- Opowiadanie: J2M2 - Święte Miasto

Święte Miasto

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Święte Miasto

Joachim Rot pogładził się po ogolonej podczas obrzędu ślubowania głowie. Już teraz czuł się inaczej. Czyżby była to zasługa Lśniącej Szaty, którą, zgodnie z obrzędem, przyodział w południe, jak każdy Powołany? Cieśla rozejrzał się wokół, w wypełnionej po brzegi karczmie, siedziało wielu braci. Wszystkie drewniane ławy poustawiane wzdłuż długich stołów były pozajmowane. Ten wieczór miał należeć do nich, być ich świętem. Pożegnanie, ostatnie chwile spędzone na rodzimej ziemi. Już jutro, w południe, wyruszą ku Świętemu Miastu. Wyprawa przeciwko niewiernym znów zawładnęła wyobraźnią i sercem tysięcy. Byli tu przedstawiciele każdego stanu, każdej profesji, wszyscy ci, którzy odpowiedzieli na wezwanie arcykapłana. 

– Zerżniemy te bezbożne suki! – krzyknął Laszlo, unosząc kubek.

– Jeszcze! – krzyknął kto inny, domagając się wina.

Alkohol lał się grubymi strumieniami do spragnionych gardeł. Okrzyki, śpiewy, salwy śmiechu, a gdzieniegdzie rozmowy o dolinie Początku. 

– Jesteś wygnańcem? – Joachim przysłuchał się toczonej obok rozmowie.

Brodaty starzec, który siedział po drugiej stronie stołu, kiwnięciem głowy udzielił odpowiedzi.

– Więc widziałeś Miasto? – padło kolejne pytanie.

– Tak. Urodziłem się w obrębie świętych murów.

– Pamiętasz jak ono wygląda? – głos pytającego był coraz bardziej podekscytowany.

– Ile ty masz lat dziaduniu?! – ktoś parsknął pogardliwie śmiechem.

– Morda. Dajcie mu mówić! – warknął autor pytania.

Sala przycichła.

– Pamiętam Miasto – rzekł starzec z przejęciem. – Pamiętam mury wzniesione z najjaśniejszego kamienia, jaśniejszego niż blask słońca, olbrzymie wieże świątyni, tak piękne, że niemożliwe by wzniosła je ręka człowieka, pamiętam złotą kopułę, która roztacza nad miastem tę niepowtarzalną aurę… – starzec na chwilę zawiesił głos, po czym dodał – tak, bracia, wspominam Miasto każdego ranka, gdy się budzę i wieczora, gdy zasypiam. Oddałbym wiele by móc tam z wami wrócić.

Wojownicy z uwagą wysłuchali tych słów. Nawet gdy starzec skończył, jakby wciąż czekali aż powie coś więcej, choćby jeszcze jedno zdanie, które, znów, na chwilę przybliży ich do odległego celu.

– Za Miasto!!! – w końcu ktoś przerwał ciszę.

– Ku chwale pana! – dodał Laszlo.

Po chwili kubki powędrowały w górę. Po toaście Laszlo znów usiadł. Otarł pianę z brody, szturchnął przyjaciela i rzucił:

– Pij.

– Już mi wystarczy – odparł spokojnie Joachim.

– Ty chy…ba nie wiesz sukin…synu gdzie leziesz? Święte Miasto, rozumiesz?! – głos Laszla stawał się coraz bardziej ociężały. – Zobaczymy Bramę Początku i Końca, Święty Mur, Komnatę Przymierza… – Laszlo znów napił się wina. – Ku chwale Najwyższego! – wzniósł kolejny toast.

– Ku chwale! – odpowiedzieli inni.

Nad ranem ulice Hefronu, stolicy królestwa Północy, nie były już tak głośne. Słońce leniwie wznosiło się nad horyzont, odsłaniając to, co dotąd skrywała noc. Na głównym trakcie, wiodącym do bramy, nie było już tańców. Gdzieniegdzie, pod ścianami kamienic, leżeli pijani do nieprzytomności Powołani, nierzadko jeszcze w objęciach kurew. W powietrzu zapach alkoholu mieszał się z odorem moczu i wymiocin. Po dźwiękach trąb i bębnów, po okrzykach radości i gwarze rozmów, znów pozostała tylko cisza, cisza pełna zmęczenia, bólu i wstydu. Joachim z trudem podtrzymywał Laszla. Potężny kowal ledwo stał na nogach, zataczał się przy każdym kroku.

– Wo…jn…aaa! Ku chwa…le…pa…na! – wybełkotał.

– Chodź – rzucił stanowczo Rot, szarpiąc druha.

Mężczyźni kroczyli ku bramie. Obóz Powołanych znajdował się bowiem poza murami miasta.

– Pocz…ekaj. Mu…szę… – Laszlo zatrzymał się, po czym sięgnął dłonią pod pas.

Joachim w ostatniej chwili odskoczył przed strumieniem moczu.

– Gdzie, kurwa? – wyrzucił zdenerwowany.

– Nie pow…inna umrz…eć, bra…cie – odparł Laszlo, jakby nie słysząc przyjaciela. Gdy ponownie ruszył naprzód, wymamrotał – ni…e po…wi…nna. 

Kowal znów oparł się o Joachima. Po kilku krokach jednak stanął.

– Ni…e idę – rzekł.

– Co robisz? Wracamy.

Laszlo zaśmiał się jak szaleniec, po czym usiadł na ziemi. 

– Ju..tr…o – wymamrotał.

– Co jutro? – uniósł głos Rot.

– Ju…tro.

– Wstawaj! – Joachim spróbował bezskutecznie podnieść przyjaciela.

Laszlo znów się zaśmiał, a potem wybełkotał:

– Wie..szz… po… co… id…ę do tego… mia…sta, bra…cie? Wi..esz…cze…mu…go…tam…szuu..kam? Bo…tu…go…kur…wa nie…ma…

Po tych słowach kowal oparł głowę o ścianę kamienicy i zasnął.

 

*

 

Wojownicy siedzieli wokół ogniska, jednego z wielu rozpalonych na polanie, w południowej części lasu Granicznego. Joachim Rot ostrzył kamieniem miecz. Na tych ziemiach Powołani mogli już napotkać innowierców. Nie było gwarno, jak jeszcze kilka dni temu, w obozie pod zamkiem Kildenrod, teraz wszyscy byli już zmęczeni długim, kilkudniowym marszem. Jeśli ktoś mówił, robił to cicho, tak by nie zbudzić ze snu braci, których wcześniej opuściły siły.

– Jutro się zacznie – oznajmił Laszlo, który w przeciwieństwie do innych nie przygotowywał posiłku, ani oręża, tylko zamyślonym wzrokiem wpatrywał się we fragment zniszczonego pergaminu.

– I dobrze. Wreszcie wyrżniemy te upadłe kurwy – powiedział Ginter, prując sztyletem brzuch królika.

– Miałeś okazję wykazać się już odwagą – wtrącił Joachim, wspominając ucieczkę zwiadowców przed bandą barbarzyńców.

– Mówiłem ci psi ryju, że było ich zbyt wielu.

– Podobno niewielu dotrze do Miasta – kontynuował Laszlo, nie zwracając uwagi na wymianę zdań pomiędzy braćmi.

– Musisz tak srać strachem? Zapaskudzisz innych – zdenerwował się Ginter.

– Morda, kundlu – odparł Laszlo, po czym wstał i odszedł sprzed ogniska.

Po chwili chorąży Valkir, siedzący obok Joachima, kiwnął głową na kowala i zapytał szeptem:

– Co takiego trzyma w ręku? Co dzień widzę, jak się w to gapi.

– To fragment świętego pergaminu – odparł Joachim. – Znalazł go w ruinach jakiejś górskiej kaplicy. Uznał to za znak.

– Za Powołanie?

– Tak.

– Myślałem, że zmarła mu żona? Że zabiła ją ta zaraza?– dopytał Valkir.

– Kaja umarła na początku epidemii, pół roku temu.

 Na dłuższą chwilę zapadła cisza. W końcu Valkir odważył się zapytać:

– Też uważasz, że dżuma to był gniew Jedynego?

Rot wzruszył ramionami i odparł:

– Jestem cieślą, nie uczonym w piśmie.

– Co jest na tym pergaminie?

– Rycina przedstawiająca Komnatę Przymierza.

– Komnata Przymierza… Ciekawe…– wymamrotał Valkir, po czym zamyślił się – wierzysz, że naprawdę słychać w niej boski szept?

– Gdybym nie wierzył, nie było by mnie tutaj – odparł Rot.

Valkir ze zrozumieniem pokiwał głową.

– A ty? Nie wierzysz? – zapytał zdziwiony Rot.

– Ja jestem żołnierzem, wierzę w rozkazy  – Valkir uśmiechnął się wymownie.

– Więc dlatego tu jesteś?

– Poprzysięgłem księciu wierność.

Rozmowę przerwało głośnie chrapnięcie Dioksa, a potem pytanie Vlada:

– Zastanawialiście się jak zdobędziemy Miasto? Jeśli mury są tak potężne…

– Moc Pana pozwoli nam skruszyć każdy kamień – przerwał nieoczekiwanie kapłan Karon Oryt.

Po chwili, gdy wojownicy unieśli głowy, ujrzeli poważną, szczupłą twarz duchownego wystająca spod kaptura i to pewne, oceniające spojrzenie, które w oczach wiernych świadczy o wiedzy, wiedzy przeznaczonej dla nielicznych.

– Ku chwale Pana – powitali go zgodnie ze zwyczajem Powołani.

– Ku chwale – odparł z należytą powagą.

– Podobno Tacydzi zbierają siły nad Głębokim Jeziorem? – Joachim zapytał duchownego.

Oryt kiwnął głową i odparł:

– Nasi widzieli ich ruchy w przełęczy. Wyruszymy jeszcze przed świtem. Musimy na czas wesprzeć oddział Harina.

Zapadła cisza. Powołani wymienili się spojrzeniami. Wiedzieli co oznaczają te słowa. Rozpoczynała się wojna. 

 

*

 

 Joachim nie wiedział czemu, ale teraz wspomniał akurat tamten wieczór, ostatni wieczór przed przekroczeniem granicy. Minęły już cztery lata. Wiele się zmieniło, bardzo wiele – pomyślał, po czym obmył w misie z wodą zakrwawione dłonie, a potem przetarł szorstką, zarośniętą brodą twarz. Znów popatrzył na zaciągniętą w wejściu do namiotu zasłonę, zza której dobiegały pełne bólu wrzaski. Medycy wciąż operowali Laszla. Tyle razem przeszli, przeżyli, przelewając krew w niejednej bitwie, a gdy byli już tak blisko… Nie, Laszlo nie mógł teraz polec. W końcu z namiotu wyszedł mężczyzna o podwiniętych rękawach i umazanych we krwi przedramionach.

– Co z nim? – rzucił od razu Joachim.

– Kowal chce się z tobą zobaczyć – odparł medyk.

Joachim wszedł do namiotu. Tu walka wciąż trwała. Odór potu mieszał się ze smrodem fekaliów, wypełniając pomieszczenie zapachem śmierci. Wrzaski i krzyki nie cichły. Ranni, ściśnięci jeden koło drugiego, często już bez nogi lub ręki, toczyli najtrudniejszy bój, z gwałcącym bólem.  

– Bracie, co jest? – zapytał Joachim, klękając nad rannym Laszlem.

– Joachim… – wymamrotał z trudem Laszlo, by po dłuższej chwili dodać. – Suka weszła zbyt głęboko. Zdycham…

– Spokojnie. Wyjdziesz z tego – odparł Joachim.

Po tych słowach spróbował spojrzeć na ranę, lecz, gdy tylko zbliżył dłoń do torsu przyjaciela, ten jęknął z bólu, tym razem najgłośniej ze wszystkich.

– Medyk, szybko! – krzyknął Joachim.

– Milcz, dziwko. To na nic, widzieli ranę – Laszlo złapał brata za szatę. Jego uścisk był teraz słaby jak nigdy. – Daj mi umrzeć jak mężczyźnie – warknął. – Żałuję, że te kurwy nie przeorały mnie do końca.

Joachim przełknął ślinę, wiedział co oznacza ten wyraz twarzy, to bezsilne spojrzenie, zbyt często w ostatnich latach musiał się z nim godzić.

– Medycy, przemyją ci ranę – rzucił stanowczo Rot.

– Zazdrościsz dziwkarzu, co? – twarz rannego wypełnił uśmiech. – Zobaczę je, zobaczę królestwo Niebieskie jako pierwszy…

Po chwili, gdy głowa Laszla opadła bezwiednie na ziemię, Rot zamknął oczy. Nie, nie zapłakał, choć Laszla darzył prawdziwie braterskim uczuciem. Ile razy ten krnąbrny, bezczelny kowal, z ciętym językiem ratował mu życie, ile razy sprośnym dowcipem poprawiał nastrój?

– Musimy go zabrać – Joachim usłyszał nad głową głos medyka.

Zawsze ich tak zabierali, wynosili na polanę i rzucali na kolejny stos. Joachim pokiwał głową ze zrozumieniem i wstał.

Niedługo potem opuścił namiot, a przytłoczony ciężarem ociekających krwią wspomnień, przysiadł na kamieniu. Nie pamiętał już ilu braci pogrzebał przy tej drodze, przy szlaku, który przez następne wieki, będzie nazywany szlakiem zwycięstwa. Po chwili wrócił pamięcią do wschodniej dzielnicy Hefronu, do przykrytej słomą chaty, w której pracował jako cieśla. To tam, właśnie od Laszla, usłyszał o wyprawie, która zbliży człowieka do boga. To wtedy, w letnie przesilenie siódmego roku panowania króla Gariona, jego życie nabrało sensu. Inni nazywali to Powołaniem, czuli się wzywani, mówili o snach i znakach z niebios, on widział w tym po prostu szansę na wypełnienie tej pustki, pustki, którą od urodzenia dźwigał w sercu. Opowieści o Świętym Mieście, rozbrzmiewające ze świątynnych ambon, nie tylko fascynowały, lecz także zawsze napawały go nadzieją. Miasto Przymierza, Miasto dotknięte przez boga. Wojownik przymknął oczy i w skupieniu odmówił modlitwę. To w słowach skierowanych wprost do Jedynego zawsze odnajdywał wytłumaczenie, przeciwwagę dla poniesionej ofiary. Gdy skończył, nieoczekiwanie usłyszał znajomy głos:

– Śmierć dotknie każdego z nas – powiedział kapłan Oryt.

– Straciliśmy Laszla – odparł Rot.

– Ta strata boli nas wszystkich – kapłan przysiadł na kamieniu obok.

– Był tak blisko. Czemu akurat teraz?

Kapłan sięgnął do kieszeni i wyjął fragment zniszczonego pergaminu.

– Prosił bym ci go przekazał – oznajmił.

– Pergamin Laszla? – zdziwił się Joachim. 

– Wiedział, że nie będzie ci łatwo. Wiedział także, w kim odnajdziesz pocieszenie.

Joachim rozwinął pergamin, popatrzył na rycinę przedstawiającą Komnatę Przymierza, a po chwili pokręcił głową z niedowierzaniem i rzekł:  

– Zostało nas tak niewielu…

– Każde poświęcenie wiąże się ze stratą – odparł kapłan.

– Ciężko się z tym pogodzić.

– Droga, którą obraliśmy, nie jest drogą łatwą, to droga krwi i łez, lecz On nagrodzi twe trudy. – Wojownik poczuł na ramieniu dłoń kapłana i usłyszał – Zawierz panu, pozwól mu się poprowadzić. Cierpienie, które nas spotyka, nie jest bez znaczenia.

Rot pokiwał głową ze zrozumieniem. Czasem miał wrażenie, że przez kapłana przemawia do niego sam Najwyższy. Tak często te słowa, gesty dodawały mu przecież siły, nadziei, podrywały z kolan i zagrzewały do dalszej walki. Po chwili duchowny wstał i ruszył w kierunku namiotów.

– To prawda co mówią? – zatrzymał go jednak Joachim. – Prawdą jest, że w Komnacie słychać boski szept, że można tam usłyszeć głos boga?

Kapłan odwrócił się i odparł:

– Każdy słyszy tam, to na co zasługuje. Niewierni zostają pokarani ciszą, święci nagrodzeni najjaśniejszym dotykiem…

Gdy kapłan odszedł, Rot, jeszcze raz, tęsknym wzrokiem popatrzył na pergamin. Komnata Przymierza. Najświętsze miejsce dla wiernych, miejsce, w którym bóg spotkał się z człowiekiem. Wojownik głęboko westchnął, a potem spojrzał na wzgórza Dorat, to już tam, w dolinie Początku, tam gdzie Kręty Potok wpadał do Wiecznej Rzeki, znajdowało się miasto, o którym śmiertelni bali się mówić z nazwy, dlatego nazywali je po prostu Świętym Miastem. Teraz od celu dzielił go już tylko dzień marszu. Nie mógłby zaprzeczyć: pomimo przygnębienia i zmęczenia walką, wciąż czuł w sobie to podniecenie, to niepohamowane uczucie narastało z każdym dniem, ostatnio wręcz z każdym krokiem. Miasto, w kierunku którego, od urodzenia, co dzień, rano i wieczorem, wznosił swe modły, za które tylu braci oddało życie, było coraz bliżej.

Wkrótce Joachim ponownie stanął na polach Berelionu. Jeszcze niedawno wrzaski, krzyki i wszechobecny szczęk oręża, a teraz spokój, nieprawdopodobny spokój i cisza. Znów to samo. Pole bitewne stało się cmentarzem, a pokryta zieloną trawą ziemia zmieniła się w krwiste błoto. Ile to już razy było mu dane na to patrzeć? Otarł z czoła pot i popatrzył na stos ciał. Laszlo, Ginter, Vlado… Nie, bracia nie zginęli na marne – był pewny. Ich śmierć, choć tak bolesna i prosta, miała swe znaczenie. Była ofiarą, hołdem. To ona uszlachetniła zwycięski szlak. Po chwili dłuższej zadumy Powołany spojrzał na zebranych wokół braci. Ci, którzy przeżyli, przygotowywali się właśnie do ostatniego pożegnania. Wkrótce, gdy stos zapłonął wysokim ogniem, wśród dźwięków trąb rozbrzmiał chóralny śpiew. Pieśń, ku czci Jedynego, wydobywająca się z gardeł tysięcy wojowników, ponownie napełniła serca uczestników wyprawy uczuciami jedności i poświęcenia.

Wyruszyli ku Miastu następnego dnia, o świcie, tuż po tym, jak kapłan, odczytał słowa księgi, słowa, które od czterech lat rzucały ich na kolana podczas porannej modlitwy. A brzmiało to tak:

 

Oto nakazał założyć osadę i wybudować świątynię

Oto tam ma bowiem dojść do pojednania

I z jego woli i łaski tak też się stało

I oto powstało Miasto inne niż wszystkie

Oto powstało Święte Miasto

A mury jego święte i potężne jak On Jedyny

A wieże jego sięgające królestwa Pana

A każdy kamień uświęcony tam jego tchnieniem

Kto szuka, tam odnajdzie

A kto prosi tam dostanie…

 

Ze świętymi wersami w sercach, oślepieni blaskiem słońca, które wyjrzało zza ośnieżonych szczytów Perelionu, szli naprzód z pokornie opuszczonymi głowami. Wielu uważało, że ta piękna aura nie jest dziełem przypadku, że w ten sposób sam Jedyny prowadzi swą armię ku ostatecznemu zwycięstwu. Zielone trawy stepu, lekko kołysane od powiewów ciepłego powietrza, w promieniach słońca, wyglądały jak aksamitny, nieskazitelnie czysty dywan, który wiedzie poddanych przed boskie oblicze. Ale czy mogli spodziewać się innych widoków? – Joachim rozglądał się wokół. Przecież był to przedsionek ziemi, na której bóg spotkał się z człowiekiem. Nawa główna nie dorównuje swym pięknem ołtarzowi, lecz jest już jego zapowiedzią. Tak byli, już w nawie głównej świątyni, którą była ta ziemia i coraz bardziej niecierpliwym, spragnionym wzrokiem spoglądali przed siebie. Jeszcze trochę, jeszcze…

W końcu Rot usłyszał wrzawę, a potem ujrzał triumfalnie wznoszone miecze i topory. Ci z pierwszych szeregów już widzieli Miasto, już głośno wiwatowali na jego widok. On musiał jeszcze chwilę poczekać, jeszcze wspinał się na szczyt wzgórza. Zaraz nastąpi ten moment. Czuł jak przyśpiesza mu serce, czuł, że zaraz spełni marzenia pokoleń. Jeszcze tylko kilka kroków… Nie, jeszcze nie znajdzie się pośród świętych murów, lecz przynajmniej dotknie je wzrokiem. Przecież tylu nie dostąpiło tego zaszczytu. Szedł z podniesioną głową. Miał wrażenie, że już widzi nad szczytem wzgórza tę niesamowitą poświatę, o której wspominał starzec. Kapłan Oryt wciąż jechał obok, ale już nie rozmawiali. Teraz słowa były zbędne, teraz należało czuć, cieszyć się z otrzymanej łaski, cichą modlitwą, czy też dzikim rykiem okazać wdzięczność Jedynemu. Jeszcze jeden krok… Rot wyjrzał niecierpliwie zza wiwatującego przed nim wojownika. I… stało się. W końcu ujrzał Miasto. W dole, pośród zielonych łąk, skąpanych w blasku pomarańczowego, zachodzącego słońca, wznosiły się mury z szarego kamienia, tuż nad nimi pozłacana kopuła i cztery, smukłe wieże górowały nad mozaiką kolorowych dachów kamienic. Miasto nie większe, niż te które widział, ani nie potężniejsze w obronnych umocnieniach, miasto, które urokliwym położeniem od razu przypomniało wioskę Kilieon z rodzinnych stron, miasto… Joachim uciekł wzrokiem. Popatrzył na druhów. Zawahał się przez moment, ale potem czując na sobie spojrzenie innych, podniósł ku niebu miecz, już wcześniej wyjęty z pochwy i przygotowany do wiwatów. Wydał okrzyk radości, dołączając do braci. Po chwili jednak znów spojrzał na Miasto. Tym razem niepewnie, jakby bał się tego co zobaczy. Zobaczył to samo. Znów to samo. Rozejrzał się wokół, szukając twarzy, która wyrażałaby by to co poczuł… Wszyscy jednak zdawali się kipieć szczęściem i spełnieniem, widzieć to co i on miał zobaczyć. W końcu popatrzył na kapłana. Ten jedyny nie wiwatował, jakby beznamiętnie wpatrywał się w Miasto.

– Ojcze…– Joachim jednak nie dokończył. Przerwał zawstydzony.

Po policzkach duchownego spłynęły bowiem dwie samotne łzy wzruszenia.

– Bądźmy wdzięczni Panu za okazaną łaskę. – powiedział kapłan, spoglądając na Rota. Po chwili dodał – jeśli polegnę, pochowaj mnie na tym wzgórzu. Niech ten widok będzie mi wieczny.

Rot kiwnął nieznacznie głową, a potem, znów, z niedowierzaniem, wrócił wzrokiem na Miasto.

 

*

 

Aleja Pojednania, główna ulica miasta, łączyła świątynię z bramą Końca i Początku. Nad szeroką, prostą drogą unosiły się tumany piachu, wzbijane w powietrze przez kopyta koni, osłów i wielbłądów. To właśnie tędy do Miasta wjeżdżali nowi mieszkańcy – nadciągający z północy wierni. Tłumy ludzi, wraz z dobytkiem swego życia, ciągnęły ku kamienicom otaczającym Najświętszy Pałac. Miasto, które po rzezi innowierców, opustoszało, wreszcie zaczęło się zaludniać. Nastała nowa era – mówił kilka dni temu ze świątynnej ambony arcykapłan, a początkiem tej nowej ery stała się masowa egzekucja barbarzyńców, których powieszono na szubienicach rozstawionych wzdłuż głównych ulic miasta. Niektóre ciała wciąż dyndały na linach jakby ku przestrodze nowoprzybyłym. Tak kończą barbarzyńcy! – grzmiał arcykapłan, wydając rozkaz wykonania wyroku.

Joachim zatrzymał się i jeszcze raz spojrzał na otwarte wrota świątyni. Były prawie tak potężne jak te, które widział w klasztorze Karum De Zeb. Olbrzymie, pozłacane dwunastopromienne słońce górowało już nad łukiem bramy. Pracujący na rusztowaniach kamieniarze wciąż przywracali fasadzie budowli dawny, utracony przez lata barbarzyńskiej niewoli, blask. Powołany popatrzył na długą, okalającą rynek kolejkę wiernych. Tysiące ludzi, klęcząc z pokornie opuszczonymi głowami, czekało na swą kolej, na możliwość spędzenia kilku chwil w Komnacie Przymierza. Rot wiedział, że to jego ostatnia szansa, chyba właśnie dlatego się zatrzymał. Po chwili jednak opuścił wzrok i ruszył dalej. Szedł wolnym krokiem, prowadząc konia za uzdę, w przeciwnym kierunku niż większość ludzi, ku bramie Końca i Początku. W drodze spoglądał na bawiące się dzieci, na rozkładane w pośpiechu stragany, na pierwsze wymiany handlowe i pierwsze uśmiechy związane z brzękiem monet w sakiewce. Tylko marmurowe posągi dekorujące aleję, przypominały, że nie jest jeszcze na ulicach Hefronu. Choć nie tylko. Gdzieniegdzie, tam gdzie było głośniej, a często rozlegały się krzyki przerażonych kobiet, można było zobaczyć watahy pijanych Powołanych. Uzbrojeni nie tylko w miecze, ale także dzbany wina wojownicy, świętowali swój triumf. Wciąż mieli na sobie szaty, symbol uświęcenia. Teraz, już jednak nie były one lśniące, lecz porozdzierane i brudne od potu i krwi. Tyle zostało z dawnego, pełnego nadziei blasku – pomyślał Rot.  

– Dokąd to, bracie? – usłyszał niespodziewanie. 

Gdy uniósł wzrok, zobaczył na koniu Valikra, byłego chorążego z oddziału Północnego. Nowa zbroja błyszczała już na piersi dowódcy straży muru, a zdjęty z głowy, połyskliwy hełm, ozdobiony czerwonym pióropuszem, spoczywał pomiędzy biodrem, a przedramieniem.

– Ku bramie – odpowiedział Joachim.

– Chyba sam Najwyższy mnie tu zagnał. Dobrze, że cię spotykam.

Rot popatrzył pytającym wzrokiem na brata.

– Potrzebuję ludzi do służby – ten wyjaśnił po chwili. – Pięć złotówek dziennie, koryto, a jak staniesz przy bramie to i jakie kurewki w naturze zapłacą za przymknięcie oka.

– Wyjeżdżam – przerwał mu Rot.

– Jak to? – zdziwił się Valkir.

– Wracam do domu.

Joachim wymownie popatrzył na swojego konia, który był objuczony ekwipunkiem.

– Wracasz? – zapytał dowódca, jakby nie wierząc w to co słyszy.

Rot pokiwał głową.

– Lazłeś tu cztery lata, a teraz uciekasz?

– Miasto jest nasze, nie jestem już potrzebny.

– Właśnie teraz potrzebujemy takich jak ty – dowódca odwrócił głowę i z pogardą popatrzył na grupkę podchmielonych Powołanych. – Zobacz ile zgnilizny tu ze sobą przyprowadziliśmy.

Rot nie odpowiedział.

– Wiem, że jesteś dobrym żołnierzem, wiernym ojczyźnie – mówił dalej Valkir. Rozejrzał się uważnie, po czym już z ciszonym głosem dodał – Niedługo zacznie się walka o tron namiestnika, a wiesz, że książę Gytron potrafi okazać swą wdzięczność.

– To już nie będzie moja wojna. 

Valkir zmarszczył brwi, a potem rzucił:

– Co się z tobą stało?

– Nic takiego. Po prostu wyjeżdżam.

– Nie rozumiesz? Zbudujemy tu królestwo Słońca…

Zapadła cisza. Po dłuższej chwili milczenia Rot, czując na sobie przenikliwy wzrok Valkira, pokornie opuścił głowę i powiedział:

– Wybacz, na mnie już czas.

Po tych słowach wyminął dowódcę. Po kilku krokach jednak znów usłyszał głos Valkira:

– Więc dlatego nie wszedłeś wtedy do Komnaty Przymierza. Straciłeś wiarę…

Rot odwrócił głowę. Zawahał się z odpowiedzią, lecz w końcu rzekł:

– Nie wszedłem bo nie chciałem jej stracić.

I odszedł.

Długi czas nie oglądał się za siebie. Zatrzymał się dopiero na wzgórzu, z którego po raz pierwszy zobaczył miasto. Stanął nad grobem kapłana, nad niewielkim nasypem ziemi, na którym leżało kilkanaście kamyków ułożonych w dwunastopromienne słońce. Straciłeś wiarę – w jego głowie wciąż rozbrzmiewały słowa Valkira. Wojownik popatrzył na mogiłę i zamyślił się. Po chwili wyciągnął zza pasa pergamin, a potem przymknął oczy, jak zawsze gdy się modlił. Teraz jednak jego twarz wypełnił wyraz nie skupienia, a bólu. Wkrótce po policzkach Powołanego pociekły dwie samotne łzy. Tym razem nie były to łzy wzruszenia. Gdy Joachim otworzył oczy, znów ujrzał kopułę świątyni. Nie, nie było żadnej aury. Było po prostu miasto.  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Hmmm. Opowiadanie dosyć długie, ale nie niesie z sobą jakichś wielkich i odkrywczych treści. Ale może nie mam racji. W końcu powód nieodwiedzenia komnaty ciekawy. I jednak trochę cieszy, że bohater podjął taką decyzję.

Zabrakło mi wyjaśnienia, dlaczego żołnierze o wrogach mówią “kurwy” albo “suki”. Z amazonkami walczyli?

Babska logika rządzi!

Taaak, i dla mnie dialogi z pierwszej części były właściwie niezrozumiałe, nie bardzo pojmowałam, czego dotyczą te wszystkie bluzgi.

Natomiast pomysł sam w sobie do mnie przemówił, współczułam bohaterowi z powodu jego rozczarowania. Tak to bywa…

Przeczytałam be przykrości, ale też nie mogę powiedzieć, że Święte Miasto ujęło mnie czymś szczególnie. Ot, jeszcze jedno opowiadanie o wielkich nadziejach, wielkich oczekiwaniach i jeszcze większym rozczarowaniu.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Całkiem dobrze mi się czytało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka