, w końcu mam czas się ustosunkować.

 

@Winter

Na podstawie twojego komentarza odnoszę wrażenie, że przeczytałaś tylko niewielką część tekstu, po reszcie może przeleciałaś scrollem, ale co do tego pewności nie mam. Nie za bardzo rozumiem dlaczego “duch życzliwości” uchodzi za udziwnienie, ale styl jest kwestią sporną, nie każdemu może podpasować – tobie się nie spodobał. Akurat porównanie wystających z tłumu ludzkich głów do pyr wydało mi się zabawne, zwłaszcza że owa scena ma miejsce w Poznaniu, ale rozumiem, że dla ciebie jest bez większego sensu.

Poza tym, jak dla mnie, zarzut odnośnie stylu jest nie to, że nietrafiony, ale na wyrost. Przeczytaj inny fragment, potem jeszcze inny skoro nie chcesz czytać całości i napisz pełniejszą uwagę. Wtedy będzie dla mnie cenniejsza.

A to, że napisałem “te“ a nie “to“, to sama zapewne wiesz, skoro piszesz, że czytając setny raz własne opowiadanie zawsze jakiś mały chochlik pozostanie. Nawet tak pozornie rażący w oczy.

 

@Kozajunior

Mee!

 

@Emelkali

Mogłabyś tak tylko krótko wspomnieć, co najbardziej cię znużyło? Nie musisz szczegółowo się rozpisywać. Wystarczy mała wzmianka.

 

Dzięki za komentarze. Dla wszystkich.

Work smart, not hard

A mnie się spodobało. Motyw smoka wyświechtany, ale są jakieś elementy nietypowe. Musiałeś przeprowadzić imponujący research. Fajne jest różnicowanie narracji – a to list, a to pamiętnik… Kawka… Czyżby tekst powstał na tamten konkurs?

Zostało Ci trochę literówek, niekiedy interpunkcja utyka.

Wanna, a w niej wrzątek, żółta, gumowa kaczka i generał Roman Kondratenko zmywający z siebie całotygodniowy piach i brud.

Aua! Naprawdę facet kąpał się we wrzącej wodzie?

Babska logika rządzi!

Siema! Fajnie, że się spodobało. :)

Research zżarł kilka tygodni, ale im dalej w las, tym ciekawiej. Raz nawet pogadałem ze znajomym Chińczykiem, aby wyjaśnił mi kilka wątpliwości (końcowy fragment o duszy).

Tak, tekst powstał na konkurs, a chyba nie powinien. :P

Sadysta ze mnie, więc kąpał się we wrzącej wodzie.

Work smart, not hard

Sadyzm sadyzmem, ale nie powinien tego przeżyć. Białko szlag trafia, poparzenia prawie całego ciała, nie… Może nawet kaczuszka by nie wytrzymała.

Babska logika rządzi!

Niech będzie, kaczuszka mnie przekonała.

Work smart, not hard

Zabrałam się do tego opowiadania w ramach skracania kolejki, ale miałam wrażenie, że już je wcześniej czytałam. Oczy otworzyła mi kawka.

No cóż, choć minęło sporo czasu od pierwszej lektury, teraz opowiadanie wywarło na mnie podobne wrażenie – niespecjalnie przypadło do gustu, a obecność smoka, choć w jakiś sposób została uzasadniona, jest dla mnie dość kuriozalna.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka