- Opowiadanie: k_pyznar - Nieprawdopodobny Świat Wioletty

Nieprawdopodobny Świat Wioletty

"Nieprawdopodobny Świat Wioletty" to pierwszy rozdział niepublikowanej dotąd powieści kryminalno-filozoficznej mojego autorstwa. Prezentowany rozdział zawiera treść o tematyce filozoficznej z elementami fantasy.

Życzę wszystkim przyjemnej lektury i proszę o szczerą opinię na temat niniejszej próbki literackiej.

Oceny

Nieprawdopodobny Świat Wioletty

Fryderyk odłożył książkę na stół, po czym sięgnął po filiżankę zaparzonej przed chwilą kawy. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego komnata była przeciętnych rozmiarów, na oko jakieś dziesięć na dwadzieścia metrów, z sufitem na wysokości ośmiu metrów. Wnętrze natomiast wypełniały drewniany stół na samym środku i znajdujący się przy nim lampion, stara szafa, półka na buty oraz lustro wielkości człowieka, zawieszone na dłuższej ścianie obok wejścia do sąsiedniego salonu. Naprzeciwko drewnianych, ciężkich drzwi wejściowych, na jednej z krótszych, udekorowanych ścian, widniało ogromne okno zakryte zasłonami.

Po skosztowaniu czarnego napoju, Fryderyk postawił filiżankę przy książce, po czym ociężale wstał z krzesła prostując kości. Następnie podszedł do okna, rozsunął zasłony, dotknął panelu przy ramie i otworzył okiennice na oścież. Lekki podmuch wiatru wdarł się do wnętrza, poruszając – ściśnięte teraz po bokach – zasłony. Wraz z podmuchem, do komnaty wtargnęło świeże powietrze. Fryderyk spojrzał przez otwarte okno, z którego roztaczała się cudowna panorama Halleitil. Z tej wysokości widok na starówkę, a w szczególności na gotycką bazylikę, wart był uwagi. To jednak nie starówka była dominującym elementem krajobrazu. Na wprost od okna przy którym stał Fryderyk, znajdowała się oddalona o kilkadziesiąt metrów monumentalna Katedra z Portalem Temporalnym. Za nią, w stronę bazyliki na starówce, widoczna była wieża, wysokością zbliżona do wysokości Katedry. Owa wieża była dominalną siedzibą Alberta i swym dostojeństwem oraz rangą nie odbiegała od świetności wieży Fryderyka. Obie wieże leżały naprzeciw siebie w równej odległości i połączone były cyrkularnym murem. Centralny punkt tej konstrukcji wyznaczała Katedra. Fryderyk i Albert byli jedynymi egzystencjami tej rzeczywistości.

Zza gęstych, jeszcze przed momentem ciężkich, burzowych chmur, przebijać zaczęły promienie słońca. Z powodu silnych wiązek światła, prześwietlających nadal szybujące w przestrzeni krople deszczu, nad Helleitil rozpostarła się barwna tęcza. Fryderyk wziął głęboki wdech świeżego powietrza i utkwił wzrok w iluzji. Na jego twarzy pojawił się wyraz satysfakcji, takiej samej, jaka towarzyszy zazwyczaj doświadczeniu estetycznemu. Spojrzał na kolorowy półokrąg rozpościerający się nad starówką, a następnie prychnął do siebie.

– Niby jesteś, a jednak cię nie ma. Jesteś dokładnie taka jak ja, droga mej duszy tęczo.

– Raczej jak my – uszu Fryderyka dobiegł znany głos. Dochodził z zacienionego miejsca komnaty przy sąsiednim salonie.

– Racja, Albercie. Dodałbym jeszcze z lekką nutą ironii, że jak my wszyscy – zaśmiał się. – Jak my wszyscy, próżni i nikczemni w swoim pragnieniu bycia czymś, gdy w istocie jesteśmy niczym – dopowiedział, nie odwracając wzroku od tęczy.

Pomimo, że znajdujące się na wschodzie słońce wyzbyte było mocy wskrzeszenia jakiejkolwiek wizualnej iluzji, tęcza nie znikała. Wręcz przeciwnie, z każdą chwilą jej kolory wydawały się bardziej nasycone, po prostu widniała sobie w najlepsze, w pełni swej okazałości. Nie uszło to uwagi Fryderyka. Zapatrzony w nią, zapominając o wszelkim istnieniu, oddał się chwili refleksji. Tak nietypowa panorama, nie wiadomo dlaczego, wyzwoliła w Fryderyku myśl o tym, że nigdy nie widział nocy. Ale jak można zobaczyć coś, czego nigdy jeszcze nie było w Halleitil?

Wtem zza pleców Fryderyka dobiegł głos Alberta.

– Nie wydaje ci się to dziwne, Fryderyku?

– Niby co?

Fryderyk nie krył irytacji z powodu obecności Alberta. Aby to podkreślić, nawet nie spojrzał na nieproszonego gościa, lecz nadal obserwował wiszące nad horyzontem słońce i rozpostartą nad nim tęczę. Wyglądał zupełnie tak, jakby w pomieszczeniu nie znajdował się nikt poza nim.

– To, co widzisz przed sobą – odpowiedział Albert.

– Tęcza? Jasne, że jest dziwna. Jak na tęczę przystało. Iluzja pierwszej klasy.

– Nie kpij. Miałem na myśli wschód słońca, dobrze o tym wiesz.

– Tak. I co w nim jest dziwnego? Zawsze taki był – stwierdził Fryderyk. – Żyjemy w iluzji, w której słońce wiecznie zawieszone jest nad wschodnią linią horyzontu. Za-wsze-takie-było – wyartykułował dosadnie, nie przewidując intencji Alberta.

– Wiem, że zawsze takie było – przedrzeźnił go. – Ale nie zawsze w Halleitil można było zaobserwować dwa słońca!

Fryderyk zesztywniał. Widać było po nim, że słowa Alberta zaskoczyły go nie na żarty. Obecność drugiego słońca w Halleitil – jednym z czterech miast Hiperborii – faktycznie mogła wprawiać w osłupienie.

– Co takiego? – zapytał zafrapowany.

– To, co słyszałeś – Albert pokiwał głową w geście irytacji. – Dziwi mnie to, że ty się dziwisz, ale moje zdziwienie jest bardziej zasadne niż twoje – powiedział na jednym wydechu. – Przecież dobrze wiesz, że w Hiperborii nic nie działa jak w zegarku, lecz wszystko działa przypadkowo. Jest wykręceniem praw logiki, twórczym wykręceniem, w nieznany dotąd fraktal. Aby ten fraktal osiągnął swoją pełnię, musi się rozwijać. A rozwija się bazując na przypadkowości zdarzeń umysłu Wioletty – entuzjazm Alberta sięgał zenitu. – Mogłoby więc powstać dziesięć słońc na sklepieniu Hiperborii, a i tak nie mielibyśmy na to żadnego wpływu. Jest tak i nikt z nas tego nie zmieni. Ten świat rozwija się wprost proporcjonalnie do rozwoju jej umysłu. Drugie słońce zapaliło się nad Górami Solarnymi zawisło nagle. Wisi w bezruchu, jakby wciąż dogorywało w agonii. Nic nie wskazywało na to, aby coś się zmieniło. Portal temporalny milczał, a jedynym, co mogłoby zapowiadać nadejście nowej rzeczy, była wcześniejsza burza.

– Albercie, fakt jest faktem, że mnie zaskoczyłeś – rzekł po chwili namysłu rozbawiony Fryderyk. – Niemniej, nie musisz mnie pouczać o strukturze naszego świata. Po co tak rozczulać się nad tą przypadkowością zdarzeń. Nie lepiej poczekać, aż twórczy akt dobiegnie końca? Kiedy stanie się stabilny, wtedy będziemy analizowali, układali ontyczne schematy.

– Masz rację – odpowiedział posępnie Albert. – Trzeba czekać, aż dobiegnie koniec tej wywróconej czasowości.

– W jednym tylko z tobą się nie zgadzam.

– W czym, jeśli można wiedzieć?

– Uważam, że nie tylko Wioletta może generować zdarzenia w Hiperborii.

Albert chciał coś powiedzieć, ale nie zdobył się na żaden komentarz. Zasępił się i wzrokiem wybiegł gdzieś daleko przez okno, tam gdzie znajdowała się Katedra z portalem temporalnym.

Chociaż rzeczywistość immanentna Hiperborii, lub po prostu iluzja Wioletty, była wymiarem mentalnym, to byty intencjonalne w nim egzystujące, nie mogły uniknąć poczucia czasu. Pojęcie czasu nabierało dla nich jednak zupełnie innego znaczenia. Skoro świat, w którym egzystowali był nieprzewidywalny, co oznacza, że zdarzenia w nim zachodzące były przypadkowe, to pomiar czasu następował skokami odpowiadającymi tym zdarzeniom. Można powiedzieć, że zachodzące zdarzenie było kolejnym etapem w rozwijającej się celowo rzeczywistości wyimaginowanej przez Wiolettę. Pierwszymi bytami intencjonalnymi tego mentalnego wymiaru byli Albert i Fryderyk, zajmujący się pomiarem czasu. Musieli być świadomi każdej zmiany w strukturze rzeczywistości, w której się znajdowali. Informowali się więc o każdej zachodzącej zmianie, której doświadczyli. Tak było i w tym wypadku.

– Co jak co, Albercie, ale nie widzę najmniejszego powodu, by ktokolwiek ośmielał się wtargnąć do mojej kwatery, nie informując mnie wcześniej o wizycie. Albercie opamiętaj się, z łaski swojej!

Zachowanie Alberta było w istocie niecodzienne. Nie był to pierwszy raz, kiedy Albert przychodził oznajmić Fryderykowi o kolejnej zmianie. Tyle, że wizyta poprzedzona była stosowną zapowiedzią.

Wątłe światło wschodzącego słońca, wypełniało komnatę półmrokiem. Fryderyk zasłonił firany i opuścił na okno upiętą u góry zasłonę, usiadł z powrotem przy stole, po czym zaświecił stojący obok na dwumetrowym stojaku lampion, którego blask rozświetlił niewielki fragment pomieszczenia. Fryderyk sięgnął następnie po filiżankę niedopitej kawy i spojrzał w stronę, z której dobiegał głos nieproszonego gościa. W szarym kącie pokoju dostrzegł niewyraźny zarys smukłej sylwetki Alberta.

– Zapraszam do stołu. Rozgość się – rzucił w stronę Alberta, dając mu tym samym do zrozumienia, że ponownie mogą rozpocząć rozmowę. Ku swemu zaskoczeniu, nie doczekał się jednak spodziewanej reakcji.

– Mówią, że kiedy rozum śpi, budzą się demony. W taki właśnie sposób powstać miała Alicja i jej kraina. Tak powstaliśmy my. Czyż nie, Fryderyku?

– Bla, bla, bla. Piłeś, Albercie? Żyjemy na pożywce intelektu Wioletty i tyle! I jeszcze to, że jej wola rozbudziła w nas, jej tworach mentalnych, świadomość własnej egzystencji! Po co tak owijać w bawełnę, i w ogóle po co wplatać to w rozmowę?

– Fryderyku! Staram się jak mogę, ale nie jestem w stanie zapanować nad sobą po tym, czego niedawno doświadczyłem. Nie przyszedłem do ciebie jedynie po to, by poinformować o słońcu nad Górami Solarnymi. Stało się coś więcej, i z tego właśnie powodu do ciebie przybywam.

– Być może stąd ta żałosna rozmowa. Ale nieważne. Powiedz lepiej o co ci chodzi.

– Może i wiesz o istocie tego świata, ale nigdy jej nie doświadczyłeś, Fryderyku!

– Wnoszę, że ty doświadczyłeś.

– Zgadza się! – wycedził zirytowany Albert.

Jego roztargnienie rozbawiło Fryderyka, dlatego z uśmiechem na twarzy odpowiedział:

– Czyżby?! Opowiedz mi o niej.

Albert uznał, że Fryderyk zakpił z niego, ale puścił to mimo uszu. Zebrał się w sobie, po czym rozpoczął nudną dla Fryderyka przemowę.

– Zapewne wiesz o tym, że wybitny umysł kierowany wolą mocy, może stworzyć konstrukt koncepcyjny o najbardziej skomplikowanej sekwencji strukturalnej.

– Zgadza się, wiem, i co z tego?

– Ów umysł może mieć też wgląd w każdy odrębny zespół koncepcji istniejących w jego granicach oraz w poszczególne podzespoły.

– Identycznie, jak w przypadku Wioletty i Hiperborii.

– No właśnie. Ponadto wybitność umysłu odznacza się tym, że zespoły koncepcji nabierają cech realności, natomiast podzespoły stają się świadomymi bytami, ale zawsze zależnymi od organu kontrolnego.

– Tak a nie inaczej, ale do czego zmierzasz, Albercie?

– Otóż wynika z tego, że istnienie organu kontrolnego, wykraczającego poza całość konstruktu koncepcyjnego, ale równocześnie współegzystującego z koncepcjami realności i bytami świadomymi, jest konieczne. Jeśli odnajdziesz w konstrukcie koncepcyjnym ten organ, odnajdziesz zarazem istotę woli.

– To jest przecież oczywiste! Chwała ci za to, Albercie, że to, o czym wiem, wypowiadasz w tak patetyczny sposób, iż gotów jestem pomyśleć, że nie wiem tego, co wiem.

– Fryderyku! Ale ja znalazłem organ sterujący. Znalazłem go, a raczej ją – nieskazitelną. W niej ukryta jest wola.

– Pragnę cię poinformować, że postradałeś zmysły! – Fryderyk zaśmiał się podle. – Czekam aż mnie czymś zaskoczysz. Do rzeczy, kamracie!

– Popatrz więc! – Albert zrobił krok naprzód, dzięki czemu znalazł się w oświetlonej części komnaty. Rozdrażniony do reszty, kpiącym z niego w najlepsze Fryderykiem, wskazał palcem na czubek swojej głowy.

W blasku światła lampionu, Fryderykowi ukazała się całość jego egzystencji. Upuścił filiżankę ze znajdującą się tam jeszcze resztką niedopitej kawy, gdy ku swojemu zaskoczeniu zobaczył przebijające się przez blond czuprynę dwa małe, powykręcane rogi.

– Stałem przed nią – kontynuował Albert, wcale niewzruszony stłuczoną porcelaną, ani czarną cieczą rozlaną na podłodze. – Patrzyłem. Podziwiałem. I wtedy uniosła powieki. Wówczas musiałem stracić przytomność. Ocknąłem się chwilę potem. Od tamtej pory noszę to na głowie. – Wskazał na rogi, przy czym dodał z wyrzutem: – Zostałem naznaczony, Fryderyku.

– Albercie – zaczął powoli Fryderyk, próbując zapanować nad wewnętrznym rozstrojeniem, które dopadło go w mgnieniu oka. – Usiądź i opowiedz mi dokładnie wszystko. Gdzie ją znalazłeś i co się stało – dodał, a tonacji swego głosu nadał tyle powagi, na ile było go w tym momencie stać.

*

Albert wrócił pamięcią do momentu, kiedy doświadczył istoty woli Wioletty. Przeczuwał wówczas, że coś się stanie. Powietrze Halleitil było jakieś inne niż dotychczas, bardziej zepsute. Był w Katedrze. Stojąc pod znajdującym się wysoko nad nim wielkim ekranem Portalu Temporalnego, patrzył na wizualizację lśniącego złotem nowego słońca. Portal oświetlany z zewnątrz światłem, wewnątrz Katedry płonął w purpurowych kolorach, nadając temu miejscu niewyobrażalny urok. Można by pomyśleć, że te powaby nowo powstałej konstrukcji nad Górami Solarnymi budzić muszą w Albercie zachwyt. Stał bowiem ze wzrokiem wlepionym w portal, jakby kontemplując piękno. Kto pomyślałby tak, ten myliłby się gruntownie. Przedstawiona na ekranie portalu konstrukcja mentalna, była dla Alberta niepokojąca.

Chociaż Albert stał już od dłuższego czasu pod kopułą portalu, myślami wybiegał znacznie dalej. Było wszak jedno wspomnienie, które nawiedzało go w chwilach najmniej spodziewanych – naga kobieta w sześciennej mandroli. Widział ją niegdyś, lecz nie pamiętał szczegółów – ani w jakich okolicznościach, ani gdzie ją zobaczył. Pamiętał jedynie mętne obrazy, zamazane kontury na tle jeszcze bardziej zamazanej przestrzeni.

– Dzisiaj jest naprawdę dziwne – szeptał Albert. – Cisza, jakby przed burzą.

Pomimo niezwykłej gry świateł, Katedra była przytłaczającym miejscem, pozbawionym jakiejkolwiek sakralnej estetyki. Na domiar złego, z jej sufitu o sklepieniu żebrowym, odpadały miejscami grube warstwy zaschniętej farby, ukazując gnijący tynk. W powietrzu unosił się suchy zapach chemii. Dwa rzędy szeregowo ustawionych kolumn oddzielały nawy boczne od nawy głównej. Przy jednej kolumnie stał drewniany, kilkupoziomowy regał, na którym spoczywały szklane cylindry z gęsimi piórami wewnątrz. Tuż obok regału, przy przeciwnym boku kolumny, znajdowało się sporych rozmiarów lustro, przytwierdzone do metalowego statywu, oprawione drewnianą ramą, zdobioną bogatą ornamentyką. Tym właśnie lustrem Albert dostał się do wnętrza Katedry. Był w niej pierwszy raz, ponieważ dotąd, pomimo wielu zabiegów podejmowanych w celu dostania się do środka, pozostawała niedostępna tak dla niego, jak i dla Fryderyka. Była bastionem nie do zdobycia. A jednak…

Albert obejrzał rozległe pomieszczenie, po czym jego wzrok ostatecznie spoczął na szklanej, sześciennej mandroli, stanowiącej zasadniczą część ołtarza Katedry. Ruszył przed siebie wolnym krokiem, aż zbliżył się do bryły na odległość wyciągniętej ręki. Położył swoją dłoń na gładkiej powierzchni, a następnie obszedł sześcian z utkwionym we wnętrze wzrokiem. Znajdowała się tam naga kobieta ułożona w pozycji embrionalnej, zanurzona w wodnistej, cyjanowej cieczy.

– Tak, to ty jesteś przyczyną wszystkiego – wyszeptał. – Jesteś jak pozornie prosta łamigłówka, moja droga. Chciałbym cię zniszczyć, bo czuję, że jesteś zbyt niebezpieczna, ale coś mnie przed tym powstrzymuje. Ciężkie mam z tobą życie, a ty moja droga, ze mną, czyż nie? Co mam zrobić? Wydaje się, że najlepiej nic. Czy tego właśnie chcesz? Dzisiaj jest nader dziwne, jakby zwiastujące rychłe odkrycie kart. Czuję, że przyniesie śmierć i zrozumienie wszystkiego.

Wraz z zakończeniem monologu, którego treści sam do końca nie zrozumiał, Albert zatrzymał się na wprost twarzy kobiety.

– Kim jesteś i dlaczego mnie prześladujesz, niewiasto?! – Bezowocnie próbował zaradzić żałosnej sytuacji, w której się znajdował. – Milczysz. – Stwierdził zrezygnowany. – Mogłem się tego spodziewać. Cóż, pewnie czekasz tu na kogoś innego, piękna istoto. Czekaj więc nadal, w niezakłóconej harmonii. Mnie natomiast nie pozostaje nic innego, jak tylko opuścić cię z żalem w sercu, że nie jesteśmy stworzeni dla siebie. – Gdy wypowiedział te słowa, chcąc pożegnać piękną istotę, zbliżył swe usta do szklanej powierzchni, gdzie po drugiej stronie znajdował się majestat ust tajemniczej niewiasty. W tym momencie niewiasta otworzyła oczy, a Albert utonął w głębi ich błękitu.

Nie wiedział ile czasu upłynęło od chwili powalenia go przez tę moc, której doznał na sobie w tamtym momencie. W gruncie rzeczy, wcale go to nie obchodziło. Doświadczał istoty bytu, prawdy zanurzonej w nieskończoności barw i form. W obliczu tak pojętej estetyki, wszystko inne stało się dlań nieistotne. Poznanie, będące konsekwencją owego przeżycia estetycznego, doprowadziło go do odpowiedzi na wszystkie dręczące dotąd pytania. Zrozumiał wszystko: niewiasta w sześciennej mandroli nie była już dla niego tajemnicą. Poznał, że niewinne istnienie, zamknięte w bryle, jest potężnym fundamentem rzeczywistości, w której obracał się do tej pory. Miał wrażenie, że narodził się na nowo, że to, co dotąd było, nie zasługuje już nawet na wspomnienie. Owo katharsis było dla niego nową perspektywą, przez którą spoglądał na otaczającą go Hiperborię.

Wtem, niemiłosierny ból przeszył go na wylot. Albert wykrzywił usta w grymasie oburącz chwytając się za głowę; w niej to bowiem doszukiwał się źródła cierpienia. Ale ból ustąpił tak szybko, jak się pojawił. Mimo tego, dłonie Alberta pozostawały nadal w tym samym miejscu. Pod palcami poczuł coś twardego, coś mającego kształt dwóch nieregularnych stożków. Wyraz jego twarzy przeistoczył się z grymasu w zaskoczenie, przemieszane z lękiem. Ktoś kiedyś twierdził, że dotyk jest poznawczo wyróżniony, jest najbardziej obiektywnym zmysłem. Albertowi jednak nie wystarczał dotyk. Chcąc zobaczyć to, co czuły palce, zbliżył się do lustra. W mieniącym się purpurą świetle Katedry zobaczył mętne odbicie swojej postaci. Jego wzrok spoczął ostatecznie na wyrastających spod blond czupryny, dwóch wykręconych rogach.

*

Gdy Albert skończył opowiadać, spojrzał na Fryderyka, spodziewając się po nim jakiejś reakcji.

– Ile razy ją odwiedziłeś? – sprawa rogów wydawała się nie interesować Fryderyka. Ale jak zauważył Albert, powaga Fryderyka była czymś wyjątkowym.

– Nie wiem ile czasu minęło od tamtej pory, bo spędziłem go z nią – odpowiedział, chcąc tym samym wymusić na Fryderyku kolejne pytanie.

– Po co?

– By być z nią, rzecz jasna – zadowolenie nie znikało z twarzy Alberta.

– I niby co, siedziałeś i się gapiłeś? Na nią? Czy jak?

– Tak i nie.

– Co to znaczy, Albercie, do jasnej cholery! – enigmatyczna odpowiedź Alberta rozgniewała Fryderyka.

– Najpierw siedziałem, czekałem, podziwiałem ją. Potem zabierała mnie do swego świata.

– Że co?! – Fryderyk nie dowierzając temu, co usłyszał, zerwał się z miejsca, na którym siedział.

– To, co słyszałeś – zirytował się Albert. – Siadaj i nie odgrywaj szopki.

– Jak to, zabierała cię do swego świata? W jaki sposób?

– Nie wiem w jaki sposób. Po prostu to robiła. Unosiła powieki, a ja przenikałem do jej świata.

Fryderyk spojrzał na Alberta. Znał go od zawsze. Była to ostatnia osoba, po której mógł się spodziewać oszustwa. Chociaż w tym momencie Albert opowiadał o rzeczach nieprawdopodobnych, to Fryderyk wierzył w każde jego słowo.

– Opowiedz mi o tym świecie, Albercie. Jak tam jest?

– Doprawdy, jest to bardzo dziwne miejsce – rozpoczął patetycznie Albert. Widać po nim było, że z niecierpliwością czekał, aż wreszcie Fryderyk zada mu to pytanie. – Zorganizowany jest przez ludzi w ten sposób, aby był dla nich w miarę znośny, aby mogli w nim jeszcze przeżyć skromnych kilkadziesiąt lat, jakie z dała im natura. Za podstawowe kryterium znośności uczynili sobie systemy wierzeń. Dzięki nim, tworzą dla siebie pozory i urzeczywistniają je w obrzędach. Tym sposobem ludzkość rozciągnęła na siebie pozór własnej wyjątkowości, doszukując się swej genezy w świecie wykraczającym poza ten namacalny – w świecie fikcji. Ludzkość zwie go światem prawdziwym, podczas gdy ten, w którym fizycznie żyje, uważa opacznie za antytezę tamtego. Ów świat prawdziwy ludzkości stanowi punkt oparcia dla systemów wierzeń. Nie jest więc błędem twierdzić, że ludzkość żyje iluzją. Aż dziw bierze, że przez tysiąclecia nie otrząsnęła się z tego, pełnego dewiacji, onirycznego stanu. Ciężko nazwać to normalnością, ale tak właśnie jest w świecie Wioletty.

– Jej świat jest więc zbudowany na projekcie mitycznym – Fryderyk wyłapał wątek z monologu Alberta. – Jest nieprawdopodobny.

– Zgadzam się – przyznał Albert, zły na siebie, że nie zwrócił na to wcześniej uwagi.

– Nie zastanowiło cię, dlaczego tak się dzieje? – pytał w pełni powagi Fryderyk.

– Byłem tam zaledwie kilka razy, lecz mimo to, pewnych prawideł rzeczy nie można przeoczyć. Tym samym, dla wprawionego analityka, wnioski same się nasuwają.

– Na przykład, jakie?

– Chociażby to, co właśnie ci powiedziałem.

– Powiedz mi jeszcze Albercie, czy fakt, że przymiotem ludzkości jest śmiertelność, wpływa na inicjację tego projektu mitycznego?

– Ależ oczywiście, Fryderyku!

– Zaskakująca sprawa z tym projektem mitycznym i jego mocą iluzji. Jeśli prawdą jest to, co powiadasz, to dzięki iluzji można utonąć w upojeniu.

– Nie inaczej – odparł Albert. – W świecie Wioletty istnieje jeden, wyjątkowy trunek, którym są odurzeni niemalże wszyscy. Nie znając prawdy o istocie świata naturalnego, ludzkość powodowana udręką, stworzyła ów trunek w akcie desperacji. Być może cię zaskoczę Fryderyku, ale trunek ten zawarty jest w jednym pojęciu.

– Być nie może! – Fryderyk wykrztusił z siebie, szczerze nie dowierzając, po czym wytrzeszczył oczy. – Poją się jednym pojęciem?

– Wiem, niewiarygodne, a jednak prawdziwe.

– Co to za pojęcie, Albercie? – Niecierpliwił się Fryderyk.

– Owo pojęcie to bóstwo – odpowiedział pełen opanowania Albert. Widząc, że Fryderyk z zapartym tchem oczekuje na rozwinięcie podjętego wątku, zdecydował się rozwinąć kwestię. – Ludzkość rozszerzyła zakresowo to pojęcie do tego stopnia, że wreszcie straciła nad nim kontrolę. Została przez nie wchłonięta. Bóstwo zaczęło odtąd żyć na pożywce umysłów ludzkości.

– Owo bóstwo musi więc być tej samej natury, co my, Albercie! – Fryderyk szeroko otworzył oczy.

– Podobnej, lecz nie tej samej – poprawił go Albert. – Bóstwo jest fikcją, podczas gdy my, jesteśmy iluzjami.

– Racja – przyznał Fryderyk. – Nie zmienia to jednakże zasadniczej sprawy, że chociaż jest fikcją, to może przeniknąć do świata fizycznego.

– Różnica tkwi w tym, dzięki komu tam się przenika – sprostował Albert. – W naszym przypadku, jest to Wioletta. Dzięki woli Wioletty mogłem opuścić nasz świat i zaistnieć w świecie fizycznym. W przypadku bóstwa, do istnienia powołują ludzie w liczbie milionów.

– To zasadnicza różnica, przyznaję. Wybiegnijmy jednak myślami nieco dalej.

Fryderyk wydawał się być do reszty zaabsorbowany tematem i z pragnieniem wyłapywał każde słowo Alberta. Widocznie nie przeszkadzała mu już jego obecność.

