- Opowiadanie: Waranzkomodom - Kontynent zaczarowanych bazarów

Kontynent zaczarowanych bazarów

Czytałem konkursowe bardzo klimatyczne opowieści plemienne i czuję się ze swoim tekstem trochę jak rzemieślnik wśród artystów. Brakowało mi jednak Afryki widzianej z innej perspektywy, więc zdecydowałem się go opublikować. Miłej lektury.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Kontynent zaczarowanych bazarów

Kiedy tylko wyszedłem na ulicę, uderzyła we mnie pierwsza fala gorącego powietrza. Wraz z nią nadeszło całe tsunami zapachów, dźwięków i kolorów. Poczułem się trochę jak synesteta. Smaki mieniły mi się przed oczami, a wonie rozchodziły po ustach – aż przełknąłem ślinę. Muzyka stojącego nieopodal bębniarza w przyjemny sposób wibrowała w brzuchu. Chwilę zajęło, zanim przyzwyczaiłem się do białego światła odbijającego się od jasnych budynków.

Naprzeciwko stał stragan uginający się od owoców. Sterty pomarańczy i szaronów, żółtych bananów i cytryn oraz zielonych awokado bardzo mnie kusiły. Spod prowizorycznej markizy zwisały jeszcze warkocze fig i moich ulubionych – daktyli. Ale lepiej nie ryzykować niczego surowego – bo ameba.

Obok stary mężczyzna zręcznymi ruchami przyklejał do ścianek pieca podpłomyki. Te upieczone, wyłożone na ladzie, pachniały obłędnie. Brzuch zareagował zniecierpliwionym burkotem.

Ktoś podstawił mi pod nos papierowy rożek wypełniony gorącą cieciorką z przyprawami.  Nie miałem siły się już dłużej bronić – zapłaciłem i ruszyłem ulicą chrupiąc nasiona. To był dobry ruch, bo w końcu zacząłem dostrzegać coś więcej niż jedzenie.

 

Na straganie, wokół którego krzątało się dwóch nastoletnich chłopców, zobaczyłem niezwykle piękną bransoletkę z czarnego hebanu. Przedstawiała kota gotowego opleść rękę swoim błyszczącym ciałem.

– How much?

– One thousand dollars.

– Fifty.

– Nine hundred fifty.

– Hundred.

– Oh noo. It’s a killi killi price. My father will kill me – zawołał piskliwie chłopak i zabawnie załamał ręce.

Piękna, ale tysiąc to trochę za dużo. Odszedłem kawałek i kończyłem smakowitą przekąskę, obserwując jak na ulicy idzie handel. Większość sprzedawców targowała się twardo. Podniesione głosy zlewały się w intrygującą muzykę targowiska. Czasem w melodii swahili krył się język angielski, ale łatwo było go przeoczyć.

Czas poświęcony na obserwację ludzi rzadko jest zmarnowany. Nie inaczej było tym razem. Zauważyłem, że młodszy chłopak zazwyczaj schodzi do niższej ceny. Ruszyłem w jego kierunku, ale kiedy już podchodziłem, zobaczył mnie starszy.

– One thousand – pogroził palcem.

Zawróciłem i stanąłem trochę dalej.

W końcu przyszedł właściwy moment i bransoletkę kupiłem za sto dolarów. Na zbiórkę przed autokarem przyszedłem w świetnym nastroju – to był naprawdę udany interes.

 

We śnie głośno rozbrzmiewały bębny. Ich rytm był tak hipnotyzujący, że chociaż bardzo chciałem, nie mogłem przestać tańczyć. Krążyłem wokół ogniska, poddając się muzyce.

Nagle ogień zniknął, a w jego miejsce zaczęło się materializować coś innego. Kiedy zdałem sobie sprawę, co  to – krzyknąłem głośno. Miałem nadzieję, że to jeden z wrzasków, które wydane we śnie, brzmią nawet na jawie. Wtedy ktoś przyszedłby i mnie obudził. Ale nie. Podskakiwałem dalej,  teraz wokół głowy chłopca, nabitej na metalowy pręt. Szyja była poszarpana od krzywego cięcia. Spod czarnej skóry wystawała czerwona tkanka.

Różowe usta chłopca zaczęły się otwierać, a ja krzyczałem, ile sił w płucach. Ze strachu i żeby zagłuszyć słowa sprzedawcy.

– Mówiłem. Killi Killi price – powiedział tym razem po polsku. – Jedno killi już się stało, a dla kogo drugie? Może dla ciebie?

Spojrzał na moją rękę, obejmowaną przez czarnego kota.

– Chyba coś złapał.  Mniam, lubię zabawę w mysz w pułapce.

 

Obudziłem się w fotelu autokaru. Mocno skulony, ściskałem dłonie udami. Odkleiłem od ciała mokrą koszulę.

Wjeżdżaliśmy właśnie do kolejnego miasta. Z głośnika popłynął głos przewodnika – postój, godzina przerwy.

Wciąż czułem się lekko roztrzęsiony, więc postanowiłem zostać w fotelu i porozwiązywać krzyżówkę. Kiedy jednak ostatnie osoby opuszczały autokar i zapanowała w nim cisza, zmieniłem zdanie. Szybko podbiegłem do wyjścia i ruszyłem między stragany, żeby znowu dać się zalać bodźcom i zapomnieć o nieprzyjemnym śnie.

Dosyć miło spędziłem czas, chociaż cholerny kot nie chciał się prześlizgnąć przez dłoń, co trochę mnie stresowało.

 

Kłopoty zaczęły się, kiedy postanowiłem wrócić do autokaru. Chociaż rękę dałbym sobie odciąć, że bardzo dobrze zapamiętałem drogę, każda próba powrotu kończyła się na placyku, na którym mieścił się bazar. Że placyk był ten sam, nie miałem wątpliwości – dredziarz w białym, zwiewnym stroju przechodził pod prętem ułożonym na dwóch półtoralitrowych butelkach po wodzie. Wyginał się w tak nienaturalny sposób, że ten widok mocno zapadał w pamięć.

Metodyczne próby znalezienia drogi wyjścia zacząłem od najszerszej ulicy. Nie jeździły nią żadne samochody oprócz matatau, lawirującego wśród turystów i miejscowych. Niebieski busik przewoził ludzi ściśniętych mocniej niż w tokijskim metrze w godzinach szczytu, po interwencji panów w białych rękawiczkach. Na szybach rozpłaszczały się nosy i policzki osób, które starały się obrócić tyłem do współpasażerów.

Po kilku minutach wszedłem na bazar od drugiej strony.

Próbowałem chodzić różnymi ulicami, skręcać zawsze w prawo, innym razem zawsze w lewo. Zawsze z tym samym rezultatem – wracałem do punktu wyjścia.

 

Żar lał się z nieba. Zmęczony zatrzymałem się przed odrapaną kamienicą. Z okna wychylał się sprzedawca i wesoło nagabywał przechodzących. Zachwalał świeżą lemoniadę (ameba!), ale sprzedawał też inne napoje. Poprosiłem o wodę w butelce i usiadłem na ziemi, przemyśleć dalszy plan działania. Pociągnąłem pierwszy łyk. Obrzydliwy smak i suchość wypełniły mi usta. Płyn zamienił się w piasek. Część udało się wypluć, ale to nie takie proste, kiedy ma się gardło wyschnięte na wiór, więc krztusiłem się dłuższą chwilę.

 

Nigdy nie należałem do osób szczególnie opanowanych. Tym razem też błyskawicznie zacząłem się nakręcać. Łapałem szybko wielkie hausty powietrza i biegnąc truchtem, jeszcze raz sprawdzałem kolejne ulice.

Wszędzie dookoła są ludzie, nic mi się nie może stać – uspokajałem się. Jednak widmo odwodnienia bardzo działało na wyobraźnię. Wiedziałem jak szybko postępuje przy takim upale i jak poważne mogą być konsekwencje.

 

Roztrącając ludzi, podbiegłem do mężczyzny sprzedającego owoce. Rzuciłem mu kilka monet i złapałem dużą pomarańczę. Obrałem ją i zapominając o amebie, uniosłem pierwszą cząstkę do ust. Zanim zacisnąłem zęby, soczysty miąższ rozwiał wiatr.

Tego było już za wiele. Zacząłem krzykami wzywać pomocy. Zła strategia – głos natychmiast utonął w setkach innych i zdawało się, że przechodzący ludzie wolą mnie nie dostrzegać, pewnie wyglądałem na wariata.

Dlatego wybrałem konkretną osobę – zwróciłem się do młodego, białoskórego mężczyzny, ubranego po europejsku. Poprosiłem, żeby zaprowadził mnie do parkingu, na którym zatrzymują się autobusy turystyczne. W zasadzie wystarczyłoby dowolne miejsce, byle daleko od budzącej we mnie coraz większą klaustrofobię plątaniny uliczek, biegnących między niskimi kamienicami.

Uśmiechnął się i skinął ręką. Szliśmy w milczeniu. Ja w tym czasie zaczynałem się uspokajać i rozumieć absurdalność napadu paniki. W pewnej chwili moją uwagę przyciągnęło dziwne zbiegowisko, a przewodnik zniknął mi w tłumie.

Kolejne próby zawsze kończyły się tak samo. Raz rozproszyło mnie wrażenie, że ktoś krzyczy moje imię. Raz potknąłem się, a raz obejrzałem na wyjątkowo piękny kobiecy uśmiech.

Życie na ulicy toczyło się zupełnie normalnie. Nie miałem złudzeń, że problem jest we mnie.

W jaki sposób nie dać się tej dziwnej sile, która w najważniejszym momencie niszczyła moją koncentrację? Musi być jakiś.

 

Przerażenie powracało. Wargi miałem zupełnie suche i pragnienie zaczynało robić się naprawdę dotkliwe, co przypominało o nieubłaganym upływie czasu. Kiedy biegałem, spocona koszula obtarła mnie pod pachami. Miałem tego wszystkiego dosyć. Najchętniej położyłbym się na ziemi i dał się wysuszyć słońcu, na pył, który wiatr będzie gonił po ulicach.

Snując się apatycznie, prawie wpadłem pod matatau. Kierowca zdążył jednak wyhamować i nieprzyjemności ograniczyły się do siarczystego zwymyślania.

 

Picie zamieniało się w piasek,  a przestrzeń została w jakiś dziwny sposób zapętlona. Prawie zostałem przejechany i niewiele brakło, a już nigdy więcej nie zobaczyłbym się z bliskimi.

W końcu do mnie dotarło – to nie mogło się dziać naprawdę. Po prostu dalej spałem w autokarze. Nie ma co tracić energii na poszukiwanie wyjścia. Trzeba w jak największym komforcie doczekać do przebudzenia.

Kopniakiem otworzyłem drewniane drzwi, któregoś z domów. Od razu ogarnął mnie przyjemny chłód. Już miałem usiąść, kiedy zobaczyłem właściciela mieszkania, idącego w moją stronę. Wyglądał na naprawdę wściekłego. Pięści ułożył trochę jak bokser. Na ten widok odechciało mi się sprawdzać, czy to faktycznie sen. Wybiegłem na ulicę, co jakiś czas oglądając się, żeby ocenić dystans do goniącego mnie mężczyzny. Po jednym z takich zerknięć, z przerażeniem stwierdziłem, że nie zdążę wyhamować przed równiutkimi stożkami przypraw, które właśnie skończył usypywać jeden ze sprzedawców. Wbiegłem w nie, wzbijając chmury żółtej kurkumy, czerwonej papryki i czegoś białego, równie piekącego w oczy jak reszta. Mrużyłem załzawione powieki i ledwo co widziałem. Przebiegłem przez jakiś stragan, chyba z rękodziełem, bo pod stopami coś chrzęściło jak pękając gliniane skorupy.

Nogami ledwo już przebierałem ze zmęczenia, a cała skóra paliła mnie od gorąca.

Sapiąc jak astmatyk skręciłem w stronę rynku. Zaraz za rogiem zobaczyłem matatau. Rzuciłem się na ziemię i wturlałem pod pojazd. Tak schowany, w końcu wziąłem kilka solidnych wdechów. Na szczęście kolejka wsiadających była na tyle duża, że zgiełk pogoni ucichł, zanim busik odjechał.

Jeszcze chwilę pooddychałem spokojnie i wysunąłem się spod pojazdu. Na dachu, przywiązane jakąś siecią, gdakały kury. Jedna z nich prawie narobiła mi na ramię. Cholerne matatau.

Matatau! Jeśli już wsiądę, to moment rozproszenia nic nie da rady zmienić, może uda mi się wyjechać poza ten przeklęty obszar!

Nie bez trudu, ale wcisnąłem się do zatłoczonego wnętrza.

Kiedy ruszyliśmy, z ulgą poczułem, że kot obejmujący mój nadgarstek zrobił się jakby luźniejszy

Mysz uciekła z pułapki.

 

Kolejny niepojęty epizod w moim romansie z Afryką.

Za tę nieprzewidywalność ją kocham.

 

 

Koniec

Komentarze

Osobie, która zaczęła czytać od razu, należą się ode mnie przeprosiny. Zależało mi, żeby zdążyć na czas, więc ostatnia runda korekt wypadła już publikacji. Mam nadzieję, że teraz wszelkie buble już wyeliminowane. 

Dobre! Faktycznie, całkiem inna perspektywa. Powodzenia w konkursie. :-)

Babska logika rządzi!

Nagle zniknęło, a w jego miejsce zaczęło się materializować coś innego.

Znajdź jakiś synonim do ogniska, bo ciężko wyłapać przez chwilę, co tak naprawdę zniknęło.

 

Naprawdę niezłe :) Dobrze się czytało, perspektywa Dwukwiata i niepokojąca tajemnica… :)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Ależ błyskawicznie zareagowaliście ;).

 

Wszystkim czytelnikom dziękuję za odwiedziny, a w szczególności:

Finkli za punkt, Fiszy za słuszną rację z ogniskiem – już uwzględniona – a Mamie i Tacie, bo mnie urodzili. Znaczy, Mama.

 

Bardzo mi się podobało. Klimatyczne, niepokojące (i ameba!). Więc podziękuj rodzicom za sprowadzenie Cię na świat;)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

No nieźle… 

Zjadłabym zupy z cieciorki.

Smutna kobieta z ogórkiem.

Zupa dobra rzecz, ale ja bym chętnie pochrupał. Taki dobrze doprawiony popcorn cieciorkowy to cudo.

Twój apetyt na zupę to chyba dowód, że moje opowiadanie jest w stanie wywrzeć wpływ na życie czytelnika. Świetna wiadomość ;)

 

Alex, na szczęście nie znam bliżej ameby, gdyby tak było, na pewno bym ją od Ciebie pozdrowił. Dzięki za miły komentarz!

“Rzemieślnik wśród arytystów”? Oj, Waranie, więcej wiary w siebie, bo tekst jest naprawdę dobry.

Opowieści plemienne opierają się na stereotypach, a Afryka ma zdecydowanie więcej oblicz i miło, że ktoś się pokusił pokazać jedno z nich. Sam miałem coś napisać na ten konkurs, tym bardziej, że niektórych przedstawicieli (w zasadzie powinienem napisać “przedstawicielki”) czarnego lądu udało mi się poznać dość dobrze. Zabrakło jednak czasu. Pozostało mi poczytać teksty konkursowe i popastwić się nad nimi. Nad tym nie będę, bo mi się podobał. :)

Dzięki za komentarze Zygfrydzie i Unfallu. Z każdym wiary przybywa. Jeśli kolejne próby spotkają się z równie ciepłym przyjęciem, to nabiorę tyle, że w przyszłości pozostanie mi tylko kokietowanie ;)

Mocne, obrazowe, twarde jak koszmarny sen. Masz ostry pisarski pazur. Przeczytałam z prawdziwą przyjemnością, choć i lekkim poczuciem ambiwalencji – a może mu się ta klątwa należała?

“czarnego hebanu“ – jak dla mnie to masło maślane

 

“Może dla Ciebie?“ – ciebie małą literą

 

Interesujące, czytało się dobrze. Chociaż nie podoba mi się to, że kot jest zły ; P

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Szara, coś może być na rzeczy. Zanim limit znaków sprowadził mnie na ziemię – kiedy miałem wizję bardziej złożonej fabuły i większego skupienia się na kreowaniu postaci – bohater miał być dosyć antypatycznym typem.

Świetnie, że czytałaś z przyjemnością.

 

Joseheim, cieszę się, że dobrze się czytało. A kot, bo ja wiem czy zły?

Swoją drogą, znasz powieść Tada Williamsa Pieśń Łowcy? Jako wielbicielka kotów chyba nie powinnaś jej przepuścić.

 

Ciebie już poprawiłem. Cholerny nawyk od pisania maili, nie wiem jak to zwalczyć.

Co do hebanu, to może mieć różne barwy, dlatego zdecydowałem się na doprecyzowanie. Faktycznie, często hebanowy traktuje się jako synonim czarnego, więc może nie ma co się na siłę bawić w aptekarską precyzję. Spojrzę na to zdanie jeszcze kilka razy i zdecyduję.

lubię zabawę w mysz w pułapce.

Obudziłem się w fotelu autokaru

Wiem, że to w sumie nie jest błąd, ale od tych wszystkich ‘w’ język myśli mi się lekko zaplątał ;)

A ogólnie bardzo fajne opowiadanko. Tylko zakończenie wydawało mi się ucięte – kwestia limitu? 

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Taak. Niestety zabrakło mi wyczucia i musiałem mocno zubożyć pierwotną koncepcję.

Afaktycznie jakby za dużo. Słuszna rada, dziękuję! Tylko muszę pogłówkować co z tym zrobić, bo ostatniego się nie obejdzie, a wcześniejszych też mi szkoda ;)

Pieśń Łowcy… hm… (sprawdza).

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Jest całkowicie poświęcona kotom. Ma dwa oblicza, z których jedno pasowało mi dużo bardziej niż drugie, ale na pewno warta przeczytania.

Sympatyczne opowiadanko, w szczególności podoba mi się puenta.

I po co to było?

Dziękuję. Fajnie, że zwróciłeś na nią uwagę, bo długo biłem  się z myślami, czy powinna się tam znaleźć. 

Wskazanie, że bohater ma już podobne doświadczenia, w pewne sposób je akceptuje i nawet pożąda, dodaje opowiadanku podróżniczego uroku. 

I po co to było?

Bardzo mi się podoba taki “zmysłowy” sposób pisania, dzięki któremu podczas czytania naprawdę można poczuć piasek w ustach. Krótki dialog z “typowym afrykańskim handlarzem” bezbłędny. Ogólnie rzecz biorąc, podobało mi się ;-)

Trochę nagle się skończyło. No i bohater przeżył. Jak mogłeś do tego dopuścić? ; )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Wystarczy, że Jose podpadłem za złego kota. Nie byłoby dobrze mieć przeciwko sobie cały kontynent – za złą Afrykę ;)

Waranie, pokazałeś mi bazar pełen woni, barw i egzotycznych smaków, a przy okazji pozwoliłeś przeżyć niecodzienną przygodę. ;)

Szkoda tylko, że nie dowiedziałam się, jakież to dziwne moce były zaklęte w hebanowej bransolecie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka