- Opowiadanie: prosiaczek - Spetryfikowani

Spetryfikowani

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Spetryfikowani

Do przo­du, do przo­du, po­wta­rza­łem sobie w my­ślach, sta­ra­jąc się zi­gno­ro­wać wła­sny nie­rów­ny od­dech, za­ci­ska­jąc dło­nie na alu­mi­nio­wych uchwy­tach żyw­no­ścio­wej boi. Pla­ton znaj­do­wał się już bli­sko, wie­dzia­łem jed­nak, że w bez­kre­sie wy­star­czy chwi­la nie­uwa­gi, wy­biór­cza głu­cho­ta, by było po mnie. Sku­pi­łem się więc z całej siły, aby nie za­pa­trzyć się na ły­ska­ją­ce z setek jed­no­stek astro­no­micz­nych grynsz­pa­no­we cuda od­le­głej ga­lak­ty­ki, lub na go­re­ją­ce­go ol­brzy­ma z pra­wej. Ze­zu­jąc na jego pro­tu­be­ran­cje, na te war­ko­cze pla­zmy wmro­żo­ne w gwiezd­ną ko­ro­nę, od­czu­wa­łem na­brzmie­wa­ją­ce w duszy am­bi­wa­len­cje. Z jed­nej stro­ny bo­wiem na samą myśl o póź­niej­szym opusz­cze­niu Pla­to­na, hi­po­te­tycz­nie będąc na znacz­nie niż­szej or­bi­cie i pod­czas pie­kiel­ne­go apo­cen­trum nie­mal dła­wi­łem się stra­chem, z dru­giej jed­nak do ga­zo­we­go boga cią­gnę­ła mnie jakaś nie­zna­na siła, zu­peł­nie jak­bym chciał przy­spie­szyć „Z pro­chu po­wsta­łeś…” Całą świa­do­mo­ścią trzy­ma­łem się wiary, że to nie brak in­stynk­tu prze­trwa­nia, lecz zwy­kłe fan­ta­zjo­wa­nie, chore wy­obra­że­nia zbyt długo prze­by­wa­ją­ce­go w ko­smo­sie czło­wie­ka. Ty­po­wa aber­ra­cja, a nie pa­to­lo­gia jak u Diany. Prze­cież nikt nor­mal­ny nie wy­sta­wił­by się do­bro­wol­nie na dzia­ła­nie wia­tru gwiezd­ne­go. Prze­cież…

Roz­my­śla­nie, za­ga­pie­nie, ale na szczę­ście nie wy­biór­cza głu­cho­ta. W heł­mie roz­le­gło się pi­ka­nie – taki znak ostrze­gaw­czy usta­wi­łem sobie na lot do Ikara i z po­wro­tem, na wy­pa­dek gdy­bym zna­lazł się w nie­wła­ści­wym po­ło­że­niu. Chcąc unik­nąć wer­ty­ka­li­za­cji, od­pa­li­łem sil­nicz­ki ko­ry­gu­ją­ce kom­bi­ne­zo­nu i za­czą­łem łapać ko­lej­ne uchwy­ty, któ­ry­mi upstrzo­na była boja żyw­no­ścio­wa. Po­ru­sza­łem się po­wo­li jak opa­da­ją­cy w wod­nej toni plank­ton. Poza wła­snym od­de­chem sły­sza­łem ci­chut­kie trza­ski pra­cu­ją­cej elek­tro­ni­ki. Część z nich syn­chro­ni­zo­wa­ła się z moimi ru­cha­mi; zgię­cie nóg, wy­pro­sto­wa­nie ręki, za­klesz­cza­ją­ce się na uchwy­cie palce dłoni – trzask, trzask – i wtedy wy­da­wa­ło mi się, że to ło­ży­ska ska­fan­dra za­ma­rza­ją, że gdzieś po­wsta­ła nie­szczel­ność. Ale prze­cież nawet wtedy nadal sły­szał­bym tylko sie­bie.

Od­zy­skaw­szy wła­ści­wą po­zy­cję, obej­rza­łem się na Ikara. Pod­czas gwiezd­nej po­dró­ży wiele razy na­wie­dzał mnie sen. Wkra­cza­łem na po­kład opusz­czo­nej sta­cji or­bi­tal­nej, na któ­rej do­ko­ny­wa­łem wstrzą­sa­ją­cych od­kryć. Nocne mary po­wsta­ją­ce z cią­głych roz­my­ślań, ze snu­cia hi­po­tez, two­rzo­nych siłą roz­pę­du przez mój roz­sza­la­ły umysł; per­pe­tu­um mo­bi­le na­stęp­nych i na­stęp­nych teo­rii spi­sko­wych. Ale na opusz­czo­nej sta­cji re­alia oka­za­ły się nie tylko bar­dziej zło­żo­ne, ale pa­ra­dok­sal­nie rów­nież znacz­nie dziw­niej­sze od snów. Zde­rze­nie z rze­czy­wi­sto­ścią sil­ne­go prze­ko­na­nia, że jedna wi­zy­ta w opusz­czo­nym Ika­rze po­zwo­li wy­cią­gnąć sen­sow­ne wnio­ski, skoń­czy­ło się bo­le­snym za­wo­dem.

Ru­ty­no­wo zer­k­ną­łem na wskaź­nik na­pro­mie­nio­wa­nia; zie­lo­ne tło, wszyst­ko ok. Nagle, wciąż sły­sząc te ci­chut­kie trza­ski w radiu, uj­rza­łem w pu­st­ce czło­wie­ka, w po­ma­rań­czo­wym kom­bi­ne­zo­nie dziu­ra­wio­nym nie­zli­czo­ną licz­bą mi­kro­me­te­orów. Nie, nie, to prze­cież nie­moż­li­we. Po­ru­szy­łem głową, chcąc w ten spo­sób strzą­snąć fan­ta­sma­go­rycz­ne ob­ra­zy, ale ze­ro­wa gra­wi­ta­cja nie po­zwa­la­ła na szyb­kie ruchy. Psy­che to­tal­nie sprzę­żo­na z cia­łem, obce śro­do­wi­sko do­da­je do zmien­nych tryb slow mo­tion i już nie mo­żesz funk­cjo­no­wać nor­mal­nie. Le­cia­łem więc dalej, przez chwi­lę jakby w stu­po­rze, a potem na­prze­mien­nie od­ry­wa­jąc ręce od uchwy­tów boi, żeby nie od­ciąć na­rzą­dów i człon­ków od umy­słu, żeby ko­smos nie stał się moją trum­ną flo­atin­go­wą.

Nie wy­trzy­ma­łem, włą­czy­łem radio. Przez chwi­lę na­słu­chi­wa­łem, lecz w ete­rze grała cisza. Wszy­scy na Pla­to­nie albo zaj­mo­wa­li się swo­imi spra­wa­mi, albo roz­ma­wia­li na pry­wat­nych czę­sto­tli­wo­ściach. Cie­ka­we, że jesz­cze nie za­uwa­ży­li mo­je­go wyj­ścia; bazę opu­ści­łem dobre trzy go­dzi­ny temu.

Znów uj­rza­łem. Na po­cząt­ku tylko zbyt czę­sto mi­ga­ją­ce gwiaz­dy, potem zaś uzmy­sło­wi­łem sobie, że to na ich tle po­ru­sza się jakiś obiekt. Po­ru­szał się w stro­nę Pla­to­na z pręd­ko­ścią po­dob­ną do mojej. I tym razem wcale nie był wy­two­rem mojej wy­obraź­ni.

– Halo, sły­szy mnie ktoś? – spy­ta­łem na ogól­nej czę­sto­tli­wo­ści.

Cisza.

Ob­li­za­łem suche pod­nie­bie­nie i ode­zwa­łem się drugi raz.

Cisza.

Wy­glą­da­ło na to, że fak­tycz­nie wszy­scy wy­łą­czy­li radia. Ale jak…

–  Sły­szę.

–  Pio­trek? – spy­ta­łem.

–  Tak. Ja dziś czu­wam, pa­mię­tasz? Dla­cze­go nie śpisz? Usta­li­li­śmy, że wszy­scy cho­dzi­my o tej samej porze. Nie wia­do­mo, co jest na Ika­rze… Cze­kaj, czy ty-

Mówił coś dalej, lecz ja z po­wro­tem sku­pi­łem się na obiek­cie le­cą­cym do Pla­to­na.

___

 

Palce za­wie­szo­ne tuż nad kla­wia­tu­rą, grzbiet wy­gię­ty w łuk, nogi pod­kur­czo­ne od przy­naj­mniej trzech go­dzin. Diana po­cią­gnę­ła przez słom­kę napój izo­to­nicz­ny, gar­dłem prze­la­ła się ka­ska­da chło­du; im­puls przy­po­mi­na­ją­cy o po­sia­da­niu ciała. Astro­fi­zycz­ka ob­li­za­ła suche wargi, mru­gnę­ła, prze­cią­gnę­ła się z ci­chym wes­tchnie­niem. Jesz­cze nie wy­da­rzy­ło się nic spek­ta­ku­lar­ne­go, ale ko­bie­ta wie­dzia­ła, że to tylko kwe­stia czasu. Na pierw­szy rzut oka gwiaz­da wy­glą­da­ła ty­po­wo. Zdję­cia w pod­czer­wie­ni i ul­tra­fio­le­cie, od­czy­ty fal ra­dio­wych, ana­li­za pro­mie­nio­wa­nia kor­pu­sku­lar­ne­go – wszyst­ko było zgod­ne z do­tych­cza­so­wą wie­dzą o po­dob­nych cia­łach nie­bie­skich. Praw­da jed­nak kryła się głę­biej. Diana wie­rzy­ła, że wy­star­czy od­dzie­lić szcze­gó­ły od tła, niu­an­se od szumu, wy­eks­tra­ho­wać isto­tę, aby zro­zu­mieć nie­zwy­kłość RS Es­se­di. Po­znać De­miur­ga.

Po­chy­li­ła się nad pul­pi­tem i znów wczy­ta­ła w ta­be­le, wy­kre­sy i dane, w tę nie­zwy­kle zło­żo­ną hi­sto­rię ak­tyw­no­ści. Zmia­ny – in­ten­syw­nie my­śla­ła, marsz­cząc czoło i przy­kła­da­jąc do ust palec – to wła­śnie zmia­ny sta­no­wi­ły olbrzyma. Tam, miliony ki­lo­me­trów od Pla­to­na, miała miej­sce przy­spie­szo­na ewo­lu­cja. Mi­lio­ny, mi­liar­dy che­mio-fi­zycz­nych ite­ra­cji, ale rów­nież aku­mu­la­cja no­wych kon­fi­gu­ra­cji; pla­te­au plus no­wość równa się pro­gres. Tylko gdzie, do cho­le­ry, Diana miała szu­kać? W polu ma­gne­tycz­nym, pro­tu­be­ran­cjach, ko­ro­nal­nych wy­rzu­tach masy, a może niżej, w fo­tos­fe­rze lub nawet w samym ją­drze? Od czego za­cząć, jak nie po­my­lić skut­ku z przy­czy­ną, ko­re­la­cji z wy­ni­ka­niem? Nie, zaraz, prze­cież tu nie ma żad­nych ko­re­la­cji, to nie zwy­kłe życie, żadna bio­lo­gia. Diana za­mru­ga­ła, prze­tar­ła zmę­czo­ne oczy. Jak nie wpaść w pu­łap­kę per­cep­cji wła­sne­go ga­tun­ku? Bez­wied­nie ob­gry­za­jąc pa­zno­kieć, ko­bie­ta prze­sko­czy­ła od wpłasz­czo­ne­go w układ współ­rzęd­nych widma spek­tro­sko­po­we­go, przez ob­ra­zy po­szcze­gól­nych pro­mie­nio­wań, aż po gra­ficz­ną ana­li­zę pro­ce­sów za­cho­dzą­cych w samym ją­drze De­miur­ga.

Astro­fi­zycz­ka po­cią­gnę­ła ko­lej­ny łyk na­po­ju izo­to­nicz­ne­go i pra­wie się za­krztu­si­ła, sły­sząc Je­rze­go:

–  Prze­cież wy­star­czy wy­re­gu­lo­wać, żeby się nie mę­czyć.

Od­krę­ci­ła się, spoj­rza­ła na me­dy­ka prze­krwio­ny­mi ocza­mi. Czyż­by znał spo­sób…?

–  Co? – spy­ta­ła za­chryp­nię­tym gło­sem.

–  Znisz­czysz sobie krę­go­słup. Trze­ba cię pil­no­wać jak dziec­ka.

Ode­tchnę­ła, po­nu­ro się uśmie­cha­jąc.

–  Odwal się. Na do­roż­ka­rza le­piej się myśli.

–  Na do­roż­ka­rza? – zdzi­wił się Jerzy.

–  Taka po­zy­cja. Nie­waż­ne. Czego chcesz?

–  Mar­twię się o cie­bie. Od kiedy…

Zbyła go ge­stem dłoni, ale zre­flek­to­wa­ła się, zanim Jerzy za­czął swoje mo­no­ton­ne po­ucza­nia.

– Chyba masz rację – wy­bą­ka­ła, ze­zu­jąc na in­ter­fejs. Gdyby prze­ga­pi­ła coś waż­ne­go przez tę durną roz­mo­wę… Wes­tchnę­ła, prze­cią­gnę­ła się i za­sty­gła w wy­pro­sto­wa­nej po­zy­cji. – Okej. Będę pa­mię­tać o ple­cach.

Jerzy jed­nak nadal nad nią stał.

– Po­słu­chaj…

– Przy­nio­słeś ta­blet­ki? – prze­rwa­ła mu.

– Już ci się skoń­czy­ły? – zdzi­wił się.

– Pra­wie. Nie chcę prze­ry­wać pracy.

Jerzy za­sę­pił się.

– Pod wa­run­kiem, że wresz­cie ru­szysz się stąd.

Spoj­rza­ła na niego py­ta­ją­co.

– Po­ćwi­czysz – wy­ja­śnił.

– Zwa­rio­wa­łeś!?

Jerzy pod­szedł, po­ło­żył dłoń na jej ra­mie­niu, ści­snął.

– Ba­da­nia są bar­dzo ważne, ale w takim sta­nie wiele nie od­kry­jesz. Prę­dzej się wy­koń­czysz.

– Dobra. – Zrzu­ci­ła na­tręt­ną dłoń z ra­mie­nia. – Niech ci bę­dzie. Jeśli mógł­byś teraz wyjść-

Ale Jerzy nie za­mie­rzał wy­cho­dzić.

– Chcę cze­goś jesz­cze.

– Nie mam czasu…

Jerzy, de­li­kat­nie chwy­ta­jąc pod pachy, pod­niósł ją z krze­sła.

– Bę­dzie szyb­ko – obie­cał.

Naj­pierw ocie­rał się kro­czem o jej tyłek. Dalej Diana miała czar­ną dziu­rę w pa­mię­ci.

Kiedy zo­sta­ła sama, usia­dła, przy­su­nę­ła się bli­żej in­ter­fej­su i wzno­wi­ła prace. Pro­tu­be­ran­cje, ko­ro­nal­ne wy­rzu­ty masy, tak, to tutaj znaj­dzie od­po­wie­dzi. Po­tęż­ne burze ra­dio­we z pew­no­ścią nie bez przy­czy­ny były tak rzad­kim zja­wi­skiem na De­miur­gu.

___

 

Kiedy śluza próż­nio­wa za­mknę­ła się, po­czu­łem za­wro­ty głowy. Moduł wyj­ścio­wy Ikara przy­wi­tał mnie mi­go­cą­cym bla­do­sza­rym oświe­tle­niem oraz… sztucz­ną gra­wi­ta­cją? Nie­uf­nie pu­ści­łem uchwy­ty sta­bi­li­zu­ją­ce i przez mo­ment sta­łem cały spię­ty; kora nowa jakby za­sty­gła, cze­ka­jąc na we­ry­fi­ka­cję prze­są­cza­nych przez ciało da­nych. Gadzi mózg wresz­cie uznał, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku, zro­bi­łem więc pierw­szy, drugi, trze­ci krok przed sie­bie. Z każ­dym ko­lej­nym wcho­dzi­łem głę­biej w ko­ry­tarz, przy­po­mi­na­ją­cy gar­dło po­tęż­nej be­stii, mgli­ście zda­jąc sobie spra­wę, że mru­gam do taktu mi­ga­ją­ce­go oświe­tle­nia, że nie­rów­no od­dy­cham.

Po­ru­sza­łem się po­wo­li, ostroż­nie, co chwi­lę zer­ka­jąc na prawą dłoń z ana­li­za­to­rem; opty­mal­na do życia mie­szan­ka gazów, szko­dli­we pro­mie­nio­wa­nie na ak­cep­to­wal­nym po­zio­mie.

Tra­fi­łem na roz­wi­dle­nie. Ro­zej­rza­łem się po ścia­nach, szu­ka­jąc ja­kich­kol­wiek dro­go­wska­zów; przy­pad­ko­wość, w którą wpa­dłem, za­czy­na­ła mnie prze­ra­żać. Cho­ler­na wy­ciecz­ka na Ikara, im­puls, im­pro­wi­za­cja nie uwzględ­nia­ją­ca resz­ty za­ło­gi Pla­to­na. Nikt nie wie­dział, że tu je­stem. A teraz, jako psy­cho­log, któ­re­mu w tęt­ni­ce wgry­zał się dy­so­nans po­znaw­czy, pró­bo­wa­łem swym dzia­ła­niom nadać przy­naj­mniej odro­bi­nę lo­gi­ki.

Wszyst­kie ścia­ny były jed­no­li­cie szare, tylko w jed­nym miej­scu za­uwa­ży­łem drob­ne pęk­nię­cie, spod któ­re­go wy­zie­rał splot ka­bel­ków, więc nie mia­łem in­ne­go wy­bo­ru, jak znowu zdać się na lo­so­we roz­wią­za­nie. Po­sze­dłem w prawo. Ko­ry­tarz koń­czył się ko­lej­ną śluzą, za którą było cia­sne po­miesz­cze­nie. Pa­no­wa­ła tu ciem­ność, ale nie cał­ko­wi­ta i po chwi­li się do niej przy­zwy­cza­iłem.

W kilku miej­scach mi­ga­ły punk­ci­ki, przy­po­mi­na­ją­ce śle­pia dra­pież­ni­ków scho­wa­nych w le­śnych gę­stwi­nach. Praw­do­po­dob­nie to tylko pełna agre­ga­tów ste­row­nia, ale przez kilka sil­nych ude­rzeń serca mia­łem prze­moż­ną ocho­tę cof­nąć się, wró­cić na Pla­to­na… W ob­li­czu tkwie­nia na opusz­czo­nym Ika­rze nawet roz­mo­wa z Dianą wy­da­ła mi się ku­szą­ca. Bo w pew­nym sen­sie to miej­sce na­praw­dę wy­glą­da­ło jak dżun­gla. Lo­gi­ka od­da­wa­ła wodze po­bu­dzo­nej wy­obraź­ni, prze­kształ­ca­ją­cej setki pół­cie­ni i krzy­wizn w nie­bez­piecz­ny leśny ha­bi­tat.

Pro­blem po­le­gał na tym, że nie mo­głem teraz zre­zy­gno­wać. Uświa­do­mi­łem sobie, dla­cze­go tu na­praw­dę je­stem. Po­wo­do­wał mną ir­ra­cjo­nal­ny ego­cen­tryzm, im­pe­ra­tyw ka­żą­cy chro­nić Ikara przed ja­kim­kol­wiek ze­wnętrz­nym wpły­wem. Przy­naj­mniej do czasu, aż nie ro­ze­znam się w sy­tu­acji do­kład­niej, a póki co wie­dzia­łem nie­wie­le.

Co chwi­lę spraw­dza­łem po­ziom tlenu i pro­mie­nio­wa­nia. We­dług od­czy­tów mo­głem bez obaw wy­łą­czyć tlen. Do­sko­na­le zda­wa­łem sobie spra­wę, że z pod­eks­cy­to­wa­nia mar­nu­ję go znacz­nie wię­cej, niż po­wi­nie­nem. Wy­star­czy­ło od­ciąć do­pływ i scho­wać hełm, żeby zy­skać cenny czas na za­głę­bia­nie się w za­ka­mar­ki opu­sto­sza­łej bazy, być może nawet dojść do czę­ści B. O ile jed­nak w ja­snym mo­du­le wyj­ścio­wym wa­ha­łem się, o tyle w tych ciem­no­ściach nie mia­łem naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści; w grę nie wcho­dzi­ło naj­mniej­sze ry­zy­ko. Zde­cy­do­wa­łem się je­dy­nie włą­czyć zin­te­gro­wa­ne ze ska­fan­drem re­flek­to­ry, jeden przy­mo­co­wa­ny w oko­li­cy tu­ło­wia, drugi na przed­ra­mie­niu; świa­tło wy­do­by­ło z mroku wąską alej­kę, mu­snę­ło obłe kształ­ty agre­ga­tów. Ru­szy­łem przed sie­bie, cie­nie po­pły­nę­ły, za­fa­lo­wa­ły. W radiu coś trza­snę­ło, pi­snę­ło, po­ja­wił się szum. Po­krze­pi­łem się myślą, że to ja­kieś sprzę­że­nie z tu­tej­szą apa­ra­tu­rą.

Za za­krę­tem tra­fi­łem na wyj­ście ze ste­row­ni. Wpi­sa­łem na ter­mi­na­lu przy ślu­zie kod, mru­żąc oczy przed od­bi­ja­nym z bli­skiej od­le­gło­ści świa­tłem re­flek­to­rów, i ostroż­nie wsze­dłem do ko­lej­ne­go ko­ry­ta­rza. Na jego końcu tra­fi­łem na roz­wi­dle­nie, lecz w prze­ci­wień­stwie do po­przed­nie­go na ścia­nie były strzał­ki, pod nimi zaś na­pi­sy. W prawo do sy­pial­ni, w lewo do po­miesz­czeń ba­daw­czych, re­kre­acyj­nych i mesy.

Wes­tchną­łem, spraw­dzi­łem po­ziom tlenu i pro­mie­nio­wa­nia – w nor­mie – kilka razy po­gło­śni­łem i przy­ci­szy­łem radio, po­drep­ta­łem w miej­scu, a potem po­wtó­rzy­łem te czyn­no­ści, i jesz­cze raz, w innej ko­lej­no­ści, jak w ner­wi­cy na­tręctw. Impas prze­ła­ma­ły ciar­ki na przed­ra­mio­nach i ple­cach. Na samą myśl o… Wy­obra­zi­łem sobie dzie­siąt­ki sy­pial­ni, a w każ­dej roz­cią­gnię­ty na łóżku trup. Ze zwiot­cza­ły­mi człon­ka­mi, z wy­krę­co­ną pod nie­na­tu­ral­nym kątem głową, blady, ob­mier­z­ły, o twa­rzy za­sty­głej w po­twor­nym gry­ma­sie uśmie­chu, bez oczu, z ocza­mi, po­zba­wio­ny dol­nej szczę­ki… Prze­łkną­łem ślinę i zmu­si­łem się do skrę­ce­nia w prawo, oba­wia­jąc się, że gdy­bym zwle­kał jesz­cze choć­by chwi­lę, strach spa­ra­li­żo­wał­by mnie na wiecz­ność. To dzie­cin­ne, po­wta­rza­łem w duchu, nic złego mnie tu nie spo­tka.

I znowu uj­rza­łem mar­twe ciała.

Po­krę­ci­łem głową, jakby to miało pomóc po­zbyć się cho­rych wizji, za­mru­ga­łem, wzią­łem głęb­szy wdech.

Po­sta­no­wi­łem li­czyć. Wła­sny głos na tle sączącego się z radia szumu brzmiał dziw­nie obco, dodał jed­nak otu­chy. Jeden re­flek­tor oświe­tlał drogę przede mną, drugi błą­dził po ścia­nach, miej­sca­mi ide­al­nie gład­kich, miej­sca­mi upstrzo­nych pusz­ka­mi in­sta­la­cyj­ny­mi, ka­me­ra­mi oraz sia­tecz­ka­mi kabli. Te ostat­nie jak gi­gan­tycz­ne splo­ty ner­wo­we, wy­cho­dzą­ce ze ścia­ny w jed­nym miej­scu i gi­ną­ce w niej w dru­gim wraz z in­ny­mi sku­pi­ska­mi syn­te­tycz­nych neu­ro­nów. Albo gdzieś da­le­ko w mro­ku, poza za­się­giem wzro­ku.

Prze­sta­łem li­czyć, sta­ną­łem, ob­li­za­łem suche usta. To mu­siał być jeden z pa­sa­ży wy­po­czyn­ko­wych. Omia­ta­jąc sno­pem świa­tła bie­gną­ce po obu stro­nach wej­ścia do sy­pialń, wy­obra­ża­łem sobie, jak jesz­cze kilka lat temu cho­dzi­li tędy lu­dzie, spie­szą­cy się na ba­da­nia, do mesy, hali re­kre­acyj­nej czy in­nych miejsc. Stop­nio­wo do­cie­ra­ło do mnie, że Ikar jest na­praw­dę ol­brzy­mi. Pla­ton, nasz nie­wiel­ki sta­tek, był w po­rów­na­niu z nim ża­ło­śnie mały. Jeśli za­mie­rza­łem od­kryć ta­jem­ni­ce tego opu­sto­sza­łe­go miej­sca, będę mu­siał zdjąć kask. Ina­czej…

Radio za­pisz­cza­ło, a potem roz­legł się czyjś głos.

–  Halo? – spy­ta­łem na ka­na­le ogól­nym.

Coś trza­snę­ło, za­szu­mia­ło.

–  Sły­szy­cie mnie?

Cisza.

Kto mógł­by pró­bo­wać się skon­tak­to­wać? Marek i Jerzy z pew­no­ścią spali, Adam, ten apatyczny so­cjo­log, z po­wo­du sła­be­go sa­mo­po­czu­cia od kilku dni nawet nie wy­cho­dził ze swo­jej ka­ju­ty. Zo­sta­wał Piotr albo szur­nię­ta Diana. Astro­fi­zycz­kę na­tych­miast wy­klu­czy­łem, w związ­ku z czym tra­fi­ło na pi­lo­ta.

Przez chwi­lę wy­wo­ły­wa­łem go. Bez­sku­tecz­nie. Tłu­ma­czy­łem sobie, że to tylko nie­groź­na pa­ra­no­ja, spo­wo­do­wa­na de­pre­cja­cją zmy­słu wzro­ku; cho­ler­ne ciem­no­ści z jed­nej stro­ny wy­ostrza­ły słuch, z dru­giej spra­wia­ły, że mózg za­czy­nał skła­dać do­cie­ra­ją­ce in­for­ma­cje jak ćpun puz­zle.

Otwo­rzy­ły się drzwi jed­nej z sy­pial­ni. Ot tak, po pro­stu, aku­rat na nie świe­ci­łem, były za­mknię­te, aż nagle wsu­nę­ły się w ścia­nę. Boże, Jezu, kurwa. Czu­łem, jak strach mrozi mi krew w ży­łach. Serce skur­czy­ło się, za­mar­ło i roz­kur­czy­ło z po­dwój­ną siłą. Zer­k­ną­łem na apa­ra­tu­rę – po­wie­trze i pro­mie­nio­wa­nie okej – po­gło­śni­łem i przy­ci­szy­łem radio. Od­dy­cha­łem wolno i głę­bo­ko, w skro­niach nie­re­gu­lar­nie dud­ni­ła krew. Świa­tło re­flek­to­ra po­dry­gi­wa­ło na me­ta­licz­nych fu­try­nach. Serce jak za­po­wie­trza­ją­cy się ma­ra­toń­czyk – dum-dum dum-dum du-DUM.

Za wszel­ką cenę chcąc unik­nąć ka­ta­to­nicz­ne­go osłu­pie­nia, ze­bra­łem się w sobie i ru­szy­łem w stro­nę sy­pial­ni.

W środ­ku znaj­do­wa­ło się łóżko, ja­kieś szu­fla­dy i to wszyst­ko. Nic nie zna­la­złem. Od­dy­cha­łem jak wa­riat, w skro­niach ło­mo­ta­ła krew, gar­dło wy­schło na wiór.

Wy­sze­dłem na ko­ry­tarz tyłem, za­świe­ci­łem w lewo i wtedy zo­ba­czy­łem COŚ.

Radio za­pisz­cza­ło, przez szum prze­bił się jakiś nie­wy­raź­ny głos.

Z tej od­le­gło­ści wi­dzia­łem je­dy­nie od­ci­na­ją­cy się na tle tu­ne­lu kształt. Jakby roz­cią­gnię­tą w pio­nie plamę, fa­lu­ją­cą i… Zmru­ży­łem oczy, za­mru­ga­łem. Mia­łem ocho­tę je prze­trzeć, nie wie­rząc… Plama rosła, rosła, rosła.

Rzu­ci­łem się do uciecz­ki. Ko­ry­ta­rzem – jeden snop re­flek­to­ra oświe­tlał drogę przede mną, drugi, trzy­ma­ny w dłoni, spa­stycz­nie wy­ry­wał ciem­no­ści splo­ty ner­wo­we Ikara – ste­row­nią/dżun­glą – pre­hi­sto­rycz­ne ata­wi­zmy do oporu do­krę­ci­ły śruby gru­czo­łom do­krew­nym; ad­re­na­li­na za­sztor­mi­ła w ży­łach – pro­sto w świa­tło mo­du­łu wyj­ścio­we­go. Drżą­cą dło­nią wpi­sa­łem na ter­mi­na­lu kod.

Od­su­ną­łem się od śluzy kilka kro­ków. Wy­da­wa­ło mi się, że ktoś w nią ude­rza od dru­giej stro­ny.

dum-dum dum-dum du-DUM.

Chwi­lę tak sta­łem, a potem, kiedy się od­wró­ci­łem i ru­szy­łem do śluzy próż­nio­wej, za­uwa­ży­łem w kącie ogrom­ną boję żyw­no­ścio­wą. Mia­łem pew­ność, że wcze­śniej jej tu nie było.

___

 

Sie­dzia­łem przy stole cicho, mając na­dzie­ję, iż nikt nie po­ru­szy kwe­stii mojej nie­sub­or­dy­na­cji, że prze­ga­pi­li klu­czo­we mo­men­ty z na­gra­nia kamer. Z ka­mien­ną twa­rzą ob­ser­wo­wa­łem dys­ku­sję, oba­wia­jąc się, że naj­drob­niej­szy gry­mas mogą zin­ter­pre­to­wać jako dowód winy.

Piotr zer­k­nął na ze­ga­rek i za­czął mówić dalej, ska­cząc wzro­kiem od jed­ne­go do dru­gie­go człon­ka za­ło­gi, jakby w ten spo­sób chciał za­cho­wać nad nami pełną wła­dzę. Co było nie­moż­li­we – choć­by nie wia­do­mo jak wiel­ką miał siłę per­swa­zji, w obec­nych wa­run­kach mógł li­czyć je­dy­nie na to, że się nie po­za­bi­ja­my. Czu­łem ulgę, po­nie­waż pilot swym za­cho­wa­niem sku­tecz­nie ab­sor­bo­wał uwagę po­zo­sta­łych.

Ob­ser­wo­wa­łem.

Jerzy, nasz medyk, stał opar­ty o ścia­nę, ze sple­cio­ny­mi z tyłu dłoń­mi. Nie­ru­cho­mo, jak ide­al­nie wy­eks­po­no­wa­na grą świa­teł i cieni po­stać z hor­ro­ru. Prawa część twa­rzy dziw­nie spię­ta: kącik ust pod­nie­sio­ny, błysk zębów niby w gry­ma­sie gro­że­nia, po­li­czek pod­kur­czo­ny tuż przy oku, oko roz­sze­rzo­ne…

Prze­łkną­łem ślinę, spoj­rza­łem na ra­dio­loż­kę.

Ewa sie­dzia­ła na stole, ma­cha­ła zwie­szo­ny­mi z niego no­ga­mi, są­cząc z kubka napój izo­to­nicz­ny. W jej ciem­nych oczach błysz­cza­ło pod­eks­cy­to­wa­nie.

–  Czter­dzie­sta go­dzi­na na or­bi­cie – po­wtó­rzył słowa Pio­tra Marek. In­ży­nier sie­dział na krze­śle, od­chy­lo­ny do tyłu, z no­ga­mi opar­ty­mi o stół, ze skrzy­żo­wa­ny­mi ra­mio­na­mi i elek­trycz­nym pa­pie­ro­sem wsa­dzo­nym za ucho. – Czter­dzie­sta go­dzi­na, a my nic. Cze­ka­my na zba­wie­nie?

–  Ewa pró­bo­wa­ła w tym cza­sie na­wią­zać kon­takt z Ika­rem – od­parł Piotr. – To nie wy­ści­gi. Przed wy­ru­sze­niem po­win­ni­śmy ze­brać jak naj­wię­cej da­nych.

–  Naj­wię­cej da­nych zbie­rze­my na Ika­rze.

–  Dajmy Ewie jesz­cze tro­chę czasu.

Marek po­krę­cił z dez­apro­ba­tą głową i za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

–  Świet­nie – po­wie­dział. – Mie­sią­ca­mi do­bie­ra­ją człon­ków za­ło­gi, a potem i tak jeden dru­gie­go trak­tu­je jak kre­ty­na.

Nogi Ewy za­mar­ły.

–  Masz jakiś pro­blem? – spy­ta­ła Marka.

–  Tak, z mar­no­wa­niem czasu.

–  Su­ge­ru­jesz…

–  Skar­bie, mówię wprost, że to było bez­sen­sow­ne. Prze­cież pró­bo­wa­li­śmy na­wią­zać z nimi kon­takt przez całą drogę. Co mia­ło­by się teraz zmie­nić?

–  Po­my­śle­li­śmy – wtrą­cił Piotr – ze jeśli wej­dzie­my na or­bi­tę, za­uwa­żą nas i dadzą jakiś znak życia. Poza tym ko­mu­ni­ku­je­my nie tylko drogą ra­dio­wą.

Marek od­chrząk­nął.

–  Okej, nie moje kom­pe­ten­cje. Chcę tylko wie­dzieć, kiedy wresz­cie za­cznie­my dzia­łać.

Wszy­scy spoj­rze­li na Pio­tra.

Na samą myśl o po­wro­cie na Ikara zro­bi­ło mi się słabo; krew za­dud­ni­ła w skro­niach, od­dech przy­spie­szył, czoło zro­sił pot. Za­czą­łem go­rącz­ko­wo roz­my­ślać, czy nie po­wi­nie­nem po­wie­dzieć im o tym, co od­kry­łem pod­czas sa­mot­nej wy­ciecz­ki. Z jed­nej stro­ny pra­gną­łem to z sie­bie wy­rzu­cić, z dru­giej do­my­śla­łem się, że ra­czej by mi nie uwie­rzy­li. Lub uzna­li­by za sza­leń­ca. W końcu kto nor­mal­ny opusz­cza Pla­to­na, nie in­for­mu­jąc resz­ty za­ło­gi?

–  Je­stem cie­ka­wy, co myśli Karol – po­wie­dział pilot.

Po­czu­łem na sobie lu­stru­ją­ce spoj­rze­nia.

–  Słu­cham? A, praw­da. Nie je­stem osobą od po­dej­mo­wa­nia ta­kich de­cy­zji, ale jeśli moja opi­nia ma w czymś pomoc, to…

Piotr pa­trzył ma mnie szcze­gól­nie in­ten­syw­nie.

Ucie­kłem wzro­kiem, przy­po­mi­na­jąc sobie wszyst­kie wy­ni­ki te­stów psy­cho­lo­gicz­nych, do któ­rych mia­łem wgląd przed wy­ru­sze­niem Pla­to­na. Ba­da­nia po­myśl­nie prze­szli wszy­scy – Jerzy, Adam, Piotr, Ewa, Diana – lecz to było jakiś czas temu. Na­to­miast testy okre­so­we… Po­dróż nie­wąt­pli­wie od­ci­snę­ła na nas swe pięt­no, ale tylko Diana od­mó­wi­ła mi dal­szej współ­pra­cy.

Za­stu­ka­łem pal­ca­mi w blat, za­mkną­łem oczy.

–  Karol?

Ro­zej­rza­łem się jak osa­czo­ne zwie­rzę, prze­łkną­łem ślinę.

 – W mojej opi­nii je­ste­śmy go­to­wi wy­ru­szyć na Ikara. Poza Dianą, która nie chce pod­da­wać się te­stom.

–  To ją au­to­ma­tycz­nie wy­klu­cza? – spy­tał Jerzy.

–  Nie, ale jak sami wie­cie… za­cho­wu­je się nie­ty­po­wo… nie­prze­wi­dy­wal­nie, uwa­żam.

–  Wi­dzi­my – po­wie­dział prze­cią­gle Piotr, pa­trząc mi głę­bo­ko w oczy. – Nie je­steś w sta­nie nic wy­wnio­sko­wać z roz­mów z nią?

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi.

–  Dla mnie nie ma wąt­pli­wo­ści, że Diana zo­sta­je – rzu­cił jakby od nie­chce­nia Marek. – Ta dupa jest stuk­nię­ta.

Na zdro­wej części twa­rzy Je­rze­go mi­gnę­ła iry­ta­cja.

–  Diana pro­wa­dzi ba­da­nia gwiaz­dy – po­wie­dział medyk.

–  Co nie zmie­nia faktu, iż po­win­na tu z nami być – za­uwa­żył Piotr.

–  Ani tego – Jerzy spoj­rzał na mnie spode łba – że Karol sobie od­pu­ścił.

–  Stan Diany nie jest groź­ny – skła­ma­łem.

Jerzy prych­nął.

–  Na­to­miast Adam – pręd­ko zmie­ni­łem temat. – Adam…

–  Wła­śnie! – Oży­wił się Marek. – Chcia­łem z nim po­roz­ma­wiać, ale w po­ko­ju go nie było.

–  Był – po­wie­dzia­łem.– Rzad­ko od sie­bie wy­cho­dzi. Wy­da­je mi się, że stra­cił… mo­ty­wa­cję do dzia­ła­nia. Nic mu się nie chce. Od­po­wia­da na py­ta­nia, lecz sam nie na­wią­zu­je in­te­rak­cji. – Prze­tar­łem szczy­pią­ce oczy, wes­tchną­łem. – Adam jest bar­dzo ważny, praw­da? – Spoj­rza­łem na Pio­tra. – So­cjo­log na stat­ku, na któ­rym lu­dzie zni­kli bez śladu. Cho­le­ra wie.

–  Co mu wła­ści­wie do­le­ga? – spy­ta­ła me­dy­ka Ewa.

Jerzy roz­ło­żył ręce.

–  Nie wiem. To ra­czej cho­ro­ba umy­słu, nie ciała. Spy­taj­my psy­cho­la. – Pod­szedł pew­nym kro­kiem, sta­nął tuż nade mną. – Karol, po­tra­fisz za­ob­ser­wo­wać coś poza tym, że ktoś się uśmiech­nął albo skrzy­wił?

Wsta­łem i spoj­rza­łem chu­de­mu fiu­to­wi w oczy.

–  Co je­steś taki spię­ty? – spy­ta­łem gło­śno. A potem, przy­sta­wia­jąc usta do jego ucha, szep­ną­łem: – Nie ru­cha­łeś Diany?

Na szpet­nej gębie Je­rze­go mi­gnął strach.

–  Od­pier­dol się – wy­bą­kał i wró­cił pod ścia­nę.

Tylko ja wie­dzia­łem o upodo­ba­niach su­kin­sy­na.

–  Może po­dzie­lisz się tym, co ci po­wie­dzia­łem? – py­ta­jąc, nie mo­głem po­wstrzy­mać zło­śli­we­go uśmie­chu.

–  Uspo­kój­cie się – po­wie­dział Piotr. Omiótł za­ło­gę chłod­nym spoj­rze­niem. – Mu­si­my po­roz­ma­wiać z Ada­mem. I ktoś ko­niecz­nie musi zo­stać z Dianą.

Marek uniósł ręce w obron­nym ge­ście.

–  Ja z wa­riat­ką nie chcę mieć nic wspól­ne­go.

Jerzy przez chwi­le wy­raź­nie się wahał, wi­dzia­łem jak ner­wo­wo na mnie spo­glą­da, ale osta­tecz­nie zgło­sił się na ochot­ni­ka.

–  Piotr, je­steś pi­lo­tem – wtrą­ci­ła Ewa – więc to ty po­wi­nie­neś zo­stać.

Piotr otwo­rzył usta, za­wa­hał się i za­milkł.

–  Po­le­cę z wami – rzekł wresz­cie. – Jerzy sobie po­ra­dzi. Od­pocz­nij­cie i przy­go­tuj­cie się zgod­nie z wcze­śniej­szy­mi wy­tycz­ny­mi. Wy­ru­sza­my za dzie­sięć go­dzin.

Jerzy, nagle pełny wi­go­ru, opu­ścił mesę pierw­szy. Do­my­śli­łem się, że idzie do Diany. Jezu, jak ona mogła się nim nie brzy­dzić?

Marek wstał, wło­żył pa­pie­ro­sa za ucho i prze­cią­gnął się, po­dą­ża­jąc spoj­rze­niem za Ewą.

–  Dzie­sięć go­dzin – burk­nął, uda­jąc się za ra­dio­loż­ką.

–  Karol, za­cze­kaj – za­trzy­mał mnie Piotr.

Kiedy wszy­scy opu­ści­li mesę, pilot syk­nął:

–  Czy ty cał­kiem osza­la­łeś? Dla­cze­go po­le­cia­łeś sam na Ikara? Zda­jesz sobie spra­wę, jakie to było bez­myśl­ne?

–  Prze­pra­szam.

Piotr wy­trzesz­czył oczy.

 – Prze­pra­szasz? Może sam zrób sobie te cho­ler­ne testy? – Wal­nął pię­ścią w ścia­nę. – Czło­wie­ku, po wszyst­kich spo­dzie­wał­bym się cze­goś głu­pie­go, ale nie po tobie. Mia­łeś mnie wspie­rać, po­ma­gać trzy­mać po­rzą­dek… Je­steś stuk­nię­ty bar­dziej od Diany!

–  Zgoda, głu­pio zro­bi­łem…

–  Wró­ci­łeś z boja żyw­no­ścio­wą – prze­rwał ostro Piotr.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi.

–  Po­my­śla­łem, że może się przy­dać. Do badań, wy­ja­śnić przy­czy­nę za­gi­nię­cia za­ło­gi… Chcia­łem wam o tym po­wie­dzieć.

Piotr po­krę­cił głową.

–  Jezu, Karol… Mamy badać wła­sne je­dze­nie?

Za­mru­ga­łem, zdzi­wio­ny.

–  Chodź.

Ru­szy­łem za nim do mo­du­łu wyj­ścio­we­go.

–  To jest nasza boja żyw­no­ścio­wa! – wy­ja­śnił Piotr, za­trzy­mu­jąc się przy me­ta­licz­nie po­ły­sku­ją­cej kuli. – Za­bra­łeś ją na Ikara, a potem z nią wró­ci­łeś. – Po­krę­cił głową. Na jego opa­no­wa­nej zwy­kle twa­rzy ma­lo­wa­ła się zgro­za.

Obej­rza­łem boję ze wszyst­kich stron. Wy­glą­da­ło na to, że miał rację.

–  To nie wszyst­ko – ode­zwał się pilot.

Po­szli­śmy do ka­bi­ny. Piotr po­ka­zał mi na­gra­nie z ka­me­ry.

–  Film urywa się ja­kieś dwie go­dzi­ny przed twoim wyj­ściem i tuż przed tym, jak wró­ci­łeś.

–  A mnie na­gra­ło – po­wie­dzia­łem głu­pio.

–  Tak. Zo­bacz teraz to. Każdy z nas ma iden­ty­fi­ka­tor, który jest od­czy­tywany przez SI Pla­to­na. – Mamy okres obej­mu­ją­cy pierw­sze chwi­lo­we wy­łą­cze­nie kamer, twoje opusz­cze­nie stat­ku, dru­gie kil­ku­mi­nu­to­we wy­łą­cze­nie kamer i wresz­cie twój po­wrót. Sie­dem odczytów, na­to­miast gdy po­le­cia­łeś na Ikara, już sześć. Teo­re­tycz­nie wszyst­ko się zga­dza.

–  Ja nie wy­łą­czy­łem ka­me­ry.

–  Może i nie. Z kim tam byłeś?

–  Co? – zdzi­wi­łem się. – Prze­cież sam wspo­mnia­łeś, beze mnie było sześć iden­ty­fi­ka­to­rów.

Piotr uśmiech­nął się pod­stęp­nie.

–  Teo­re­tycz­nie wszyst­ko się zga­dza. Dla pew­no­ści spraw­dzi­łem odczyty emi­sji ciepl­nej prowadzone przez SI. Zgad­nij. SI roz­po­zna­ła pięć źró­deł, pięć ciał, pię­cio­ro człon­ków za­ło­gi… Jesz­cze przed twoim wyj­ściem było ich sześć… Z kim po­le­cia­łeś? Kto opu­ścił Pla­to­na, zanim ty to zro­bi­łeś?

–  Byłem sam na Ika­rze.

–  Ktoś opu­ścił Pla­to­na dwie go­dzi­ny przed tobą. Kto?

–  Nie wiem.

Piotr wes­tchnął cięż­ko.

–  Nie­dłu­go wy­ru­sza­my. Opo­wiedz mi o wszyst­kim. Sta­tek jest ska­żo­ny? Można tam nor­mal­nie od­dy­chać? – W jego gło­sie usły­sza­łem cie­ka­wość po­znaw­czą, ten głód wie­dzy, który mnie osta­tecz­nie pchnął w ob­ję­cia ir­ra­cjo­na­li­zmu. – Opo­wiedz mi.

___

 

Bie­gła po trzy­dzie­sto­pię­cio­me­tro­wej elip­sie, nie­zbor­nie jak uwię­zio­ne w pu­łap­ce zwie­rzę, na które za­czy­nał dzia­łać po­cisk usy­pia­ją­cy. Dawno nie ćwi­czy­ła, a teraz za­czę­ła bez roz­grzew­ki. Trud­no było zła­pać od­po­wied­ni rytm, od­na­leźć po­zy­cję ciała, wy­rów­nać od­dech. Po pra­wej stro­nie prze­su­wa­ła się gład­ka ścia­na, drzwi, znowu ścia­na, za­wie­szo­na u góry ka­me­ra sze­ro­ko­kąt­na, i tak w kółko; błęd­nik po­wo­li się przy­zwy­cza­jał. Diana do­tknę­ła pal­ca­mi oku­la­rów VR, bojąc się, że mogą spaść, prze­łknę­ła ślinę, po­krę­ci­ła głową, za­trze­po­ta­ła rzę­sa­mi, pra­gnąc strzą­snąć z po­wiek zmę­cze­nie. Wir­tu­al­na rze­czy­wi­stość przy­sła­nia­ła salę ćwi­czeń niby mu­śli­no­wa za­sło­na. W cen­trum gwiaz­da, po bo­kach naj­waż­niej­sze od­czy­ty – wszyst­ko na bie­żą­co prze­sy­ła­ne z kom­pu­te­rów astro­fi­zycz­ki.

Od­dzie­lić szcze­gó­ły od tła.

Niu­an­se od szumu.

Wy­eks­tra­ho­wać isto­tę.

Tylko że…

Brak wy­star­cza­ją­cych da­nych.

Pu­łap­ki ludz­kiej per­cep­cji.

Brzy­twa Ockha­ma?

Ścia­na-drzwi-ścia­na-ka­me­ra.

Nie wi­dzia­ła ich już. Sku­pio­na cał­ko­wi­cie na prze­sła­nia­ją­cym rze­czy­wi­stość ko­smicz­nym woalu, na ta­be­lach i wy­kre­sach, na od­czy­tach pro­mie­nio­wa­nia, za­ab­sor­bo­wa­na go­re­ją­cą gwiaz­dą.

Bie­gła wpa­trzo­na w ga­zo­we­go De­miur­ga i miała wra­że­nie, że tam jest, na ze­wnątrz, w ko­smo­sie, w prze­strze­ni, tuż przy nim. Razem krążą wokół cen­trum ga­lak­ty­ki, po bo­skiej or­bi­cie, roz­nie­ce­ni prze­strze­nią i cza­sem, za­hip­no­ty­zo­wa­ni szep­tem ciem­nej ma­te­rii. Mię­śnie ud palił żar kel­wi­nów, na pierś na­pie­rał wiatr czą­ste­czek, próż­nia pod­grze­wa­ła płyny, a oni pę­dzi­li. Przez wszech­ka­lej­do­skop su­per­no­wych, czer­wo­nych kar­łów, ho­ry­zon­tów zda­rzeń. Diana wpa­dła w trans i po­czu­ła, że może biec tak bez końca. Osiem­dzie­sią­te piąte okrą­że­nie, dzie­więć­dzie­sią­te, sił przy­by­wa­ło, osią­ga­ła ko­lej­ne i ko­lej­ne trans­cen­dent­no­ści, wzno­si­ła się na coraz wyż­sze po­zio­my po­zna­nia, ad in­fi­ni­tum, bie­gła i bie­gła, za­nu­rzo­na w mu­śli­no­wych pro­jek­cjach. Aż De­miurg wy­rwał się z gra­wi­ta­cyj­nych oko­wów i obrał nowy tor wę­drów­ki, wprost ku czar­nej dziu­rze; Diana za­mru­ga­ła, zdzi­wio­na, zgu­bi­ła do­tych­cza­so­wy rytm i omal się nie prze­wró­ci­ła.

W wej­ściu do mo­du­łu ćwi­czeb­ne­go stał Karol. Pa­trzył na nią ba­daw­czo, przez pierw­szych kilka se­kund nie kry­jąc zdzi­wie­nia.

–  Mu­si­my po­roz­ma­wiać – po­wie­dział, po­wo­li się do niej zbli­ża­jąc, wcho­dząc w świa­tło­cie­nie jak skra­da­ją­cy się do ofia­ry dra­pież­ca. – Diana…

–  Daj mi spo­kój.

–  Nie mu­sisz mnie uni­kać.

Diana zmniej­szy­ła kon­trast między muślinową zasłoną a rzeczywistością i gniew­nie spoj­rza­ła na psy­cho­lo­ga.

–  Naj­pierw mnie mę­czysz tymi cho­ler­ny­mi te­sta­mi, potem ole­wasz, a teraz znowu za­czy­nasz. Nie po­trze­bu­ję two­jej po­mo­cy. Znajdź sobie inny obiekt do eks­pe­ry­men­tów.

–  Jedno py­ta­nie.

–  Nie po­trze­bu­ję two­jej po­mo­cy! – syk­nę­ła. – Nieś ją innym, nie wiem, na przy­kład Ada­mo­wi.

–  Ada­mo­wi? – Karol z tru­dem prze­łknął ślinę. – Skąd wiesz?

–  To mały sta­tek. Wszy­scy wszyst­ko wie­dzą.

Karol po­krę­cił głową.

–  Nie za­mie­rzam ci po­ma­gać. Ani pro­sić o wy­ko­na­nie testu. Przy­sze­dłem po­roz­ma­wiać o two­jej sa­mot­nej wy­ciecz­ce na Ikara.

Diana osłu­pia­ła.

Psy­cho­log zbli­żył się, prze­sła­nia­jąc syl­wet­ką wir­tu­al­ną połać ko­smo­su, za­trzy­mał, a potem zro­bił ko­lej­ne dwa kroki, aż jego głowa ide­al­nie wpa­so­wa­ła się w pro­jek­cję gwiaz­dy.

–  To jak bę­dzie? – spy­tał Ka­rol-De­miurg. – Po­wiesz mi o tym, czy mam spy­tać in­nych? Po­myśl. Ty mi po­wiesz, dla­cze­go tam byłaś, a ja… ja zdra­dzę ci swój se­kret.

Diana prych­nę­ła, prze­krę­ci­ła głowę w lewo, usu­wa­jąc na­trę­ta z pola wi­dze­nia.

–  Wal się.

Karol par­sk­nął.

–  Mamy tak po­dob­ne prio­ry­te­ty, a za­cho­wu­jesz się… jak­bym zro­bił ci jakąś krzyw­dę. Po­myśl tylko.

Diana od wielu dni bez­u­stan­nie śle­dzi­ła od­czy­ty ak­tyw­no­ści De­miur­ga, rzad­ko kiedy wy­cho­dzi­ła z wła­snej ka­bi­ny, nie­wie­le jadła, a ten kre­tyn oskar­żał ją o bez­tro­ską wy­ciecz­kę na Ikara!

–  Sie­dzę u sie­bie. Spy­taj, ko­go­kol­wiek, nie ru­szam się…

–  A dziś?

–  Co?

–  Je­steś poza gniazd­kiem. Dla­cze­go nagle za­czę­łaś ćwi­czyć? Mhm?

Diana chcia­ła go omi­nąć i wyjść stąd, ale Karol chwy­cił ją za prze­gub.

–  Ja też tam byłem – po­wie­dział kon­spi­ra­cyj­nie, gdy ich twa­rze zna­la­zły się w od­le­gło­ści sto­sow­nej je­dy­nie ko­chan­kom. – W ciem­no­ściach, tam, gdzie oka­za­ło się, że czło­wiek może swo­bod­nie od­dy­chać. Sam w tym okrop­nym, opu­sto­sza­łym miej­scu… A potem wi­dzia­łem, jak wra­casz na Pla­to­na. – Wzmoc­nił uścisk. – Nie rób ze mnie kre­ty­na. Byłaś na Ika­rze, w pa­sa­żu kabin wy­po­czyn­ko­wych. – Jego głos za­drżał, ale się nie zła­mał. – To był im­puls, gdy­bym jed­nak wie­dział, przy­się­gam, gdy­byś mi tylko po­wie­dzia­ła o swo­ich pla­nach, nie uciekł­bym. Mo­gli­śmy udać się tam razem – wes­tchnął, pu­ścił ją.

Mówił dalej, lecz Diana już go nie sły­sza­ła. Wi­dząc roz­bły­sku­ją­cy woal – ro­dzą­cą się na De­miur­gu po­tęż­ną pro­tu­be­ran­cję – ode­pchnę­ła Ka­ro­la i po­bie­gła do swo­jej ka­bi­ny.

___

 

Piotr kazał au­to­pi­lo­to­wi Pla­to­na pod­le­cieć jak naj­bli­żej Ikara.

By­li­śmy go­to­wi, sku­pie­ni w cia­snej ślu­zie wyj­ścio­wej. Ewa opar­ta o ścia­nę, niby spo­koj­na, zdra­dza­ły ją jed­nak ner­wo­we ruchy nogą. Marka no­si­ło – cho­dził w kółko, za­trzy­my­wał się, a gdy zer­kał na wciąż mi­ga­ją­ce czer­wo­ne świa­teł­ko, uno­sił w re­zy­gna­cji ra­mio­na, krę­cił głową lub klął pod nosem; ak­tyw­ność fi­zycz­na da­wa­ła upust emo­cjom, z któ­ry­mi bez pa­pie­ro­sa, swo­iste­go uspo­łecz­nia­ją­ce­go re­kwi­zy­tu, in­ży­nier słabo sobie ra­dził. Albo, za­sta­na­wia­łem się, może to ja się de­ner­wu­ję, rzu­tu­ję afek­ty na in­nych. Pro­jek­cje, tak, to cał­kiem praw­do­po­dob­ne, bo prze­cież jaki czło­wiek, tym bar­dziej psy­cho­log, ak­cep­to­wał­by u sie­bie na­pa­dy pa­ni­ki – któż w takim sta­nie nie chciał­by pod­jąć walki o kon­tro­lę nad wła­snym ja?

Sta­łem nie­ru­cho­mo, pod na­tręt­nym spoj­rze­niem Pio­tra, i sta­ra­łem się po­wstrzy­mać la­wi­nę myśli. Po gło­wie cho­dził mi Adam, nasz so­cjo­log, który naj­wi­docz­niej sfik­so­wał. Dwie go­dzi­ny temu pró­bo­wa­łem z nim po­roz­ma­wiać. Drzwi do ka­bi­ny były za­mknię­te, więc włą­czy­łem radio. O dziwo udało się. Po­wie­dział, że wie, iż wy­ru­sza­my, a kiedy po­twier­dzi­łem i spy­ta­łem, czyby chciał też po­le­cieć, rzu­cił szyb­kie „po­wo­dze­nia” i roz­łą­czył się. Wciąż sły­sza­łem ten smut­ny, cichy głos. Bar­dziej mę­czy­ły mnie jed­nak myśli o Dia­nie, po­wra­ca­ją­ce jak bu­me­rang pie­przo­ne ru­mi­na­cje. Czy słusz­nie ją po­dej­rze­wa­łem? Na pewno zro­bi­łem do­brze, mó­wiąc o swo­jej wy­pra­wie na Ikara? Sęk w tym, że wszy­scy mogli już o tym wie­dzieć, ale upar­cie wie­rzy­łem w pro­fe­sjo­na­lizm Pio­tra.

Czer­wo­ne świa­teł­ko prze­sta­ło migać, zmie­ni­ło kolor na zie­lo­ny i wy­le­cie­li­śmy w ko­smicz­ną prze­strzeń. Ikar znaj­do­wał się znacz­nie bli­żej niż pod­czas mojej ostat­niej po­dró­ży. Bli­sko ty­siąc­o­so­bo­wa ko­lo­nia or­bi­tal­na, z którą nie było żad­ne­go kon­tak­tu. Od­da­lo­na o czterdzieści jeden i pół tysiąca jednostek astronomicznych od naj­bliż­szej za­miesz­ka­łej przez ludzi pla­ne­ty. Nie­gdy­siej­szy azyl, obec­nie opusz­czo­na kupa sto­pów me­ta­li, elek­tro­ni­ki, nie­zli­czo­nych kom­po­zy­tów. Ślepa, głu­cha na na­wo­ły­wa­nia be­stia. Ona, kwin­te­sen­cja aber­ra­cji, suma ludz­kich pa­to­lo­gii, na or­bi­cie gwiaz­dy RS Es­se­di. Nie­do­sko­na­łość krą­żą­ca wokół do­sko­na­ło­ści. Wesz że­ru­ją­ca na ener­gii ga­zo­we­go boga.

Piotr wpi­sał kod do śluzy próż­nio­wej i zna­leź­li­śmy się w mo­du­le wej­ścio­wym. Po­cze­ka­łem, aż uwie­rzą w sztucz­ną gra­wi­ta­cję, tak jak ja wtedy, i ru­szy­łem przed sie­bie.

–  Mo­ment – za­skrze­czał w radiu głos Pio­tra.

Na­ci­snął coś na przed­ra­mie­niu i w po­wie­trzu po­ja­wił się obraz. Po chwi­li zro­zu­mia­łem, że to mapa. Gdy Piotr zoo­mo­wał na nasze po­ło­że­nie, oszo­ło­mił mnie ogrom Ikara.

–  Znaj­du­je­my się na osiem­na­stym, czyli jed­nym z gór­nych po­zio­mów.

Marek pod­szedł bli­żej i wska­zał coś na mapie.

–  Muszę to zo­ba­czyć – po­wie­dział.

W ste­row­ni włą­czy­li­śmy re­flek­to­ry; snopy świa­tła za­wi­ro­wa­ły w mro­kach.

Marek pod­cho­dził do agre­ga­tów, in­ter­fej­sów, nad nie­któ­ry­mi za­trzy­my­wał się na dłu­żej, do­ty­kał kabli, in­sta­la­cji, spraw­dzał ich prze­bieg, krę­cił głową, mru­czał, wzdy­chał. Jak za­rdze­wia­ły robot, który kie­dyś wy­ko­ny­wał tu pracę, ale za­po­mniał, jaką. Piotr po­dą­żał za nim, ja z Ewą sta­li­śmy w miej­scu i błą­dzi­li­śmy świa­tła­mi.

–  Zna­la­złem in­ter­fejs – po­wie­dział Marek. – Chyba nawet dzia­ła.

–  Sczy­taj z niego dane – po­le­cił Piotr.

–  Cap­ta­in Obvio­us. Mam złącz­kę, ale in­ter­fejs jest ko­do­wa­ny. To chwi­lę zaj­mie.

–  Ile?

–  Za­le­ży. Jeśli zła­mię kod, na samo sczy­ta­nie da­nych, dajmy na to, góra pięt­na­ście minut.

–  Okej. Nie wy­łą­czaj radia. Nie bę­dzie­my tra­cić czasu. Idzie­my dalej.

–  Mamy go tu zo­sta­wić? – spy­ta­ła Ewa. – Jak się roz­dzie­lać, to le­piej po dwie osoby.

–  Dla­te­go zo­sta­nie­cie razem. Ja z Ka­ro­lem… Karol, chodź do mnie.

Zbli­ży­łem się do za­wie­szo­nej w po­wie­trzu nie­bie­skiej mapy.

–  To tu wi­dzia­łeś tę… rzecz? – Spy­tał Piotr, uprzed­nio zmie­nia­jąc kanał na pry­wat­ny.

Po­twier­dzi­łem.

Ru­szy­li­śmy w głąb be­stii.

W pa­sa­żu sy­pial­nia­nym Piotr zdjął hełm. Mnie kazał zro­bić to samo. Spoj­rza­łem na od­czy­ty – po­ziom tlenu i pro­mie­nio­wa­nia w ak­cep­to­wal­nym po­zio­mie. Na po­le­ce­nie gło­so­we hełm zło­żył się i scho­wał z tyłu kom­bi­ne­zo­nu. Ikar żył. Sły­sza­łem jego ci­chut­kie po­brzę­ki­wa­nie, cy­ka­nie, stu­kot, szum.

W pew­nym mo­men­cie za­czą­łem dy­wa­go­wać na temat wąt­pli­wych kwe­stii. Nie mia­łem pew­no­ści, czy Piotr mnie słu­cha. Szedł z przo­du, po­wo­li, ostroż­nie, skru­pu­lat­nie wy­szar­pu­jąc świa­tłem ta­jem­ni­ce ciem­no­ści. Mimo to mó­wi­łem dalej; wła­sny głos do­da­wał pew­no­ści sie­bie.

–  Fale ra­dio­we po­trze­bu­ją szes­na­ście mie­się­cy, aby do­trzeć z Ikara do na­szej sta­cji, dodaj ko­lej­ne pół roku zwło­ki Fe­de­ra­cji, tyle samo czasu na przy­go­to­wa­nia, i wresz­cie pięt­na­ście lat lotu Pla­to­na. Od dawna nie ma z nimi kon­tak­tu. Prze­pa­dli na sie­dem­na­ście lat. Mhm. – Kro­czy­li­śmy pa­sa­żem i za­glą­da­li­śmy do po­ko­jów wy­po­czyn­ko­wych. – Za­sta­na­wia mnie jed­nak inna kwe­stia: dla­cze­go wy­sła­no nas tak późno.

Piotr omiótł świa­tłem ko­lej­ny pusty pokój, ode­tchnął z ulgą i spoj­rzał na mnie.

–  Wi­docz­nie teo­ria roz­pro­sze­nia homo sa­piens ma od­zwier­cie­dle­nie w rze­czy­wi­sto­ści. A przy­naj­mniej nie­któ­re z jej twier­dzeń.

–  Roz­pro­sze­nie?

Piotr uniósł brwi.

–  Nie sły­sza­łeś? – Ru­szył ciem­nym pa­sa­żem dalej. – Czym się zaj­mo­wa­łeś wcze­śniej?

–  Byłem men­to­rem przed­się­bior­ców, le­ka­rzem dusz, od czego, na­wia­sem mó­wiąc, moja mocno ucier­pia­ła, wcho­dzi­łem w skład człon­ków Najwyższej Rady zajmującej się cen­zu­rą sztu­ki. Wiesz, jak trud­na jest walka o fun­du­sze na pio­nier­skie ba­da­nia neu­ro­lo­gicz­ne? Za tamte bzdu­ry mi pła­ci­li, ale żeby pomóc le­piej po­znać mózg, za­po­mnij. Swoją drogą to za­baw­ne, mózg po­zna­ją­cy mózg. Umysł oglą­da­ją­cy się w lu­strze – za­chi­cho­ta­łem, od­chrząk­ną­łem. – Oczy­wi­ście, tra­fi­ło na mnie nie tylko dla­te­go, że je­stem psy­cho­lo­giem. W Pro­gre­sji Inc. Wy­bie­ra­łem ludzi, któ­rzy mieli za­sie­dlać pla­no­wa­ne ko­lo­nie or­bi­tal­ne.

–  I nie sły­sza­łeś o jed­nej z pod­sta­wo­wych teo­rii? To już nie­mal ak­sjo­mat. Cho­dzi­ło mi o ten punkt, który mówi o ra­to­wa­niu od­le­głych ko­lo­nii… or­bi­tal­nych, pla­ne­tar­nych, wszyst­ko jedno.

–  Sły­sza­łem, sły­sza­łem. Nie za­wsze opła­ca się le­cieć wy­cią­gać z ta­ra­pa­tów ad hoc. Raz, eko­no­mia, dwa, żadna pro­wi­zor­ka nie wcho­dzi w grę. Ale…

–  Co ale? – Piotr za­trzy­mał się.

–  De­mo­gra­fia ta­kich miejsc jest zu­peł­nie inna niż ta, którą zna­li­śmy z Ziemi. Do­bierz le­min­gi tak, żeby po­pu­la­cja za jakiś czas nie oka­za­ła się ani za duża, ani za mała. Psy­cho­so­cjo­lo­gicz­na pro­ba­bi­li­sty­ka, mhm, na pierw­szy rzut oka może wy­da­wać się wróż­biar­stwem, w rze­czy­wi­sto­ści jed­nak fak­tycz­nie zmniej­sza do mi­ni­mum ry­zy­ko nie­po­wo­dze­nia. W two­rze­niu ta­kiej spo­łecz­no­ści mu­sisz być pre­cy­zyj­ny jak na­no­chi­rurg. Nie za­wsze się udaje. Niby prze­wi­dy­wa­nia ge­ne­tycz­ne po­szły do przo­du, niby ła­twiej oce­nić kto-co-kie­dy-jak, ale hi­sto­ria zna prze­cież przy­pad­ki, i to nie od­le­głe w cza­sie, gdy trze­ba było do­wo­zić ludzi. Lecz nigdy nie zda­rzy­ło się tak, żeby nagle cała baza, cała pier­do­lo­na sta­cja opu­sto­sza­ła. Po­win­ni nas wy­słać od razu.

–  Kto by przy­pusz­czał…

–  Wła­śnie.

–  Wnio­ski?

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi. By­naj­mniej nie dla­te­go, że wie­dza, którą chcia­łem się po­dzie­lić, była mi obo­jęt­na. Po­wo­li do­cho­dzi­łem do kon­klu­zji, od któ­rych prze­ję­ło mnie do­tkli­we zimno. Chcia­łem za­ga­dać wła­sne lęki, te jed­nak chwy­ci­ły mnie mocno za trze­wia i wie­dzia­łem, że żadna sztucz­ka, żaden gest, żaden me­cha­nizm obron­ny już nie po­mo­że. Wzią­łem głęb­szy wdech, znów wzru­szy­łem ra­mio­na­mi, pra­gnąc zde­pre­cjo­no­wać po­wa­gę sy­tu­acji. Dum-dum dum-dum du-DUM.

–  Weź na warsz­tat wszyst­kie moż­li­wo­ści. Przy­le­ciał ktoś z in­ne­go spo­łe­czeń­stwa i po­rwał lub zabił miesz­kań­ców Ikara? Mało praw­do­po­dob­ne, zbyt duże od­le­gło­ści. Poza tym, nie ma sen­sow­nych po­wo­dów, dla któ­rych mie­li­by to zro­bić. Dwa, za­paść pola gra­wi­ta­cyj­ne­go? – Stuk­ną­łem nogą o metal. – Nie. Brak tlenu, zbyt wy­so­kie pro­mie­nio­wa­nie? Kurwa, nie. Co jesz­cze?

Za­pa­dła chwi­la pół-ci­szy. Ci­chut­kie po­brzę­ki­wa­nie, cy­ka­nie, stu­kot, szum. Ikar z nas drwił.

–  Musi ist­nieć ja­kieś lo­gicz­ne wy­tłu­ma­cze­nie – rzekł Piotr.

Lód skuł mi kręgosłup.

–  I tego wła­śnie się oba­wiam.

–  Zła­ma­łem za­bez­pie­cze­nia – ode­zwał się na radiu Marek.

–  I? – spy­tał Piotr.

–  Jesz­cze nie wiem, daj­cie mi chwi­lę… Strasz­ny tu ba­ła­gan. Nie­moż­li­we, żeby te re­je­stry były de­faul­to­we. Ktoś nie­źle na­mie­szał.

Pasaż wy­po­czyn­ko­wy skończył się. Przez entą śluzę wkro­czy­li­śmy do wiel­kie­go, owal­ne­go po­miesz­cze­nia, w któ­rym czę­ścio­wo dzia­ła­ło oświe­tle­nie. Na okrą­głym stole wa­la­ły się jed­no­ra­zo­we ku­becz­ki, tu i ów­dzie wid­nia­ły po­za­sy­cha­ne plamy po roz­la­nych na­po­jach, przy­wo­dzą­ce na myśl pry­mi­tyw­ny test Ror­scha­cha, ołów­ki, e-no­tat­nik, ster­ta elek­tro­nicz­nych pa­pie­ro­sów, in­iek­to­ry, ja­kieś rę­ka­wi­ce… Po­wo­li, bar­dzo po­wo­li po­de­szli­śmy do tego ba­ła­ga­nu. Pod­nio­słem urzą­dze­nie z kil­ku­na­sto­ca­lo­wym wy­świe­tla­czem. Ekran ożył w moich dło­niach. Piotr sta­nął obok.

–  Jezu, co to za bo­ho­ma­zy.

Cała stro­na w róż­no­ko­lo­ro­wych pik­to­gra­mach, sło­wach, szlacz­kach, po­łą­czo­nych li­nia­mi. Strzał­ki, do góry, do dołu, w dwie stro­ny, przy­czy­ny i skut­ki, do­mnie­ma­ne im­pli­ka­cje.

–  Mapa umy­słu – mruk­ną­łem.

Gwiaz­dy, słoń­ca, wie­lo­rę­kie isto­ty, pro­gres, re­gres, małpa, spi­ra­la DNA, w cen­trum homo sa­piens oto­czo­ny ema­nu­ją­cym pro­mie­ni­ście kołem; kie­ru­nek:

 – ge­ne­ty­ka, epi­ge­ne­ty­ka, mu­ta­cje, dawna Zie­mia,

 – bio­tech­no­lo­gia, bio­in­ży­nie­ria, wsz­cze­py,

 – ge­ne­ty­ka, epi­ge­ne­ty­ka, mu­ta­cje, sta­cja or­bi­tal­na,

Niżej jakby opa­li­zu­ją­ca bańka. Na­pie­ra­ły na nią groty włócz­ni, włócz­nie two­rzy­ły wa­chlarz za­peł­nio­ny wy­ra­za­mi; jo­ni­zu­ją­ce alfa i beta, elek­tro­ma­gne­tycz­ne, mie­sza­ne, kor­pu­sku­lar­ne, a od każ­de­go z nich od­cho­dzi­ły prze­ry­wa­ne linie pro­wa­dzą­ce do resz­ty słów-klu­czy. Kom­bi­ne­zon, mi­li­si­wier­ty, Ikar, prze­pusz­czal­ność…

–  Co to, kurwa, jest – jęk­nął Piotr.

–  Jakiś no­tat­nik.

–  Pa­no­wie, mamy pro­blem – ode­zwał się na radiu Marek. – Wszyst­kie sys­te­my są spraw­ne, udało mi się nawet włą­czyć oświe­tle­nie w paru miej­scach. Bąbel ma­gne­tos­fe­rycz­ny jest ak­tyw­ny.

–  W czym więc ten pie­przo­ny pro­blem? – spy­tał oschle Piotr.

–  To, co dzia­ła po­praw­nie, to cała część A. Część B Ikara jest… Ja pier­do­lę, nie mam po­ję­cia, co tam się dzie­je. Te wszyst­kie dziw­ne re­je­stry, o któ­rych wcze­śniej wspo­mnia­łem, po­cho­dzą wła­śnie z czę­ści B. Albo to błędy sys­te­mu, ja­kieś ar­te­fak­ty, albo…

–  Tak?

–  Nie wiem. Na­praw­dę nie wiem.

Piotr wy­świe­tlił mapę Ikara.

–  Okej, idzie­my tam z Ka­ro­lem.

Wzią­łem ze sobą no­tat­nik z mapą myśli i ru­szy­łem za pi­lo­tem.

–  A – dodał Marek. – Sys­tem nadaw­czy też dzia­ła.

–  Co? – zdzi­wi­łem się.

–  Radio – po­wie­dzia­ła Ewa. – Ktoś coś ro­zu­mie?

Za­re­cho­ta­łem ner­wo­wo.

–  Więc mamy ludzi, któ­rzy od­bie­ra­ją sy­gna­ły, ale z ja­kie­goś po­wo­du nie dają od­po­wie­dzi.

–  O ile fak­tycz­nie ktoś tu jest – rzu­cił Piotr.

–  Prze­cież nie wy­pa­ro­wa­li.

Wszy­scy zgod­nie za­mil­kli.

Do­szli­śmy do śluzy łą­czą­cej części A i B. Piotr wpi­sał na ter­mi­na­lu kod do­stę­pu. Nie za­dzia­łał. Pilot jesz­cze raz wstu­kał kom­bi­na­cję cyfr i liter, spoj­rzał na ły­ska­ją­cą czer­wo­ną lamp­kę, wal­nął pię­ścią w ścia­nę.

–  Od­pa­laj hełm – po­wie­dział.

Za­klął siar­czy­ście, wyjął pal­nik ace­ty­le­no­wy. Błę­kit bły­snął, za­sy­czał w kon­tak­cie ze śluzą, po­le­cia­ły skry. Gdy ostat­nie z nich od­bi­ły się od pod­ło­gi i za­koń­czy­ły efe­me­rycz­ny żywot, Piotr pchnął wy­pa­lo­ną część śluzy. Na­stą­pił huk i w kuc­kach prze­szli­śmy do tu­ne­lu, jed­ne­go z wielu łącz­ni­ków czę­ści A i B Ikara. Sły­sząc pisk czuj­ni­ków pro­mie­nio­wa­nia, za­trzy­ma­li­śmy się.

0,2

0,4

0,6

0,8

Mi­li­si­wier­ty trza­ska­ły w nas jak skom­pre­so­wa­ne w cza­sie zdję­cia rent­ge­now­skie.

Na końcu tu­ne­lu po­wtór­ka z roz­ryw­ki; pal­nik, błę­kit, skry.

I znów wkro­czy­li­śmy w pół­mro­ki. Włą­czy­li­śmy re­flek­to­ry, snopy świa­tła za­wi­sły w spo­rym po­miesz­cze­niu jak gar­gan­tu­icz­ne pa­ję­cze nici, po­ czym za­czę­ły le­ni­wie błą­dzić po ścia­nach. We­dług mapy znaj­do­wa­li­śmy się w przed­sion­ku. Nie­da­le­ko stąd po­win­na być ste­row­nia, ale i tak ni­cze­go byśmy się nie do­wie­dzie­li; je­dy­nie Marek miał złą­cze do in­ter­fej­sów.

–  Nic wię­cej tu nie znaj­dzie­my. – Na głos Ewy w radiu aż pod­sko­czy­łem. – Pój­dzie­my dalej.

–  Zo­stań­cie na miej­scu – po­wie­dział Piotr.

–  Nie bę­dzie­my bez­sen­sow­nie mar­no­wać tlenu – włą­czył się Marek.

–  Nie macie mapy. Zo­stań­cie.

–  Bujaj się – wark­nął Marek.

Roz­łą­czy­li się.

___

 

Jerzy pa­trzył, jak za­ło­ga Pla­to­na wy­la­tu­je w ko­smos. Gdy czte­ry punk­ci­ki do­tar­ły do Ikara, medyk ode­tchnął z ulgą. Cze­kał na ten mo­ment od dawna. Był pod­eks­cy­to­wa­ny tak bar­dzo, że idąc do wła­sne­go po­ko­ju, cały się trząsł. Na miej­scu mu­siał za­apli­ko­wać sobie za­strzyk uspo­ka­ja­ją­cy. Tro­chę po­mógł, ale jaja nadal bo­la­ły jak dia­bli. Oba­wiał się, że Diana nie bę­dzie chcia­ła z nim roz­ma­wiać, tym bar­dziej po tym, jak zła­mał dane słowo, lecz z dru­giej stro­ny bez ta­ble­tek astro­fi­zycz­ka w końcu uśnie, a prze­cież prze­rwa­nie badań nad tą durną gwiaz­dą jest ostat­nią rze­czą, któ­rej by chcia­ła. Dla­te­go za­ło­żył, że jed­nak po­świę­ci mu tro­chę uwagi.

Jed­nak nawet jeśli Diana się ode­zwie, nie li­czył na nic wię­cej. Dla­te­go za­brał ze sobą chu­s­tecz­kę oraz śro­dek usy­pia­ją­cy w ae­ro­zo­lu. Astro­fi­zycz­ka wresz­cie zre­ge­ne­ru­je siły, a on sobie ulży. Za­czął fan­ta­zjo­wać, co z nią zrobi, aż mu sta­nął.

Wy­szedł z ka­bi­ny, lecz szyb­ko wró­cił, klnąc pod nosem; w ko­ry­ta­rzu krę­cił się Adam. Cho­ler­ny so­cjo­log przez ostat­ni ty­dzień więk­szość czasu sie­dział za­mknię­ty u sie­bie, a teraz, aku­rat teraz ze­bra­ło mu się na spa­ce­rek. Jerzy, wkur­wio­ny jak nigdy, z ku­ta­sem twar­dym jak stal, cze­kał.

Po dłuż­szym cza­sie, zdzi­wio­ny, po­de­rwał się z koi. Przez mi­nu­tę są­dził, że tylko mu się zdaje, ale tego de­li­kat­ne­go, oso­bli­we­go czu­cia w ko­ściach nie po­my­lił­by z ni­czym innym; Pla­ton z całą pew­no­ścią przy­spie­szał.

Jerzy po­biegł do ka­bi­ny pi­lo­ta. Przy kon­so­lach tkwił Adam.

–  Co tu ro­bisz? – spy­tał medyk.

Adam od­wró­cił się, po­wo­li, jakby w zwol­nio­nym tem­pie.

–  Nic – od­po­wie­dział.

–  Dla­cze­go nie po­le­cia­łeś z resz­tą? Po­wi­nie­neś ro­ze­znać się w sy­tu­acji, wyjść na ze­wnątrz…

Adam ru­szył w jego kie­run­ku.

–  Byłem – po­wie­dział bez­na­mięt­nie. – Byłem na ze­wnątrz.

___

 

Pra­wie udało się.

Od­dzie­lić szcze­gó­ły od tła.

Niu­an­se od szumu.

Wy­eks­tra­ho­wać isto­tę.

Pra­wie…

Po­twor­nie zmę­czo­na Diana, wpa­trzo­na w De­miur­ga, po­pi­ja­ła ko­lej­ny napój izo­to­nicz­ny. Mio­ta­ły nią am­bi­wa­lent­ne emo­cje. Czuła się za­wie­dzio­na, po­nie­waż są­dzi­ła, że po­tęż­ne pro­tu­be­ran­cje za­po­wia­da­ją gwał­tow­nie ro­sną­cą ak­tyw­ność gwiaz­dy. Gdyby oka­za­ło się to praw­dą, astro­fi­zycz­ka by­ła­by nie­mal bez­po­śred­nim świad­kiem nie­sa­mo­wi­tych zda­rzeń. Tak wiel­kie ko­ro­nal­ne wy­rzu­ty masy mogły sta­no­wić klucz do roz­wi­kła­nia za­gad­ki Ikara.

Gdy jed­nak prze­ana­li­zo­wa­ła od­czy­ty skru­pu­lat­niej, wy­szło na jaw, że w ko­ro­nal­nych wy­rzu­tach masy De­miur­ga nie ma żad­nej oso­bli­wo­ści. Być może była jakaś pod­czas po­przed­nich burz ra­dio­wych, tego jed­nak już nie spraw­dzi.

Ana­li­zu­jąc RS Es­se­di, Diana sro­dze się za­wio­dła, ale gdy mi­mo­wol­nie za­czę­ła wspo­mi­nać ćwi­cze­nia, do­znała olśnie­nia. Wy­star­czy­ło bo­wiem wyjść poza sche­mat tu i teraz, roz­sze­rzyć ba­da­nia, zmie­nić roz­dziel­czość ob­ser­wo­wa­nych zda­rzeń. Es­se­dum, spraw­dzi­ła, to po ła­ci­nie ry­dwan. Jaki był kie­dyś De­miurg? Gdzie się znaj­do­wał, gdzie jest obec­nie i dokąd zmie­rza? Tak, to or­bi­ta jest nie­zmier­nie ważna. Dia­nie za­świ­ta­ło to już pod­czas tre­nin­gu, gdy krą­ży­ła z RS Es­se­di po bo­skiej elip­sie. Tylko że wtedy po­ja­wił się ten durny psy­cho­log.

Am­bi­wa­len­cje.

Go­rycz po­raż­ki i nagła wiara w suk­ces

Diana nie mogła usie­dzieć w miej­scu. Wsta­ła, wy­pro­sto­wa­ła ze­sztyw­nia­ły grzbiet, kości chrup­nę­ły. Na­chy­li­ła się nad ter­mi­na­lem, wstu­ka­ła kilka po­le­ceń, Ok., zaraz, gdzieś tu były… Są!

Obiekt: gwiaz­da RS Es­se­di.

Po­ło­że­nie: ga­lak­ty­ka Wiel­kie­go Oka.

Jedno okrą­że­nie wokół cen­trum ga­lak­ty­ki: sto mi­lio­nów lat.

Naj­bliż­sza gwiaz­da: pięć lat świetl­nych.

Naj­bliż­sza pla­ne­ta: 0,65 roku świetl­ne­go.

Diana za­czę­ła ana­li­zo­wać tor lotu RS Es­se­di, pie­kiel­ne sto, dwie­ście mi­lio­nów lat. Znała po­ło­że­nie gwiaz­dy wzglę­dem po­zo­sta­łych ciał nie­bie­skich w ga­lak­ty­ce Wiel­kie­go Oka, mogła spraw­dzić, co ma istot­ny wpływ na De­miur­ga, ale usta­lić, gdzie po­wyż­szy za­cze­pi się po po­łą­cze­niu ga­lak­tyk? Nie­moż­li­we. Kom­pu­te­ry zwy­czaj­nie nie były w sta­nie – pod­czas ob­li­czeń albo się za­ci­na­ły, albo sy­pa­ły ar­te­fak­ta­mi jak obłą­ka­ni ma­gi­cy.

Po­wie­ki cią­ży­ły coraz bar­dziej, ciało za­le­wa­ły fale cie­pła, umysł zwal­niał, zwal­niał…

Diana się po­de­rwa­ła, prze­cią­gnę­ła i wy­szła na ko­ry­tarz. Je­rze­go nie zna­la­zła ani w jego po­ko­ju, ani w mesie. Rdzeń Pla­to­na także po­grą­żo­ny był w mroku, ciszy i bez­ru­chu. Gdzie był ten upier­dli­wy medyk?

Zo­sta­ła ka­ju­ta ka­pi­ta­na.

–  Pio­trek? – Diana zmarsz­czy­ła brwi, wi­dząc sto­ją­cą przy kon­so­lach syl­wet­kę.

–  Słu­cham? – Strach w gło­sie. A potem nagła ulga. – Nie, prze­cież po­le­ciał na Ikara. Z Ka­ro­lem, Mar­kiem i Ewą.

Diana roz­po­zna­ła Adama. Zro­bi­ła nie­pew­ny krok do przo­du.

–  A medyk?

–  Jerzy… Tak, on też. Z nimi.

Diana po­de­szła bli­żej, spoj­rza­ła na in­stru­men­ta­rium pi­lo­ta, a potem na so­cjo­lo­ga, za­ci­snę­ła pię­ści.

–  Dokąd le­ci­my?

Nie od­po­wie­dział, więc spró­bo­wa­ła go minąć i za­trzy­mać Pla­to­na. Adam za­gro­dził jej drogę.

–  Po­je­ba­ło cię? – syk­nę­ła.

–  Nic nie ro­zu­miesz. – So­cjo­log na znak szcze­ro­ści uniósł ręce. – Nie chcą, że­by­śmy kon­tak­to­wa­li się z bazą.

–  Nie wie­rzę. Piotr nigdy by…

–  Mam go w dupie! – Adam wy­buch­nął i od­wró­cił się do niej ple­ca­mi. – Po­ka­żę ci coś. – Za­czął ma­ni­pu­lo­wać przy kon­so­li ste­row­ni­czej. – Tam, na Ika­rze, dzie­ją się nie­sa­mo­wi­te rze­czy. Ci lu­dzie chcą wy­zwo­lić wła­sny ga­tu­nek. Wiesz, czym jest bier­ność w ko­smo­sie? To pe­try­fi­ka­cja, we­ge­to­wa­nie.

–  Roz­ma­wia­łeś z nimi? – Diana po­de­szła bli­żej męż­czy­zny. – I nic nam nie po­wie­dzia­łeś? Ewa sześć lat pró­bo­wa­ła się z nimi skon­tak­to­wać.

–  Tak, wiem. Ja zro­bi­łem to szyb­ciej, jesz­cze na po­cząt­ku na­sze­go lotu. Zro­zum, Ikar jest jak drzew­ko bon­sai. Od­po­wied­nio pie­lę­gno­wa­ny, bę­dzie żył długo. A Fe­de­ra­cja nie sły­nie z sub­tel­no­ści. Wiesz, że część B sta­cji jest zbu­do­wa­na z in­nych kom­po­zy­tów? Zo­bacz, głów­nie alu­mi­nium, bra­ku­je wody, oczy­wi­ście poza środ­ko­wy­mi po­zio­ma­mi, które zo­sta­ły zbu­do­wa­ne z myślą o hy­dro­po­nicz­nych upra­wach. To dla­te­go, żeby-

Diana użyła pa­ra­li­za­to­ra; Adam za­dy­go­tał i padł na zie­mię. Astro­fi­zycz­ka ukuc­nę­ła nad zwi­nię­tym jak em­brion męż­czy­zną, uważ­nie się mu przyj­rza­ła.

–  Nie ro­zu­miesz – wy­mam­ro­tał Adam. – Nadal nic nie ro­zu­miesz. Po­myśl tylko, po­świę­ci­łaś się ba­da­niu gwiaz­dy, żeby zro­zu­mieć jej nie­zwy­kłość. Teraz masz go­to­we od­po­wie­dzi, mu­sisz tylko wy­cią­gnąć po nie rękę.

Diana zwięk­szy­ła moc pa­stu­cha i przy­ło­ży­ła go do mocno tęt­nią­cej skro­ni.

–  Dla­cze­go Fe­de­ra­cja nic nam nie po­wie­dzia­ła?

–  Po­nie­waż nic nie wie­dzie­li. Ikar jest wła­sno­ścią Ta­bu­la In­cor­po­ra­ted, a ta nie chcia­ła po­zwo­lić na wy­sła­nie nas.

–  Nie ro­zu­miem.

–  Do dia­bła, ko­bie­to, sze­fo­wie Ta­bu­la to pla­no­wa­li! Ale Fe­de­ra­cja we wszyst­kim musi ma­czać palce, nikt nie jest w sta­nie się jej sprze­ci­wić, więc…

Diana do­ci­snę­ła pa­ra­li­za­tor moc­niej, palec wska­zu­ją­cy po­ło­ży­ła na przy­ci­sku i za­sty­gła w bez­ru­chu. Nie mając naj­mniej­sze­go po­ję­cia, że i tak już pod­ję­ła de­cy­zję.

___

 

Szli­śmy w mil­cze­niu, z otwar­ty­mi usta­mi, szpe­ra­jąc w pół­cie­niach sno­pa­mi świa­teł, sta­ra­jąc się zro­zu­mieć ota­cza­ją­cą rze­czy­wi­stość. Jak zna­leźć lo­gi­kę w cał­ko­wi­tym cha­osie? W pa­sa­żu sy­pial­nia­nym rosły ro­śli­ny, z su­fi­tu ka­pa­ła woda, ścia­ny sy­pa­ły skra­mi. Frag­men­ta­rycz­ne, mi­ga­ją­ce lampy wy­gry­wa­ły świa­tło­cie­niem me­lo­die cha­osu. Sze­dłem za Pio­trem, mi­li­si­wier­ty trza­ska­ły, w skro­niach dum-dum dum-dum DU-dum, krę­go­słu­pem mroź­ne szzzz-szzzz. W po­ko­jach wy­po­czyn­ko­wych dzicz: pa­pro­cie, trawy, ręcz­ni­ki, ska­fan­dry, e-no­tat­ni­ki, w ką­tach pa­ję­czy­ny. Piotr w jedną wszedł i za­klął. Pierw­szy raz usły­sza­łem w jego gło­sie ro­dzą­cy się strach.

Za pa­sa­żem wy­po­czyn­ko­wym prze­past­ne po­miesz­cze­nie, trud­no po­wie­dzieć mesa czy sala ćwi­czeń. A potem we­szli­śmy głę­biej i głę­biej w gar­dło be­stii.

Przed ko­lej­nym wej­ściem są­czy­ła się nie­bie­ska łuna. Piotr za­klął i wszedł do środ­ka.

–  Jezu – usły­sza­łem w radiu.

dum-dum dum-dum DU-dum.

–  Co? – spy­ta­łem głu­pio.

Nie od­po­wie­dział. Wy­da­wa­ło mi się, że czuję na ra­mie­niu czyjś od­dech.

Piotr stał przed ogrom­nym ho­lo­gra­mem.

–  Jezu… – szep­tał.

Na ho­lo­gra­mie punk­ci­ki; krą­ży­ły, gasły i roz­świe­tla­ły się ni­czym boje żyw­no­ścio­we, cią­gnę­ły za sobą war­ko­cze, ema­no­wa­ły świa­tłem.

–  Mapa ko­smo­su – po­wie­dzia­łem, pod­cho­dząc bli­żej.

Ski­nął głową.

–  Ga­lak­ty­ka Wiel­kie­go Oka. Nie­sa­mo­wi­te.

Zmru­ży­łem oczy.

–  Nie ro­zu­miem.

Wska­zał pal­cem.

–  Or­bi­ta RS Es­se­di. Zo­bacz, jest do­kład­nie opi­sa­na. Gwiaz­da znaj­du­je na obrze­żu Wiel­kie­go Oka…

–  Któ­re­go środ­kiem jest ol­brzy­mia czar­na dziu­ra.

–  Tak. Ale nie o to cho­dzi. Spójrz. Tu, na końcu ho­lo­gra­mu, wy­raź­nie widać skra­wek ga­lak­ty­ki Ein­ste­ina. Ani­ma­cja się za­pę­tla. Ga­lak­ty­ki mają się zde­rzyć za około trzy mi­lio­ny lat.

–  Prze­cież to po­wszech­na wie­dza.

–  Tak. Nas in­te­re­su­je, co sta­nie się z RS Es­se­di. We­dług ho­lo­gra­mu, pod wpły­wem zmia­ny sił gra­wi­ta­cyj­nych, wstrze­li się tu.

–  Ktoś to ob­li­czył? – zdzi­wi­łem się.

–  Na to wy­glą­da.

Prych­ną­łem. Ab­surd sy­tu­acji za­czy­nał mnie prze­ra­żać.

–  To nie­moż­li­we. Prze­cież… Po co im ta wie­dza?

Piotr po­krę­cił głową.

–  Istot­niej­sze jest pro­mie­nio­wa­nie. Dla­cze­go część A jest nie­ska­żo­na? Po­dej­rze­wam, że bąbel ma­gne­tos­fe­rycz­ny skur­czył się i nie obej­mu­je dzia­ła­niem czę­ści B.

–  Prze­cież pro­mie­nio­wa­nie jest zbyt ni­skie.

–  Je­że­li masz rację, to-

Nagle szyb­ka jego hełmu pękła. Wy­trzesz­czył oczy, do­tknął uszko­dzo­nej po­wierzch­ni pal­ca­mi dłoni.

–  Co…

Spoj­rza­łem na na­pro­mie­nio­wa­nie. Dwie­ście mi­li­si­wier­tów.

Piotr uśmiech­nął się.

–  Mogę od­dy­chać. Jezu, Karol, mogę od­dy­chać.

Cień mi­gnął za ho­lo­gra­mem. Od­su­ną­łem się w stro­nę wyj­ścia. Wi­dzia­łem, jak Piotr się uśmie­cha, jak chce mi coś po­wie­dzieć, otwie­ra usta, a potem coś na niego sko­czy­ło.

Nawet nie za­uwa­ży­łem, kiedy za­czą­łem biec, wstrzą­sa­ny dresz­cza­mi prze­ra­że­nia. Na gra­ni­cy świa­do­mo­ści zda­wa­łem sobie spra­wę, że po­wi­nie­nem pomóc Pio­tro­wi, bo prze­cież mia­łem broń, ale wzbu­rzo­ne hor­mo­ny miast wal­czyć ka­za­ły ucie­kać. Po­pę­dzi­łem ile sił w płu­cach, omal nie wpa­da­jąc na ścia­ny, na prze­mian klnąc i bła­ga­jąc nie wia­do­mo o co. Dum-dum DU-dum DU-dum. Gdy zbli­ży­łem się do tu­ne­lu łą­czą­ce­go oby­dwie czę­ści sta­cji, wy­wo­ła­łem na radiu Marka i Ewę.

Cisza.

Wy­pa­lo­nym w ślu­zie otwo­rem wpa­dłem pro­sto w silne świa­tło.

–  Karol? – ko­bie­cy głos.

Zwol­ni­łem, obej­rza­łem się za sie­bie.

–  Ewa? – wy­dy­sza­łem. – Ewa, ucie­kaj­cie do śluzy próż­nio­wej.

–  On tu jest.

Przez kilka moc­nych ude­rzeń serca my­śla­łem, że cho­dzi jej o Marka.

–  Kto? Gdzie je­steś?

–  Na dole. My… – Ewa szlo­cha­ła. – Nie­po­trzeb­nie tu ze­szli­śmy. Marek. On… On chyba nie żyje.

 Za­wi­ro­wa­ło mi w gło­wie, sta­ną­łem, zgią­łem się w pół, dłoń­mi opar­łem o drżą­ce ko­la­na.

–  Co?

–  Tu ktoś jest. Jejku, Karol, pomóż mi.

Ciało zlał zimny pot, nud­no­ści po­de­szły do gar­dła.

–  Boję się. Pomóż mi.

Przed ocza­mi za­mi­go­ta­ły mrocz­ki.

–  Po cho­le­rę tam scho­dzi­li­ście – sap­ną­łem.

–  Pro­szę, pomóż. Pro­szę…

–  Po chuj tam scho­dzi­li­ście! – wark­ną­łem.

Ewa się roz­pła­ka­ła. Wy­łą­czy­łem radio i uda­łem się do mo­du­łu wyj­ścio­we­go. Raz jesz­cze włą­czy­łem radio – Ewa szlo­cha­ła – a potem ją za­blo­ko­wa­łem i, cały roz­trzę­sio­ny, wy­le­cia­łem w prze­strzeń. Ani na se­kun­dę nie spusz­cza­łem z prze­szklo­nych oczu Pla­to­na. Le­cia­łem, le­cia­łem, le­cia­łem, serce biło coraz spo­koj­niej, myśli zwol­ni­ły, za­sty­gły, aż w końcu stra­ci­łem po­czu­cie czasu, wpa­dłem w per­cep­cyj­ny oni­ryzm; ska­fan­der trum­ną flo­atin­go­wą.

Ock­ną­łem się i zda­łem sobie spra­wę, że ani tro­chę nie zbli­ży­łem się do stat­ku. Wy­wo­ła­łem na radiu Je­rze­go. Cisza. Dianę. Cisza. Adama, nic. Spoj­rza­łem za sie­bie, na Ikara; jesz­cze nie było za późno, mo­głem tam wró­cić. Do miej­sca, w któ­rym COŚ za­bi­ło Pio­tra. „…bąbel ma­gne­tos­fe­rycz­ny skur­czył się i nie obej­mu­je dzia­ła­niem czę­ści B” Nie, po­my­śla­łem, nie, nie, nie. DNA dwóch po­pu­la­cji, róż­ni­ce mię­dzy nimi, ste­ryl­na część A, za­pusz­czo­na B… Albo roz­wią­za­nie oka­za­ło się ba­nal­nie pro­ste, albo za­czy­na­łem mieć uro­je­nia. Ikar po­sia­dał nie jeden, lecz dwa bąble ma­gne­tos­fe­rycz­ne. Jeden dzia­łał pra­wi­dło­wo, drugi zaś był usta­wio­ny na słab­szą moc, tak aby pro­mie­nio­wa­nie… Jezu, oni chcie­li zmo­dy­fi­ko­wać ci­śnie­nie ewo­lu­cyj­ne, spra­wić, żeby zmia­ny w ko­dzie ge­ne­tycz­nym za­cho­dzi­ły szyb­ciej/ina­czej.

A jeśli cho­dzi­ło o coś wię­cej? Zde­rze­nie ga­lak­tyk, zmia­na or­bi­ty RS Es­se­di… Czy ktoś pla­no­wał­by ewo­lu­cję w tak po­tęż­nej per­spek­ty­wie?

To był im­puls, coś prze­sko­czy­ło w gło­wie i ogar­nął mnie pa­nicz­ny strach. Dum-dum dum-dum DU-dum. Chcia­łem się mio­tać, wierz­gać, ale ko­smos odzie­ra czło­wie­cze ciało z wszel­kiej eks­pre­sji. Prze­ra­że­nie rosło, a ja mia­łem na­dzie­ję, że serce po­dob­nie jak gwiaz­da spuch­nie i za­pad­nie się w sobie.

Dum-dum dum-dum DU-dum.

Bła­gam…

Dum-dum dum-dum DU-dum.

Spró­bo­wa­łem po­łą­czyć się z Je­rzym, Dianą, Ada­mem. Cisza. Od­blo­ko­wa­łem Ewę. Głu­cho.

Dum-dum dum-dum dum-dum.

Uło­ży­łem usta, ale słowa wię­zły w gar­dle.

–  S…

–  Scho…

Scho­waj hełm? Nie, nie pod­dam się teraz, gdy roz­wią­za­łem za­gad­kę. Muszę wy­słać wia­do­mość do na­szej bazy, przy­le­cą po mnie… Za sie­dem­na­ście lat.

Od­pu­ści­łem. Przez jakiś czas po pro­stu le­cia­łem. Mój umysł ba­ry­ka­do­wał się me­cha­ni­zma­mi obron­ny­mi, bu­do­wał for­te­ce, od­ci­nał się od bodź­ców jak mógł, aż nagle… po­czu­łem się ma­lut­ki i nic nie­zna­czą­cy. In­stynkt prze­trwa­nia, wdru­ko­wa­ny w DNA każ­de­go or­ga­ni­zmu im­pe­ra­tyw, prze­stał mieć zna­cze­nie. Ko­smos odarł mnie do cna.

Tym razem słowa nie uwię­zły w gar­dle.

Koniec

Komentarze

Czuję pewien niedosyt, ale uwielbiam takie klimaty. 

Smutna kobieta z ogórkiem.

Napisałem długi komentarz, ale nie wiedzieć czemu, nie pojawił się pod opowiadaniem. Choć – chyba – wszystko zrobiłem jak należy. Fak!

Krótko: podobało mi się. Dobra robota, prosiaczku.

 

Pozdrawiam

Mastiff

Nie przeczytałem systematycznie z powodu ostrego niedostatku czasu, ale wydaje mi się, że dałeś dżezu.

Oczywiście wrócę w końcu tygodnia.

Nie lubię s-f. No zwyczajnie nie lubię, tak samo jak pasztetu i mycia podłóg.

A jednak przeczytałam Twoje opowiadanie, prosiaczku, zafascynowana, zaintrygowana i ogólnie – ach:)

Co zgrzytało:

– w odniesieniu do elokwentnego i bogatego w naukowe wtrącenia sposobu wysławiania się narratora w ustępie trzecim, nie pasowała mi "dolna szczęka". Proponuję zmienić na żuchwę, chyba że ta wybiórcza nieścisłość to celowy zabieg.

– Przyleciał ktoś z innego społeczeństwa i porwał/zabił mieszkańców Ikara?

nie mam pojęcia, jak się wymawia ukośnik.

 

– "injektory" – chyba: iniektory

– "naćkane" – czy narrator z miasta Łodzi pochodzi?

brakowało gdzieniegdzie przecinków, lecz miejsc nie wskażę – wybacz.

Póki zachwyt i madera we krwi nie znikną, lecę nominować do Biblioteki i piórka:D

Pozdrawiam

 

EDIT: hahaha, przed chwilą zauważyłam, że wklejając uwagi nie zaznaczyłam, o który fragment mi chodziło i widniało urocze :

w odniesieniu do elokwentnego i bogatego w naukowe wtrącenia sposobu wysławiania się narratora w ustępie…

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Wprost ubóstwiam “opuszczone” stacje kosmiczne. W każdej postaci.

Pozdrawiam :)

O rany, o rany, dzięki wszystkim :-)

Alex, błędy poprawione, przynajmniej część. Tej szczęki nie mogę znaleźć, ale chyba z emocji ;-) Jutro w wolnej chwili poszukam.

No, trochę poleciałeś. Fajne, niebanalne pomysły, ciekawie zarysowane interakcje załogi. Ale, żeby nie było zbyt słodko, kilka rzeczy mi zgrzytnęło:

Na pierwszy rzut oka gwiazda wyglądała jak typowy gazowy olbrzym.

A gazowy olbrzym nie jest czasem typem planety?

[…] szurnięty socjolog, z powodu słabego samopoczucia od kilku dni nawet nie wychodził ze swojej kajuty. Zostawał Piotr albo szurnięta Diana.

Powtórzenia.

[…] wchodziłem w skład członków do cenzury sztuki.

Hmmm, rozumiem, że można nie lubić cenzury, ale chyba jednak przegiąłeś z określeniem. ;-)

Babska logika rządzi!

Dzięki, Finklo, ten karygodny błąd to przez zmianę koncepcji – zapomniałem zmienić :-) Pardon

Proszę do odwołania nie zatwierdzać tego tekstu do biblioteki. Prosiaczku, bez wypełnionego pola “fragment” Twoje opowiadanie nie trafi na stronę główną. Po zatwierdzeniu będzie już na to za późno – informacja generuje się (lub nie) automatycznie.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Przeczytałem z zainteresowaniem, ale mam pytania do autora:

1. Jak zrozumiałem, akcja opowiadania dzieje się w innej niż nasza galaktyce. Z tego wynika, biorąc pod uwagę, że wyliczona z grubsza prędkość statków kosmicznych w opowiadaniu wynosi ok. dziesiątej prędkości światła, to akcja dzieje się w dalekiej przyszłości, około kilkudziesięciu milionów lat.

2. Astronauci w dalekiej przyszłości posługują się… komputerami

3. Na stacji kosmicznej panuje bliżej nieokreślona sztuczna grawitacja. A jaka grawitacja panuje na Platonie?

4. Astronauci posługują się archaicznym palnikiem acetylenowym, sprzed milionów lat.

5. Astronauci badający stację oddychają tlenem, czy to jest tylko skrót myślowy?

Takie pytania nasuną się każdemu fizykowi lub astronomowi. Pozdrawiam.

Ryszardzie,

inna galaktyka owszem, ale raczej nie za kilkadziesiąt milionów lat. Na napęd termojądrowy, mam nadzieję, nie będziemy czekać tak długo. Prędzej alternatywny wszechświat. 

Tak, komputerami. Nie ma w tekście jakimi konkretnie. Nazwa została i w przyszłości. Sądzę, że to całkiem prawdopodobne. Poza tym to jest punkt styczności z naszą rzeczywistością. Tak samo palnik acetylenowy. Choć, z palnikiem acetylenowym, przyznam Ci rację, mogłem napisać po prostu “palnik”.

Bohater zdziwił się, że na Ikarze panuje sztuczna grawitacja. W zasadzie taka sama jak na Platonie, ale psycholog podejrzewał, że stacja Ikar będzie w znacznie gorszym stanie, że nastąpiła tam jakaś tragedia, dlatego na początku nie wierzył, że wszystko działa w tej kwestii tak jak powinno. 

Tak, z tlenem to skrót myślowy.

Dziękuję za wizytę.

Interesujące opowiadanie. Nie jestem pewien, czy dobrze odczytałem to, czym/jak zmienił się Ikar i jego mieszkańcy, ale nie chcę zdradzać fabuły osobom czytającym najpierw komentarze :) Zasłużona Biblioteka. :)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Napęd termojądrowy w żadnym razie nie pozwoli na zasiedlenie obcych galaktyk, no chyba że to będzie fantasy, a nie rzetelne S. F. Pozdrawiam.

Ups, coś kiepsko wyglądają listy numerowane w komentarzach, do naprawy.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Ryszardzie, jestem tego świadomy…  Nigdzie nie napisałem, że tak by było.

Prosiaczku, nie gniewaj się, ale nominowałem Twój utwór do wyróżnienia. 

Mastiff

Zostały Ci jeszcze ze dwa gazowe olbrzymy.

Babska logika rządzi!

Bohdanie, ależ to dla mnie zaszczyt. Na co miałbym się gniewać? :-)

Fin­klo, dzię­ki! Co za wstyd! Mam chyba z 10 wer­sji opo­wia­da­nia – prze­rzu­ca­łem pocz­tą z jed­ne­go kom­pu­te­ra na drugi – i wy­szła lipa. Jedno po­pra­wio­ne, szu­kam dru­gie­go.

No dobra. Chyba więcej nie ma. :-)

Babska logika rządzi!

Opowiadanie bardzo mi się podobało, choć pozostawiło uczucie pewnego niedosytu. Rozumiem zastosowaną stylizację – naukowy żargon głównego bohatera-narratora, choć nie wiem, czy w ten sposób nie ograniczasz sobie w jakimś stopniu grona odbiorców. Uwagi Ryszarda zasadne, choć są to detale, które z drugiej strony może warto poprawić/wyjaśnić niewielkim nakładem pracy, aby zaspokoić gusta tych bardziej wymagających miłośników SF. 

Nie jestem też w 100% przekonany co do składu ekipy ratunkowej – czy była ona w takiej konfiguracji przygotowana na każdą ewentualność. Pozostało też dla mnie zagadką utrzymanie części “A” Ikara w pierwotnym stanie, skoro wydaje się niezamieszkała i niepotrzebna. Ale to są tylko moje drobne wątpliwości, które w bardzo niewielkim stopniu wpłynęły na odbiór tekstu. 

Zacznę od marudzenia, ale obiecuję, że później będzie już tylko lepiej.

W moim odczuciu przekombinowałeś z tym żargonem. Szczerze powiedziawszy poczatek opowiadania w ogóle mnie nie wciagnął, ale w trakcie pierwszej sceny z Dianą już zatonęłam. Aczkolwiek, za każdym razem, jak pojawiała się jakaś soczysta porcja psychologiczno-naukowego słownictwa, miałam wrażenie takiego naszpikowania na siłe tekstu słowami typu “ambiwalencja”, że aż mnie język myślowy świerzbił. Każdy bohater czuł się ambiwalentnie, zwykłe zagubienie astronautom nie przystoi ;)

No i coś mi zgrzyta w logice założeń, ale znam się na astronomii równie dobrze, co na uprawie palm kokosowych, więc tutaj sobie odpuszczę większe dywagacje.

A teraz obiecane “bedzie lepiej”.

Moim zdaniem środek akcji wyszedł ci wyśmienicie. A znowu końcówka… pozostawia niedosyt.  Ale to nie tylko to. Zakończenie wydaje mi się zwyczajnie zbyt niejasne. I trochę frustrujące – miałam nadzieję na takie odkrywanie tajemnicy wartswami, a tu jeb i koniec. I to koniec zostawiający mnóstwo pytań w głowie, krzyczący wręcz: jeśli chciałeś satsfakcji to trzeba było szukać burdelu!

Ale… to i tak najlepsze opowiadanie, jakie czytałam na tej stronie :) Fakt – zarejestrowana jestem dopiero parę dni, ale podczytuję sobie opowiadania na stronie NF od kilku miesięcy. 

 

Ufff… długi ten komentarz.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Unfallu, dziękuję za wizytę. Cieszę się, że Ci się podobało :-) Co do wątpliwości/uwag – pozwól, że na razie napiszę Ci na privie, żeby nie spojlować tym, którzy zerkną na komentarze przed właściwym czytaniem. Gdy liczba odwiedzin spadnie, wtedy odpowiedzi zamieszczę tu. Tylko odezwę się wieczorkiem, jak wrócę do mieszkania, bo w pracy mam Meksyk.

 

Tenszo, dziękuję Ci bardzo. Część Twoich uwag, oczywiście, kwestia gustu. Ale część z pewnością przyda się na przyszłość, podczas pisania kolejnego opowiadania :-)

No – na początku również i moim zdaniem przesadziłeś z paranaukową stylizacją, potem – gdy już ograniczasz tę manierę – czyta się znacznie lepiej. Dobrze, ze stosownym napięciem, wyszły partie tekstu odnoszące się do eksploracji tej stacji kosmicznej, jak również stopniowe odkrywanie tajemnicy – za to finał pozostawia pewien niedosyt. 

To ja też poproszę wyjaśnienia na pw ; )

I po co to było?

Wciągające.

 

Autorowi wolno wymagać pewnego wysiłku interpretacyjnego od czytelnika. I podoba mi się, że w “Spetryfikowanych” mamy zagadkę, dodatkową, ukrytą wizję. Choć przyznam, że brakuje mi jakiejś decydującej (co nie znaczy przecież: oczywistej) wskazówki w ostatnim ustępie. Końcówka niewiele zmienia, jedynie zamyka losy załogi. No tak, i Karol doznaje iluminacji, dzięki czemu czytelnik wie, że również powinien coś pojąć. Ale to, uważam, za mało. Czytelnik może od dawna domyślać się, o co chodzi, jednak po ostatniej scenie i tak nie ma stuprocentowej pewności.

A chodzi, jestem tego niemal pewien, o to, że… [uderzę do Ciebie na priv, Prosiaczku, coby nie spoilerzyć :-)]. No właśnie, niemal.

 

Nie sięgam kompulsywnie po słownik, gdy nie rozumiem jakiegoś wyrazu. Zwykle po prostu zapamiętuję go do późniejszego sprawdzenia, jeśli sądzę, że warto. Piszę to, ponieważ pamiętam, jak ktoś gdzieś napisał, bodaj czy nie na tym portalu, że z trudem przebrnął przez jedno opowiadanie sf, bo męczyło go ciągłe zaglądanie do słownika. Mnie naukowa stylizacja nie przeszkadza. Uważam, że ma ona swój urok. Czytelnicy sf (najczęściej ci przygodni) nieraz narzekają na zbyt dużo nauki w treści i w stylu. Tymczasem mogliby ją potraktować jako przyjemny, ciekawy, egzotyczny dodatek, element współtworzący klimat opowieści fantastycznej. Bo niektórzy narzekają nawet w przypadkach, gdy znajomość specyficznych pojęć nie jest kluczowa dla zrozumienia fabuły. A zazwyczaj nie jest. Tak jak w tym przypadku, gdzie mamy do czynienia raczej z quite hard sf niż very hard sf.

 

Stylizacja w “Spetryfikowanych” jest IMO udana. Podobają mi się niektóre opisy i metafory. Co prawda, zauważyłem w tekście parę miejsc, gdzie – moim zdaniem – autor udziwnia trochę na siłę. Występują też jakieś tam małe potknięcia językowe, które każdemu mogą się przytrafić. Naukowo jest rzetelnie, zdecydowanie. Na ile mogę ocenić. W końcu, w przeciwieństwie do autora, jestem laikiem w kwestiach neurobiologii. Mogę jednak zaręczyć, że Prosiaczek nie rzuca bez sensu terminami fizycznymi, jak to się zdarza niektórym pisarzom, i to niestety również tym aspirującym do miana twórców sf. Prosiaczek wie, o czym pisze. I tak powinno być :-)

Na co zwróciłem uwagę:

dostała olśnienia

– doznała olśnienia

poczym

– literówka?

Jeden działał prawidłowo, drugi zaś był ustawiony na słabszą moc, tak aby promieniowanie korpuskularne i kosmiczne…

– Promieniowanie kosmiczne też jest korpuskularne. Prawie w stu procentach lub dokładnie w stu – w zależności od przyjętej definicji.

 

Kilka drobnych uchybień pewnie się jeszcze znajdzie. Ale to kwestia trzeciorzędna. Nie powinna wpływać na ogólną ocenę.

A moja ocena jest taka, że “Spetryfikowani” są jednym z najlepszych opowiadań gatunku hard sf na portalu. Gratuluję, Prosiaczku :-)

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Syfie, dzięki. Wszystko chyba napisałem na privie :-)

 

Jerohu, dziękuję za wskazanie błędów – w wolnej chwili znajdę skurczybyki i poprawię. Dziękuję również za uwagi dotyczące budowy tekstu. To bardzo istotne spostrzeżenia. Wziąłem je na warsztat, pokiwałem głową, mhm, i wyciągnąłem z nich esencję. Mam nadzieję, że przyda się w przyszłości. 

 

Okej, to podnosimy poprzeczkę znacznie wyżej i staramy się ją przeskoczyć. A potem znowu i znowu… Rozwój jest fajny :-)

Dla porządku i ja zostawię komentarz.

Prosiaczku, zapewne już wiesz, że są tacy czytelnicy, których ciasne umysły nie pojmują galaktycznych rozmiarów i fizycznych aspektów Twoich tekstów. Cóż, ja jestem jednym z nich.

Wszyscy się nieziemsko zachwycają, a ja… a ja przyznaję, ze spuszczoną głową, że nie zrozumiałam przesłania i po zakończeniu lektury pozostaję w kropce. O co właściwie chodzi?

Nie mogę w związku z tym niestety napisać, że jestem urzeczona, jak inni, bo nie jestem. Począwszy od początku (jak to zwykle bywa ; ), czyli od ciężkostrawnego wstępu napisanego w typowym dla Ciebie stylu (”Zezując na jego protuberancje, na te warkocze plazmy wmrożone w gwiezdną koronę, odczuwałem nabrzmiewające w duszy ambiwalencje“, ojej), aż do samego końca zdradzającego rozwiązanie zagadki dla mnie niestety niedostępne… Informuję, że przeczytałam, bo nominowane, ale pozostanę neutralna.

Niech inni się zachwycają ; )

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Czyżbym zaczęła lubić SF? No, to jest po prostu niemożliwe! ;)

Może i przesadziłeś z tym żargonem na początku, nie wiem. Jakoś tak mam, że jak czegoś nie rozumiem, to niekoniecznie widzę w tym winę autora, często raczej własne, ogromniaste luki w wiedzy. Autor nic na to nie poradzi. I to ja się powinnam doedukować, a nie zmuszać Autora do tego, by  zniżył się do mojego, niezbyt imponującego poziomu.

Chociaż, skoro piszą o tym w komentarzach powyżej mądrzejsi ode mnie, to może z tym żargonem jest coś na rzeczy. Ja się mogłam jedynie zawziąć, skupić, zmobilizować szare komórki, zagryźć zęby i przebrnąć. No i jak już przebrnęłam przez wstęp, to dalej poszło! Prawdziwy, trzymający w napięciu dreszczowiec. Ciekawie zarysowane sylwetki bohaterów i relacje między nimi.

Jedyny fragment, kiedy poczułam niedosyt, to scena niemalże końcowa, na Ikarze. To, co stało się tam z przedstawicielami misji naukowej opisałeś – mam wrażenie – nieco zbyt pobieżnie, zbyt beznamiętnie. Napięcie nie zostało skumulowane, opis był cały czas na tym samym poziomie, w tym samym tonie co opis wydarzeń poprzedzających.

 

Podobało mi się, no cóż tu więcej pisać.

To ja się już przyznam, bo trochę namieszałem. Nadinterpretowałem. Ostrzeżenie dla tych, którzy czytali mój komentarz i wzięli sobie do serca słowa o dodatkowej, głębokiej tajemnicy: nie łamcie sobie głów, poszukując jej w "Spetryfikowanych". Okazuje się, że "ukryta wizja" znajduje się głównie w mojej wyobraźni ;-) Którą opowiadanie Prosiaczka pięknie pobudziło, jak widać :-)

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Wczoraj poszłam spać z błogą świadomością, że wszystkie (no, prawie wszystkie) klocki do siebie pasują. I mam wrażenie, że ktoś mi je przez noc poprzestawiał. :)

Czy to o Twoich tekstach ktoś napisał, że trzeba je czytać dwa razy? No, to zdaje się, że ten ktoś miał rację. :)

Ale o wyjaśnienie na priva prosić nie będę. Najwyżej sobie źle zinterpretuję. Albo nadinterpretuję.

Wizja Jeroha w żaden sposób nie kłóci się z opowiadaniem. To jego interpretacja. Ja, zwyczajnie, pisząc opowiadanie, nie o tym myślałem. Więc spokojnie Ocho :-) No i dzięki za głos. Cieszy mnie, że przekonujesz się do sci-fi między innymi dzięki mojemu tekstowi.

Jeśli chodzi o dwukrotne czytanie – tak, ale to dotyczyło mojego “Absolutnego” To opowiadanie zaś jest mją pierwszą przygodą z kosmosem. Kolejne będzie, mam nadzieję, lepsze :-)

Joseheim, dzięki za wizytę :-)

Nie, nie chodzi mi o wizję Jeroha, jego komentarza właściwie wcześniej nie przeczytałam. Chodzi mi tylko o to, że o ile wczoraj wieczorem wszystko wydawało mi się w tekście jasne, to dziś rano już niekoniecznie. Co nie uważam zresztą za jego wadę, bo fajnie, jeśli czasem ma się okazję chwilę pogłówkować. ;)

Też tak mam z niektórymi opowiadaniami pewnych pisarzy :-)

No więc żeby aby i żaby…

Spotykamy w tym opowiadaniu załogę wysłaną do milczacej stacji badawczej. Czyli, myślę, walnę se kielicha, bo intryga grubymi nićmi szyta, thriller jak w “Obcym” jak nic! Walę więc drugiego kielicha, a tu fabuła se flołtuje wraz z głównym hirołem do stacji. I w ogóle on leci na krzywy ryj, bez zezwoleństwa, znaczy – napięcie rośnie. Umiejętnie dawkowane, podobnie jak zawartość kielicha. No, jest jak trzeba, coś tam tajemniczego w mroku się rusza, kable po fuj wie czemu ze ścian wystają i ogólna straszność oraz tajemniczość, całkiem udanie oddana dość oszczędnym opisem, więc walę dalej kielichy, bo dzięki boskim kielichom może żargon naukowy coś się tam troch lepiej podłapie… A od walenia w kielichy napełnione różnorako muzyka miód dla uszu się niesie, a co, pociągnę sę więc z flachy, by harmonii kielichowego grania nie psuć.

Dalej jest też nieźle – medyk bawi się z astrofizyczką w dymaną dominację, psycholog tajemniczo się załamuje, załoga jest ciekawska i zasuwa na stację, by sprawdzić sensacje przyniesione z samowolki mejn hiroła. I się wciągnąłem tak, że flachę ssać na moment zapomniałem, a dźwięk walonych kielichów ucichł. Czyli, suspens tworzony jak trzeba, niedomówienia, horror się jaki szykuje, patrzeć tylko, jak tu obcy komu z cyca wyskoczy czy coś…

A tu nie. A tu finał, niedopowiedziany, niefilmowy, trzeba chwilę pomyśleć o interpretacji, ale ślady prowadzą szczęśliwie chyba w jednym kierunku – jak w klasycznym, tym inteligenckim, saj faj. Walnąłem więc kielicha, possałem flaszkę i zadumałem się, a w tej zadumie zagłosowałem w nominejszonsach. Bo tytuł ładnie nawiązuje.

 

Czytane drugi raz też dobre :)

 

EDIT: Pomijając główną oś fabularną – najbardziej spodobal mi się szkic wpływu długotrwałego odizolowania na grupę ludzi, pojawiające się abberacje w zachowaniach i – nie wiem czy nie nadinterpretuję – ale również pewne poczucie bezkarności, które zdejmuje istniejące na codzień hamulce.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

PsychoFishu, jak to tak, na rympał – walić kielichy podczas mnie czytania? Nie, niemożliwe. Głęboko wierzę, że trunek jednak rozsądnie dawkowałeś, bo gdy sobie wyobrażę, jak pijesz tuż przed podróżą na tarło, jak płyniesz w dół rzeki, jak nieświadomie samobójczo wpadasz do morza i spotykasz foczkę o niemiłym usposobieniu, smutek ściska moje prosiaczkowe serce. W takich chwilach doceniam, że mnie przeznaczone korytko, bezpieczne, spokojne, przytulne… O! Ktoś się zbliża… Hmmm. ;-)

 

Dzięki za drugi, tak obszerny komentarz :-)

 

PS Wiem, dlaczego podobał Ci się “…szkic wpływu długotrwałego odizolowania na grupę ludzi…” Z pewnością chodzi o ten fragment “…medyk bawi się z astrofizyczką w dymaną dominację…” Bo widzisz, miał on na celu spajać całość, stanowić zachętę… To znaczy ten fragment, nie medyk. Medyk sobie już nic nie pospaja ;-)

Przejrzałeś mnie na wylot, acz troska twa o trzeźwość mą wzruszyła mnie tak głęboko, że aż sobie walnę kielona jeszcze z tego rozrzewnienia :) Z foczkami zaś to osobna historia, byleby się zagryźć nie dać, to foczki… Ach… Foczki… :)A komentarz musi być obszerny, bo nominacji beryl skwapliwe by nie łyknął, pisząc, żem spamer i cham i tarłowy brutal :)

Uciekaj, uciekaj, na pewno w ręce narzędzie ma zbrodnicze, do świnków szlachtowania przeznaczone! :)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Może brutal, ale jak się okazuje, wcale nie oślizgły, bynajmniej szorstki. To wrażliwiec jest, i to tak wielki, że łącząc się w bólu zmorfował mordkę na tę do mej podobną.

Spamuj, spamuj, tu każdy ma prawo świntuszyć, ba, wręcz tuszę – nie chcąc skończyć jak tusza – iż nażremy się spamu z korytka, do syta, a potem, albo i przed, walniemy kielicha, i w ten sposób nastąpi antropomorfizacja, dzięki której uwolnimy się spod jarzma panów i weźmiemy we władanie nie tylko korytka i wiaderka, ale i tych tyranów, i zjemy ich – prosiaczek i rybka - tych drani z loży…

Pardon, pomieszało mi się w tym świńskim łbie :-)

A ja się setnie ubawiłem :D

EDIT: z naciskiem na “setkę”! Vive la Revolution! Chrrrum! :)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

;-)

Prosiaczku, zaczęłam lekturę z pewną obawą, czy aby tym razem doczytam do końca Twoje dzieło, no i okazało się, że obawy były nieuzasadnione. Opowiadanie zaciekawiło mnie i trzymało w napięciu do samego końca. Przeczytałam je z prawdziwą przyjemnością.

Jakkolwiek użyta w tekście mnogość uczonych terminów nieco zaburzała mi płynność lektury, to zupełnie nie zwracałam uwagi na szczegóły techniczne, bo się na tych sprawach nie znam. ;-)

 

„Nocne mary powstajace z ciągłych rozmyślań…” – Literówka.

 

„Albo gdzieś daleko w mrokach, poza zasięgiem wzroku”. – Ile było mroków? ;-)

 

„To musiał być jeden z pasażów wypoczynkowych”. To musiał być jeden z pasaży wypoczynkowych.

 

„…Adam, ten delikatnie szurnięty socjolog, z powodu słabego samopoczucia od kilku dni nawet nie wychodził ze swojej kajuty. Zostawał Piotr albo szurnięta Diana”. – Może jedno z nich mogłoby być stuknięte/ świrnięte/ popaprane.

 

„…krew zadudniła w skroniach, oddech przyspieszyl…” – Literówka.

 

„Piotr patrzył ma mnie szczegolnie intensywnie”. – Literówka.

 

„To ją automatycznie wyklucza? – spytal Jerzy”. – Literówka.

 

„Jezu, jak ona mogła się go nie brzydzić?”Jezu, jak ona mogła się nim nie brzydzić?

 

„Kręgosłup skuł mi lód”. – Co bohaterowi pokrył lód i dlaczego kręgosłup go skuwał? ;-)

Może: Poczułem lodowaty chłód w kręgosłupie.

 

„Pasaż wypoczynkowy dobiegł końca”.Pasaż wypoczynkowy skończył się.

Myślę, że pasaż trwał nieruchomo, to kroczący pasażem doszli do jego końca.

 

„Ja pierdole, nie mam pojęcia, co tam się dzieje”. – Literówka.

 

„I znów wkroczyliśmy w półmroki” – W ile półmroków? ;-)

 

„…snopy światła zawisły w sporym pomieszczeniu jak gargantuiczne pajęcze nici, poczym zaczęły leniwie błądzić po ścianach”. – …po czym zaczęły leniwie błądzić po ścianach.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki, regulatorzy. Cieszę się, że tym razem trafiłem :-)

Poprawki wprowadzone :-)

I ja się cieszę, Prosiaczku, ale widzę, że nie dosypiasz i to mnie trochę martwi. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Co zrobić, jak trzeba wstać do pracy o godzinie 4:20.

Fakt, niedosypianie coraz bardziej mnie męczy, ostatnio przez nie dziwne pomysły w głowie, ale ja po prostu przyzwyczaiłem pneumę do takiego trybu. A że soma nie wyrabia… ;-)

4:20, wyjątkowo nieludzka pora. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Spokojnie, o tej godzinie rzadko kiedy – przeważnie do pracy wstaję później, o 5:20 :-)

No tak, bo wylegiwać się do 5:20, to już czysty luksus. :-) :-( 

Nie wiem, mam się śmiać, czy płakać? :-I

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie ma co płakać, pracuję zmianowo, więc czasem pośpię w korycie nawet do 10 :-)

No, regulatorzy, uśmiechnij się, nie chciałem Cię zasmucać ;-)

Nie jest mi smutno. Tylko tak sobie pomyślałam, że, po zajmującej lekturze, zdarza mi się zasypiać wtedy, kiedy Ty musisz wstać. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

:-) Szczęściara

Ogólnie rzecz biorąc jest to bardzo porządnie napisany tekst. Z wyjątkiem początku, bo tam narracja niebezpiecznie zbliża się do pseudonaukowego bełkotu. Nie zrozum mnie źle, Prosiaczku, piszesz solidnie i rozumiem, że to kosmos, że psycholog i astrolog i że narracja oddaje perspektywę bohaterów. Po prostu wyznaję zasadę, że autor powinien zawsze pamiętać o czytelnikach, a ty jednak trochę tam na początku przeholowałeś stylistycznie.

Reszta jest solidna. Dobrze oddany jest klimat izolacji, ciekawie nakreślone są portrety postaci, wypaczonych przez kosmos, jest tam w tle jakaś zagadka. Fajnie. Problem polega na tym, że ta konkretna koncepcja ma ramy, z których bardzo trudno się wyrwać i dlatego nie mogę pozbyć się wrażenie, że cała ta historia – choć bardzo dobrze skonstruowana – jest również bardzo wtórna. To wszystko już było. Opuszczona stacja, szaleństwo załogi ratunkowej, straszna zagadka – nawet nie wiem ile razy czytałem historie oparte na tych elementach. No ale cóż, wszystkiego mieć nie można

No, przeczytałem opowiadanie jeszcze raz – mając na uwadze Twoje wyjaśnienia z pw. W tym kontekście powiedziałbym, że z opowiadaniem poszedłeś w stronę mniej ciekawych aspektów całej historii. Wątek Jerzego i Diany oraz jej rozbudowane partie można by przyciąć, jak również wstęp, poświęcając więcej uwagi kwestii załogantów stacji, a może nawet pojmaniu któregoś z nich i nieco bardziej naświetlić cały temat. Rzeczywiście pomysł na Ikara jest ciekawszy niż część wprost przedstawionych w opowiadaniu wątków i pozostawienie go jedynie w kwestii domysłów mogło być niejako błędem taktycznym ; )

I po co to było?

Vyzart, dzięki za uwagi :-)

Syf, wątek Jerzego jest tak mały, że miast przycinania, można by było go po prostu wywalić. A wprowadziłem go dla ukrycia czytelniczych podejrzeń względem Adama.

Przez połowę opowiadania “przebywamy na Ikarze”

Wątek Diany uważam za istotny i w życiu bym go nie usunął ;-)

Dalej, wątek załogi też jest ważny, ponieważ pomaga lepiej zorientować się w sytuacji.

Natomiast w jednym muszę przyznać rację. Gdybym pisał to opowiadanie jeszcze raz, rozbudowałbym o jakąś jedną czwartą jego koniec. Czy w celu rozjaśnienia finału? Nie sądzę, raczej z powodów, o których wspomniała Ocha – choć jestem z niego zadowolony, teraz z budowaniem napięcia poradziłbym sobie jeszcze lepiej ;-)

 

Początek tekstu zdecydowanie przekombinowany jeśli chodzi o mnogość pojęć technicznych i innych :) Dalej na szczęście zrobiło się lepiej. Chociaż, niestety, nie podoba mi się to, jak piszesz. Przesadnie długie zdania, w które wtrącasz więcej myśli niż to potrzebne przed kropką tworzą wrażenie chaosu. Nie zawsze też podążam za tym, co opisujesz, bo w narracji pojawiają się dziwne przeskoki albo skróty myślowe i dopiero w połowie albo w następnym zdaniu orientuję się, o co chodzi. No i to powszechne dum-dum-DUM. Skutecznie psuje klimat grozy i napięcia :) A przez to spora przyjemność z opowiadania gdzieś się ulotniła.

Opowiadanie czytałem z zaciekawieniem, aż do szerszej końcówki, a resztę entuzjazmu straciłem przy samiusieńkim finale. Nie wiem, czy to ja jestem niedomyślny bądź za głupi, czy to wina autora, że pozostawił trochę za dużo do domysłów, ale zwyczajnie nie zrozumiałem o co w końcu chodzi z tym Ikarem.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Hmm, dzięki, beryl ;-)

Dum-dum dum-dum-DUM!

Proszę :)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Zacząłem czytać ten tekst, zachęcony “Brązowym piórkiem”. Spodziewałem się czegoś, ocierającego się o rewelację. “Butonia” jahusza znam z innego portalu.

Przykro mi, ale nie mogłem zmóc “Spetryfikowanych”. Tekst jest po prostu nudny – jak flaki z olejem. Niewciągający. Kładzie go na łopatki nadszczegółowość, przegadanie i brak dynamiki.

Jednakże na pewno inni czytelnicy mogą mieć inne wrażenia… 

Pozdrówko.

 

W końcu przeczytałem i mam ambiwalentne uczucia. Chciałem coś napisać, ale wszystko co mi przyszło do głowy jest już zawarte w komentarzach. 

Pozostaje tylko taka osobista refleksja, że po “Ślepowidzeniu” względem s-f jestem rozpuszczony jak dziadowski bicz. Niemniej, gratuluje doskonałego warsztatu.

Pozdrawiam.

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Dzięki. Ja też jestem rozpuszczony, bo sci-fi przeczytałem zatrzęsienie. A ślepowidzenie to perełka. Ale to dobrze, wymagajmy więcej i piszmy dzięki temu lepiej.

Opowiadanie wciągnęło mnie bardzo szybko i czytało się świetnie (w paru miejscach może ciut przeszarżowałeś z tym językiem naukowym ale tylko w paru i tylko ciut, więc bez problemu do przełknięcia)… ale w zakończeniu zgadzam się z częścią komentujących, że jednak za mało rozwiązania zagadki dostajemy. Być może gdybyś, tak jak pisałeś, rozbudował to zakończenie nawet nie dając dodatkowych wskazówek, ale pozwalając tym istniejącym się, powiedzmy, zakorzenić, to już by wystarczyło. A może nie ;)

Tak czy siak, podobało się.

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

Wielkie dzięki za odwiedziny :-)

Tak, w sumie z perspektywy czasu muszę się zgodzić. W opowiadaniu, które będzie prawdopodobnie na początku 2016 w NF, zakończenie jest bardziej dookreślony, choć całość jest również prawdopodobnie trudniejsza.

O, kolejna osoba w NF! Gratulacje! Czekam więc na odpowiedni numer :) 

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

Będę się reklamował :-)

Nowa Fantastyka