– Nasze istnienie zależy wyłącznie od jednej osoby – kontynuował Albert. – Mimo to, rozwinęła się w nas świadomość. Jeśli istnienie bóstwa zależy od milionów ludzi, to jego świadomość musi być po stokroć bardziej rozwinięta od naszej. Suma mocy tkwiąca w zbiorowej świadomości, która go powołuje, musi być potężna.

– Nie myślałem wcześniej w tych kategoriach – Albert poddał się chwilowej refleksji. – Jedno pojęcie, a taka moc!

– Rzec by się chciało, że słowo ciałem się stało!

– Oto idealny narkotyk. Istne opium ludu!

– Nie inaczej.

– A ona? Czy Wioletta też się poi tym narkotykiem?

– Skądże! Nie dla niej ten narkotyk! Ona tworzy alternatywny, autonomiczny świat. Nasz świat, Fryderyku! Hiperborię, oderwaną od świata, w którym sama żyje! Jeszcze do nas nie dotarła, ale już się zbliża.

– W jaki sposób chce się tutaj dostać?

– Mocą swej woli, Fryderyku – odpowiedział natychmiast Albert. – W końcu sama stworzyła Hiperborię. Istnienie tej krainy leży u podstaw jej woli.

– Ale przecież Wioletta jest śmiertelna, przecież wiemy o tym dobrze – przypomniał Albertowi Fryderyk. – Jeżeli przeniknie do wymiaru własnych wyobrażeń, to w jaki sposób te wyobrażenia będą trwać? Na jakiej podstawie? – zastanawiał się Fryderyk.

– Zgadza się. Jednak zważ na to, że jednostka wybitna, mocą swej woli, może uczynić byt nieśmiertelny i osadzić na nim nasz świat. To jest jednoznaczne z jego wiecznością. W przypadku bóstwa, ten problem nie istnieje – zauważył Albert. – Dopóki populacja będzie trwać i podtrzymywać wiarę w tę nadprzyrodzoną istotę, dopóty istota ta ma zapewnioną egzystencję. Nasz przypadek jest jednak bardziej skomplikowany. Istnienie Hiperborii, a więc i nas samych jako jej mieszkańców, wymaga odpowiedniej podstawy bytowej. Wydaje mi się, że najlepszym materiałem, na którym osadzić mogłaby się Hiperboria jest literackie dzieło sztuki.

Zainteresowanie Fryderyka zostało na tyle rozbudzone, że mógłby słuchać w nieskończoność tego, co Albert prawił o nieprawdopodobnych rzeczach. Jeżeli wówczas ktoś spojrzałby w jego oczy, zauważyłby w nich, że od środka zjada go niewiarygodnie wielka ciekawość. Faktycznie, Fryderykowi coś chodziło po głowie. Jakaś drobna myśl zakorzeniła się w jego umyśle i w bardzo szybkim tempie rozrastała się we wszystkie możliwe strony, aż wzmogła w nim lęk. Nieposłuszne myśli zostały szybko poskromione. W obawie, że Albert może domyślić się jego rozterek, Fryderyk zapytał, zmieniając temat:

– Jaka ona jest, Albercie? Jaka jest Wioletta?

– Jest bardzo specyficzną istotą – podjął Albert, nie dostrzegając konsternacji dyskutanta. – Jej sposób bycia i wszelkiego rodzaju gesty, są jakby rodem z teatru – przesiąknięte umiarkowaną subtelnością. Efekt tego jest taki, że Wioletta to postać jedyna w swoim rodzaju. Pewnego razu zapytała, jakie budzi we mnie uczucia. Odpowiedziałem więc w najprostszy z możliwych sposobów, rzecz jasna, zgodnie z prawdą, iż żywię do niej uczucie nad wyraz wspaniałe. Jest w niej coś, co pozwala mi otworzyć się przed nią całym sobą, mówić dosłownie wszystko, o czym myślę. Wiem, że mnie w pełni rozumie. Ilekroć na nią patrzę, widzę nieskazitelną subtelność.

– Chciałbym ją zobaczyć Albercie, czy to możliwe? – zapytał wprost Fryderyk.

– Dobrze więc, chodźmy do niej.

Albert przystał na propozycję bez krzty sprzeciwu, zupełnie nie rozpoznając ukrytych intencji Fryderyka.

*

Katedra z Portalem Temporalnym była starą, zniszczoną, monumentalną budowlą, znajdującą się u podnóża Gór Katedralnych. Była niemal zupełnie zarośnięta wiekowym bluszczem. Spod, gdzieniegdzie odpadającego tynku, rzucała się w oko rdzawa czerwień cegieł, stanowiących pierwszy krok do poznania struktury szkieletu tej budowli. Była niczym widmo. Prowadzącą do niej drogę, znał zarówno Fryderyk, jak i Albert. Każdy z nich lubił chadzać w te rejony indywidualnie. Nastrój tej okolicy idealnie nadawał się na refleksje. Rozłożyste korony dzikich drzew, gęsto zarastających rozległy teren przy Katedrze, pnących się metrami wzwyż, ich dostojność i ożywione kolory, nadawały temu miejscu wprost baśniową otoczkę. Faktycznie, można tu było usystematyzować rozproszone myśli, zapomnieć o tym wszystkim, co ukrywa się pod pojęciem intencjonalnej rzeczywistości.

Albert i Fryderyk stanęli przed lustrem.

– Nigdy bym nie powiedział, że to lustro pozwala wejść do wnętrza Katedry – dziwił się Fryderyk stojący teraz naprzeciw zwierciadła odbijającego wnętrze komnaty, z którego przed chwilą obserwował tęczę.

– A jednak.

Albert postąpił krok naprzód tak, że szklaną powierzchnię miał na wyciągnięcie ręki. Kiedy dotknął ją dłonią, znajdujące się tam kształty rozmyły się. Najpierw włożył rękę, potem wszedł cały. Fryderyk patrzył na to z nieukrywanym zaskoczeniem, a gdy Albert zniknął z jego pola widzenia, zawahał się. Chwila niepewności nie trwała jednak długo. Naśladując Alberta, przeszedł przez lustro.

Obaj znaleźli się w głównej nawie Katedry, obok lustra, delikatnie kołyszącego się na metalowym statywie, do którego przytwierdzona była drewniana rama lustra.

– Trzeba naoliwić zawiasy. Niemiłosiernie ranią uszy – wycedził Fryderyk.

Albert spojrzał na niego chłodnym wzrokiem i powiedział:

– Czy ty w ogóle odczuwasz powagę sytuacji i miejsca?

– Jasne, że odczuwam – odparł Fryderyk, nieco zniesmaczony tym, że towarzysz nie podchwycił żartu.

– Chodźmy – oznajmił Albert.

Otaczała ich przestrzeń monumentalnej budowli, zwieńczonej u góry kopulastym, wykonanym z czarno-białych płytek sufitem, z którego zwisał wielki, wysadzany diamentami żyrandol. Nieco podniszczone płaskorzeźby na suficie wokół żyrandola, wywoływały wrażenie jakby ze ścian próbowały wydostać się człekokształtne twory. Były pokryte rozproszonymi, lecz intrygującymi zarazem wzorami. Ten wygląd zamrożonych w bezruchu postaci powleczonych ornamentyką, potęgował nastrój grozy. Wzmacniany był dodatkowo przez wiązki światła wpadającego tu przez znajdujące się wysoko, ogromne okna zdobione purpurowymi mozaikami. Prostokątna, o znacznej powierzchni podłoga, na której stali, wyłożona była marmurowymi kafelkami. Wreszcie, oczom Alberta i Fryderyka ukazały się szerokie schody prowadzące do ołtarza u samego końca nawy głównej, gdzie w promieniach wątłego światła migotała sześcienna krypta z nagą kobietą w środku. Jedno trzeba przyznać – przestrzeń, którą byli otoczeni została tak skonstruowana, że bez krzty zakłamania można było powiedzieć, że żyje własnym życiem. Kto znalazł się w tym miejscu, nieodparcie musiał zmierzyć się z obecnością czegoś, co odczuwał całym sobą, co dodatkowo było wzmacniane przez architekturę wnętrza. Również ołtarz robił wrażenie. Fryderyk jednak wydawał się być obojętny na te przestrzenne powaby. Interesowała go tylko jedna rzecz – spotkanie z Wiolettą. Dopiero teraz poczuł unoszący się w powietrzu zapach odpychających chemikaliów.

– Jak do niej w ogóle dotarłeś, Albercie – zapytał Fryderyk, wchodząc ślimaczym krokiem na kilkunastometrowej długości schody. Celował wzrokiem w przebijające się spod blond czupryny rogi przewodnika-towarzysza, znajdującego się o kilka stopni przed nim.

– Wleczesz się jak żółw – oznajmił Albert, odwracając się w stronę Fryderyka.

– Idę przecież, nie widzisz? – Fryderyk nieznacznie przyspieszył. – No więc, jak do niej dotarłeś? – ponowił pytanie.

– Sam nie wiem – odpowiedział Albert. – Chyba intuicja, a może czysty przypadek?

– Że też i mnie się coś takiego nigdy nie przytrafiło – Fryderyk nadal pozostawał w tyle. Wciąż jednak nie spuszczał wzroku z rogów Alberta.

– Daruj sobie te wścibskie komentarze, Fryderyku – powiedział Albert, stając na wysokości ołtarza.

– Wiesz, co mnie zastanawia?

– Co takiego?

– Czy jeśli popatrzę jej w oczy, to też wyrośnie mi to z głowy?

– Przekonamy się. A co, strach cię obleciał?

– Skądże znowu – skłamał Fryderyk. – Tylko się zastanawiałem, nic poza tym.

– Jasne.

Obaj stali już przed sześcienną kryptą, unoszącą się w powietrzu i wirującą powoli wokół własnej osi. Spoczywająca wewnątrz niewiasta pozostawała w bezruchu.

– Niebywałe – wyszeptał mimowolnie Fryderyk, kiedy jego oczom ukazała się majestatyczna, sześcienna mandrola, wypełniona cyjanową cieczą, ze znajdującą się wewnątrz niewiastą. – Doprawdy, niebywałe w swej istocie, jak i niebywałe w swym przedstawieniu.

Widząc zachwyt Fryderyka, osoby cynicznej z natury, Albert nie mógł się powstrzymać przed odrobiną złośliwości, z którą tak często spotykał się ze strony towarzysza. Ostatecznie zaniechał jednak nikczemnego zamiaru. Nadal uważał, że moment nie jest odpowiedni, trzeba zachować powagę sytuacji – myślał. Ignorując więc wyraz zachwytu towarzysza, zwrócił się w stronę kobiety w mandroli.

– Witaj Wioletto – wyszeptał, lecz odpowiedziała mu jedynie głucha cisza. Kobieta pozostawała niewzruszona.

– Nie jest zbyt rozmowna – podsumował Fryderyk.

– Nie rozumiem – głowił się Albert. – Zdarza się to pierwszy raz.

– Pewnie dlatego, że przywlokłeś mnie tu z sobą.

– Może masz rację – Albert zdecydował się na odrobinę złośliwości. – Już sama twoja obecność potrafi zirytować i wprawić we frustrację.

– A to ci dopiero! – Fryderyk ostentacyjnie roześmiał się. – Ja zachowuję się tak, jak stworzyła mnie Wioletta! Niezbadane są wyroki Wioletty!

– Jesteś niegodzien tego świata. Nie dziw się, że Wioletta nie chce przed tobą otworzyć oczu. Założę się, że nigdy tego nie zrobi. Możesz tu sterczeć w nieskończoność. Ja wychodzę. Udanej egzystencji, mój drogi przyjacielu!

Albert nie czekał, aż Fryderyk cokolwiek mu odpowie. W zasadzie, było mu to zupełnie obojętne. Po chwili nie było go już w Katedrze.

Fryderyk natychmiast ruszył za towarzyszem z zamiarem opuszczenia tego miejsca. Zatrzymał się jednak przed zejściem z ołtarza.

– Skoro nie jestem godzien tego świata, to w jakim celu powołała mnie do istnienia?! – krzyknął, a echo rozniosło się po całej Katedrze.

Gdy pogłos przeminął, Fryderyk zatopił się w ciszy, jakby naiwnie spodziewając się, że ktoś mu odpowie. W pomieszczeniu nie było już jednak nikogo, prócz niego i Wioletty. Purpurowe światło, wpadające tu z okien, tańczyło w półmroku, po czym ginęło w mandroli, niczym pochłaniane przez nią.

– Dziwne – mruknął pod nosem Fryderyk, patrząc na wiązki światła koncentrujące się wokół krypty i przenikające następnie do wnętrza mandroli. – Doprawdy, dziwne zjawisko.

Nagle coś znienacka poruszyło się w jego świadomości. Mimowolnie utkwił wzrok w kobiecie otoczonej szklaną kryptą, jakby w niej doszukując się przyczyny niepokoju. Lecz ona nadal bezwładnie unosiła się w cyjanowej cieczy. Mimo to, wiedziony wewnętrznym niepokojem, a zarazem ciekawością, podszedł do niej. Jego wzrok spoczął na niewiaście – najpierw na jej nagim ciele, potem na włosach koloru miedzi, następnie na anielsko bladej twarzy. Wpatrywał się w nią długo, nie czując wcale upływających chwil. Był zawieszony między niebem a ziemią. Wiedział jednak, że nie jest to jeszcze owo uczucie metafizyczne, którego doznał Albert, a jedynie zwyczajne przeczucie nastania rzeczy nieprawdopodobnych, być może nieosiągalnych. Mimo to, sycił się tą kobiecą estetyką, niczym wysokiej klasy narkotykiem.

Wtedy w jego świadomości rozległo się głuche wołanie, jakby wydobywające się z dna studni. Narastało z każdą chwilą tak, że wkrótce mógł rozszyfrować treść, którą niosło za sobą.

– Pisz! Pisz niewolniku! – Słyszał w swym wnętrzu, a wołanie przeistaczać zaczęło się w krzyk, następnie we wrzask przyprawiający go o mdłości, rozsadzający głowę. Chwycił się za nią oburącz, w naiwności sądząc, że czynem tym stłumi ból. W końcu upadł na podłogę, a z jego gardła wydobył się jęk bezradności i rozpaczy.

Wtem wszystko ucichło. Fryderyk, leżąc nadal na podłodze, próbował jeszcze zrozumieć to, co zaszło. Kątem oka zauważył, że kobieta w krypcie jest teraz oparta rękami o szklaną powierzchnię sześciennej mandroli, i patrzy prosto na niego cyjanowym spojrzeniem. W przerażeniu odwrócił się, by nie paść ofiarą tego żrącego koloru. Próbował poderwać się na równe nogi i uciec stąd daleko. Lecz pragnienie spełzło na niczym. Strach wziął górę i nogi zwyczajnie odmówiły posłuszeństwa, były jak z waty. Jedyne, co udało mu się osiągnąć w jego spazmatycznym przebieraniu kończynami, to nieznaczne powiększenie dystansu między nim, a kryptą.

– Wio-let-to – wydusił w końcu z siebie, lecz nie odważył się na nią spojrzeć.

– Pisz niewolniku! – usłyszał ponownie.

Tym razem obyło się bez bólu rozsadzającego głowę. Fryderyk nie mógł myśleć o niczym innym, poza tym wyłącznie, że musi pisać.

– Nie mam czym pisać, ani na czym pisać! – zdobył się na śmiałą odpowiedź.

– Mylisz się! Spójrz na mnie!

Fryderyk, nie był w stanie stawiać dłużej oporu. Słowa Wioletty były wszechmocne. Nic dziwnego, skoro wypowiedziane zostały przez „kolumnę świata”, w którym istniał. Wioletta władała przyczynowością. Pokornie spojrzał w jej oczy.

Cyjan, który w nich zobaczył, nie miał sobie równych. Był tak dostojny, że Fryderyk poczuł bezsens swej egzystencji. Kolor oczu, choć przysłonięty zalegającym w Katedrze półmrokiem, był tak żywy, że aż chciało się go dotknąć. Ból ponownie przeszył skronie Fryderyka, lecz zaraz ustał, a on nie zdążył nawet w porę zareagować. Nie spuszczając wzroku z Wioletty, sięgnął ręką w miejsce, gdzie spodziewał się znaleźć symbol naznaczenia. Był przejęty, oddychał nieregularnie, a jego wzrok, jak raz spoczął w głębi cyjanowych oczu Wioletty, tak teraz pozostawał tam zniewolony. Fryderyk wyczuł dłonią dwa ostre zakończenia wyrastające z jego głowy. Stało się. Był naznaczony. Musiał pisać, taka była wola Wioletty, a jemu nie pozostało nic innego, jak tylko poddać się konieczności. Wiedział, co ma pisać, wiedział czym i na czym pisać. Zniewolony cyjanem czekał aż Wioletta zamknie swe oczy. Gdy to uczyniła Fryderyk rzucił się pędem w stronę stojącego opodal lustra. Spojrzał mimochodem na swoje odbicie, a w szczególności na zdobiące jego głowę rogi, po czym, zdecydowanym ruchem dłoni, przewrócił lustro. Podniósł jeden z kawałków szkła, które wyleciało z ramy po tym, jak uderzyło o podłogę. Kawałkiem szkła zrobił nacięcie na przedramieniu. Ze stojącego na regale cylindra, wyciągnął jedno pióro, przygotowane już do użycia. Następnie zanurzył przyciętą dudkę w płynącej z jego przedramienia krwi i podszedł do jednej ze ścian Katedry. Rozpoczął pisanie: Oto historia o niemającej sobie równej miłości Alberta i Wioletty, uwięzionych na wieki w Halleitil, mieście Hiperborii – głosiło pierwsze zdanie. Fryderyk zaczął zapełniać ścianę kolejnymi. Ręka ociekała mu krwią, lecz on wydawał się tego wcale nie dostrzegać. Bardziej przejęty był spisywaniem na ścianie wersów, aniżeli tym, że zaraz może nastać kres jego istnienia. Wreszcie zakończył swe dzieło. Odstąpił na krok od ściany, aby objąć wzrokiem i nasycić się tym, co stworzył. Nie było mu to jednak dane.

– A teraz czyń swoją powinność! Zabij Wrońskiego! – Usłyszał, mrożący krew w żyłach głos Wioletty. Spojrzał na nią, w jej ponownie otwarte oczy, w cyjan. W momencie stracił przytomność.

 

Koniec

Komentarze

Niestety wzywają mnie obowiązki, więc będę musiał dokończyć lekturę później. Póki pamiętam, co już wiem:

Na początku tekstu udało Ci się zbudować fajny klimat luźnej pogawędki przy herbacie.

 

Poważnym problemem są za to powtórzenia. Na przykład:

Za nią, w stronę bazyliki na starówce, widoczna była wieża, wysokością zbliżona do wysokości Katedry. Owa wieża była dominalną siedzibą Alberta i swym dostojeństwem oraz rangą nie odbiegała od świetności wieży Fryderyka, z której obejmował on teraz wzrokiem majestatyczny kompleks katedralny. Obie wieże

Tak samo, masz Fryderyka na Fryderyku  – musisz użyć jakichś synonimów lub peryfraz.

Dziękuję za te uwagi. Oczywiście zgadzam się z nimi i będę nad nimi pracował. Domyślam się, że problemem może być też interpunkcja. Mam jednak nadzieję, że te, oraz zapewne inne błędy, nie zniekształcają fabuły na tyle, aby była ona odpychająca.

Pozdrawiam i czekam na dalszą krytykę,

K.P.

Powiem tak: obawiam się, że za głupia na to jestem, bo nie rozumiem pointy. Nie wiem, czy w tej sytuacji wypada mi zgłaszać uwagi, ale jednak zgłoszę: uważam, że początkowa pogawędka bohaterów jest zbyt długa, trąci osiemnastowieczną powiastką filozoficzną, a jej czas jednak minął.

Z założenia, początkowa rozmowa miała mieć charakter dialogu na temat natury iluzji, aby wprowadzić czytelnika w świat, w jakim egzystują dwaj bohaterowie. Jest to o tyle potrzebne, że w dalszej części, z perspektywy tego właśnie świata, opisywany będzie świat Wioletty – ten nieprawdopodobny, czyli ten, w którym żyjemy, “nasz”. (Nawiasem: jeśli ktoś się dobrze wczyta, to uświadomi sobie, że z perspektywy “naszego” świata ten, w którym żyją dwaj bohaterowie powinien wydać nieprawdopodobny, a rozmowy w nim prowadzone – nieaktualne).

Odnośnie wrażenia – nie będę się spierał;) Jednak początkowa pogawędka bardziej trąci dziewiętnastowieczną powiastką filozoficzną niż osiemnastowieczną – czołowi myśliciele, których poglądami się inspirowałem to Nietzsche i Scheler. Jeśli uda się komuś doczytać do końca tego rozdziału, to powinien się przekonać, że w gruncie rzeczy początkowa pogawędka na temat natury iluzji stanowi wprowadzenie do szerszego i nadal aktualnego problemu na temat natury umysłu ludzkiego i konstruowanej przez ten umysł rzeczywistości.

Pozdrawiam,

K.P.

