- Opowiadanie: borias - Nowy początek

Nowy początek

Fanfiction w wiedźmińskim uniwersum, który przedstawia Pierwsze Lądowanie, czyli pojawienie się ludzi w Delcie Pontaru. Ani w Sadze, ani w opowiadaniach AS nie powiedział o tym za dużo, więc jest okazja, aby lukę wypełnić. Zapraszam do czytania i życzę miłej lektury.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Nowy początek

 

Yan’beccah zanosił gorące modły do swoich bogów. Lud Bruzi potrzebował ich pomocy jak nigdy dotąd. Nie tak dawno temu pojawili się najeźdźcy. Yan’beccah był tym przerażony. Nie bał się ludzi, nie bał się też śmierci, ale od ich przybycia stała się rzecz o wiele gorsza.

Yan’beccah był szamanem. Człowiekiem bardzo cenionym wśród swojego ludu, ponieważ jako jeden z nielicznych potrafił władać mocą i posiadł także bardzo rzadką umiejętność słyszenia głosu bogów – Kurche i Perkunisa – i przekazywania ich woli swemu ludowi. Jednak od pewnego czasu zaczęło się to zmieniać. Dokładniej – stało się to pojawienia wśród ludu Bruzi człowieka, który przywędrował z bardzo daleka. Mówiono, że z tajemniczych krain, hen, za ziemiami Jaćwingów, Galindów i Lechitów. Przybysz ten mówił o nowym bogu. Bóg ten miał być jedyny i prawdziwy, kiedyś nawet pojawił się wśród ludzi i oddał za nich życie – przynajmniej tak mówił wędrowiec. Co za głupoty! Bóg żąda posłuszeństwa i ofiar! To wyznawcy powinni być gotowi oddać za niego życie! Wędrowiec gościł przez jakiś czas w osadzie aż do momentu, kiedy szaman miał wizję zesłaną mu przez Perkunisa. „Przybysz musi umrzeć” – huczał głos zagniewanego bóstwa pod sklepieniem czaszki pogrążonego w transie szamana. – „Ja jestem waszym bogiem!”

Perkunis miał rację. Kiedy Yan’beccah otworzył kamiennym nożem piersi przybysza i złożył jego serce na ołtarzu, był pewien, że postąpił właściwie. Lud Bruzi żył w pokoju przez kilka lat. Aż do tej chwili…

Wojownicy Jaćwingów i Galindów donosili o strasznych żelaznych ludziach, którzy pojawiali się nagle, zabijali wszystkich, a osady puszczali z dymem. Na śmierdzących spalenizną i trupem pobojowiskach stawiali swój znak – dwa czarne, drewniane bale, jeden w poprzek drugiego. Na wiecach huczało od najróżniejszych wieści, jednak wszyscy byli zgodni co do tego, że celem przybyszów było tylko zabijanie. Szaman zastanawiał się, co to może oznaczać. Głosy Perkunisa i Kurche, które do tej pory słyszał bardzo wyraźnie, przycichły. Moc, dzięki której samym tylko gestem lub przyłożeniem rąk leczył rany i choroby swojego ludu, zdawała się zanikać i to właśnie było najgorsze. Yan’beccah podejrzewał, że ma to coś wspólnego z nowym bogiem i jego przerażającymi żelaznymi wojownikami. Strach przed nimi i ogromna danina krwi, którą płacił lud Bruzi powodowały, że starzy bogowie coraz bardziej słabli. Dlatego szaman od wielu dni modlił się i prosił o radę przede wszystkim mądrą boginię stworzenia Kurche. Odpowiedź jednak nie nadchodziła…

Pewnego dnia, kiedy szaman jak zwykle przebywał w świętym gaju, w swoim chramie i prosił bóstwa o pomoc i radę, przybył do niego Windak. Był on jednym z wojennych wodzów wybranych przez ostatni wiec, aby poradzić sobie z zagrożeniem ze strony żelaznych ludzi.

Wewnątrz świątyni było prawie całkiem ciemno, w głębi, w półmroku pochylało się nad kamieniem ofiarnym straszne wyobrażenie Perkunisa – prymitywny, grubo ciosany bałwan z naszyjnikiem z ludzkich czaszek, obryzgany krwią swoich ofiar. Po bokach boga paliły się niewielkie ogniska, płomienie miały zielonkawy kolor, dym z nich zawijał się w fantastyczne kształty, oplatał posąg. Powietrze było gęste i ciężkie od oparów ziół. Miało się wrażenie, że bóg spogląda z góry na ludzi, ale spojrzenie to jest pełne furii, chęci niszczenia i nienawiści. Yan’beccah widział, że od chwili wizyty dziwnego człowieka, który opowiadał o swoim jedynym bogu, bestialskie oblicze wyobrażenia Perkunisa stało się jeszcze bardziej dzikie i przerażające. Szaman doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego bogowie są bardzo zazdrośni i niszczą wszystko i wszystkich, którzy staną im na drodze.

– Perkunis był nam przychylny – Windak z szacunkiem skłonił głowę przed szamanem. – Żelaźni ludzie zapłacili cenę krwi. – Wskazał ręką za siebie, w stronę wyjścia z chramu.

Yan’beccah podniósł się, szybko wyszedł na zewnątrz. Wojownicy Windaka znosili właśnie głowy pokonanych wrogów i układali je na stos przed chramem Perkunisa.

– Wielkie zwycięstwo! – Windak wzniósł ręce, obrócił się w stronę swoich wojowników. – Perkunis!

Wojownicy wznieśli zaciśnięte pięści, z ich ust wydarł się chrapliwy wrzask tryumfu. Szaman był zadowolony, pozwolił sobie na nikły uśmiech i patrzył na głowy wrogów. Jasne włosy był splątane, posklejane krwią, oczy wywrócone, usta otwarte w bezgłośnym krzyku. Tak, Perkunis był wyraźnie usatysfakcjonowany ofiarą, Yan’beccah wyczuwał to doskonale.

– Błędem było atakowanie naszych wrogów! – ryknął znów wódz. – Żelaźni ludzie nic nie robią sobie z naszych wojowników i naszej broni. Ja, Windak, znalazłem jednak sposób! Przybysze w puszczach są jak małe dzieci. Patrzą, a nie widzą! Słuchają, a nie słyszą! Kiedy nocą legli w swoich szałasach, Bruzi łatwo mogli ich zabić! Nie mieli na sobie żelaza! Nie mieli go też w rękach! Dziś świętujemy wielkie zwycięstwo, a głowy pokonanych wrogów ofiarujemy Perkunisowi!

Wojownicy ryknęli, szaman pokiwał z aprobatą głową.

– Bóg raduje się wraz z nami, bracia! Przyjął ofiarę i chce więcej!

Windak pochylił głowę z szacunkiem, reszta wojowników poszła za jego przykładem.

– Tak się stanie.

 

***

 

Mijał czas, a lud Bruzi żył w pokoju i dostatku. Jednak straszni żelaźni wojownicy, wyznawcy jedynego boga, znów pojawili się na południu, niosąc ogień i śmierć. Siła starych bogów słabła. Zginął w walce mężny Windak, ginęli inni wojenni wodzowie, których wybierały kolejne wiece. Wyznawcy jedynego boga z uporem parli na północ. Yan’beccah znów żarliwie się modlił, jednak bogowie ludu Bruzi milczeli.

Gdy szaman nie mógł uzyskać pomocy od bogów, pytał duchy zmarłych Bruzi o radę. W transie widział poległego Windaka z zakrwawionymi piersiami – wódz patrzył bez słowa i kiwał ze smutkiem głową. Otaczali go inni polegli, ale żaden nic nie powiedział. Yan’beccah z niepokojem wysłuchiwał relacji zbiegów z południa. Najeźdźcy palili święte gaje i chramy starych bogów, mordowali szamanów, a innych zmuszali do wyznawania ich boga. Kto nie chciał się na to zgodzić, szedł pod nóż.

Szaman widział panikę, która narastała w osadzie. Wszyscy z nadzieją patrzyli na niego, oczekując cudownego wybawienia. Jednak Yan’beccah nie słyszał już w ogóle głosu bogów, a czcigodni zmarli, których widział w transie, patrzyli tylko ze smutkiem i kiwali bez słowa głowami. Żelaźni ludzie z każdym dniem byli coraz bliżej.

Pewnego ranka dało się zauważyć wielkie słupy dymu daleko na południu. Po kilku godzinach nadciągnęli pierwsi uciekinierzy ze spalonej osady.

Szaman zaciskał zęby w bezsilnej wściekłości, patrząc na wykończonych, przerażonych i często mocno poranionych ludzi. Kimże jest ten bóg? Co Bruzi mu zrobili, że każe swoim żelaznym ludziom ich zabijać? Późnym wieczorem zebrał kilku wojowników w swoim chramie i obwieścił im wolę bogów.

– Perkunis domaga się ofiary z żelaznych ludzi – powiedział im i wskazał na straszny wizerunek boga w głębi świątyni. – Są blisko. Macie pojmać i przyprowadzić kilku z nich.

Świt wstał zimny i blady, tylko na południu wciąż widać było dym i krwawą łunę. Słońce ledwo podniosło się nad wierzchołki drzew, kiedy wrócili wojownicy wysłani po jeńców. Szaman zauważył, że czterech brakuje, nie pytał o ich los. Pozostali Bruzi prowadzili dwóch żelaznych ludzi. Yan’beccah przyglądał się im ciekawie, jednak nie wyróżniali się niczym szczególnym. Jasnowłosi i wysocy, w podartym, pokrwawionym odzieniu. Jeden z nich splunął z pogardą, gdy zobaczył szamana. Drugi zmrużył oczy i warknął coś w swoim języku.

– Zaprowadźcie ich do świątyni.

Kiedy dwa ociekające krwią serca zostały złożone na ołtarzu Perkunisa, szaman ponownie zwrócił się z gorącą modlitwą i prośbą o pomoc i radę. Zdziwił się trochę, kiedy zamiast boga wojny pojawiła się zgrabna sylwetka Kurche.

– Widzę, jak mój lud cierpi – rzekła bogini. – Ale w tym świecie nie ma ucieczki przed jedynym bogiem żelaznych ludzi. Zbierzesz wszystkich Bruzi i udasz się na północ, nad wielką wodę. Mieszka tam błogosławiony lud Sambów. Pomogą budować łodzie, a z nimi cały lud uda się w wielką wędrówkę. Moje światło będzie was prowadzić.

Kilka godzin później długi szereg ludzi z tobołami na plecach, otoczony przez grupki wojowników przeczesujących puszczę, ruszył na północ. Droga był dość krótka, lecz ciężka. Na południu wciąż widzieli słupy dymu i krwawą łunę – płonęły ziemie ludu Bruzi, kiedy niepowstrzymana fala żelaznych wojowników zabijała wszystkich w imię swojego jedynego boga.

Yan’beccah w końcu był pewny siebie i wiedział, co ma robić. Kierunek marszu wyznaczała mu świecąca jasno gwiazda wskazana przez boginię. Chociaż nie słyszał ani Perkunisa, ani czcigodnych duchów zmarłych, wiedział, że są pod opieką Kurche.

Minęło wiele dni marszu, kiedy pojawili się na ziemiach Sambów.

– Wszyscy jesteśmy Bruzi – mówił z mocą szaman na jednym z wieców. – Nie jest ważne czy nazywamy się Bartami, Pomezanami, Natangami czy Warmami! Mamy wspólnych bogów, wspólny cel i wspólnego wroga! Kurche przemówiła! Nasz lud musi odejść! Idziemy do wielkiej wody, a nawet poza nią! Dołączcie do nas, bracia, a bogini ocali nas przed żelaznymi ludźmi!

Bruzi uwierzyli. Na rozkaz szamana tysiące kamiennych toporów powaliło tysiące drzew nad brzegiem wielkiej wody. Budowa łodzi trwała kilka dni, potem większość narodu Bruzi rozpoczęła podróż przez wielką wodę, kierując się Światłem Kurche. Mijały dni i kończyły się siły wioślarzy na równi z zapasami słodkiej wody i żywności. Jednak Yan’beccah był pełen wiary, pewien, że bogini czuwa. Około piętnastego dnia podróży na horyzoncie ukazała się świetlista łuna.

– Bracia! – Szaman wskazał zjawisko drżącą ręką. – Kres naszej podróży jest blisko!

Po kilku godzinach tysiące łodzi Bruzi zbliżyły się do świetlistego, huczącego tajemną mocą, ogromnego, wydawałoby się, sięgającego nieba półkola i przepłynęły przez nie.

 

***

 

Pogoda był prześliczna, świeciło słońce, było bardzo ciepło. Powierzchnia wielkiej wody leciutko falowała. Nad nieprzeliczonymi łodziami Bruzi latały i opętańczo darły się mewy. Szaman wciągnął rześkie powietrze i powoli je wypuścił. Oto kres wędrówki, z dala od terroru żelaznych ludzi i ich bezlitosnego jedynego boga. Kurche dotrzymała słowa i ocaliła ich. Na wschodzie dostrzec można było siną kreskę, która musiała być lądem. Łodzie skierowały się w tą stronę i po jakimś czasie oczom wygnańców ukazała się ziemia, a po lewej widać było olbrzymie, rozgałęzione ujście potężnej rzeki, wlewającej nieprzeliczone masy wody do morza. Dzioby łodzi zaryły się w piasku wąskiej plaży. Yan’beccah był zadowolony. Doskonale wyczuwał ogromną moc bogini, nie czuł się tak bezradny i opuszczony, jak ostatnimi czasy. Spojrzał na wszystkich Bruzi, którzy opuszczali łodzie i wchodzili na obcy ląd. Szamana rozpierała duma, czuł się, jak nigdy dotąd. Wiedział doskonale, że słońce nad ich głowami jest inne, był też prawie pewien, że z nastaniem nocy nie zobaczy na niebie znajomego ustawienia gwiazd. To jednak nie było istotne. Wzniósł ręce i krzyknął Słowo. Wielki głaz, który znajdował się obok pękł, a ze szczeliny strzelił gejzer krystalicznie czystej wody. Spragnieni Bruzi podbiegli do źródła. Szaman uśmiechnął się.

 

***

 

Minęły dwa dni. Yan’beccah wiedział, że nie można cały czas siedzieć na brzegu wielkiej wody i żywić się dziwnymi owocami i drobną zwierzyną z puszczy. Trzeba było pójść dalej. Bogini wyraźnie tego chciała. Jednak około południa przybiegł zdyszany i chyba lekko wystraszony myśliwy z wieściami najwyższej wagi. Szaman słuchał, czując znajome ukłucie niepokoju. Na przekór wiadomości wydyszanej przez łowcę, głos Kurche uspokajał, koił i dawał pocieszenie. Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, z puszczy wyszli zapowiedziani przez myśliwego przybysze. Byli wysocy, dostojni, nie zachowywali się, ani prowokująco, ani agresywnie. Jeden z nich podszedł do szamana, położył dłoń na sercu i skinął lekko głową.

– Ensid – powiedział dźwięcznym, melodyjnym głosem, wskazując na innych przybyszów znajdujących się za nim. – Ensewhern – dodał, wskazując na siebie.

Yan’beccah zrozumiał, kiwnął głową, uśmiechnął się lekko.

– Bruzi – wskazał na wygnańców za sobą. – Yan’beccah – dotknął palcem wskazującym swojej piersi.

Przybysz długo patrzył na niego. Miał wielkie i nieprzeniknione oczy o kształcie migdałów i szpiczaste uszy.

– Udzi… – powtórzył w końcu chropowato i z wyraźną trudnością obce dla siebie słowo. Wskazał na szamana. – Jan… Bekka?

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Opowiadanie nie jest napisane z rozmachem, ale przeczytać się da. Mignęły mi jakieś literówki, poza tym zdecydowanie nadużywasz słowa być.

Tak na koniec: nie bardzo rozumiem, gdzie dopłynęli uciekinierzy.

 

Pozdrawiam

Mastiff

Wytrąciło mnie to z równowagi, więc zasygnalizuję: “Pogoda był prześliczna”, słowo “prześliczna” w tym tekście jest jak, jak.. deszcz w majówkę! Kompletnie nieodpowiednie. 

I dlatego właśnie tam jest – dla kontrastu.

Przeczytałam bez przykrości i choć opisana historia nie zajęła mnie jakoś szczególnie, to cieszę się, że wypełniłeś lukę.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka