- Opowiadanie: Bauaser-kun - Z sesji zapiski 1

Z sesji zapiski 1

NINIEJSZE ZAPISKI BAZUJĄ W DUŻEJ CZĘŚCI NA KFIATKACH Z SEJSI RPG I CZĘSTO SIĘ DO RPG ODWOŁUJĄ, NIEOBEZNANI Z TEMATYKĄ MOGĄ NIE ZROZUMIEĆ CZĘŚCI LUB CAŁOŚCI NINIEJSZEGO “DZIEŁA”.

ALE TO JUŻ ICH PROBLEM.

 

Właściwie nie zakładam tu istnienia jakiegoś konkretnego podziału na rozdziały. Po prostu piszę sceny, a kiedy uznam, że zebrało się ich dość dużo zamieszczę kolejne z sesji zapiski. W odróżnieniu od innych pisanych przeze mnie opowiadań krytyka tak na dobrą sprawę mi wisi – to coś co po prostu się urodziło w głowie, gdy pozwalam myślom błądzić...

Choć wszelkie opinie (pozytywne i negatywne) przeczytam, przeanalizuję i przemyślę ale w przypadku “Z sesji zapisków" raczej się do nich nie dostosuję.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Z sesji zapiski 1

Trzy mroczne sylwetki przekradały się w zaroślach w pobliżu gościńca, nigdy jednak na ów gościniec nie wkraczając. Przypominały trochę zagubionych wędrowców, ale wędrowcy nie maja zwykle aż takich trudności z wkroczeniem na solidny trakt, w dodatku rzadko kiedy ciągną za sobą szamoczący się wór. Jedna z postaci obejrzała się czujnie.

– Ej, słyszeliście?

– Co?

– Ten głos.

– Jaki głos?

– Taki dziwny. Właśnie powiedział "jedna z postaci obejrzała się czujnie".

– CZY WY DEBILE NIE SŁYSZELIŚCIE O NARRACJI? – huknął głos z nieba.

Strach przepłynął wzdłuż kręgosłupów całej trójki, przy okazji testując ich panowanie nad pęcherzem.

– Teraz słyszałem! Co to za jeden!?

– A czemu się mnie pytasz!?

– Ty go pierwszy usłyszałeś!

– Ale nie ja go wymyśliłem!

Trzeci z cieni najwyraźniej potrafił jednak trochę pomyśleć.

– Przepraszam bardzo. – Spojrzał w górę. – A czy narracja nie przytrafia się tylko w opowieściach?

– TŁUMACZENIE WSZYSTKICH SUBTELNOŚCI TEJ SYTUACJI KILKU NIEISTOTNYM BN BYŁOBY ZBYT UPIERDLIWE.

– Co to znaczy?

– TO.

W tym momencie, przy ledwie słyszalnym dźwięku podobnym do stuku kości o blat, strzała przeszyła gardło pytającego. Dwójka pozostałych szybko odwróciła się w kierunku, z którego strzała nadleciała. W samą porę by dostrzec niewysoką, barczystą postać z dwuręcznym młotem bojowym, od stóp po czubek głowy skrytą pod zbroją płytową. Tylko wystająca broda, ciężkie kroki i stosunkowo wolny bieg konserwy pozwoliły im domyśleć się w postaci krasnoluda. Rozpędzającego się do szarży.

Wszyscy wiedzą że nie da się zatrzymać biegnącego krasnoluda, który nie chce się zatrzymać. To jakby spróbować powstrzymać szarżującego byka.

Odskoczyli w przeciwnych kierunkach, krasnoludowi to nie przeszkadzało, choć uderzenie młotem chybiło celu. Kolejna strzała wbiła się w płuca jednego z mrocznych skradaczy. Krasnolud odwrócił się w kierunku ostatniego, chowającego się za solidnym dębem. Krasnolud wsadził sobie obuch pod pachę i wymierzył trzon w kierunku chowającego się pechowca, który nie zauważył wcześniej, że młot jest w całości wykonany ze stali, ani że ma pusty w środku trzon. Nie zauważył też niewielkiego spustu tuż pod obuchem i nie poczuł dziwnego zapachu. Zapachu prochu. Krasnolud strzelił z bombardy własnego projektu, kaliber 120mm, wersja przeciwsmokowa.

Za jednym zamachem zabił drzewo i ostatniego ze skradaczy.

Krasnolud w konserwie zabrał się do energicznego przeszukiwania kieszeni zabitych, zupełnie ignorując cicho wysuwającego się z krzaków wysokiego, złotowłosego elfa z pięknym łukiem refleksyjnym, zapewniającym przyzwoitą premię do obrażeń. Długouch podszedł do krasnoluda.

– Cieć. – Rzucił krótko, nawet nie zaszczycając spojrzeniem szamoczącego się worka. – Żeby po szarży nie trafić w byle bandziora. Masz większe premie ode mnie.

– Zamknij się. – Odburknął krasnolud, przeliczając znalezione monety. – Siedem sztuk złota i piętnaście miedziaków! I to ma być skarb!? Mistrzunio sobie chyba z nami pogrywa.

– UPRZEJMIE PRZYPOMINAM, IŻ TO MIAŁO BYĆ JEDYNIE WPROWADZENIE DO FABUŁY. SKARBY INNYM RAZEM.

– A niby za co mamy się wyekwipunkować!? – Wrzasnął w kierunku nieba. – Za bogowie zapłaćcie? Nawet kapłani zdzierają jak cholera!

– Chciałeś powiedzieć zwłaszcza kapłani. – Mruknął elf. – Dobra, pierwsze ekspy już mamy, drobne mamy. Możemy iść do gospody.

– No.

– CZY WY PRZYPADKIEM O CZYMŚ NIE ZAPOMNIELIŚCIE?

Spojrzeli po sobie w zadumie, to znaczy elf spojrzał w zadumie bo miny krasnoluda przez to, co w jego hełmie robiło za wizjer, nie da się dokładnie ustalić. Elf podszedł do worka i usiadł na nim, żeby się wygodniej zastanowić. Całkowicie zignorował cichy jęk, nieco stłumiony parcianym workiem. W końcu poderwał się i oskarżycielsko wskazał krasnoluda.

– Nie sprawdziłeś czy na pewno zginęli! Mogli tylko stracić przytomność.

– Pierwszy musiałby się nauczyć połykać tchawicą, drugiemu przerobiłeś płuco na zupę i nawet jeśli jakimś cudem przeżył nigdy nie odzyska sprawności, a mój ma głowę na karku, gdziekolwiek ten kark wylądował, bo nogi zostały tutaj. – Krasnolud chwycił stopę, nadal połączoną z kończyną a pośrednio także z miednicą, ale faktycznie reszty trafionego jakoś nie było widać w okolicy. – On chyba myślał o czymś innym.

– Ale o czym?

– Nie wiem. – A słysząc groźny, wróżący burze pomruk na niebie szybko błysnął najinteligentniejszym pomysłem, na jaki było go stać. – Dla pewności przeszukam ich kieszenie jeszcze raz!

Pędząc w kierunku skradacza, któremu elf załatwił darmową tracheotomię, sto dziesięć kilo mięśni i pół kwintala stali ciężko nastąpiło na worek. Który zawył z bólu.

– Żadnych map. – Mruknął ponuro, gdy przeszukał ponownie drugiego z zabitych. – Cholera, jak nic robi sobie z nas jaja.

– Nie sądzę. On tu czegoś od nas chce.

– ODCZUWAM PRZEMOŻNĄ OCHOTĘ UŚMIERCENIA PEWNEJ KONSERWY I HOMOSNAJPERA.

Ta subtelna groźba najwyraźniej wprowadziła mózg elfa na wyższe obroty.

– Może to ma coś wspólnego z tym.– Trącił worek stopą. Ze środka dobiegło przytłumione ale wyraźne błaganie o pomoc. – O widzisz? Ktoś tam woła o pomoc.

– Ale nie nas. – W głosie krasnoluda brzmiała pewność absolutna.

– Skąd wiesz?

– Bo wołał "pomocy dobrzy ludzie." To nie mogło być do nas. Ani my dobrzy, ani ludzie.

– CO BĘDZIE LEPSZE? – Głos z nieba zdawał się rozważać jakiś poważny problem. – STADO WŚCIEKŁYCH SMOKÓW? CZY SILNIE SKONCENTROWANY DESZCZ METEORYTÓW? A MOŻE LEPIEJ…

– Otwieram worek! – Wrzasnął elf – Otwieram ten tajemniczy wór, wyciągam zawartość i oddalam się możliwie najdalej od tego zakutego, brodatego łba!

Wrzeszczał, co wydawało się dziwne, gdyż wyraźnie było widać jak pochyla się nad workiem, rozcina supeł, wsadza do środka delikatne dłonie i odsuwa się od zakutego, brodatego łba tak szybko, jak tylko było to możliwe dla niezbyt silnego elfa, ciągnącego za sobą humanoidalną, bezwłosą postać o dużych ciemnych oczach bez źrenic.

– Mam dziwne wrażenie, że nie pomagasz mu z wrodzonego altruizmu.

Nawet przez calową warstwę stali można było wyczuć podejrzliwość krasnoluda. Wielki cień przesłonił ziemię, elf przelotnie zerknął w górę i przyspieszył kroku, brodacz spojrzał w niebo.

Dostrzegł, a trudno to było przeoczyć, olbrzymią skałę majestatycznie zbliżającą się do gruntu, skałę poznaczoną kraterami, skałę która najwyraźniej postanowiła sprawdzić, co pilnego, jakieś sześćdziesiąt pięć milionów lat wcześniej, zatrzymało w tej części galaktyki jej kuzynkę. Na jej powierzchni rysowały się liczne pęknięcia, a co mniejsze fragmenty powoli się odrywały. Rozżarzony do czerwoności, nie większy od ziarna fasoli, kawałek skały odbił się od barku krasnoluda, nadtapiając nieco narramiannik. Zapowiadało się na kosmiczny pokaz fajerwerków.

– Czekaj no długouch! – Wrzasnął krasnolud. – Jak będziesz go tarmosił jak worek kartofli to biedaczyna kipnie!!! Delikatnie trzeba z tym ufokiem.

Prawdopodobnie nie była to zasługa jego wrodzonego altruizmu.

 

– Jeszcze piwa! – Zakrzyknął elegancko odziany, przystojny jegomość, w najmodniejszej fryzurze, zwyczajowo nazywanej "pod garnek". – I kości baranie w śmietanie!

Karczmarz ręką dał znak, że zamówienie zostało przyjęte, na co przyjazna twarz przystojniaka przyoblekła się w szeroki uśmiech. Skierował miłe spojrzenie zielonych, pozbawionych źrenic oczu na siedzących z nim przy stole kompanów. Złotowłosego elfa o czarnych oczach, odzianego w skórzany, nabijany ćwiekami kaftan i srebrnobrodego krasnoluda, niemal całkiem skrytego pod grubaśną stalową zbroją, hełm krasnala leżał na stole, tuż obok stołu postawiono olbrzymi, dwuręczny młot bojowy. Cały ze stali.

– No dobra ufoku. – Krasnolud, wbrew gatunkowej tradycji i odwiecznemu zewowi, od godziny nie tknął swojego piwa. – jeszcze raz wyjaśnij, dlaczego niby miałbym cię nie zabijać?

– To proste panie Dorum. Po trosze dlatego, że mogę przybrać postać dowolnego stworzenia o mniej więcej moich rozmiarach, niezależnie od różnic w masie i odzieniu. Ale przede wszystkim dlatego, że szukam kompanów do ekspedycji, na której można się nieźle obłowić. Złoto, szlachetny krasnoludzie, złoto i klejnoty. I potężne magiczne przedmioty i złoto. Aha, jestem też generalnie dobry i łagodny, ale głównie z powodu złota, do jakiego możemy się wspólnie dobrać i podzielić… Wspominałem już o złocie?

– Więcej razy niż to konieczne. – Elf rzucił za plecy kolejną, ogryzioną z mięsa do czysta, kość barana. W każdej gospodzie czuł nieodpartą chęć zadawania kłamu pogłoskom, jakoby elfy były wegetarianami. Ostatnie badania u kapłanów wykazały już u niego pierwsze objawy zapchanych arterii. – Ale czy umiesz cokolwiek przydatnego? Coś co sprawi, że nie będziesz po prostu kręcącym się po okolicy bagażem, kiedy my będziemy odwalać całą robotę?

– Panie Lucianie, ukończyłem z wyróżnieniem prestiżowy uniwersytet sztuk magicznych. Potrafię spopielać armie, zamieniać wrednych dupków w żaby, sprawiać że kamienie będą latać i czynić niewidzialne widzialnym. Znam tajniki demonicznych wymiarów i sekrety smoczej mowy, wiem jak wezwać do boju bestie z niebios i piekieł…

– A trzech podrzędnych patałachów wsadziło cię do wora jak kilka kartofli. – Dokończył krasnolud.

– Złapali mnie we śnie, a nie chciałbym rzucać kuli ognia wewnątrz wora, jeśli rozumie pan subtelności magii…

– Słuchaj no… Jak ty się w ogóle nazywasz?

– Hoker Poker Aber Kadaber Konstantyn Politańczyk Juppa Koppa Maki Iksu Kuwu Zets Trzeci.

Krasnolud, który próbował liczyć imiona na palcach, potrząsnął głową gdy okazało się, że musiałby uwzględnić te na stopach.

– Trochę długie. – Stwierdził elf. – Ale panie Hokerze Pokerze Aberze Kadaberze Konstantynie Politańczyku Juppa Koppa Maki Iksu Kuwu Zetsie Trzeci. – Tu pozwolił sobie na delikatny uśmiech widząc wybałuszone gały brodatego kolegi. – Chciałbym zobaczyć pańskie zdolności w praktyce.

– A ja chciałbym dać mu jakąś ksywkę. – Krasnolud łyknął wreszcie piwa. – Bo nie zamierzam do niego wołać "tej Hoker Sroker Haker Paker cośtamjeszcze trzeci"

– To co proponujesz?

– W normalnych warunkach jest brzydki, zmienia kształt i rozmiar zależnie od okoliczności… Na moje "Chuj" będzie pasować jak ulał.

– Wolałem już ufoka. – Mruknął Hoker Poker Aber Kadaber Konstantyn Politańczyk Juppa Koppa Maki Iksu Kuwu Zets Trzeci. – Ale zawsze może być też "mieniak". Tak na mnie wołali poprzedni koledzy.

– A co się stało, że już ich z panem nie ma?

– Kłopoty żołądkowe.

– Sraczka was rozdzieliła?

– Nie, smok ich zeżarł, a potem zdechł na niestrawność.

– Smok zdechł na niestrawność?

– no… myślę, że byli ciutkę nietypową drużyną…

– To znaczy? – Spytał Lucian. – Bardziej nietypową niż krasnolud, elf i doppelganger powstrzymujący się od wzajemnego powyrzynania? I co to ma do rzeczy z śmiertelnym zatruciem smoka?

– Może lepiej byłoby powiedzieć… toksyczną…

– Toksyczną?

– Smok zżarł wojownika ghoula,  gnilnika śpiewaka operowego i humanoidalny krzew cisu, a popił sobie megalitrowym żywiołakiem bimbru. Na marginesie jagody na cisku dojrzały tuż przed smoczym obiadem, a bimbruś ostatnio chorował i stężenie metanolu w ciele miał już prawie cztery procent…

– Faktycznie, to by nawet smoka zabiło…

– Czy ja wiem? – Dorum pokręcił głową. – Smoka nie da się otruć żadną znaną krasnoludom trucizną.

– No, też się trochę zdziwiłem, że po niestrawności mieliśmy deszcz smoka. Rozklapcianego.

– Tak rozklapcianego jak coś spadającego z dużej wysokości? To chyba nie zasługa trucizny.

– Noo… może faktycznie zabiła go połknięta chwilę wcześniej kula ognista z opóźnionym zapłonem…

– Strzelałeś kulą ognia obok chodzącej beczki bimbru!?

– Dopiero jak skończyły mi się deszcze meteorytów i słoneczne wybuchy.

– Jesteś kompletnym debilem!!!

– I WŁAŚNIE DLATEGO MOŻE WPAŚĆ NA TAKIE SPOSOBY ZABICIA WAS, O JAKICH JA BYM NAWET NIE POMYŚLAŁ.

Spojrzeli w sufit z czystą, nieskrywaną nienawiścią.

– A który on ma poziom?

Fioletowy, gęsty dym zaczął unosić się z ciała, obecnie całkiem przystojnego, doppelgengara, nie trwało to długo, ale sprawiało wrażenie, jakby stwór miał zaraz zamienić się w proch.

– TERAZ JUZ PIERWSZY, JAK WY.

– No dobrze. – Lucian, obdarzony nieco większym instynktem samozachowawczym, wolał nie dopytywać boga gry co się stanie, jeśli odmówią przyjęcia Hokera Pokera Abera Kadabera Konstantyna Politańczyka Juppa Koppa Maki Iksu Kuwu Zetsa trzeciego, alias Ufoka do drużyny. – A wracając do praktycznej demonstracji pana możliwości…

– Jak już wspomniałem potrafię rozświetlać tunele, usypiać niewielkie zwierzęta, odczytywać magiczne zapiski, i wytwarzać niewielką, ale całkiem przydatną tarczę, która nic nie waży…

– A co z spopielanymi armiami i bestiami nieba i piekieł?

– Myślę, że mógłbym rozpalić ognisko i przywołać szalonego chomika bojowego.

– Skąd ta nagła zmiana w kompetencjach?

– Jego spytajcie. – Ufok wskazał palcem gdzieś w górę.

– Przysięgam na moją brodę, że kiedyś zabiję tego wrednego dziada. – Krasnolud pogładził młot.

– Ale za co?

– Nie ciebie, to znaczy ciebie kiedyś też, ale w tej chwili mam jego na myśli. – Grubaśny paluch także wskazał okolice powały.

Powała odpowiedziała uśmiechem. Z pełnym zestawem zębów i sugestią drewnianej siły nacisku w przypadku ugryzienia.

– TEŻ WAS KOCHAM.

– Dobra… to co teraz? – Ufok popuścił pasa. – Bo ja raczej zielony jestem w te klocki.

– Zwyczajowo – Mruknął Lucian. – Do karczmy wpada goniec albo ledwo żywy osmolony chłop i wrzeszczy o napadzie lub organizowanej ekspedycji. Potem my się kłócimy czy warto się za to brać. Partacz gry zaczyna nam grozić, więc ostatecznie się zgadzamy. A potem standard. Potwory, bandyci, potwory, jakiś loch, potwory, pułapki, trochę złota, potwory, kilka leveli, groźniejsze potwory, potwory, przypadkowe ocalenie świata i potwory. Aha i potwory. Ale tym razem to nie przejdzie, bo obwieszczenie o ekspedycji to już nam sam przekazałeś. Więc możemy przejść do punktu drugiego.

– Warto się za to brać? – Krasnolud, w sposób niemożliwy z punktu widzenia fizyki normalnego świata, wcisnął łapę do zbroi i zaczął się energicznie drapać po piersi. – Jak myślisz długouch? Niby złoto brzmi kusząco, ale to mi wygląda na pułapkę. Pojawia się taki ufokowaty debil ni stąd ni z owąd. Twierdzi że mu całą drużynę smok zeżarł. I chce nas wciągnąć w jakąś wyprawę.

– Myślę że się opłaca. I może lepiej od razu przejdźmy do punktu z potworami.

– Czemu?

Elf wskazał okno.

Krasnolud wyraźnie spostrzegł wielki chitynowy kolec, rozmiarów solidnej skały, drugi dał się dojrzeć przed drzwiami. Karczmą wstrząsnęło a budzący grozę pomruk zdawał się docierać do mózgu pomijając uszy i wszystkie zbędne neurony.

– Chcesz powiedzieć, że tym razem nie czekał, na naszą kłótnie? A w ogóle to czemu zbudowali karczmę na Godzilli!?

– Nie marudź. Bierz młot. A ty ufok prowadź na tą swoją ekspedycję. Może zdążymy, zanim się bestia obudzi, bo pewnie cudów i życzeń jeszcze rzucać nie umiesz?

Wyszli pośpiesznie, a Hoker Poker Aber Kadaber Konstantyn Politańczyk Juppa Koppa Maki Iksu Kuwu Zets Trzeci szybko potwierdził na mapie kierunek ich marszu ucieczkowego. Ogromna, sześcionożna bestia złożona najwyraźniej z samej paszczy, nóg i skorupy, strząsnęła z siebie budynek, zrobiła na jej resztkach kilka obrotów wokół własnej osi, pomachała jedną z nóg, żeby usunąć z podeszwy pal, który złośliwie wbił się w stopę podczas deptania i poczłapała w przeciwnym kierunku, najpierw znacząc terytorium w tradycyjny sposób wszystkich zwierząt. Niebo milczało przez chwilę, a potem zdecydowanie ciszej niż zwykle i z ledwo ukrytym zdumieniem mruknęło.

– PRZECIEŻ JA TU NIE ZOSTAWIAŁEM PIEKIELNEGO BEHEMOTA…

 

Strzał z bombardy wstrząsnął starymi murami, z sufitu posypał się kurz, tynk, resztki zaprawy i piękny , kryształowy żyrandol opatrzony numerem 1.

– Trafiłem. – Stwierdził z satysfakcją krasnolud, gdy kurz przestał opadać, a w miejscu zajętym wcześniej przez wielki, oślizły sześcian została plama galaretowatej mazi.

– Serio? – Ufok otarł z twarzy resztki galarety, która rozprysła się przy trafieniu we wszystkich kierunkach. – Zaraz… – Spojrzał na swoją dłoń. – To był ślimakowy kwadrat? Czy oślizgły sześcian?

– OŚLIZGŁY SZEŚCIAN. – Ton nieba aż promieniował niewinnością.

– Oślizgły… sześcian… wiedza gigantyczne bakterie na cztery poziomy…

Cichy dźwięk, łudząco podobny do stuku kości o blat, najwyraźniej wprowadził jego umysł na niespotykanie wysokie obroty.

– Przecież ta galareta to czysty kwas!!! Wody! Migiem!

Elf bez słowa oblał Hokera Pokera Abera Kadabera Konstantyna Politańczyka Juppa Koppa Makiego Iksu Kuwu Zetsa Trzeciego zawartością swojego bukłaka. Doppelganger zaczął wyć z bólu.

– WŁAŚCIWIE, TO GALARETA OŚLIZŁEGO SZEŚCIANU, PRZECHODZI EGZOENERGETYCZNĄ PRZEMIANĘ W BARDZO ŻRĄCY KWAS DOPIERO PRZY KONTAKCIE Z WODĄ. SUCHA JEST CAŁKOWICIE NIESZKODLIWA.

– Sadysta. – Dorum przyjrzał się poparzonej twarzy nowego kolegi, który zresztą po wejściu do lochów przybrał swoją naturalną postać. – Wciągnąłeś na w pułapkę pełną tych cholernych sześcianów!

– PRZECIEŻ ZA DRZWIAMI STAŁ WIESZAK Z RĘCZNIKAMI.

– Był podejrzany.

– NAWET NA NIM NAPISAŁEM "JEŚLI COŚ CIĘ OCHLAPIE WYTRZYJ SIĘ WE MNIE"

– Właśnie dlatego był podejrzany!!!

– NIE MOJA WINA, ŻE NIGDY NIE SŁUCHACIE DOBRYCH RAD.

– Dorum. – Lucian położył dłoń na głowie krasnoluda, jako że jego ramię było umiejscowione zbyt nisko. – Nie czas na to. Ufokowi hapeki spadły poniżej zera, trzeba go ustabilizować zanim kipnie na dobre. Mamy na to najwyżej dziesięć rund.

– TERAZ JUŻ DZIEWIĘĆ.

– Dobra. Długouch, zrób mu sztuczne oddychanie, a ja się zajmę masażem serca.

– A dlaczego to ja mam całować to coś?

– Bo opary piwa z mojej gęby go uśpią zamiast obudzić!

– Coś w tym jest.

– OSIEM.

– Ale i tak nie uważam, żeby było eleganckie, aby dżentelmen dżentelmena całował.

– Ty mu masz ratować życie, a nie całować.

– Ale jednak sztuczne oddychanie metodą usta-usta jest… nieprzyzwoite.

– A jakby był cycatą elfką to by było przyzwoite?

– No ba. Usta-usta i masaż serca byłby wtedy jak najbardziej dopuszczalny. Ale ty możesz resuscytaować Ufoka.

– SIEDEM.

– A to niby czemu? Sam mówiłeś, że chłop chłopa…

– To wyobraź sobie, że jesteś babą! Krasnoludki mają przecież brody do pasa!

– No dobra. Czyli ustaliliśmy, że żaden z nas nie chce mu zrobić sztucznego oddychania. Jakie są inne sposoby reanimacji?

– Wizyta u kapłanów?

– Sprzeciw! Sprzeciw! SPRZECIW! – od krzyku krasnoluda z sufitu pospadały olbrzymie pająki. – Są za drodzy! Wymyślimy coś innego.

– SZEŚĆ.

– My się tu kłócimy, a Hoker Poker Aber Kadaber Konstantyn Politańczyk Juppa Koppa

– PIĘĆ.

– Maki Iksu Kuwu Zets Trzeci nam umiera. Musimy coś dla niego zrobić!

– Mam pomysł.

– Serio?

– No. I albo go to postawi na nogi, albo wykończy na dobre, ale że już praktycznie nie żyje to spróbować nie zawadzi.

Krasnolud podszedł do leżącego doppelgengara i odwrócił go na brzuch.

– CZTERY.

– Dobra. Nie chcę wiedzieć co to za pomysł, nie chcę widzieć co będziesz mu robił, ale się zgadzam.

Lucian odwrócił się, gdy brodaty kolega podgiął kolana Ufoka, ustawiając nowego znajomego w pozycji koci grzbiet. A przynajmniej najbliższym odpowiedniku tej pozycji, do jakiego można zmusić nieprzytomnego.

– TRZY.

Brodacz nabił swoją bombardę, niezwykle skrupulatnie dobierając ilość prochu i rozmiar kuli. Następnie wziął głęboki oddech i z całej siły wepchnął lufę młotbardy doppelgengarowi w to miejsce, którego słońce swym szlachetnym blaskiem nie oblewa. Wielka czerwona jedynka mignęła nad głową nowego kolegi, a głos z nieba upewnił elfa co do jej znaczenia.

– JEDNA.

Krasnolud położył paluch na spuście, przybrał pozycję zabezpieczającą, przed odrzutem i odchrząknął.

– No dobra, Ufok. – Powiedział głośno i wyraźnie. – Wstajesz czy mam strzelić?

 

– Przyznaj, że po prostu chciałeś komuś strzelić prosto w zadek! – Lucian wrzeszczał. – Nie sądziłeś, że to go ocuci!

– Pomyślałem sobie, że jeśli sześciocalowy pręt w dupie go nie obudzi to i tak już nie ma żadnych szans.

– Ale to nie był powód żeby naprawdę strzelać!

– Podaj jeden powód, dla którego miałem nie strzelić. Ale taki który mnie przekona.

– Proch na jeden wystrzał kosztuje pięć sztuk srebra.

– Cholera, coś w tym jest.

– Czy możecie mnie już stąd ściągnąć? – Ufok, który w ostatniej chwili zdobył się na skok niewyjaśniony niczym innym, niż boską interwencją, spoglądał teraz na elfa i krasnoluda z szczerozłotego  żyrandola opatrzonego numerem 2.– Nie po to zużyłem jeden jedyny cud dla żółtodzioba na odzyskanie przytomności z jednym hapekiem, żeby teraz go stracić od twardego lądowania i przygniecenia żyrandolem!

– To ląduj miękko. – Poradził życzliwie krasnolud.  

– Bardzo śmieszne.

– Nie marudź! Przeżyłeś wystrzał z mojej młotbardy przy zerowej odległości. Jak dotąd nikomu to się udało.

– I dlatego mogę teraz zginąć przygnieciony żyrandolem!?

– No. Te żyrandoly i tak spadną nam na łby. Inaczej po jaką cholerę ten wredny typ by je numerował?

– Z NUDÓW.

– Jeżeli nie masz czegoś co mnie przekona do ryzykowania wspinaczki, żeby uratować to coś, to się nie odzywaj.

– NIE ZALEŻY MI NA JEGO PRZEŻYCIU.

Krasnolud, elf i Hoker Poker (blablabla) Trzeci w niewyjaśnialny fizycznie sposób zdołali ze zdumieniem spojrzeć prosto w oczy pozostałej dwójki bohaterów jednocześnie. Kiedy cisza nabrzmiała już niebotycznym zdumieniem sufit ponownie przemówił.

– TYLKO ON ZNA HASŁO OTWIERAJĄCE SKARBIEC.

– LUCIAN! Ściągaj portki! Robimy bangee dla Ufoka!

– Czy ciebie motywują tylko pieniądze?

– Nie. Są tylko środkiem do realizacji mojego sekretnego planu.

– Sekretnego?

– No. I Kosztownego jak jasna cholera.

– Co chcesz zrobić.

– Nie powiem. To właśnie znaczy "sekretny", prawda?

Niewielka złota śrubka stuknęła o hełm krasnoluda i potoczyła się gdzieś w mroczny kąt. Chwilę później jej śladem poszły kolejne dwie. Doppelgengar jęknął.

Żyrandol wisiał już tylko na cienkim miedzianym kablu w gumowej osłonce.

– To my już mamy elektryczność? -Zdumiał się elf

Wyraźnie powiedział to w złą godzinę, bo niebieska guma i miedziany drucik zniknęły natychmiast, a to, co litościwie nazwiemy grawitacją postanowiło przypomnieć co oznacza "przyciąganie ziemskie".

Dorum wyraźnie podjął decyzję. Jednym skokiem, którego nikt nie powiązałby z przedstawicielami jego rasy, zwłaszcza tak ciężko opancerzonymi jak on, znalazł się bezpośrednio pod żyrandolem. Rozłożył szeroko ramiona i pochwycił go w swe mocarne ramiona. Jednocześnie uświadomił sobie, że złoto jest raczej ciężkie a te wszystkie sztabki wielkości cegły, tak chętnie i hurtowo przerzucane z pociągów do worów i z łatwością przenoszone na koński grzbiet ważyłyby niemal czterdzieści kilo na sztukę. Dorum przypomniał sobie o tym w samą porę.

Uzyskał świadomość swego niewyobrażalnego bogactwa, zrozumiał, że dosłownie spadła na niego fortuna.

Miał tylko nadzieję, że żyrandol wystarczy na pokrycie kosztów wskrzeszenia.

 

 

Koniec

Komentarze

NINIEJSZE ZAPISKI BAZUJĄ W DUŻEJ CZĘŚCI NA KFIATKACH Z SEJSI RPG I CZĘSTO SIĘ DO RPG ODWOŁUJĄ, NIEOBEZNANI Z TEMATYKĄ MOGĄ NIE ZROZUMIEĆ CZĘŚCI LUB CAŁOŚCI NINIEJSZEGO “DZIEŁA”.

ALE TO JUŻ ICH PROBLEM.

 

 

Zdajesz sobie sprawę, jak dużo ludzi pokusi się o przeczytanie tekstu po takim wstępie, prawda?  ; )

I po co to było?

Nie zdaje, dlatego go zamieścił :D

W odróżnieniu od innych pisanych przeze mnie opowiadań krytyka tak na dobrą sprawę mi wisi […].

Tak na dobrą sprawę przydaje się pomyśleć, jak takie “ostrzeżenie” świadczy o stosunku do czytelników, jakie “uczucia zwrotne” może wywołać.

Nie, nie poczułem się urażony. Roześmiałem się tylko.

Nie rozumiem. Piszesz, że wisi Ci krytyka, że do takowej się nie dostosujesz. Więc w sumie nie widzę sensu wypisywanie błędów ani samego czytania, po takim wstępie. 

Myślę, że jest pewien potencjał w tej zabawie z wcinającym się w historię mistrzem gry. Sądzę jednak, że jest on do wykorzystania głównie w bardzo przemyślanych formach o filozoficznym zabarwieniu. W tekście nastawionym na fabułę mniej to widzę.

W ogóle nie widzę sensu we wrzucaniu trzech scenek, które wydają się nie zmierzać do żadnej puenty.Takie rzeczy powinieneś publikować na jakimś blogu, nie tutaj.

Xixiks ja myślę, że to bardziej na zasadzie “tego tekstu nie będę już poprawiał, ale uwagi mogą się przydać w przyszłości przy pisaniu innych opowiadań”.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Ponieważ nie jestem obeznana z tematyką RPG i mogę nie zrozumieć części lub całości powyższego dzieła, na wszelki wypadek nie podejmę nawet próby jego czytania.

I nie będę mieć problemów.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podpisuję się pod Regulatorami. 

Po przeczytaniu wstępu chciałem napisać dokładnie to samo.

 

Powyższy komentarz jest luźnym zapisem logicznego wyciągania wniosków z czytanego tekstu.

Jeżeli ktoś tego nie rozumie to jego problem.

Nowa Fantastyka