Bez bicia przyznaję, że nie ja tekst, ale on mnie zmógł. Przykro mi, że tak niewiele mam do napisania, ale cóż, tak bywa, gdy nie należy się do grupy potencjalnych odbiorców tekstu. Gdyby podkładem była nie filozofia, lecz neurobiologia…

Potencjalną grupą odbiorców tego tekstu wcale nie jest grupa związana z jakąś dyscypliną nauki, czy pseudonauki (filozofii). Potencjalnym odbiorcą jest każdy czytelnik – po prostu. (Czy potencjalną grupą odbiorców tekstu, w którym np. mowa o magii są alchemicy?). Domyślam się, że mój tekst zwyczajnie nie przypadł ci do gustu:) (być może jest nieumiejętnie napisany). W każdym razie, dziękuję ci za poświęcony czas no i za komentarz :)

Pozdrawiam,

K.P.

Jest, rzekłbym, taki statyczny, niezmienny w powolnym rytmie – przynajmniej do miejsca, do którego dotarłem, do około połowy.

Pozwolę sobie na drobną sugestię, Konradzie. Piszesz, że nie adresujesz tekstu do żadnej skonkretyzowanej grupy czytelników. OK, założenie najczęstsze i że tak napiszę najlogiczniejsze – ale dlaczego, w takim razie, bazujesz (przynajmniej w tym rozdziale) na czymś tak mało chwytliwym, jak nieco przebrzmiałe filozofie?

Za to podoba mi się pomysł wykorzystania dzieła literackiego jako “źródła i fundamentu” danego świata. Może więcej o tym, mniej o transcendencjach?

Już odpowiadam. Po pierwsze zgadzam się w 100%, że tekst jest statyczny – może zanudzić. Jest tak, ponieważ cel tego rozdziału to zapoznanie czytelnika z naturą świata Wioletty, a więc z iluzją. Nie jest to byle jaka iluzja, dlatego chciałem o niej nieco popisać;)

Druga rzecz – w innych rozdziałach porzucam tę monotonię (tak mi się przynajmniej wydaje:)) i koncentruję właśnie na owym fundamencie świata.

Pytanie, jakie może się nasunąć w tym momencie – dlaczego wrzuciłem rozdział najcięższy i najbardziej statyczny? Ponieważ ten wydawał mi się być bliski literaturze o tematyce fantasy. Cała powieść to głównie kryminał przeplatany kilkoma rozdziałami, których akcja rozgrywa się w opisanym wyżej świecie:)

Cóż mogę na to odpowiedzieć? Tylko klasycznie: na tym polega bieda z fragmentami, za tym kryje się ryzyko niewłaściwego odbioru i mylnej w związku z tym oceny tekstu, że nie znamy reszty, która może odmienić odbiór.

Jeśli uda mi się już wszystko dopiąć na ostatni guzik, to wrzucę jeszcze kilka fragmentów. Póki co, to muszę wyeliminować powtórzenia w powyższym tekście, bo dopiero teraz widzę, że jest ich sporo. Jeszcze raz dzięki, że poczytałeś i wyraziłeś opinię.

Oj, ciężko przez to przebrnąć. Tak powolny, statyczny styl zdecydowanie nie należy do moich ulubionych. Historia ma w sobie element wciągający, ale statyczność bardzo utrudnia odbiór. Przynajmniej dla mnie. 

Poza tym proponowałbym jednak wrzucać tu skończone teksty, nie fragmenty, bo sam widzisz, że nie spotykają się ze zbytnią aprobatą.

Tak, już powoli zaczynam sobie to uprzytamniać, że tak monotonny tekst, wycięty z całości raczej nie powinien przyciągnąć niczyjej uwagi ;) Mimo wszystko, cieszę się, że rzuciłeś na to okiem. Na pewno nie spodziewałem się aprobaty. Ponieważ to mój pierwszy tekst literacki, sądziłem raczej, że będzie znacznie gorzej niż jest – pod względem krytyki ;)

Pozdrawiam,

K.P.

Uch. Już pierwsze zdania uprzedziły mnie do tekstu.

 

Fryderyk odłożył książkę na stół, po czym sięgnął po łyk zaparzonej przed chwilą kawy. Próbując jej smaku, odruchowo obrzucił wzrokiem otaczające go pomieszczenie.

Jak się sięga po łyk? Stoi sobie taki z boku i czeka, aż się go weźmie?

Co to znaczy “próbować smaku”? Smakować, sprawdzać jak coś smakuje– o takich konstrukcjach słyszałem (i czytałem), natomiast próbowanie smaku brzmi trochę zastanawiająco. Przynajmniej w mojej ocenie.

“Otaczające go pomieszczenie” – to naturalne, że skoro obrzucił wzrokiem pomieszczenie, to będzie to to, w którym się znajdował. Dodawanie cytowanego wyrażenia tylko przeszkadza w czytaniu.

 

Dalej widać przesadną szczegółowość. Nie dość, że podajesz wymiary pomieszczenia, to jeszcze katujesz czytelnika dokładnym opisem każdej czynności wykonanej przez Fryderyka. Zbędnym opisem. Zresztą, nie tylko Fryderyka tak drobiazgowo opisujesz – tekst jest pełen wielu zbędnych, wydłużających lekturę i nużących słów.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Racja z tym sięgnięciem po łyk kawy ;) Zabawnie to wygląda, nie ukrywam. Zgodzę się też z zarzutem “otaczającego pomieszczenia” – zupełnie jest to zbędny dodatek. Zresztą, obecnie jak patrzę na to zdanie to wyraz “obrzucić” całkowicie mi nie pasuje i zaraz go zmienię.

Co do “próbowania smaku” moim skromnym zdaniem, nie masz racji. Równie dobrze można wytykać komuś, że używa zwrotu “jeździ na rowerze”, a nie “jeździ rowerem”. Na upartego można sprowadzić rzecz do absurdu twierdząc, że “siedzi się na rowerze, który jedzie dzięki temu, że rowerzysta pedałuje”… Krótko, rzecz sprowadza się do pytania, czy reguły języka można sprowadzić do  reguł logiki. To, że wcześniej nie spotkałeś się z tym problematycznym zwrotem, wcale nie znaczy, że go nie ma, a nawet jeśli, to już tylko kwestia smaku, czy ci się podoba, czy nie.

Co do drobiazgowych opisów – podobnie jak wyżej, kwestia smaku…

A ten nieszczęśliwy łyk, po który się sięga – dokładnie tak, jak napisałeś, stoi sobie z boku, i czeka, szczególnie z rana na mnie, aż go wezmę ;)

Jeszcze drobna kwestia merytoryczna. Mój tekst składa się z nużących zdań, a te z wyrazów, a nie jak sugerujesz, słów. Słowa brzmią wyłącznie wtedy, kiedy się je wypowiada i z tego powodu są słowami;)

Ostania rzecz. Mimo wszystko, cieszę się, że sięgnąłeś po tekst i trochę poczytałeś. Dziękuję też za komentarz. Pozmieniam to, co sugerowałeś i co jest nietaktowne w kwestii estetyki zdania. 

Pozdrawiam z Krk,

K.P.

Nowa Fantastyka