– Oni odlecieli. – Po słowach komendanta zapadła grobowa cisza, choć jeszcze przed chwilą nieprzyjemny dźwięk alarmu wwiercał się w nasze uszy, zmuszając całą załogę stacji do stawienia się w sali odpraw. Każdy trawił nową informację na swój sposób, a na twarzach malował się istny kalejdoskop ludzkich uczuć, przez radość, ciekawość i niedowierzanie, po zdziwienie i niezrozumienie u tych, do których sens usłyszanej frazy jeszcze nie dotarł. By uniknąć lawiny pytań, komendant Jackson uruchomił projektor. Białą gładź ściany wypełnił obraz Ziemi, jakże różny od tego, który zwykliśmy oglądać. Planeta przypominała ogromny dmuchawiec. Z jej powierzchni, niemal w każdym kierunku, unosiły się srebrne wrzeciona statków, pozostawiając za sobą białe smugi. Po chwili, niby zdmuchnięte przez wszechmogącego nasionka, uleciały w jednym kierunku i zniknęły w otchłani kosmosu. Tak po prostu. Po przeszło ćwierć wieku.
Patrzyliśmy jak zahipnotyzowani. Nikt nie wypowiedział nawet słowa, jakby w obawie, że Oni usłyszą i zawrócą. Ostatnie opary, pozostawione przez pojazdy obcych, rozmyły się na tle błękitnego globu. Stało się coś, na co żadne z nas nie miało już nadziei. Odlecieli.
– Rozejdźcie się do swoich kabin – usłyszeliśmy głos dowódcy. – Zostawmy sobie wszyscy nieco czasu na oswojenie z sytuacją. Jutro o dziesiątej zbierze się Rada, a o trzynastej widzimy się wszyscy tutaj. Wtedy zdecydujemy, co dalej.
*
Nie mogłem zasnąć. Delikatnie zsunąłem się z łóżka, uważając, aby nie zbudzić żony. Troskliwie otuliłem kocem moją ukochaną, naciągnąłem na siebie kombinezon i po cichutku opuściłem kabinę. Udałem się do obserwatorium, by podziwiać ojczystą planetę.
Wyglądała niemal tak, jak wtedy, gdy pierwszy raz ujrzałem ją z orbity. Przepiękny błękit miejscami osnuwały koronki śnieżnobiałych obłoków. Kontynenty znów zdobiła zieleń. Jedynie po zacienionej stronie brakowało, widocznych dawniej, świateł wielkich metropolii. Ten fakt nie pozwalał cieszyć się cudownym widokiem. – Czy wszyscy ludzie zginęli? Jesteśmy ostatnimi, którzy pozostali przy życiu? – Zapewne nie ja jeden zadawałem sobie te pytania owej nocy. Umownej nocy. Wciąż żyliśmy w dwudziestoczterogodzinnym cyklu, choć tak naprawdę tutaj doba trwała przeszło dwadzieścia dziewięć ziemskich dni.
Pochyliłem się nad monitorem i, powiększywszy obraz, zacząłem uważnie przyglądać się powierzchni Ziemi. Wpatrywałem się w skrawki lądów o dobrze znanych mi konturach, jednak tak obce. W poszukiwaniu śladów człowieka przeczesywałem, kawałek po kawałku, wystającą ponad szary horyzont część oświetlonej półkuli.
*
Górująca nad koronami drzew, smukła sylwetka statku obcych napawała mnie lękiem, jednak nie mogłem się powstrzymać. Otaczające mnie zewsząd głosy ponaglały – Idź! Popatrz! Podziwiaj! – choć byłem przekonany, że moje ciało i bez tego przedzierałoby się przez gąszcz w kierunku dziwnej, srebrnej tulei. Gdy dotarłem na miejsce, ogromny pojazd wygiął się w połowie wysokości i pochylił nade mną. Usłyszałem wtedy…
– Nie śpij, bo cię okradną! – Głos rozbawionego biologa wyrwał mnie ze snu. – Za dziesięć minut zbiórka w głównej sali. Wstawaj, bo prześpisz przełomowy moment w dziejach ludzkości. – Igor zawsze miał dziwne poczucie humoru. Na całą znaną nam obecnie “ludzkość” składało się piętnaście osób, plus jedna w drodze.
Na spotkanie dotarłem chyba jako ostatni, dokładnie w momencie, gdy z gabinetu obok wyszli członkowie rady – Komendant stacji Jett Jackson, główny inżynier Ted Hamilton i astrofizyk Maria Sanchez, moja małżonka. Posłałem jej całusa na powitanie. W odpowiedzi jej twarz przyozdobił grymas, który trudno by nazwać uśmiechem. Była blada jak ściana i chyba domyślałem się przyczyny. Z piątego koła u wozu miałem za chwilę stać się kluczową postacią dla dalszych działań.
– To kiedy lecimy? – Wyrwał się Johny.
– Powoli – Jett fuknął na syna. – Jeszcze nie zapadła decyzja, że w ogóle ktoś gdziekolwiek poleci. Darius, co z lądownikiem?
– W porządku – odpowiedziałem. – Cały czas utrzymuję go w dobrej kondycji, bo i niewiele więcej mam do roboty. Trudno natomiast powiedzieć, w jakim stanie jest Orion.
– No chyba nie zardzewiał, nie? – ponownie erudycją popisał się Johny i pewnie zacząłby się śmiać z własnego dowcipu, gdyby nie surowe spojrzenie dowódcy. Swoją drogą ciekawe, że młokos nie odziedziczył inteligencji ani po ojcu, ani po matce Bercie, naszym drugim biologu, odpowiedzialnym za zdrowie mieszkańców stacji.
– Orion od dwudziestu sześciu lat krąży po orbicie Księżyca, narażony na działanie promieniowania kosmicznego i uderzenia mikrometeorytów. Komunikacja z nim działa poprawnie, a systemy diagnostyczne nie meldują awarii, ale tak naprawdę dopiero na miejscu będzie można sprawdzić, w jakim jest stanie.
– Co postuluje rada? – zainteresował się Igor.
– Proponujemy wysłanie pięciu osób na Ziemię – odparł Ted – oczywiście tylko wtedy, jeśli okaże się to technicznie możliwe. Uważamy, że należałoby wysłać tam dwie pary i pilota.
– Po co się pchać w niewiadome, skoro tutaj jesteśmy samowystarczalni?
– Nie tak do końca, Phillipie – Igor zwrócił się do zadającego pytanie fizyka kwantowego. Phillip Petersson zajmował się badaniami nad eksperymentalnym reaktorem fuzyjnym, który od lat dostarczał nam wszystkim energii. – Helu trzy do twojej zabaweczki mamy pod dostatkiem, ale z żywnością możemy mieć w przyszłości poważne problemy.
– No jak to? – nie ukrywał zaskoczenia Johny. – przecież produkujesz mięsko w tych swoich próbówkach.
– Z komórek macierzystych przywiezionych z Ziemi. Gdy ich zabraknie, przymusowo przejdziemy na wegetarianizm. Uszkodzonych lamp na farmie hydroponicznej też nie mamy czym zastąpić. Na szczęście nie padają zbyt często.
– Czyli w przyszłości czeka nas głód? – Zainteresowała się Sara, moja córka.
– W dalekiej przyszłości, ale… tak. – Igor, jak rzadko kiedy, był śmiertelnie poważny.
Dyskusja trwała jeszcze wiele godzin. Po ustaleniu celowości samej wyprawy, zaczęto omawiać harmonogram przygotowań, ale najwięcej emocji wzbudziło ustalenie składu ekspedycji. Tylko jeden z jej członków był z góry znany. Musiał polecieć pilot, a tak się składało że byłem nim ja. Wśród zgiełku przekrzykujących się ludzi patrzyłem w szklące się oczy Marii – miłości mego życia. Przez dwadzieścia sześć lat uczucie nas łączące nigdy nie przygasło. Teraz miało nas rozdzielić trzysta osiemdziesiąt tysięcy kilometrów pustki. Na zawsze.
*
Dwadzieścia sześć lat wcześniej, jako młody, ale doświadczony już pilot, miałem zaszczyt zawieźć na Księżyc grupę czterech naukowców. Wśród nich drobną i przesympatyczną brunetkę, ambitną i piekielnie inteligentną panią astrofizyk. Wszystko szło gładko. Odczepiłem moduł lądownika od reszty Oriona i rozpoczęło się opadanie na powierzchnię ziemskiego satelity. Na monitorach widziałem połączone kontenery, składające się na pierwszą część księżycowej bazy, założonej przed ośmioma laty w okolicy południowego bieguna. W wyżłobieniu obok pracowała wielkoformatowa drukarka 3D, przypominająca nieco wielki dźwig portowy. Spiekając kolejne warstwy księżycowego pyłu, mozolnie tworzyła następne pomieszczenia. Te wydrukowane przykrywały grube pryzmy regolitu, chroniąc mieszkańców przed promieniowaniem kosmicznym i izolując od wahań temperatury.
Posadziłem maszynę perfekcyjnie, można powiedzieć, co do milimetra, czyli w moim przypadku – jak zwykle. Następnego dnia miałem wracać na Ziemię z poprzednią zmianą obsady stacji. Chciałem się właśnie położyć w kabinie dla gości, gdy z korytarza doszły moich uszu odgłosy jakiegoś zamieszania. Wyszedłem z pomieszczenia i podążyłem za biegnącymi dokądś postaciami. Przy okazji, nie nawykły do tak słabej grawitacji, solidnie obiłem sobie głowę o sklepienie. Obie załogi stacji stłoczyły się w jednym, niewielkim pomieszczeniu. Wyciągając szyję patrzyłem ponad ramionami zgromadzonych na duży ekran, na którym wyświetlono obraz Ziemi.
Serca zamierały nam przy każdym kolejnym wykwicie atomowego grzyba. Nabiegające do oczu łzy rozmywały obraz. Patrzyliśmy, jak nasza planeta ginie w coraz to nowych rozbłyskach, jak ogromne obłoki pyłu, niczym teatralna kurtyna, stopniowo przesłaniają nam nasz świat, byśmy już nigdy nie ujrzeli go takim samym. Przez następne godziny wsłuchiwaliśmy się w coraz rzadsze sygnały radiowe, ale nie dało się z nich wywnioskować, co tak naprawdę się stało. Najdziwniejsze jednak przyszło potem.
Następnego dnia przestrzeń wokół nas zaskrzyła milionami błyszczących obiektów. Pojawiły się nagle, nie wiadomo skąd, po czym otoczyły Ziemię, celując w nią ostrymi końcami wrzecionowatych kształtów. Traciliśmy kontakt z kolejnymi satelitami telekomunikacyjnymi, które i tak nie były już w stanie przekazać nam jakiejkolwiek transmisji z powierzchni globu. Po kilku godzinach, jak na komendę, statki obcych ruszyły ze wszystkich stron w kierunku planety, niknąc w pyłowym płaszczu jej atmosfery.
Mijały lata. Życie na stacji wyrobiło sobie własne koleiny i nie przypuszczaliśmy, że coś jeszcze jest w stanie nas z nich wytrącić. Panującym u schyłku naszego świata tendencjom dziękowaliśmy za parytety, dzięki którym wśród naukowców zamieszkujących Księżyc znalazły się cztery kobiety. Zakładaliśmy rodziny. Pojawiło się kolejne pokolenie. Jedynie Phillip skazany był na stan kawalerski, ale on miał swój reaktor, który w całości pochłaniał jego uwagę.
Po kilkunastu latach pył z atmosfery naszej ojczyzny zaczął znikać, ukazując kontury znanych nam kontynentów. Jednak planeta, choć stopniowo powracały błękit i zieleń, znacznie różniła się od tej, którą pozostawiliśmy. Nie mogliśmy odnaleźć jakichkolwiek śladów naszej cywilizacji. Zniknęły nawet, wieczne w naszym przekonaniu, egipskie piramidy. Zresztą Sahara także zniknęła pod zielonym dywanem. Badania spektroskopowe nie wykazywały śladów radioaktywności. Jaką technologią musieli dysponować obcy, skoro w tak krótkim czasie udało im się przywrócić życie na Ziemi? Życie, o którym teraz nic nie wiedzieliśmy. Nigdy nie podjęliśmy próby nawiązania z Nimi kontaktu. Nie znaliśmy ich zamiarów i nie chcieliśmy, aby wymazano nas tak, jak inne pamiątki ludzkości.
*
Warstwy kevlaru, teflonu i dacronu nie przepuściły ani jednej z łez, obficie wylewanych przez córkę, uczepioną mojego skafandra. Ja, choć serce podchodziło mi do gardła, starałem się jakoś trzymać fason.
– A mama?
– Została w kabinie – odparłem. – Żegnaliśmy się kilkanaście godzin. Tutaj byłoby już chyba zbyt trudno się rozstać. Dbaj o mojego wnuka – powiedziałem, kładąc rękę na brzuchu Sary. Rozpłakała się jeszcze bardziej.
– Nie będziesz przy narodzinach. Nigdy go nie zobaczysz.
– Nigdy nie mów „nigdy”. – Delikatnie wepchnąłem dziewczynę w ramiona zięcia, po czym lekko zacisnąłem dłoń na jego karku. – Opiekuj się moimi skarbami. Na mnie już czas.
Chwilę później siedziałem już za sterami lądownika. Wszystko sprawdzone. Pozostało wcisnąć kilka ozdobionych kolorowymi diodami guzików. Powróciła pewność siebie, wyćwiczona w tysiącach godzin spędzonych w symulatorze i poparta dziesiątkami lotów. Znów byłem tym, kim pragnąłem być od dziecka. Ze snującego się po księżycowej bazie bezrobotnego na powrót stałem się astronautą i, choć przyszło mi za to słono zapłacić, w tym momencie czułem się spełniony. Odpiąłem moduł transportowy, który służył jedynie dostarczeniu sprzętu na Księżyc. Wcisnąłem „start” i po wielu latach znów poczułem za plecami potężną moc rakietowych silników. Choć była ona niczym, w porównaniu do energii uwalnianej w trakcie startu z powierzchni Ziemi, w tej chwili dostarczała mi nie mniejszych emocji, niż pierwsza w moim życiu podróż w przestrzeń kosmiczną.
Orion czekał na nas tam, gdzie się go spodziewałem. Przenieśliśmy się z całym ekwipunkiem do głównego modułu. Sprawdziłem wszystkie systemy, po czym odrzuciłem bezużyteczny już lądownik. Drogi powrotnej nie było. Pozostało mi dostarczyć czworo dwudziestolatków na planetę ich przodków.
Dowcipkujący zazwyczaj Johny był teraz nadzwyczaj małomówny, co, muszę przyznać, sprawiało mi satysfakcję. Wyszczekany sukinkot miał teraz pewnie pełne gacie. Że też to akurat jego potomstwo miało na powrót zasiedlić Ziemię. A może to i lepiej. W końcu prawdopodobnie będziemy zaczynać wszystko od początku, czyli od maczugi. Współczułem tylko jego młodziutkiej żonie, Lizie, choć ta skromna i cicha dziewczyna jak dotąd nie sprawiała wrażenia nieszczęśliwej. Drugą parę stanowili Dima i Jenny – dobrze zbudowany i ponadprzeciętnie inteligentny syn Igora, oraz długonoga i blondwłosa córka Teda. Wyglądali nieco jak Ken i Barbie, ale tego porównania zapewne by nie zrozumieli.
*
Trzęsło jak skurwysyn. Zazwyczaj nie używam wulgaryzmów, ale wtedy akurat tak trzęsło i trudno by mi było znaleźć lepsze określenie. Zawsze trzęsło jak skurwysyn podczas wchodzenia w ziemską atmosferę i to się akurat nie zmieniło. Przestało dopiero wtedy, gdy jęzory ognia zniknęły z iluminatorów. Potem szarpnięcie, gdy rozwinęły się pierwsze ze spadochronów hamujących, kolejne przy następnych i wreszcie wstrząs oznaczający wodowanie. Chciałem czym prędzej otworzyć właz i nacieszyć się widokiem morskich fal, ale nic z tego. Nie mogłem się ruszyć. Ożeż w mordę – wiedziałem, że, mimo treningów, po tak długim pobycie na Księżycu ziemska grawitacja srogo da mi się we znaki, ale nie sądziłem, że aż tak. Zacząłem od prostego ćwiczenia i, obracając powoli ociężałą głowę, popatrzyłem po towarzyszach niedoli. Miałem przed sobą cztery zielone ludziki. Przynajmniej twarze mieli zielone.
– Czy tutaj zawsze tak… – wystękał Johny, co wyzwoliło we mnie jakieś ukryte pokłady energii. Wstałem i otworzyłem ten cholerny właz. Owiało nas świeże, morskie powietrze.
– Witamy na Ziemi – szepnąłem, wystawiając twarz na promienie słońca, a ich ciepło zdawało się promieniować na całe ciało. Z kącików oczu pociekły łzy. Zdjąłem skafander i z uniesioną do czoła dłonią spojrzałem w kierunku horyzontu. Beżowa nitka plaży i pas zieleni za nią musiały znajdować się jakieś dwa, trzy kilometry od nas. Perfekcyjne lądowanie – pochwaliłem siebie w myślach – w tej skali i warunkach można powiedzieć, że co do milimetra, jak zwykle. Gdyby się nie całkiem udało, liczyłem, że prądy morskie i tak sprowadzą nas w pobliże Florydy.
Odpiąłem od ściany kapsuły niewielką, pomarańczową walizeczkę i rzuciłem na powierzchnię wody. Po chwili sporych rozmiarów pneumatyczna tratwa była gotowa do użytku i zaczęliśmy przerzucać do niej nasz ekwipunek. Moi podopieczni ruszali się jak muchy w smole. Gdy już wszystko i wszyscy znaleźli się w szalupie, wcisnąłem młodzieńcom w dłonie prowizoryczne wiosła, przygotowane jeszcze w bazie.
– No, panowie, do roboty, bo jak nas wiatr zniesie gdzieś dalej, będziemy mieli problem.
Chłopcy bez protestu zaczęli wiosłować, a ja postanowiłem po raz ostatni popatrzeć na pozostałości Oriona. Moim sercem targały sprzeczne uczucia. Cieszyłem się z powrotu na Ziemię, ale już tęskniłem za przytulnym, księżycowym azylem. Budził się we mnie dawny podróżnik i odkrywca, podczas gdy mąż i ojciec cierpiał katusze. Jeszcze nie minęło podniecenie niedawnym lotem, a już dręczyła mnie myśl, że ten był ostatnim. Chyba, że uda mi się… Szybko przegoniłem tę myśl, jakby w obawie, że zdradzi mnie przed towarzyszami.
Słońce zachodziło, gdy dotarliśmy do plaży.
– Mamy rozładować tratwę? – zapytał Dima, a w jego oczach widziałem nadzieję na to, że zaprzeczę.
– Nie, wszyscy jesteśmy wykończeni. Wyciągnijmy ją tylko na brzeg. Dziewczyny prześpią się w środku, panowie na zewnątrz i zmieniają się co trzy godziny na warcie. Ja zaczynam – dodałem, zabierając pistolet sygnałowy i race – naszą jedyną broń palną. Jak dotąd wszystko szło jak po maśle i bałem się, że dobra passa może się skończyć.
*
– Śniadanie! – zawołała Jenny.
Powiodłem jeszcze wzrokiem po lesie, po czym ruszyłem w stronę prowizorycznego obozowiska, przeżuwać hamburgery z klonowanej na stacji wołowiny.
– I jak to wygląda? – zapytał Dima – jak dawniej?
– Jak dawniej… – powtórzyłem w zamyśleniu. – Dawniej to tu było Miami, ogromna, tętniąca życiem metropolia. Dobra, kończmy ten piknik i ruszajmy.
– Dokąd? – Johny wyglądał na zdziwionego.
– Chyba nie myślałeś, że będziemy się wylegiwać na plaży? – Jego mina zdradzała, że chyba jednak myślał. – To nie wczasy. Jak byś słuchał uważnie na odprawie, wiedziałbyś dokąd. Zanim skończą się nam zapasy, musimy znaleźć miejsce pod stały obóz, z rezerwuarem słodkiej wody i jakimś źródłem żywności. Idziemy na północny zachód, nad jezioro Okeechobee.
Zapakowaliśmy do plecaków namioty, śpiwory, skondensowany prowiant i drobne wyposażenie. Nie zabraliśmy ani jednego zbędnego grama, a i tak mieliśmy wrażenie, że dźwigamy połowę wyposażenia naszej księżycowej bazy. Przy ziemskiej grawitacji nawet nasze własne ciała zdawały się być nadmiernym balastem. Podniosłem dwa krótkie wiosła, odłamałem plastikowe pióra i podałem chłopakom aluminiowe pręty.
– Co mam z tym zrobić? – zapytał Johny.
– W dupę sobie wsadź. – Parsknąłem.
– Co?
– Po drodze możemy napotkać różne zwierzęta, niektóre duże i niebezpieczne. One będą miały kły i pazury, a ty?
– To – załapał i zamachnął się metalowym drągiem.
– Właśnie. Do twarzy ci.
*
Wędrówka przez las nie nastręczała trudności. Młode drzewa nie zdążyły jeszcze pofałdować podłoża rozrośniętymi korzeniami. Brakowało powalonych pni i spróchniałych kłód. Krzewy były rzadkością, a mchy, trawy i wszechobecne paprocie nie stawiały większego oporu. Roślinność stanowiła dziwną mieszankę. Miałem wrażenie, że obcy odbudowujący florę planety używali wszelkich strzępów DNA, jakie udało im się znaleźć i odratować. Nabierałem przekonania, że otaczające nas rośliny pochodzą z różnych kontynentów, a nawet różnych okresów w dziejach Ziemi. Nie brakowało też zapewne krzyżówek i mutacji. Tylko po co? W jakim celu zadali sobie tyle trudu, a potem opuścili swe dzieło? Czyżby wiedzieli o naszej maleńkiej enklawie i zrobili to dla nas?
Przemierzaliśmy niewielką polanę, gdy za naszymi plecami usłyszeliśmy groźny pomruk. Do tej pory wszelkie zwierzęta omijały nas z daleka, ale tym razem było inaczej. Zrobiliśmy zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i naszym oczom ukazał się wielki kot. Wyglądał jak ogromny tygrys, ale na jego lśniącej, czarnej sierści brakowało cętek. Zbliżał się powoli, ale było jasne, że w każdej chwili jest gotów do ataku. Staliśmy jak sparaliżowani, wpatrzeni w jego ogromne, żółte oczy. Powoli wyjąłem rakietnicę, wycelowałem w głowę zwierzęcia i nacisnąłem spust. Pudło! Przekonałem się definitywnie, że rakiet sygnałowych nie można traktować jak broni. Pocisk otarł się o bok drapieżnika, dodatkowo go rozdrażniając. Czarny tygrys ruszył w kierunku stojącego najbliżej, rozdygotanego Johnego. Zanim udało mi się przeładować pistolet, wielki kot ogromnym susem spadł na młodego mężczyznę. Trzymana przez niego oburącz aluminiowa sztanga wystrzeliła wprost w rozwartą paszczę potwora. Dwa ciała upadły głucho na ziemię i znieruchomiały.
Johny miał dużo szczęścia wychodząc z tego bez szwanku, choć muszę przyznać, że zachował się bardzo przytomnie. Nadal trząsł się, gdy wyciągnęliśmy go spod cielska kocura, któremu metalowy pręt przebił podstawę czaszki. Obiecałem sobie wtedy nie stroić więcej żartów z tego młodzieńca.
*
Górująca nad koronami drzew, smukła sylwetka statku obcych napawała mnie lękiem, jednak nie mogłem się powstrzymać. Musiałem tam pójść i popatrzeć. Sprawdzić, dlaczego to jedno srebrne wrzeciono nadal tu tkwiło.
– Stój! – wrzasnął Dima. – Ty sukinsynu! Wiedziałeś, że Oni tu są! Specjalnie przyprowadziłeś nas w to miejsce!
– Posłuchaj…
– Wiedziałeś?
– Co się dzieje? – spytała jedna z dziewcząt, które wraz z Johnym właśnie nas dogoniły.
– Spójrzcie, gdzie ten skurwysyn nas przyprowadził! – wrzasnął Dima, wskazując widoczny ponad lasem pojazd. – Wiedziałeś?
– Tak. – Nie było sensu kłamać. – Odkryłem to miejsce obserwując Ziemię ze stacji. Pomyślcie. Z milionów statków pozostał jeden. Może jest uszkodzony i musieli go porzucić? Albo pozostali w nim strażnicy, czekający tu na nowych kolonistów? Po co zadawali sobie tyle trudu? Dla kogo przygotowali to wszystko. Dlaczego odlecieli? Odpowiedzi na te pytania czekają tam.
– Nie przylecieliśmy po odpowiedzi – wycedził przez zęby syn biologa. – Mieliśmy tu zacząć nowe życie. Oszukałeś nas i wykorzystałeś.
– To wy mieliście zacząć nowe życie, nie ja. Moje życie zostało tam, na Księżycu i nikt nie pytał mnie, czy chcę je porzucić.
– Uspokójcie się – wtrącił się Johny – niczego już nie zmienimy. Darius, co zamierzałeś zrobić?
– Dotrzeć do statku, a potem działać zależnie od sytuacji. Może uda się z nimi porozumieć, albo jakimś cudem przejąć statek. Jeśli jest opuszczony, moglibyśmy spróbować go uruchomić i sprowadzić tu resztę, albo choćby nawiązać kontakt z bazą.
– Pieprzony kosmonauta. Tylko latanie mu w głowie. – Dima najwyraźniej powoli się uspokajał.
– Jak chcesz uruchomić pojazd obcych, skoro nic nie wiesz o ich technice? – zapytała cicho Liza.
– Metodą prób i błędów? – odparłem bardziej niż zapytałem. – Mam czas. Popatrzcie na tego kolosa. Nawet jeśli jest uszkodzony, może są w nim mniejsze pojazdy. Przepraszam was. Dalej pójdę sam.
– Poczekaj, idę z tobą – rzekł Johny, całkowicie mnie zaskakując. – Dima, zostań z dziewczynami. Jeśli nie wrócimy do jutra, albo zauważysz coś niepokojącego, odejdźcie stąd jak najdalej.
*
Postanowiliśmy z Johnym, że obejdziemy obiekt w pewnej odległości, uważnie go obserwując. Zaczynałem chłopaka lubić, o co bym się wcześniej nie posądzał. Najwyraźniej pobyt na Ziemi dobrze mu służył. Wydoroślał.
Gdy ujrzeliśmy ich pierwszy raz, byłem pewien, że to tylko zwierzęta. Z daleka łudząco przypominali kangury, a po obserwacjach miejscowej flory, ich widok poza Australią nie dziwił. Jednak mieli zbyt duże głowy, zdolne pomieścić przyzwoitych rozmiarów mózgi. Górne kończyny też były zbyt długie i masywne, dodatkowo zaopatrzone w chwytne dłonie. Podeszliśmy nieco bliżej, kryjąc się w paprociach. Dwa osobniki dyskutowały w obcym języku, intensywnie gestykulując. Zastanawialiśmy się chwilę, co zrobić – wyjść z ukrycia i próbować nawiązać kontakt, czy zakraść się od tyłu i od razu walić prętami po łbach. Wygrała opcja pierwsza, choć niewielką przewagą. Te dwie istoty nie wyglądały na uzbrojone, ale co my mogliśmy wiedzieć o ich wyposażeniu. Podchodziliśmy powoli. Zauważyli nas z daleka, odwrócili się w naszą stronę i czekali w bezruchu, uważnie się przyglądając. Stanęliśmy kilkanaście kroków od nich.
– Proszę, proszę. Kogo my tu mamy? – usłyszałem bezpośrednio w mojej głowie. Spojrzałem na Johniego i już wiedziałem, że on też usłyszał. Telepatia. No dobrze, przynajmniej nie będzie problemu z barierą językową.
– Witamy – zacząłem, nie bardzo wiedząc jak. – Nie mamy złych zamiarów.
– Tak? A te pręty wetknięte z tyłu za paskiem to co? Prezenty?
– Mówiłem, żeby zostawić je w krzakach – szepnął mój towarzysz.
– To… tylko tak na wszelki wypadek – plątałem się w zeznaniach, wyjmując drąg zza pleców i upuszczając na ziemię. Johny poszedł w moje ślady. – Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać.
– Ludzie… Nigdy nie mogliśmy was zrozumieć. Gdzie wyście się uchowali? Może odwrócilibyście się w moją stronę, gdy ze mną rozmawiacie?
Ostatnie zdanie podziałało na nas jak pieszczota wysokim napięciem. Błyskawicznie się odwróciliśmy. Przed nami stał Szary. Taki sam, jakich widywałem w dawnych czasach na rysunkach szalonych ufologów. Chwilę trwało, zanim znów mogłem się odezwać.
– Aaa… kim są oni? – zapytałem niepewnie, wskazując na kangurowate stworzenia.
– Można powiedzieć, że nowymi Adamem i Ewą. Ta planeta należy teraz do nich.
– Jak to? A co z nami?
– Wy mieliście już swoją szansę.