- Opowiadanie: Mojrzesz82 - Oblężenie Arantu cz. 1

Oblężenie Arantu cz. 1

Poniższy tekst jest moim pierwszym opowiadaniem i mimo że wałkuje go już jakiś czas, to spodziewam się wielu błędów, za których wytknięcie będę wdzięczny. Pisanie jest dla mnie swoistym ćwiczeniem językowym, gdyż od prawie dekady nie mieszkam w Polsce i nie miałem potrzeby operowania słowem pisanym. Jednak od paru lat zauważam, że podążam drogą ku wtórnemu analfabetyzmowi i tak też zrodziła się potrzeba pisania w języku ojczystym.

Oceny

Oblężenie Arantu cz. 1

I

 

Ten dzień miał się niczym nie różnić od poprzednich, pobudka przed świtem, miska rozgotowanej kaszy na śniadanie, potem kajdany na nogi, szybkie liczenie i już jesteśmy zwarci i gotowi. Dzisiaj tylko dwa „cienie”, czyli w normie jak na środek lata, nikogo już nie dziwi, że po każdym dniu harówy na murze i nocy w niedogrzanych barakach ładują kogoś do dziury. Zimą średnia to około dziesięciu każdego poranka, ale wtedy nie grzebią trupów, ziemia za twarda, normalnie składowaliby ciała w poczekalni i czekali na odwilż, ale przy takiej śmiertelności musieliby mieć spory magazyn. Zamiast tego palą stosy raz w tygodniu, na wzgórzu nieopodal obozu.

– Na wóz obesrańce!!! – Kapral Piczka rozpoczyna służbę zawsze tak samo, szeroka na palec, pionowa różowa blizna na podbródku obrośnięta czarnymi kędziorami zarostu nie dała mu wielkiego wyboru odnośnie do ksywy, jaką został obdarowany – nie będę na was czekał do usranego południa!!!

– Tak jest, panie kapralu – odpowiadamy chórem.

Wszyscy sprawnie upychają się w klatce na wozie, trzask, prask, zamknięcie kłódki i jedziemy. Po kilku chwilach kapral zasypia, przy mantrze skrzypiących kół, usadowiony na ławce obok woźnicy.

Kiedyś obóz położony był przy samym murze, ale tracili zbyt wielu ludzi podczas nocnych ataków, powodowało to duże opóźnienia w budowie, więc przenieśli go kilka mil dalej. Teraz dowożą nas tam i z powrotem, rano i wieczorem.

To już rok odkąd zaczęli budować mur wokół strefy zdemilitaryzowanej. Nikt nie wie dlaczego nie udało się zdobyć Arantu a i mówić o tym za bardzo nie wolno, wszystko ściśle tajne, wszędzie czyjeś uszy, w warunkach obozowych każdy donos na współwięźnia wart dodatkowej miski ciepłej strawy. Rada Związku traktuje oblężenie jak ujmę na honorze, przecież udało im się wyprzeć wojska Mariadu za Smoczą Rzekę i podbić cały Balent w zaledwie pięć lat a z jednym miastem nie mogą sobie poradzić w dziesięć. Oczywiście było by skrajną ignorancją twierdzić, że Arant to zwykłe miasto, otoczone wysokim murem od wschodu, od zachodu wznoszące się na urwisku skalnym z pojedynczym tylko, wąskim zejściem do jeziora, siedziba Wysokiej Szkoły Magii, nigdy w przeszło tysiąc letniej historii nie zostało zdobyte. Nikt też nie wie skąd biorą zapasy i uzupełnienia do wojska, po dekadzie odcięcia od reszty świata już dawno powinno zabraknąć im jedzenia i ludzi a przecież nocne ataki przypuszczają średnio raz w tygodniu. Próbowałem kiedyś podpytać Piczkę o to co dzieje się w nocy, warknął tyko, że tajne i nie moja sprawa. Jedno jest pewne ziemia dookoła Arantu przesiąknięta jest krwią jak żadna inna, wszędzie walają się ludzkie kości. Czasem gdy znajdę jakąś czaszkę pod nogami, zastanawiam się czy te puste oczodoły oblepione błotem, wpatrzone we mnie w bezruchu to nie mój ojciec, który poległ tu trzy zimy temu. Cóż za złośliwa ironia losu on zginął tu, dzielnie walcząc z wrogiem ludu a ja pewnie wyzionę tu ducha jako więzień, nieudolny łotrzyk przyłapany na kradzieży samogonu z oficerskich zapasów.

 

Dojeżdżamy na miejsce „Garnizon 12 Strefy Zdemilitaryzowanej, Armia Wyzwolenia Związku Republik Ludowych” głosi napis nad bramą otoczonego palisadą obozu. Wygląda na to że w nocy znowu walczyli, żołnierze są brudni i wymęczeni a za obozem ku niebu wzbija się czarny słup dymu, palą trupy poległych.

Po zejściu z wozów skuwają nas łańcuchem w pary, dziś jestem w duecie z Żabą, pochodzi z jakieś Liryskiej pipidówy, skazany za dezercje. Na pierwszy rzut oka widać że do wojska się nie nadaje, chudy, zgarbiony i ogólnie chorowity, ale Rada wyznaczyła każdemu obowiązek pięcioletniej służby w Armii Wyzwolenia. Nasz barak i jeszcze dwa inne mają przydział do kopania kanału, który w zamierzeniu ma biec równolegle do muru, po wewnętrznej stronie i w efekcie utworzyć z Arantu i terenów dookoła małą wyspę.

– Pobrać posag i ustawić się w kolumnie! – posag to zestaw narzędzi roboczych dla jednej pary, łopata, kilof i skrzynia do noszenia urobku.

– Kolumną… naprzód… marsz!!! – ruszamy przez tylną bramę i odbijamy na północ – lewa… lewa… lewa, prawa, lewa!

Idziemy sporą grupą dziewięćdziesięciu skazańców i czterdziestoosobowy oddział straży.  

Teren wykopu oddalony jest o około półtora mili od obozu, przy tempie narzuconym przez kaprala docieramy na miejsce w chwile.

Jedno uderzenie gongu, zaczynamy prace. Najpierw rozstawiamy namiot dozoru dla dowódców straży a zaraz potem schodzimy do dziury.

Pół życia ryje w ziemi jak kret, odkąd skończyłem dziewięć lat pomagałem ojcu w pracy, był grabarzem w Esitii, największym mieście kraju, mieszkaliśmy w małej chacie na skraju cmentarza, praktycznie każdego ranka wychodziliśmy kopać groby.

Rutyna, najtrafniejsze słowo określające życie w wojskowym obozie karnym. Tutaj wszystko składa się z większych lub mniejszych powtarzalnych cykli. Te większe to praca, transport i spanie z regularnymi przerwami na trzy mierne posiłki, te mniejsze to pod-rutyny, jak co dzień przy pracy, trzy uderzenia kilofa i wrzucenie urobku łopatą do skrzyni, dwadzieścia powtórzeń i wyniesienie ładunku na wał formowany obok rowu, wymiana narzędzi w parze i to samo od początku, nie ma tu miejsca na własną inicjatywę, regulamin Wydziału Karnego Armii Wyzwolenia reguluje każdy aspekt dnia. W tym cholernym kraju wszytko reguluje jakiś przepis a z co drugą sprawą trzeba iść do biura Rady po pokwitowanie.

Jednak dzisiejszy dzień okazał się inny niż poprzednie, podczas kopania natrafiliśmy na zbiorową mogiłę, po licznych starciach jakie miały tu miejsce w ostatnich latach, setki ich na przedpolach miasta. Krasnoludzki inżynier nakazał przekopać pochówek żeby wykop biegł równolegle z wzmocnieniami wału ziemnego stawianego po zachodniej stronie. Przez pół dnia zamiast ziemi i kamieni, wygrzebywaliśmy rozkładające się ciała, które układaliśmy obok na kupę. Doliczyliśmy się prawie dwóch setek trupów, dowódca straży powiedział że trzeba je będzie spalić przed zmrokiem, kaprale przytaknęli, jeden strażnik został wysłany do garnizonu po oliwę.

Słońce sięgnęło zenitu, dwa uderzenia gongu, pora posiłku. Pól godziny przerwy. Miska zupy z rzepy i pajda czerstwego chleba, potem chwila odpoczynku. Przynajmniej pogoda dziś dopisała, czyste niebo, żadnej chmurki nie widać, to dobra odmiana po tygodniu rycia w błocie w ulewnym deszczu.

Trzy uderzenia gongu, wracamy do pracy.

Już ładowaliśmy się do wykopu gdy nagle rozległ się potężny ryk, jakby ktoś zadął w gigantyczny róg, aż ziemia pod stopami zaczęła drżeć a łańcuchy u naszych nóg rozbrzęczały się jak sakiewka kupca. Momentalnie zaczęło się ściemniać, wszyscy podnieśliśmy głowy w stronę nieba, słońce zdawało się gasnąć, jak by coś chciało je połknąć.

Żaba był blady jak kreda, cały się trząsł, po nodze spływała mu struga moczu, patrzył tępo przed siebie.

– Ożeż kurwa!!! – dobiegł mnie krzyk Piczki, po czym rozbrzmiały gwizdki dowodzących.

– Formować szereg!!! – powtarzał się rozkaz przekazywany między dowódcami pododdziałów.

Podążając za wzrokiem Żaby, spojrzałem na górę trupów, którą wygrzebaliśmy z ziemi, jarzyła się dziwną, blado zieloną poświatą. Cały świat nagle jakby zwolnił, nastała absolutna cisza, ciała zaczęły się podnosić po czym ruszyły w naszą stronę w karykaturalnym pochodzie. Chciałem się ruszyć, uciec, gdzieś się schować. Nie mogłem, stałem jak pień. Żaba też tkwił w bezruchu, patrzyłem jak trzy martwiaki zbliżają się do niego i rozrywają Liryjczyka pazurami, jego twarz wykrzywiona w bezgłośnym grymasie bólu i przerażenia. W powietrzu dookoła powolnie wirowały krople krwi i strzępy ludzkich trzewi. Dwa trupy ruszyły w moją stronę, zielony błysk w ich pustych oczodołach mroził krew w żyłach.

Wszystko pociemniało, tylko w oddali dało się dostrzec jaśniejący punkt, jakby w tunelu. Ruszyłem w stronę blasku, nogi już nie odmawiały mi posłuszeństwa, gdy się zbliżyłem moje ciało zalała fala błogiego ciepła. Z ciemności wszedłem wprost do pokoju, znałem to miejsce, to nasza stara chata. Na stołku przy łóżku siedzi mój ojciec, ja – bardzo mały ja – leże w łóżku, o czymś rozmawiamy, podchodzę bliżej żeby się przysłuchać.

– … ale ja się boje, nie zasnę, z oknem pełno umarłych – płakałem.

– Umarli ci krzywdy nie zrobią, to tylko ciała które opuściła dusza. Nawet gdyby cały ten cmentarz koło nas, powstał z grobów, we dwoje dalibyśmy im rade – przekonywał ojciec.

Zdjął z szyi mały drewniany wisiorek na rzemyku i założył mi go – małemu mi – przez głowę.

– On cie ochroni – gdy wypowiedział te słowa, obrócił głowę w moją stronę, spojrzał mi prosto w oczy i powtórzył – on cie ochroni.

Nagle znowu stałem na przedpolach Arantu, dookoła zgiełk walki, krzyki konających. Jeden z umarlaków właśnie rzucał mi się z pazurami do gardła. Niewiele myśląc schyliłem się by uniknąć ciosu w tym samym momencie podnosząc z ziemi kilof, który wcześniej upuściłem. Prostując się wbiłem ostrze w bok przeciwnika i szarpnąłem wyrywając gnijące wnętrzności, poprawiłem z całej siły mierząc w czerep, czaszka rozbryznęła się niczym zgniłe jabłko rzucone o ścianę, osunął się na ziemie, zielona mgiełka ulotniła się znad truchła, zastygł. Z drugim który właśnie do mnie dochodził poszło jeszcze łatwiej, najpierw szybkie podcięcie nóg kilofem, potem silny cios w łeb, wystarczyło. Wpadłem w dziki szał, kolejnych pięciu martwiaków rozwalałem jednym, czasem dwoma ciosami. To ciekawe jakiej wprawy można nabrać w posługiwaniu się zwykłymi narzędziami gdy obcuje się z nimi wiele godzin dziennie, nie dziwi mnie teraz czemu krasnoludy tak często walczą oskardami, toporami czy młotami.

Powoli zaczynało brakować mi sił, ukłucia w płucach z każdym kolejnym wdechem, kondycja strasznie spada w warunkach obozowych, a przeciwnika wcale nie ubywało. Nie byli ciężcy do powalenia ale było ich dużo a do tego na samym początku wbili się klinem między nas i straż, odcinając nas od dobrze uzbrojonego wsparcia. Zacząłem przebijać się w prawo, poza tym że nie mogłem już prawie oddychać a z wysiłku zaczęło mi ciemnieć przed oczami, to przedzierałem się całkiem szybko, sprawę ułatwiał fakt, że w miejscu do którego dotarłem prawie wszystkie upiory stały do mnie plecami, nacierając w stronę wojska. Kątem oka dostrzegłem Piczkę, razem z dwoma szeregowcami osaczeni z każdej strony, ruszyłem w ich kierunku. Powaliłem trzech kolejnych, od kaprala dzieliło mnie jeszcze dwóch, straciłem z widoku dwójkę wojaków która stała przy nim, parłem dalej. Ostatni truposz między nami właśnie rzucał się Kapralowi do gardła, przed oczami wirowały mi jasne plamki, nie mogłem już złapać oddechu, zebrałem w sobie ostatki jakichkolwiek, pozostałych sił i z impetem zatopiłem kilof w rozkładających się plecach, padł wyrywając mi z ręki broń która zaklinowała się między żebrami. Wycieńczony osunąłem się na kolana, coś szarpnęło mnie za ramie, poczułem piekący ból, to już koniec, pomyślałem.

Nagle, ni stąd, ni zowąd zaczęło się rozjaśniać, ostatnie co ujrzałem, zanim odpłynąłem, to padające na ziemie umarlaki, jak łany zboża zmiecione niewidzialną falą.

 

– Żyjesz? – ktoś klepał mnie po twarzy.

Otwarłem oczy, jeden z żołnierzy kucał nade mną, lewe ramię piekło potwornie.

– Chyba – wysapałem.

Pomógł mi wstać i podprowadził pod namiot dowodzenia.

Przysiadłem na ziemi, patrząc z niedowierzaniem dokoła, jeszcze nie widziałem takiego pobojowiska. Spojrzałem w niebo, to nie mogła być prawda, słońce przesunęło się ledwie o kwadrans od końca przerwy, czy taka rzeź jest możliwa w tak krótkim czasie.

– Zagryź to mocno – obok mnie pojawił się sanitariusz, wkładający mi w zęby drewniany kołek –trochę zapiecze.

Spojrzałem na swoje ramie, z trzech głębokich bruzd wydrapanych chyba pazurami, wylewała się zielonkawa maź. Sanitariusz wysypał z sakiewki biały proszek i zaczął wcierać go w ranę. W jednej chwili poczułem się, jakbym wsadził rękę w kocioł wrzącej oliwy a w głowę wbito mi wszystkie gwoździe świata. Potem zalał mi ramie alkoholem sądząc po zapachu, trochę ulżyło.

– Napij się – podał mi butelkę, pociągnąłem kilka solidnych łyków, ulżyło jeszcze bardziej.

– Miałeś dużo szczęścia, jesteś jednym z niewielu rannych, z reguły, jak już cie dorwą, to po tobie.

– Postaram się o tym pamiętać. Ilu poległo?

– Została tylko garstka obozowiczów i połowa oddziału.

– Ściągnijcie mu te kajdany do cholery – kapral pojawił się z boku, dopiero teraz zauważyłem pół nogi Żaby, na końcu łańcucha zapiętego na mojej kostce – będę pamiętał o tym co dzisiaj zrobiłeś – dodał już ciszej, poklepał mnie po ramieniu i poszedł do namiotu.

Ktoś zdjął mi kajdany nie patrzyłem nawet kto, spoglądałem przed siebie, odpłynąłem myślami. Arant wygląda wspaniale w słoneczny dzień, dekada oblężenia i walk nie odebrała mu splendoru, złote kopuły szkoły magii, dwa razy wyższej niż okalające miasto fortyfikacje obronne, mienią się w oddali, ciekawe jak jest za murami.

 

Po pół godzinie pojawił się dodatkowy oddział straży i wóz załadowany beczkami z oliwą a chwile później dwoje jeźdźców, elf w długiej czarnej szacie i człowiek, sądząc po ubiorze, z bezpieki. Oni wszyscy noszą takie same, smutne, szare płaszcze z wysokim kołnierzem, jakby wszyscy zaopatrywali się u tego samego, znudzonego życiem krawca bez polotu. Zeszli z koni i zniknęli za płachtą wejściową namiotu dowodzenia.

Piczka wyszedł z namiotu i podał mi skórzane rękawice.

– Trzymaj, wiem że jesteś ranny ale potrzebujemy każdej pary rąk, jeżeli nie spalimy tych trupów przed zmierzchem, większość z nich wstanie walczyć dalej. Te sucze syny nie przepuszczą takiej okazji – skinął głową w kierunku miasta.

Wszyscy zaczęli znosić ciała na kupę, przekładając belkami drewna, pierwotnie przeznaczonymi do wzmacniania wału, na godzinę przed zachodem oprzątnęliśmy pobojowisko, wylaliśmy na stos osiem beczek oliwy, kapral rzucił pochodnie. Zajęło się powoli, by po chwili rozbłysnąć wielką łuną.

 

Do garnizonu weszło nas sześciu więźniów eskortowanych przez Piczkę i dwóch szeregowców, reszta straży została pilnować stosu, kapral zobowiązał nas do zachowania tajemnicy w sprawie dzisiejszego zajścia. Załogi z innych baraków patrzyły na nas w milczeniu, jak ładowaliśmy się na wóz. Po powrocie do obozu, odseparowano nas od reszty osadzonych, posiłek dostaliśmy w oddzielnym baraku, ciepły gulasz ze stołówki dla wojska, już zapomniałem jak smakuje przyzwoite żarcie. Spać też poszliśmy razem, w jednym z trzech baraków z których wychodziliśmy dziś rano, dziwnie patrzyło się na te wszystkie puste łóżka dookoła. W momencie w którym zamknąłem oczy, zasnąłem jak kamień.

 

II

 

Obudzili nas po świcie, mieliśmy czas żeby się umyć, zjeść porządne śniadanie. Potem zabrali nas do poczekalni baraku przesłuchań, wołali nas pojedynczo, ja zostałem na koniec.

– Grabarz – ktoś zawołał z za drzwi.

Wszedłem do pokoju, za biurkiem siedzieli elf i człowiek z bezpieki, których widziałem wczoraj przy wykopie, po walce.

– Siadajcie – powiedział człowiek.

– Leon Grabarz, syn Amelii i Henryka, urodzony pierwszego dnia, miesiąca rewolucji, szóstego roku w Esitii, rodzeństwa brak – czytał z moich akt – trzy lata szkoły powszechnej, po szkole powołany do służby wojskowej, wcielony do pułku piechoty, aresztowany pierwszego dnia, miesiąca rewolucji, dwudziestego trzeciego roku, pod zarzutem kradzieży skrzynki alkoholu z oficerskich zapasów. Jedenastego, pierwszego miesiąca, roku dwudziestego czwartego, skazany na rok obozu pracy, przy budowie muru wokół strefy zdemilitaryzowanej. Zgadza się?

– Tak jest.

– To teraz opowiedzcie, co się wydarzyło wczoraj przy budowie, po przerwie śród dziennej.

Opowiedziałem ze szczegółami przebieg wydarzeń, tak jak go zapamiętałem, pominąłem tylko fragment dotyczący moich wspomnień z dzieciństwa i amuletu ochronnego który dostałem od ojca.

– Dobrze. Wyjaśnijcie mi tylko jedno, taka moja ciekawość. Pozostałych pięciu więźniów przeżyło tylko dlatego, że schowali się w dole pod ciałami innych. Wy porąbaliście kilofem około dwudziestu umarlaków, przedzierając się przez środek bitewnej zawieruchy. Jak to jest że gdy inni trzęśli portkami, wyście się nie bali?

– Od dziewiątego roku życia pomagałem ojcu grzebać trupy na cmentarzu w Esitii, nie straszne mi nieboszczyki.

– No ale przyznacie chyba, że te upiory to nie takie znowu zwykłe nieboszczyki.

– Upiór, nie upiór, miejsce trupa jest w ziemi.

– Podoba mi się wasz tok myślenia – zaśmiał się.

Wyciągnął z aktówki kolejną teczkę, otworzył, wyjął papiery i zaczął czytać.

– Z rozkazu dowództwa Armii Wyzwolenia Związku Republik Ludowych zawiesza się wykonanie kary na więźniu Leon Grabarz, celem natychmiastowego, ponownego wcielenia w szeregi armii. Dnia dwudziestego trzeciego, szóstego miesiąca, dwudziestego czwartego roku, szeregowy Grabarz zostaje zwolniony z Drugiego Obozu Pracy przy strefie zdemilitaryzowanej i przeniesiony do Trzynastego Garnizonu Strefy Zdemilitaryzowanej, Armii Wyzwolenia Związku Republik Ludowych – przesunął papiery w moją stronę i podał pióro, rozsunął kartki i wskazał palcem trzy miejsca – pokwitujcie, tu, tu i jeszcze tu. Możecie podziękować kapralowi Retgerdowi, wstawił się za wami.

– Komu? – pierwszy raz słyszałem to nazwisko.

– Zdaje się, że wołają go Piczka – dodał wyraźnie rozbawiony.

Teraz dopiero pojąłem kto stoi za moim nagłym zwolnieniem.

– Gdzie jest garnizon trzynasty, myślałem że mamy tylko dwanaście jednostek pod murem?

– To nowo powstały wydział – spauzował, jakby nad czymś się zastanawiając – zaopatrzenie i logistyka. Zbierzcie swoje rzeczy z baraku i magazynu, wóz czeka przy bramie wyjazdowej. Odmaszerować.

– Tak jest.

Idąc po swoje rzeczy czułem się o połowę lżejszy, to chyba ciężar kajdan, spadł mi z serca.

I jeszcze przeniesienie do transportu, nudny ale lekki przydział, w sam raz żeby odetchnąć po obozie. W baraku szybko spakowałem swój worek, potem na magazynie zdałem więzienny uniform, przebrałem się w mundur, musiałem pobrać mniejszy rozmiar, schudłem tutaj chyba ze dwadzieścia funtów.

Wyjeżdżając przez bramę, nie oglądałem się za siebie, nie będę z tęsknotą wspominał spędzonych tu miesięcy. Żałuje tylko, że nie miałem okazji podziękować kapralowi, wyjechał z więźniami jeszcze zanim nas obudzili, będą musiał to zrobić przy następnej okazji.

 

III

 

Do garnizonu trzynastego jechaliśmy dobre pół dnia, na moje nieszczęście woźnica był strasznym mrukiem, przez całą drogę wymieniliśmy może ze cztery zdania, dlatego z ulgą przyjąłem widok obwarowanego obozu wyłaniającego się zza wzgórza. Musieli go naprawdę niedawno ukończyć, widać było, że drzewa użyte do budowy palisady były ścięte nie dawniej niż miesiąc temu a i czerwonych tablic urzędowych u wejścia jeszcze nie zawiesili. Przy bramie stało trzech strażników, jeden z nich uniesioną dłonią dał sygnał do zatrzymania wozu.

– Przepustki – rzucił szorstko.

Woźnica podał mu papiery, ten rozwinął i przeczytał dość szybko.

– Wóz pod magazyn drugi, a szeregowego wysadźcie pod czwartym budynkiem po lewej – spojrzał w moją stronę – wejdziecie do środka i zameldujecie się u sierżanta Dorobieckiego.

– Tak jest.

Wjechaliśmy przez bramę, obóz nie przypominał w ogóle obozu wojskowego, budynki były nieoznakowane i kręciło się tu sporo cywilów, do tego jeszcze było tu bardzo dużo elfów. W każdym garnizonie stacjonują jakieś elfie jednostki strzelców, ale ci tutaj na takich nie wyglądali. Woźnica zatrzymał wóz.

– Dzięki – rzuciłem przez ramię schodząc z kozła, w odpowiedzi usłyszałem tylko jakiś pomruk.

Stanąłem przed drzwiami, poprawiłem mundur, zapukałem i wszedłem do środka. W małym pokoju za biurkiem siedział człowiek koło czterdziestki, oznaczenia sierżanta na piersi. Podmaszerowałem do biurka i wyciągnąłem przed siebie rozkazy.

– Szeregowy Leon Grabarz melduje się na nowy przydział.

– Spocznijcie – wziął papiery, przeczytał.

Wyciągnął z szuflady w biurku teczkę i jakieś dokumenty, podał mi jeden z nich.

– Zanim zaczniemy, musicie to przeczytać i podpisać.

Zacząłem czytać.

 

Ja niżej podpisany, wstępujący w szeregi Szóstego Wydziału, Armii Wyzwolenia Związku Republik Ludowych, zobowiązuje się do zachowania tajemnicy wojskowej stopnia czwartego, zgodnie z rozporządzeniem o poufności informacji wojskowej. Tajemnica dotyczy wszystkich działań służbowych od momentu rozpoczęcia przydziału do chwili śmierci.”

 

Sierżant podał mi pióro.

– Podpiszcie.

– Co to jest czwarty stopień tajemnicy wojskowej, na szkoleniu mówili tylko o trzech.

– Czwarty stopień jest ściśle tajny nie mówią o nim na szkoleniach, stosuje się go tylko w wywiadzie.

– W wywiadzie! – stanąłem jak wryty – miałem iść do zaopatrzenia.

– Zaopatrzenie – Dorobiecki śmiał się kontynuując – kapitan musiał mieć dobry ubaw jak ci to mówił. Podpisz papier a wszystko ci wyjaśnię, no chyba że wolisz wracać do obozu pracy – spojrzał na mnie z uniesioną brwią.

Przekonał mnie, podpisałem. Sierżant schował moją teczkę do szuflady, zamknął na klucz. Przez chwile patrzyłem w milczeniu jak nabija fajkę, myśli kotłowały mi się w głowie, mało wiedziałem na temat wywiadu, właściwie to z wyjątkiem faktu, że w ogóle istnieje to nie wiedziałem nic. Dorobiecki odpalił fajkę jakimś dziwnym bardzo szybkim krzesiwem, wstał od biurka.

– Chodź, oprowadzę cię.

Wyszliśmy na zewnątrz, zamknął za nami drzwi na klucz.

 – Trzynasty garnizon wybudowano na polecenie wywiadu jako obóz treningowo-szkoleniowy dla wydziału szóstego, budowę ukończono dopiero dwa tygodnie temu, teraz jesteśmy na etapie rekrutacji. Za dwa miesiące po zakończeniu szkolenia, rozpoczynamy działania taktyczne w obrębie strefy zdemilitaryzowanej.

Zatrzymaliśmy się przed dużym budynkiem.

– To jest magazyn zaopatrzenia – wskazał ręką na drzwi – jak pewnie zauważyłeś nic w obozie nie jest opisane, żadnych tablic informacyjnych, regulamin wywiadu tego zabrania, na wypadek gdyby kręcił się tu szpieg wroga, żeby nie ułatwiać.

Weszliśmy do magazynu, za ladą pojawił się starszy mężczyzna.

– Witam sierżancie, co podać.

– Zestaw startowy.

– Witaj młodzieńcze – starzec zmierzył mnie wzrokiem, zasalutowałem – nie musisz mi salutować, nazywam się Aleks.

– Zgadza się – dorzucił sierżant – regulaminowe powitania wojskowe ograniczamy tu do minimum, nikt z mogących przebywać w obozie osób postronnych, nie powinien wiedzieć kto jest w armii a kto nie.

Aleks położył na ladzie zestaw cywilnych ubrań i podsunął mi papier i pióro.

– Proszę pokwitować.

Szliśmy dalej przez obóz, sierżant opisywał mi następne budynki.

– Tu jest stołówka – Dorobiecki wskazał duży barak, wyjął z kieszeni jakiś zwitek i podał w moją strone – twój tygodniowy przydział talonów żywnościowych, na trzy posiłki dziennie, wydawane od świtu do zmierzchu.

Minęliśmy jeszcze budynki szkoleń taktycznych, zbrojownie, stajnie, aż doszliśmy do małego baraku.

– To twoje zakwaterowanie, mieszkają tu jeszcze Eryk i Grigor, poznajcie się dobrze, będziecie tworzyć oddział, do końca dnia masz wolne, jutro rano staw się na szkoleniu.

– Tak jest – chciałem zasalutować ale powstrzymałem się w ostatnim momencie.

Koniec

Komentarze

Dzisiejszy dzień – ten dzień

nocy w niedogrzanych barakach, ładują kogoś do dziury – bez przecinka

składowali by ciała – składowaliby 

czekali do odwilży ale przy takiej śmiertelności musieli by – na odwilż, przecinek przed ale, musieliby

, zamiast tego – lepiej dać w tym miejscu początek nowego zdania

Na wóz obesrańce! – kapral Piczka – przecinek, Kapral wielką literą

odnośnie ksywy jaką został – odnośnie do, przecinek przed jaką

 

Co do języka – musisz dla odświeżenia pamięci rzucić okiem na jakiś poradnik stawiania przecinków i zapisu dialogów, w trybie przypuszczającym piszemy -by łącznie z czasownikiem. Moim zdaniem również byłoby lepiej dzielić te długaśne zdania na krótsze.

 

Co do opowiadania – całkiem fajne. Pytanie jest takie, czy ta ludowo-bezpiekowa stylizacja to jedynie kaprys autora, czy bardziej przemyślany i uzasadniony w kontekście całego tekstu zabieg. Narracja prowadzona w czasie teraźniejszym daje niezły rezultat. Moim zdaniem końcówka tego fragmentu jest zrobiona trochę po łepkach, tj. bohater zbyt łatwo załapuje się do tego wywiadu. Bo zobacz – mamy do czynienia z lujem i złodziejem, który okazał się dobrze radzić sobie w ten bitce. Potem wystarcza podpis i już go biorą do służb. Moim zdaniem przydałoby się zaakcentować, że nikt mu tam nie ufa, cały czas snuje się za nim jakiś smutny pan i tak dalej. 

I po co to było?

Mówiąc szczerze, nie przekonało mnie. Czasem w tym opowiadaniu brakuje logiki – o jednym przypadku wspomniał już syf. Nie rozumiem też, dlaczego znaleziono trupy, skoro za każdym razem piszesz, że martwych natychmiast palono. No i zabijanie trupów przez wbicie kilofa w plecy, czy rozwalenie głowy? Przecież to nie powinno mieć na martwego żadnego wpływu, bo czy można pozbawić życia kogoś, kto już nie żyje? No i czterdziestu strażników na dziewięćdziesięciu skazanych? Nie za dużo?

Niestety, z interpunkcją też nie jest dobrze. Stawiasz przecinki w miejscach, w których ich być nie powinno, a brakuje ich przed “ale”, “który”, “czy”, “gdy”, “że”…

 

A “Orzesz kurwa“ mnie powaliło – był tam ktoś z pługiem? ;)

Dzięki ze komentarze, popoprawiałem trochę, ale muszę jeszcze gdzieś przestudiować filozofię “przecinkowania”.

 

Ludowa stylizacja to mój świadomy zmysł na świat, w którym toczy się akcja. 

 

Główna postać nie jest lujem-złodziejem, to sierota odbywająca obowiązkową służbę wojskową, w swoje urodziny chciał ukraść alkohol, przyłapali go i trafił do wojskowego obozu karnego. Do wywiadu dostaje się za wstawiennictwem Kaprala, za to że uratował mu życie. No i wydaje mi się że wywiad chciał by również rekrutować spośród wykolejeńców, łatwiej w takich grupach o ludzi potrafiących np. otwierać zamki, czy generalnie funkcjonować poza oficjalną sferą życia.

 

@Bruno Sas

 

Nigdzie nie pisze, że za każdym razem palono trupy, pisze natomiast, że miasto jest oblegane od dziesięciu lat i trupów tam nie brakuję.

 

Twój argument na tema nielogiczności zabijania ożywieńców kilofem jest nielogiczny. Jest wiele filmów, książek czy gier, w których bohaterowie zmagają się z zombie, ghulami, szkieletami, wampirami czy innymi martwiakami i często nie trzeba żadnych specjalnych praktyk, by takich ubić.

 

Czterdziestu strażników na dziewięćdziesięciu więźniów faktycznie może wydawać się dużo, ale przypominam, że oni nie idą wycinać las u Zdziśka za stodołą, tylko budować fortyfikacje w strefie ciągłych walk.

 

 

No i w tytule jest “cz. 1”, więc zakładam, że daje mi to prawo do nie wyjaśnianie wszystkiego na starcie.

 

“Orzesz kurwa” bo przecież przeorali masową mogiłę :P 

 

Główna postać nie jest lujem-złodziejem, to sierota odbywająca obowiązkową służbę wojskową, w swoje urodziny chciał ukraść alkohol, przyłapali go

Warto zauważyć, że wywiad wojskowy to już raczej nie są byle cymbały z branki. Tacy, powiedzmy, agenci mają dostęp do poważniejszych informacji, są z pewnością celem działań obcego wywiadu, więc z pewnością trzeba od nich wymagać wysokich kompetencji i oddania sprawie – a przynajmniej kontrolować ich na tyle, by sami niczego nie spierniczyli. Cyngli i jakichś innych mordobijców raczej by nie wpuszczano do tajnych koszar, ale po prostu wskazywano im cel na spotkaniach w ciemnych zaułkach. W tekście natomiast brakuje wskazania, że przełożeni podchodzą z wyraźnym brakiem zaufania do naszego bohatera, który – jakby nie patrzeć – siedział w sztrafbacie za kradzież bimbru, ergo: u każdego podejrzliwego oficera zrodzi się w umyśle obraz luja-złodzieja ; )

No i w tytule jest “cz. 1”

Tu ważna uwaga – lepiej opowiadanie napisać do końca, potem skorzystać z opcji bety, tj. poprosić w hyde parku kilka osób o rzucenie okiem na opowiadanie przed publikacją, i opublikować w całości. Do fragmentów mało kto zagląda, nie mówiąc już o częściach 2, 3 i tak dalej, o ile w ogóle się pojawią. 

I po co to było?

To zależy do jakiego wywiadu (w jakim okresie historycznym) chcesz to przyrównać, ja się głównie wzoruje na początkach Rosji Radzieckiej, chaos i zamieszanie przy totalnym przewartościowywaniu społeczeństwa, często pochodzenie (chłopskie czy robotnicze) i znajomości więcej znaczą niż kompetencję. Koszary nie są jakoś specjalnie tajne, są nieoznakowane, ale w mirę oczywistym jest że to obiekt wojskowy. A to że siedział w jednostce karnej z takim niskim wyrokiem, w dalszym ciągu źle o nim nie świadczy, po odbyciu kary wrócił by do wojska, dokończyć służbę. W systemach totalitarnych w trakcie wojny ludziom, którym się nie ufa wkleja się więcej niż dwa lata, albo ładuje kulkę w łeb.

Nie odbieraj moich uwag personalnie – po prostu napisałem, nad czym, moim zdaniem, należałoby popracować, żeby tekst był lepszy. To samo dotyczy poniższych uwag do Twoich uwag :)

A tak na marginesie: lubię, kiedy autor walczy o swój tekst, bo to oznacza, że jest w niego zaangażowany.

Żołnierz w niskim stopniu podoficerskim (kapral) i na dodatek pełniący podrzędną rolę w armii (a za taką trzeba uznać strażnika) może sprawić, że skazaniec zostaje przeniesiony do wywiadu? I dlatego, że jest sprawny w walce (bo nie za kradzież wódki, wtedy już dawno przestałby budować fortyfikacje), a nie w sprawach związanych z nowym przydziałem? Niestety, ja tu logiki nie widzę, chyba że w tym wywiadzie są same gamonie.

Skoro trupy ożywają, jedynym rozsądnym przeciwdziałaniem byłoby ich palenie. Ponieważ to nie jest robione, to faktycznie jest to jakaś armia gamoni. O paleniu zwłok pisałeś kilkukrotnie, byłem więc przekonany, że to norma.

Z całym szacunkiem, ale jeśli w dużych ilościach pisze się nielogiczne rzeczy, nie oznacza to, że przez swoją masowość staną się one logiczne. No bo co da wbicie kilofa w plecy umarlaka? U człowieka spowoduje śmierć, bo sprawią to obrażenia wewnętrzne, ale umarlakowi nawet jak cios rozpruje aortę (o ile nie zdążyła się jeszcze rozłożyć), to i tak krew nie zaleje mu płuc i się nie udusi. Poza tym, czy on oddycha? Więc i uszkodzenie płuc (przy zastrzeżeniu jak przy aorcie) mu nie zaszkodzi.

Ja nie odbieram twoich uwag personalnie, po prostu uważam je za bezzasadne.

 

Ten kapral jest idealną osobą idealną osobą żeby zaopiniować na temat danego więźnia,  oficerowie mają gdzieś charakterystykę jednostki bo dla nich liczą się liczby, statystyki. I celowo chyba pomijasz fakt, że była to walka z ożywieńcami, w trakcie której inni raczej uciekali niż chcieli walczyć.

 

Palą trupy po walce żeby nie były powtórnie ożywiane, ale nigdzie nie piszę, że przez dziesięć lat walczyli zombiakami, a wręcz wynika, że wcześniej były to zwykłe oddziały więc zbiorowych mogił może tam być wiele z wcześniejszych lat walki.

 

Na twoje dywagacje na temat fizjologi ożywieńców i tego jak według ciebie powinni być zabijani, nie będę odpisywał bo są po prostu bzdurne. 

Cóż, pozostańmy przy własnej wizji bzdury, bo widzę, że dyskusja nie ma sensu. Masz swoje wyobrażenia o zasadach przyczynowo-skutkowych, o zasadach działania wywiadu etc. Mnie one nie przekonują. I tyle w temacie.

Kawałki wypada oznaczać jako “fragmenty”.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka