- Opowiadanie: Gris - Tożsamość

Tożsamość

Długie opowiadanie, które poprawiałem nieliczoną ilość razy, jednak mam świadomość, iż nadal nie jest idealne. Mam również nadzieję, że czytelnikom NF uda się przebrnąć przez ten blok gawędziarskiego tekstu, bez uczucia znużenia.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Tożsamość

Ranek.

 

Obudził go plusk błota, szarpnięcie i ochrypły krzyk jakiegoś mężczyzny. Wyrwany ze snu nie wiedział co się z nim dzieje, ani gdzie jest. Z tyłu głowy pulsował mu tępy ból. Otwierając oczy przekonał się, że powieki ma ciężkie i opuchnięte. Po chwili zrozumiał, że boli go nie tylko głowa, lecz całe ciało. Z trudem podniósł dłonie. Zauważył, że palce lewej ręki – serdeczny i środkowy są nienaturalnie wygięte w prawo. Lekko rozwarte oczy otarł z zakrzepłej krwi i podniósł ramiona wyżej aby przekonać się, czy wszystko z nimi w porządku. Były całe, lecz przy tej czynności ukłuł go rwący impuls w okolicach łopatek. Chciał zakląć pod nosem, ale próba ruchu dygocącą szczęką pozbawioną kilku zębów i lekko przegryzionym językiem skończyła się niepowodzeniem. Odgarnął jasnobrązowe, posklejane krwią i potem włosy. Nos miał złamany. Czuł posokę w nozdrzach. Dotknął policzków. Po prawej stronie miał całkiem sporą, ropiejącą ranę.

Jego ciało było w tamtej chwili zasłoniętym mgłą, obszarem fizycznego cierpienia, który powoli i z wysiłkiem odkrywał. Był osobliwym poszukiwaczem, nie chcącym odnaleźć niczego więcej, lecz z trwogą kolejne części jego sylwetki odsłaniały przed nim przytępione przez sen dolegliwości.

– Na co się gapisz, szeregowy?! – usłyszał nagle wrzask jakiegoś mężczyzny. Nie minęły dwa uderzenia serca, a rozpoznał, że to ten sam ochrypły głos, który usłyszał przy przebudzeniu.

– Z konia! I pchać ten pieprzony kurwi wózek! Sam się z błota nie wygramoli! – usłyszał dalszy ciąg wypowiedzi.

– Tak jest! – padło w odzewie. Drugi z głosów był bardziej melodyjny i nieco skrzekliwy. Niechybnie należał do młodego chłopaka.

Poobijany mężczyzna może i znalazłby w sobie siłę do poruszenia szyi, tak aby spojrzeć na zaistniałą sytuację, lecz instynkt samozachowawczy nakazał mu nie wystawiać mięśni na kolejną próbę.

Po chwili poczuł pchanie i uświadomił sobie, że dotyka obolałymi plecami krat. Spojrzał przed siebie, wyrywając się z mimowolnej kontemplacji bólu. Jego oczom ukazała się długa na jakieś trzy metry klatka, w której był zamknięty z dwoma innymi mężczyznami.

Początkowo czuł się zaskoczony. Przez kilka ostatnich chwil całym jego światem były obolałe mięśnie i kości oraz dźwiękowe impulsy, które chwytał mimowolnie.

Oczy nieco przestały go piec, nie odczuwał już każdego ruchu gałek ocznych. Stwierdził w myślach, że pierwotne odrętwienie powiek i zamglony wzrok były częściowo winą zbyt długiego snu. Nie pamiętał jednak aby zasypiał. Nie wiedział jak się tu znalazł. Czuł się jakby jego życie zaczęło się z chwilą podniesienia powiek. Co tu robi? Kim jest?

– Obudziłeś się – zabrzmiał spokojny, można by rzec serdeczny głos mężczyzny siedzącego po prawej stronie. – Zaczynałem się martwić, że obili cię za mocno i nie dotrwasz do ranka – dodał początkowo zmartwionym głosem, który przeszedł jednak w radosny. – Nic bardziej mylnego. Musisz mieć silny organizm. To dobrze wróży – nie przestawał mówić. – Widziałem jak cię bili. Cholerne zwierzęta.

Mężczyzna słuchał rozmówcy. Był nim umięśniony, lecz nieco wychudzony blondyn, o skórze brudnej od kurzu i wyschniętego błota. Jego długie do ramion włosy posklejały się od potu. Miał dojrzałą, lecz jeszcze nie starą, może trzydziestoletnią, pociągłą twarz i kwadratową, potężną szczękę. Szare, zmęczone oczy przewiercały na wylot. W klatce trudno było określić wzrost, gdyż każdy w środku musiał siedzieć z powodu niskiego sklepienia.

Zza krat dobiegały zaś ciągłe polecenia, wykrzykiwane niesłabnącym, znajomym głosem.

– Pchajcie, błazny! Nie zamierzam spędzić tu całego dnia!

– Kapitan. Sir Rolf, herbu Dwa Topory z Granicy – oznajmił rozmówca pokiereszowanemu mężczyźnie, wskazując ruchem głowy na zbrojnego dosiadającego czarnego konia.

Pobity odruchowo skierował wzrok w tamtą stronę, lecz chwilę potem pożałował czynności, którą wykonał. Potworny ból przeszył jego kark.

Nieznajomy więzień, jakby zauważył co zabolało towarzysza niedoli.

– Kark? – zapytał. – Chcieli ci go złamać, ale w ostatniej chwili wytłumaczyłem im, że sędzia nie będzie zadowolony z trupa, tak bardzo jak z żywego. Za to co ci zrobili, powinni zawisnąć – dodał, a w jego głosie dało się odczuć pogardę. – Nie można bić więźnia, to żołnierska zasada. Jak widać te kundle za nic mają to wszystko co powinno być ich kodeksem. Nawet jeśli są ino najemnymi strażnikami – nie mieli prawa. Widzę jednak, że teraz jest ono warte tyle co błoto, w którym grzęźnie wóz – ostatnie zdanie wypowiedział ze zrezygnowaniem.

Koła, pod naporem czterech pchających strażników, lekko ruszyły do przodu.

– Za co cię tak urządzili? – spytał mężczyzna. – Musiałeś im nieźle zajść za skórę. Kim jesteś?

Pobity po raz kolejny przekonał się, że ma w głowie pustkę. Nie pamiętał nic. Przełknął ślinę aby odpowiedzieć, lecz niewielki ból przy tak prostej czynności, zwiastował dużo większy, w przypadku, gdyby chciał wykrztusić z siebie jakieś słowo. Wzruszył więc nieznacznie ramionami, jednak i to sprawiło mu cierpienie.

– Tak więc?

Mężczyzna nie zaryzykował kolejnego ruchu.

– Nie chcesz powiedzieć. Niech ci będzie. Póki co – kiwnął głową blondyn. – Kapitan mówił o tobie wielorako. Najczęściej „chędożony knur” i „cuchnący śmieć”, ale zwraca się tak do każdego, więc to nieistotne. Raz wychwyciłem z jego ust jakieś północno brzmiące imię: „Mer’Wer”, czy Met’Wer”. Jak mniemam to jedno z nich? Wszystkie brzmią tak podobnie.

„Mert’Ewer” – rozległo się nagle pod czaszką pobitego. Poczuł jakby to jedno słowo oczyściło gruzowisko w głowie, którym można było określić stan jego pamięci w tamtej chwili. Poczuł, że może swobodne zebrać myśli.

Rozmówca najwidoczniej zauważył zmianę na pokiereszowanej twarzy współwięźnia.  

– Brzmi znajomo? – spytał blondyn, prawie że stwierdzając.

Okaleczony, w zamyśleniu, przez chwilę wpatrywał się przed siebie. Widział dwóch strażników siedzących na przedzie wozu. Jeden z nich na pewno trzymał wodze dwóch koni ciągnących furgon.

– Nie odpowiadaj – powiedział umięśniony blondyn. – Wiele potrafię wyczytać z twej twarzy. Zapewne minie jeszcze trochę czasu zanim będziesz mógł normalnie otworzyć usta i porozmawiać – oznajmił. – Póki co zaś będzie nam musiał wystarczyć mój monolog – dodał, a w kąciku jego ust pojawił się lekki uśmiech. – Tak więc, Mer’Werze, lub Met’Werze…

Mert’Ewerze – pomyślał poturbowany.

– Miło mi cię poznać. Szkoda, że dzieje się to w takich okolicznościach, lecz żaden z nas nie ma na to wpływu, nieprawdaż? – ciągnął. – Ah, nie próbuj odpowiadać – uśmiechnął się z litością na twarzy.

Wozem nagle szarpnęło. Koła zaczęły się toczyć. Z tyłu, z ust strażników dało się słyszeć westchnienia ulgi przeplatane mamrotanymi pod nosem przekleństwami.

– No w końcu, do cholery! Może nie jesteście aż tacy bezużyteczni jak sądziłem! – wrzeszczał ochrypły kapitan Rolf, z wysokości swego czarnego rumaka. Podpiersień i podogonie konia były wykonane z metalowych, ozdobnych pierścieni. Czerwony czaprak włożony pod siodło okrywał niemalże cały grzbiet i boki zwierzęcia.

Mert’Ewer kątem oka zauważył, że tak bogaty rząd ma jedynie kapitan. Konie jego ludzi były pozbawione ozdób, a czapraki swym rozmiarem i nasyceniem czerwieni znacznie ustępowały kapitańskiemu. Więzień naliczył dziesięciu zbrojnych nie licząc kapitana. Dwóch na wozie, czterech jeźdźców po bokach – dwóch po każdej ze stron i kolejnych czterech pchających właśnie wóz.

Koń kapitana pasował do jeźdźca. Zarówno zwierzę jak i zbrojny byli potężni i dobrze zbudowani. Na czole rumaka zaś widniał ten sam herb co na tarczy i płaszczu ochrypłego zbrojnego – złote skrzyżowane topory na czerwonym tle.

Pokiereszowany mężczyzna czuł, że powinien znać ów symbol, lecz nie potrafił odnaleźć żadnych wspomnień z nim związanych.

Kapitan noszący hełm z krótkim końskim ogonem w rodowej barwie wyglądałby srogo nawet bez naburmuszonej miny nieznikającej z jego kwadratowej twarzy. Miał na karku jakieś pięćdziesiąt lat. Jego wysokie, jeździeckie buty, spodnie ze skóry wzmacniane metalowymi płytkami i czerwona peleryna były zbryzgane błotem.

W chwili, gdy Mert’Ewer zerknął na kapitana, ten złapał za duży, szeroki nos, przypominający kartofel i smarknął w grząskie błoto, po którym ciężki rumak ledwo stąpał.

Poturbowany więzień zastanawiał się jak wygląda jego własny nos. Wnioskując z bólu i czerwonej skrzepliny, którą chwytał oczyma na jego czubku, prezentował się nie najlepiej. W tamtej chwili przeszył go nagły dreszcz. Zrozumiał, że nie wie nawet jak sam wygląda. Pamiętał przedmioty takie jak szklane lustro, czy wypolerowane talerze. Wiedział, że zapewne nie raz się w nich przyglądał. Nie był jednak w stanie odszukać pamięcią wizerunku, który przedstawiały. Ta świadomość nagle napełniła go jeszcze większym strachem.

– Matoły z Przeprawy! – krzyknął kapitan. – Mieli wybrukować tę pieprzoną drogę już dwa lata temu. I co? I gówno! Dosłownie! – dodał patrząc na mieszaninę rozmokłej ziemi, zbutwiałego drewna, gnijących liści i zwierzęcych ekskrementów służących za podłoże.

Mert’Ewer zwrócił wzrok w kierunku blondyna, z którym dzielił klatkę.

– Przeprawa, tak. Jedziemy tam. A raczej przejeżdżamy. Sędzia rezyduje nieco dalej w Drewnianym Forcie.

Obita twarz mężczyzny ukazywała jednak tylko niewiedzę.

– Nie jesteś stąd? – spytał współwięzień. – Nieważne. Będziemy mieli jeszcze czas na rozmowę. Ale.. Gdzie moje maniery? Jestem Gerol. Ten śpiący druh to Naik – wskazał głową na drugiego mężczyznę, skulonego naprzeciwko, o którym Mert’Ewer zapomniał. – Jest ranny. Nieskatowany jak ty, ale z głęboką raną od miecza. Z tego co mówił kapitan – zdezerterował z armii walczącej w górach. Złapali go i wiozą tam gdzie nas. Jeśli wierzyć plotkom, to sporo dezerterów ukrywa się teraz po lasach. Niektórzy chcą wrócić do domu, inni wybierają życie banity. Tym, którym nie powiedzie się to pierwsze, i tak kończą robiąc to drugie. Szaleństwo, powiadam – kończąc pokręcił głową.

Mert’Ewer spojrzał na śpiącego Naika. Nie był tak umięśniony jak Gerol i z pewnością bardziej wygłodzony. Wyglądał na jakieś dwadzieścia kilka lat. Miał krótką, kruczoczarną czuprynę i bladą cerę prześwitującą przez warstwę brudu.

Obity mężczyzna zwrócił w końcu uwagę na ubrania. Wszyscy trzej odziani byli w lniane koszule i spodnie pokryte zaschniętym błotem.

– Nie podam Ci dłoni, wybacz – rzekł uśmiechając się Gerol.

Mert’Ewer dopiero teraz zwrócił uwagę na ręce umięśnionego blondyna. Miał je złożone tak aby powstało z nich naczynie. W środku zaś trzymał wodę.

– Deszczówka. Łapię ją przez kraty od czasu do czasu. Skurwiele nie dają nam nawet wody. Przy tych manewrach z wozem nieco się wylało, ale wolałem dać ci mniej, niż sam wypić. Pewnie jesteś spragniony?

Obolały mężczyzna potaknął nieznacznie, tak aby znów nie poczuć niepotrzebnego bólu.

Gerol wykonał powolny, lecz zgrabny ruch w kierunku współwięźnia. Podniósł złożone dłonie do góry, a Mert’Ewer lekko uniósł szyję i rozchylił wargi. Smak krwi sączącej się z nadgryzionego języka ustąpił miłemu uczuciu zaspokajanego pragnienia.

– Nazbieram więcej, niech tylko zacznie padać – powiedział Gerol starając się nie uronić ani kropli. – Nie powinniśmy długo czekać. Tu często pada o tej porze roku.

Był przełom lata i jesieni. Drzewa oraz krzewy po obu stronach błotnistego traktu pozbywały się już liści. Mert’Ewer po raz kolejny złapał się na tym, że nie zauważył czegoś od razu. Był na to zbyt zagubiony. Do momentu kiedy Gerol nie wspomniał o porze roku było mu obojętne czy mają zimę, czy lato. Nie skupiał się na aurze. Po chwili tak naprawdę dotarło do niego, że jest poranek, a nie wieczór. Chciał uderzyć się w czoło, lecz nie zrobił tego z wiadomego powodu. Przez chwilę zastanawiał się, co mu się stało. Czemu tak się zachowywał? Czy jego umysł zawsze tak reagował? Nie pamiętał. Czuł wzmagający dyskomfort psychiczny wynikający z bezradności i niewiedzy w podstawowych kwestiach. Przez moment nawet dumał nad tym, czy język który słyszał dookoła i rozumiał, to ten sam, w którym myśli.

Wóz najechał na kłodę. Woźnica szarpnął wodze i zaklął siarczyście. Mert’Ewer uderzył głową o kraty za nim. Z jego ust wydobył się urwany, przytłumiony jęk bólu. Delikatnie, z należytym spokojem dotknął dłonią potylicy. Ostre ukłucie jednak zmusiło go do wycofania ręki. Na palcach miał świeżą posokę o niezbyt przyjemnym zapachu. Wiedział, że to nienajlepszy omen.

W umyśle pojawił mu się przebłysk. Pamięć o bólu. Szybkie uderzenie tępym przedmiotem. Kapitan. Mert’Ewer spojrzał na dowódcę dziesięcioosobowego oddziału. Przy jego pasie oprócz miecza dumnie zwisała drewniana pałka, z profilowaną rękojeścią, pomalowaną złotą farbą. Nie rozpoznawał przedmiotu, lecz był całkowicie pewien, że to nią kapitan uderzył go w potylicę.

– Nie najlepiej to wygląda – oznajmił Gerol patrząc na brudną krew na palcach współwięźnia. – W Przeprawie mają zielarkę. Jest taka w każdej większej faktorii. Powinna się zająć tobą i Naikiem. Jeśli nie zawiozą was do niej możecie pomrzeć w drodze. Nie jest to paradoksalnie zły fakt. Kapitan zechce abyśmy dojechali do Drewnianego Fortu żywi, co by mógł się nami zająć sędzia – powiedziawszy to przetarł dłońmi twarz. – Nie jestem pewien, ale dziennie pokonujemy jakieś dwadzieścia kilometrów. Dwa dni temu wyruszyliśmy z Posterunku Haralda. O ile dobrze pamiętam, to do Przeprawy powinniśmy dotrzeć jutro nad ranem. Wytrzymacie.

Mert’Ewer kiwnął głową. Rozruszana szyja nie bolała już tak bardzo jak uprzednio. Zapadła chwilowa cisza. Miarowy plusk wody i błota rozjeżdżanego przez koła wozu działał niemalże hipnotycznie. Pokiereszowany Mert’Ewer spojrzał jeszcze raz na swoje dłonie i ramiona. Potem na nogi i klatkę piersiową. Stwierdził, że jest podobnej postury co Gerol. Mimo, iż był w tamtej chwili głodny, to nie stwierdził, że wygląda na wygłodzonego tak jak umięśniony blondyn, a co dopiero śpiący Naik.

– Zdezerterował po bitwie – zaczął Gerol wskazując dłonią na zwiniętego w kłębek mężczyznę. – Nasi wygrali. Trudno ostatnio o taką rzadkość. Naik zabrał co mógł i zbiegł z obozu wojsk nocą. Kiedy nie śpi, cały czas opowiada o tym jak było na froncie. Ponoć codziennie dyla daje kilku żołnierzy. Liczą na to, że w zimie nikt nie będzie ich szukał i uda się im dotrzeć do domu zanim nastaną pierwsze śniegi – mówił spokojnie. – Ponoć Tamesańczycy powołali do życia specjalny oddział ścigający dezerterów. Dzięki nim sędzia ma co robić. Nie wiem co spotka biednego Naika. Mogę się tylko domyślać – dodał ze zrezygnowaniem. – Chciał tylko wrócić do żony i dziecka, którego nigdy jeszcze nie widział. Szaleństwo, powiadam. Szaleństwo, Mer’Werze.

„Mert’Ewer” – chciał poprawić rozmówca lecz nadgryziony język zabolał go straszliwie, tak że zamiast zamierzonego słowa wydał jedynie nieskładny jęk.

– Tłukli cię w szczękę tak jak rozbija się orzechy. Nic dziwnego, że nie możesz mówić – oznajmił Gerol potakując.

– Rozmowne skurwiele, nie inaczej! – warknął nagle kapitan w kierunku klatki na wozie. – Kłapiecie gębami jak przekupy na targu. Człowiek się skupić nie może, ino jakieś szmery słyszy. Mordy w podłogę i cicho siedzieć!

– Kapitan jak zawsze w humorze – odrzekł Gerol odgarniając z twarzy przetłuszczone, blond włosy.

Mert’Ewer stwierdził w myślach, że to niezbyt rozsądnie wykazywać się taką postawą w stosunku do człowieka jakim był kapitan. Tych kilka minut, które minęły od pobudki zdążyły go o tym przekonać. A może to jego podświadomość, podpowiadała mu fakty z pamięci, którą utracił?

– O! Ten najbardziej wygadany, jak zwykle pragnie mnie rozbawić. Krotochwile by pierdolił co chwila i gęba mu się nie zamyka – odpowiedział w kierunku Gerola, sir Rolf z Granicy.

– Wszystko dla pana kapitana – skwitował blondyn kłaniając się lekko. W kąciku jego ust dało się zauważyć szyderstwo.

Odziany na czarno-czerwono zbrojny splunął pod wóz, po czym wykrzywił twarz okazując jak bardzo gardzi więźniami. Chwilę potem spiął konia i wyjechał na szczyt kolumny, bryzgając błotem spod kopyt na wszystkie strony.

– Uroczy, nieprawdaż? – zwrócił się Gerol w kierunku Mert’Ewera.

Ten starał się uśmiechnąć, jednak wolał nawet nie myśleć jak w jego obecnym stanie mogłaby wyglądać ta próba.

– Powiesz mi w końcu kim jesteś? – spytał umięśniony blondyn. – Mogę zadawać pytania. Jeśli boli cię szyja, możesz jedynie mrugać. Raz na tak i dwa razy na nie.

Mert’Ewer wzruszył ramionami. Nie miał nic do przekazania. To jemu należało wszystko przekazać. Ta myśl nadal mu ciążyła. Przypomniał sobie swoje imię. Pamiętał pałkę, którą kapitan zranił go w głowę. Pragną otrzymać więcej skrawków informacji, które być może mogłyby pozwolić mu utkać z nich szerszy obraz sytuacji i jego samego.

– Na początek… „Mer’Wer”, czy Met’Wer”? To pierwsze?

Mrugnął dwa razy.

– Drugie więc?

Powtórzył mrugnięcia.

– Na boga. Więc jak?

Mert’Ewer uniósł dłoń na wysokość klatki piersiowej, poziomo do podłogi i zaczął skręcać to w jedną, to w drugą stronę.

– Mniej więcej? – spytał Gerol. – Rozumiem – potrząsnął głową. – Nie znam się na północnych imionach. Nie jesteś stąd? Nie z Tamesy? Pochodzisz z Datkry?

Rozmówca wzruszył ramionami.

– Powiedz mi – nalegał blondyn.

Mert’Ewer westchnął przeciągle. Poczuł złamane żebra. Natychmiast niemalże uniósł dłoń do skroni i postukał się w nią palcem, po czym pokręcił głową patrząc na Gerola.

Ten wybałuszył z niedowierzaniem oczy.

– Nie-nie pamiętasz? Naprawdę?

Mert’Ewer zamknął powieki i otworzył je. Uczucie bycia pewnym swej niewiedzy nawet go nieco ucieszyło. Była to jedna z niewielu rzeczy, których był w tamtej chwili tak naprawdę pewien.

– O bracie. Nieźle cię urządzili. Dostałeś w głowę o kilka razy za dużo. To pewnie wynik szoku, jak to mówią łapiduchy… Tak. Zielarka zapewne coś na to poradzi. Nie martw się.

Mert’Ewer zamknął spuchnięte powieki i kiwnął głową. Otworzywszy oczy spojrzał w górę. Silny podmuch wiatru zerwał z drzew kilkadziesiąt liści, które spadły do klatki. Czerwień, brąz, żółć, zgniła zieleń. W głowie pojawił mu się kolejny przebłysk. Wysoka postać, w falującej czarno-fioletowej szacie. Kula magicznej energii brnąca w jego kierunku równolegle do ziemi. Wzbijające się z podłoża liście. Uderzenie. Ból. Trzask łamanych żeber i potworne kłucie w okolicach mostka. Uderzenie o bruk. Syk strzał nad jego głową. Ciemność.

– Coś się stało? Co zobaczyłeś? – pytał Gerol patrząc to na Mert’Ewera, to na spadające liście.  

Ten jedynie machnął oszczędnie głową.

– Wyglądałeś przez chwilę jakbyś był w jakimś transie.

Rozmówca spojrzał w podłogę, którą również stanowiły kraty. Gdy podniósł wzrok od razu skierował go w korony drzew, a potem niżej. Spostrzegł, że wjechali w niewielki wąwóz. Przed oczyma mignął mu jakiś ciemny punkt. Chwilę potem ujrzał coś jakby mężczyznę w czarnym płaszczu stojącego w najwyższym punkcie wąwozu. Zamknął oczy, a gdy je otworzył widziadła już nie było. Stwierdził w myślach, że to przywidzenie. W jego stanie nikogo by to nie zdziwiło.

– Dojechaliśmy? – rozbrzmiał nagle słaby głos, swoją barwą sugerujący, że jego właścicielem jest młoda osoba.

– Naik! Obudziłeś się – odpowiedział Gerol.

– Na to wygląda – odrzekł równie słabym tonem co poprzednio.

– Teraz ty tu robisz za śpiącą królewnę – oznajmił wskazując na Mert’Ewera.

Naik powoli usiadł, po czym spojrzał na wskazanego mężczyznę.

– Witam.

Mert’Ewer kiwnął powoli głową.

– Nie mówi. Jeszcze – wytłumaczył Gerol spoglądając na lekko dygocącą szczękę współwięźnia.

– Jak to? – spytał Naik gładząc czarne włosy.

Mert’Ewer zbliżył bok dłoni i lekko wsadził ją pomiędzy wargi. Po chwili pokazał dezerterowi ciemną krew w miejscu, w którym przed chwilą dotknął ust.

– Wystarczy – rzekł Naik kiwając głową ze współczuciem.

– Jak twoja rana? – wtrącił Gerol wskazując na bandaż w około klatki piersiowej Naika.

– Przeżyję. O ile zajmie się mną ta zielarka o której mówiłeś. Poza tym… cholernie boli.

– Zajmie się. Rolf chce nas pomęczyć, ale nie zamęczyć. Dezerter jest wart więcej żywy, niż martwy – odrzekł uśmiechając się.

– Dezerter, tak – potaknął Naik z wisielczym wzrokiem. – A ten tutaj to kto?

– To skomplikowana sprawa – odrzekł blondyn ponownie spoglądając na Mert’Ewera. – Nie pamięta zbyt wiele z tego, co działo się przed pobiciem.

– I nie mówi – stwierdził Naik.

– Dokładnie.

– Dezerter, człowiek – niewiadoma i polityczny niegodziwiec. To ci trio – powiedział Naik wybałuszając przez chwilę oczy.

Mert’Ewer spojrzał na Gerola. Określenie „polityczny niegodziwiec” zaintrygowało go. Sam nie potrafił powiedzieć czemu. W pamięci nie miał ani mapy politycznej, ani państw na niej. Nie wiedział kto rządził ani co dzieje się na świecie, którego również nie znał. Przewina umięśnionego blondyna jednak wzbudziła w nim ciekawość. Mruknął kiwając głową w kierunku Gerola.

– Ah, szkoda gadać – odpowiedział więzień machnąwszy ręką. – Władzy nie podobało się moje zdanie. Nie wiem na czyje nieszczęście… ja nie zamierzałem przestać go wygłaszać. I oto jestem. Do usług – ostatnie zdanie wypowiedział skłaniając się komicznie.

Zaczął padać deszcz. Wszyscy trzej wysunęli złożone dłonie za kraty aby nałapać nieco deszczówki. Naik odczekiwał chwilę, a potem łapczywie zlizywał płyn z dłoni. Gerol i Mert’Ewer byli nieco bardziej okrzesani.

Kolumna jeźdźców i furmanka w jej centrum posuwały się do przodu…

 

*****

 

Ranek następnego dnia.

 

– Wstawajcie! Jesteśmy! – usłyszał Mert’Ewer wybudzając się. Na prawym przedramieniu poczuł lekkie telepanie. Odruchowo złapał za dotykającą go dłoń. Otworzył oczy, które wczorajszego wieczoru przemył deszczówką. Z radością przekonał się, że powieki nie są tak opuchnięte jak wtedy kiedy kładł się spać, nie mówiąc już o poprzednim poranku. Mógł swobodnie myśleć. Ból nie tłumił innych bodźców. Przed oczyma zobaczył Gerola patrzącego to na niego, to na Naika.

– Przeprawa. W końcu – westchnął blondyn patrząc na szare kamienne mury porośnięte bluszczem i mchem. Były wysokie na jakieś cztery metry. Sprawiały wrażenie, takich, które wytrzymały już niejedną zimę, a może i napór wrogich oddziałów. Pośrodku muru umieszczono sporą, drewnianą bramę, gęsto wzmacnianą metalowymi okuciami. Jej szerokość pozwalała na to aby na raz zmieścił się tam wóz i po jednym jeźdźcu z obu stron.

Za niewysokimi blankami krzątali się mężczyźni. Dopiero po przejechaniu przez wrota i spojrzeniu na mury z drugiej strony dało się rozpoznać na nich żołnierzy i strażników miejskich. Całe mnóstwo. Jeden z mężczyzn był ubrany po cywilnemu. Oglądał mury i notował coś na kartce papieru.

– Niechybnie kamieniarz-inżynier – stwierdził Gerol. – Ciekawe co zmusiło starego wójta Bernarda z Przeprawy do zajęcia się inspekcją tych starych fortyfikacji. Żołnierzy też jakby więcej niż wtedy kiedy byłem tu po raz ostatni – dodał patrząc dookoła.

– Ja gdy byłem tu po raz ostatni, miałem więcej w żołądku, to pewne – odpowiedział skwaszony Naik.

– Niebawem, przyjacielu. Wytrzymaj – uspokoił go Gerol.  

Zerkali na wszystkich, a wszyscy na nich. Po chwili patrzenia i uświadomienia sobie, że to tylko kolejny transport więźniów, mieszkańcy faktorii wracali do własnych zajęć. Ruch na ulicy i rynku, który zaczynał się zaraz po wjechaniu za bramę, był naprawdę spory.

Mert’Ewer czuł jakby po raz pierwszy widział tylu ludzi na raz. Może i była to prawda. Nie mógł stwierdzić. Nagle spojrzał w bok. Przetarł oczy i ujrzał mężczyznę w czarnym płaszczu. Tego samego, który jak sądził, przywidział mu się w lesie. Tym razem postać pozostała w jego polu widzenia chwilę dłużej, po czym zniknęła w tłumie. Wtedy Mert’Ewer nie miał wątpliwości. Ciemna postać nie była marą zmęczonego umysłu.

Z szynku nieopodal drogi na wóz zerkała grupa wojowników w porządnych, metalowych pancerzach, spod których widać było kolczugi. Na napierśnikach mieli tuniki bez rękawów z bogato wyszytym herbem – czteropalczastą łapą jakiegoś drapieżnego zwierzęcia w kolorze złotym, na ciemno-pomarańczowym tle. Jeden z mężczyzn powiedział coś do drugiego, po czym obaj zerknęli ewidentnie na Gerola. Blondyn wychwycił ich spojrzenie i uśmiechnął się nieznacznie.

Od bramy, przez rynek i dalej prowadziły dwie drogi. Kolumna jeźdźców w czerwonych pelerynach prowadzona przez kapitana wybrała drogę w prawo. Zarówno kamienne, jak i te drewniane domy wyglądały podobnie jak mury miejscowości. Porośnięte były gęsto mchem i różnoraką roślinnością.

Mert’Ewer nie wiedział na co patrzeć. Wszystko wydawało mu się nowe i wyjątkowe.

– Posiłki z głębi kraju zawsze przemaszerowują przez Przeprawę – zaczął Naik. – Armia uzupełnia tu zapasy i idzie dalej do Granicy, skąd rozprasza się na mniejsze posterunki graniczne. Nie mogą mieć tu zatrudnionych więcej niż pięćdziesięciu strażników. Na rynku było co najmniej stu zbrojnych. Dodajmy do tego tych, którzy są rozrzuceni po miasteczku. Jest ich za dużo. Coś się szykuje – oznajmił wbijając wzrok w kraty.

– Chcesz się popisać wiedzą zdobytą podczas służby, czy zmierzasz do czegoś konkretnego? – spytał prześmiewczo Gerol.

– Zmierzam do tego, że wojsko nie siedziałoby tutaj bez powodu. Murów nie sprawdzano by również gdyby coś się nie szykowało. Większa ilość kupujących również nie mogła umknąć uwadze. Tak jakby robili zapasy.

– Na bogów! Chcesz powiedzieć, że front przesunie się aż tutaj? Cztery dni drogi od granicy z Datkrą?

– Mam nadzieję, że nie, ale fakty mówią same za siebie.

– Raczej domysły i pobieżne obserwacje – skontrował Gerol.

– Jak uważasz, panie „polityczny”.

– Tak uważam, panie dezerterze.

– Chrzań się! – krzyknął Naik. Jego piwne oczy błysnęły gniewem.

– Nasz żołnierzyk się obruszył – dało się usłyszeć niespodziewanie zza krat.

Mert’Ewer bez kłopotu rozpoznał ochrypły głos kapitana. Sir Rolf z Granicy, zrównawszy się z wozem, złowrogo popatrzył swymi brązowymi oczyma na więźniów.  

– Chętnie dałbym wam tu zdechnąć, parszywce – zaczął. – Na wasze szczęście jednak, sędzia płaci za dostarczenie takich śmieci jak wy żywych. Niekoniecznie zdrowych, ale jeszcze dychających. Dlatego też spotka was nie lada wyróżnienie. Zostaniecie pomacani przez zielarkę. Doprowadzi was do stanu używalności, a wtedy traficie znowu pod moje opiekuńcze skrzydła, skurwiele. Jak na moje rozeznanie, to wszystko niepotrzebny trud. I tak, co do jednego, położycie łeb pod topór, albo zawiśniecie – uśmiechnął się rycerz. – Może nawet kopnie was w dupę zaszczyt i zetną was tym nowym ustrojstwem, co to spada i samo łeb ucina.

Mert’Ewer miał wrażenie, że kapitan chętnie zatarłby ręce z uciechy, gdyby nie trzymał za wodze czarnego rumaka.

– Tak to, pan kapitan podniecająco ujął, że aż nie mogę się doczekać – wtrącił Gerol.

Mert’Ewer zastanawiał się ile jeszcze cynizmu wytrzyma nerwowy sir Rolf.

– Uciąłbym ci ten jęzor i kazał go zeżreć, ale bawi mnie to twoje seplenienie – odrzekł Rolf z paskudnym uśmiechem.

– Kapitan raczy żartować. My „polityczni” mamy doskonałą dykcję. Wszakże jak inaczej moglibyśmy wlewać kłamliwą żółć w uszy prostaczków i namawiać ich do buntu przeciw władzy?

– Zabawne. A teraz zamknij mordę, pomiocie, bo urządzę cię jak tego bandziora – wskazał na Mert’Ewera. Chwilę potem trzasnął pałką o kraty i wrócił na czoło kolumny.

– Bandziora? – spytał Naik.

Gerol jedynie popatrzył z zaciekawieniem.

– Nadal jesteś pewien, że nie możesz mówić? – dodał dezerter.

Mert’Ewer był zmieszany. Nazwano go bandytą, a on nie miał w pamięci nic co mogłoby temu zaprzeczyć, albo potwierdzić.

– Każdy ma swoje tajemnice – wtrącił Gerol. – Nie przeszkadzają mi one póki jedziemy na jednym wózku. A tak się składa, że dosłownie jedziemy. Mimo wszystko… wypadałoby coś powiedzieć.

– Właśnie – zgodził się Naik.

Mert’Ewer popatrzył ze zrezygnowaniem na współwięźniów. Miał już dosyć dawania do zrozumienia, że z jego ust póki co może wydobyć się tylko jęk bólu, lub jakiś nieartykułowany dźwięk przypominający mowę.

Wóz wjechał na całkiem spory plac. Ćwiczyło na nim kilkunastu zbrojnych. Kukły w skórzanych pancerzach stały w szeregu, na lewo od wjazdu. Przy prawie każdej stał wojak okładający słomianego przeciwnika stępionym, ćwiczebnym mieczem, toporem lub buzdyganem. Inni trenowali ze sobą jeden na jednego.

Mert’Ewer patrzył na ćwiczenia z zaciekawieniem. Znał ruchy, które wykonywali wojownicy. Znał i pamiętał zdawałoby się każdy szczegół. Ni stąd ni zowąd w mgnieniu oka w jego głowie pojawiły się takie pojęcia jak, parada, cięcie, piruet, pchnięcie, sztych, czy finta. Mógłby nawet wytknąć błędy niektórym trenującym na placu. Patrząc na ruchy broni czuł się jakby po latach czytał książkę, której uczył się na pamięć w dzieciństwie. Ogarnęła go niewytłumaczalna radość. Podniósł się nieznacznie i wsparł na swych kolanach. Twarz miał przy kracie. Naik z Gerolem spojrzeli po sobie, po czym wzruszyli ramionami.

Z kamiennego, oczyszczonego z mchu i bluszczu budynku wyszedł, niski, stary mężczyzna. Na siwiejącej czuprynie miał, czarną, czworokątną czapkę z ciemnozielonymi naszyciami nasuwającymi na myśl fale. Szata okrywająca ciało była w takich samych kolorach. Na piersi zaś widniał herb w tarczy, przedstawiający rwącą rzekę i most na niej. Pomarszczona twarz i zmęczone, niebieskie oczy sugerowały, że liczył sobie jakieś sześćdziesiąt kilka wiosen.

– Wójt – oznajmił krótko Gerol nie patrząc na współwięźniów tylko na postać w ciemnej szacie. Naik zwrócił wzrok w kierunku postaci. Nawet Mert’Ewer przestał patrzeć na ćwiczących zbrojnych.

– Witajcie, sir Rolfie z Granicy! – rzekł głośno starzec. – Doniesiono nam o waszym przybyciu, jak tylko przekroczyliście bramy.

– Witaj, wójcie Bernardzie – odrzekł ochryple kapitan. Mert’Ewer usłyszał w tym głosie pewną dozę uprzejmości, która mogłaby nawet graniczyć z serdecznością. Nie dane mu było wcześniej doznać tej, niespotykanej nuty w głosie sir Rolfa.

– Mogliście przybyć wcześniej. Wyśmienitego dzika mieliśmy.

– Mogliście utwardzić trakt. Być może wtedy bym zdążył.

– Zaprząta to nam głowę już od dłuższego czasu – potaknął wójt. – Niestety nowe problemy całkowicie wyparły te bieżące. Wejdźcie, kapitanie. Wszystko wam powiemy. Twoi ludzie mogą wieczerzać z nami.

– Moi ludzie mogą zjeść tutaj – sprzeciwił się sir Rolf. Wskazał na drewniany stół stojący tuż obok ćwiczebnych manekinów. – Rozwydrzeni podwładni to zmora każdego kapitana.

Strażnicy pod komendą Rolfa z Granicy nie wyglądali jakby w ogóle przejęli się odpowiedzią swego kapitana. Mert’Ewer stwierdził, że już dawno przywykli do takiego traktowania. 

– Jak uważacie – odrzekł wójt Bernard potakując.

Kapitan zszedł z czarnego konia. Jego obłocone buty dawno nie stąpały po pewnym gruncie, jakim była ubita ziemia dziedzińca przed domem wójta.

– Zdejmijcie pelerynę, kapitanie. Każemy praczkom zająć się tym błotem na niej – zaproponował starzec patrząc na brudną, czerwoną tkaninę zwisającą z pleców rozmówcy.

– Nie trzeba. Gdy wyruszymy, będzie wyglądać tak samo po godzinie na tych drogach – odparł marudnie sir Rolf.

Wójt wyglądał na lekko urażonego, lecz puścił komentarz wojaka mimo uszu.

– Wejdźcie, wejdźcie. Służba już poczęła przygotowania. Wasi ludzie dostaną zaraz strawę na dworze.

– Dziękuję – odrzekł kapitan. Mert’Ewer po raz kolejny zdziwił się uprzejmością swego niedawnego oprawcy. Sir Rolf sprawiał wrażenie człowieka stworzonego do prawienia gróźb, wydawania niecierpiących sprzeciwu rozkazów i rzucania mało wyszukanych przekleństw.

– A kogóż to wieziecie, tak w ogóle? – spytał z zaciekawieniem wójt zbliżając się do kapitańskiego rumaka, lecz pozostając nadal w bezpiecznej odległości od wozu.

– Niegodziwców, plugawych skurwy… – kapitan nie dokończył gdyż kątem oka zauważył kobietę wychodzącą z wójtowego domu.

– Ehh… Rozumiemy – powiedział Bernard, po czym odwrócił się w kierunku kobiety. – A oto i nasza córka – Arlois. Pamiętacie ją, panie, prawda?

– Owszem. Jak mógłbym zapomnieć tak piękną kobietę? – odrzekł Rolf. Na jego twarzy dało się zauważyć rumieniec.

– Oho. Piękna i bestia – wtrącił prześmiewczo Gerol, tak żeby tylko współwięźniowie mogli go dosłyszeć.

Sir Rolf co prawda nie wychwycił co więzień powiedział, jednak jego ton mówił mu dostatecznie dużo. Przez sekundę popatrzył z gniewem na blondyna za kratami, lecz w mgnieniu oka zwrócił się z powrotem w kierunku córki wójta. Zdjął hełm, miotając czerwonymi końskimi ogonami na jego czubku. Miał krótkie, szpakowate włosy, których nie było widać pod nakryciem głowy.

– Panno Arlois – pokłonił się.

– Sir Rolfie – odpowiedziała subtelnym, acz zdecydowanym głosem. Wyglądała na nie więcej niż osiemnaście lat. Dygnąwszy, podeszła do wozu z więźniami. Jej biało-zielona suknia z brązowymi falbanami na ramionach falowała okazale. Spojrzała na każdego z uwięzionych mężczyzn. Mert’Ewer nie wiedział co sądzić o wejrzeniu jej brązowych oczu, które spoczęły na nim przez chwilę. Nagle kobieta odwróciła gwałtownie głowę zarzucając kasztanowymi włosami do ramion. Była całkiem ładna. Pięknością nazwać jej nie można było, lecz wygrywała prezencją z większością okolicznych kobiet.

– Jak zwykle dajesz upust swojej agresji, kapitanie – zaczęła. – Ten tutaj – wskazała na Mert’Ewera – wygląda jak zbite jabłko. Nie chcę nawet wyobrażać sobie jego wyglądu sprzed kilku dni.

– To bandyta, pani – wytłumaczył kapitan starając się nie zabrzmieć zuchwale. – Bardzo groźny. Znany jest jako Mert’Ewer z Czarnego Lasu.

– Z Czarnego Lasu? – wójt wybałuszył oczy ze zdumienia.

– Wygląda na to, że jesteś sławny – szepnął Gerol z cynizmem na facjacie. Naik jedynie popatrzył na obitego współwięźnia.

– Musieliśmy go obezwładnić i odebrać wolę walki – rzekł kapitan w kierunku kobiety.

– Tłukąc niemalże na śmierć? – spytała ze złością w głosie.

Sir Rolf chrząknął.

– Zaszedł nam za skórę – odrzekł krótko patrząc w ziemię.

Mert’Ewera po raz kolejny nazwano bandytą. W tamtej chwili powtarzał w myślach to słowo raz za razem, w nadziei, że pojawi się kolejny przebłysk pamięci. Nic się jednak nie stało. „Czarny Las” natomiast przywołał dosyć mgliste wspomnienie obszernej puszczy, której najwyraźniej bali się okoliczni ludzie.

– Mężczyźni – parsknęła Arlois lekceważąco słysząc tłumaczenie kapitana.

Wojak wyglądał na szczerze zakłopotanego.

– Pani – ważył słowa – przywieźliśmy ich, aby zajęła się nimi zielarka. Po śniadaniu, moi ludzie zawiozą ich gdzie trzeba – kończąc miał nadzieję, że nieco udobrucha młodą kobietę.

– To nie będzie potrzebne – odrzekła.

– Jak to? – zdziwił się Rolf.

– Cóż… – wtrącił nagle wójt przysłuchujący się do tej pory wymianie zdań. – kiedy po raz ostatni zawitaliście do nas, panie kapitanie, nasz córka terminowała u zielarki. Dwa miesiące temu skończyła naukę. I oto jest – kolejna medyczka w Przeprawie. Nalegała, abyśmy pozwolił jej zająć się więźniami. Pod strażą rzecz jasna.

Kapitan Rolf nie był pewien jak ma zareagować . Otworzył usta, lecz kasztanowłosa kobieta uprzedziła go.

– Dziękuję, kapitanie. Czy któryś z twoich ludzi może otworzyć tę… klatkę?

Sir Rolf przez chwilę nie wiedział co powiedzieć, po czym wyprostował się i podszedł bliżej wozu.

– Tylko ja trzymam klucz – rzekł jakby z dumą.

– Byłbyś więc tak uprzejmy, sir? – spytała wskazując palcem zgrabnej dłoni na kłódkę.

– Oczywiście – odpowiedział machając gwałtownie ręką w kierunku swych ludzi.

– Rodrick! Matheo! – rzekła młoda zielarka.

Dwóch z ćwiczących na placu zbrojnych jednocześnie wbiło stępione miecze w ubity grunt. Nie patrząc nawet na kobietę, obaj pochwycili za pochwy ze swymi bitewnymi mieczami i stanęli tuż za kapitanem. Ten spojrzał na młodą kobietę, po czym kiwnął zdecydowanie głową i przekręcił klucz w kłódce.

Mert’Ewer w ostatniej niemalże chwili odsunął się od krat, które rozwarły się błyskawicznie, szarpnięte przez silne ramię kapitana.

– Wyłazić – powiedział. Jego ochrypły głos zabrzmiał dziwnie. Był zapewne przyzwyczajony do krzyków na więźniów, a przy pannie Arlois starał się być bardziej okrzesany.

Naika w sumie to nie obchodziło. Mert’Ewer nie miał siły, żeby zwracać uwagę na takie kwestie. Z ust Gerola za to, nie znikał szyderczy uśmiech wymierzony ukradkiem w zakłopotanego z powodu kobiety kapitana.

„Piękna i bestia” – pomyślał Mert’Ewer. Gerol nie mógł ująć tego dosadniej.

 Pierwszy z klatki wyszedł poobijany Mert’Ewer. Mógł się już ruszać na tyle aby nie jęczeć z bólu przy rozciąganiu mięśni. Poczuł się dziwnie kiedy dotknął gołymi stopami ziemi. Zgarbiony zrobił dwa kroki do przodu zanim postanowił się wyprostować. Strzyknęło mu w krzyżu. Uczucie to było nawet przyjemne. Zaraz za nim wyszedł Naik. Ku zdziwieniu Mert’Ewera, ciemnowłosy dezerter wygramolił się z klatki jeszcze wolniej niż on sam. Naik trzymał się cały czas za prawy bok, gdzie krew przesączała się przez bandaż. Dezerter przez ostatnie dni nie jadł odpowiednio i nie spał zbyt dobrze. Głęboka rana od miecza słabo się goiła. Jako ostatni z klatki wyszedł Gerol. Rozciągnął się lekko i westchnął przeciągle. Na jego twarzy można było zaobserwować coś na wzór zadowolenia.

– Zaprowadźcie ich do pokoju medycznego i czekajcie tam na mnie – poleciła kobieta. Mężczyźni nazwami wcześniej przez nią Rodrickiem i Mateo posłusznie kiwnęli głowami i skierowali trzech więźniów w stronę niewielkiego budynku pomiędzy okazałą rezydencją wójta, a stajnią, do której ludzie kapitana właśnie wprowadzali konie.

– Idźcie z nimi – warknął sir Rolf do dwóch swoich ludzi.

– To nie będzie potrzebne, kapitanie – powiedziała Arlois kładąc mu delikatnie rękę na ramieniu.

– Ale-ale pani – zaczął speszony wojak.

– Nalegam – powiedziała. – Mniej nadgorliwości, proszę – dodała ruszając ku celowi.

Kapitan wypuścił powietrze z płuc. Spojrzał na wójta, jak gdyby szukał w nim poparcia.

– Mateo i Rodrick są w stanie poradzić sobie z wygłodzonymi więźniami, sir – oznajmił wójt.

Kapitan westchnął ponownie i spuścił lekko głowę.

– Dobrze.

– Nie inaczej. Zjedzmy coś zatem – zachęcił wójt Bernard machając zapraszająco ramieniem.

Obaj ruszyli w kierunku domostwa. Więźniowe wraz z młodą zielarką i jej obstawą już niemalże weszli do bocznego budynku.

– Jak to rzekł ten furiat? – zaczął szeptem Gerol z niesłabnącym uśmiechem na twarzy. – „Pomaca was zielarka?” Bogowie, co dałbym aby teraz siedzieć w jego głowie i wiedzieć jak się rozsierdza.

– Dziękuję – zwróciła się Arlois do dwóch swych strażników kiedy już weszli do niewielkiego budynku. – Możecie tu zostać i przypilnować tych dwóch. Ja najpierw zajmę się nim – wskazała na Mert’Ewera.

– Słucham? – spytał Gerol udając powagę i zdziwienie. – Zamierza panienka wejść sama do jednego pomieszczenia z tym – pokazał palcem – niegodziwym bandytą – niemalże wypluł określenie – jakim jest ten skatowany mężczyzna?

Kobieta rozciągnęła usta w lekko zauważalnym uśmiechu słysząc prowokację blondyna.

– Żaden z więźniów nie jest na tyle głupi aby atakować córkę wójta kiedy za drzwiami są strażnicy, a na zewnątrz jest ich jeszcze więcej. Poza tym umiem o siebie zadbać. Straż jest tak naprawdę tylko po to, żeby nie nadwyrężać zaufania staruszka i co gorsza – nie pozwolić bardziej się napuszać temu sadyście, kapitanowi – wytłumaczyła spokojnie.

– Ten „sadysta” chyba, panienkę lubi – stwierdził Gerol.

– Zauważyłam. Niestety ja nie lubię jego.

– To z kolei zauważyłem ja, droga pani – wtrącił skłaniając się lekko.

Zielarka popatrzyła jeszcze chwilę na zabawnego blondyna, po czym zniknęła za drzwiami pokoju wraz z powoli idącym Mert’Ewerem.

– Usiądź – wskazała mu wąskie łóżko. – Zazwyczaj pytam pacjenta co go boli, ale w twoim wypadku to pytanie jest ewidentnie zbędne.

Mert’Ewer lekko wykrzywił usta w niezgrabnym uśmiechu i kiwnął głową. – Nawet ten błazen w czerwonej pelerynie, wiecznie brudnej od błota, nie bije tak nikogo bez powodu – zauważyła. – Musiałeś zrobić coś bardzo głupiego…

Mert’Ewer wzruszył ramionami tak jak robił to ostatnio wielokrotnie.

– Albo być kimś naprawdę wartym pobicia – dokończyła. – Mert’Ewer z Czarnego Lasu, tak? Mi nic to imię nie mówi, ale memu ojcu owszem.

Mężczyzna popatrzył w podłogę.

– Powiesz w końcu coś? – spytała z lekkim poirytowaniem.

Mert’Ewer podniósł głowę. Rozszerzył nieco usta, a szczęka zaczęła mu dygotać tak, że musiał natychmiast złączyć wargi ponownie.

Zielarka zbliżyła się do niego z zainteresowaniem. Obejrzała dokładnie jego żuchwę.

– Wytrącona – stwierdziła jakby oznajmiała, że herbata jest nieposłodzona. Wyciągnęła z kieszeni białą, spłaszczoną kulkę. Malutkie zielone punkty na jej powierzchni sugerowały, że substancja jest pochodzenia roślinnego. – Łyknij to. Uśmierzy ból na czas zabiegów. Tu masz wodę.

Zrobił jak kazała. Kobieta odczekała kilka chwil.

– Może zaboleć – rzekła łapiąc za podbródek mężczyzny i wpychając kciuki do ostatnich zębów. – Liczę do trzech. Jeden… dwa…

– Aaaaaaaaaaa! – wrzasnął Mert’Ewer.

– Kobiety kłamią – powiedziała z szyderczym niemalże uśmiechem wycierając ręce.

Szczęka drgała mu równie mocno, co poprzednio, lecz było to skutkiem nastawiania. W gruncie rzeczy poczuł ulgę. Delikatnie ruszył żuchwą w górę i w dół. Nie napotykał już oporu wybitych ze swego miejsca kości.

– Lepiej? – spytała.

Kiwnął głową.

– Spróbuj coś powiedzieć. Bez gwałtownych ruchów tylko.

Otworzył usta.

– Co znowu? – w jej głosie pobrzmiewało zaciekawienie i chęć wyzwania. Oczom Arlois ukazał się nadgryziony język.

– Sadysta – powiedziała o kapitanie, marszcząc brwi. – Rozważałam kilkakrotnie podanie temu durniowi czegoś zwiotczającego do wina, ale rozmyślałam się po jakimś czasie. Teraz jednak na to zasłużył.

Mert’Ewer zamknął usta patrząc na nią nieco jak zbity pies. Młoda zielarka zaś wyglądała na nieco podekscytowaną zadaniem jakie przed nią stało.

– Muszę utrzeć kilka ziół. Napar oczyszczający, podany bezpośrednio do jamy ustnej będzie dobry. Większość zielarek nie wierzy w zarazki, ale ja owszem. Medycyna idzie do przodu – wyjaśniała sprawiając wrażenie, że mogłaby tak w nieskończoność. – Trzeba potraktować język i tę paskudnie zabliźniającą się ranę na twarzy Psią Papką – mówiła jakby sama do siebie. – Uprzednio jednak muszę z niej usunąć martwą tkankę – rzekła odwracając się w kierunku stołu, nad którym wisiało mnóstwo zasuszonych roślin.

– Nie, nie, nie – mówiła pod nosem wybierając zioła. Otworzyła jedną z licznych szuflad obszernej komody.

– Taaak – rzekła przeciągle. Doskoczyła wręcz do Mert’Ewera i złapała jego dłonie. Dwa palce u lewej ręki miał złamane.

– Tym zajmiemy się natychmiast. A co z ramionami? – spytała sama siebie badając je od nadgarstków aż do barków. – Wyglądają na poobijane, ale całe. Z nogami wszystko w porządku? – pytanie poleciało tym razem w kierunku Mert’Ewera.

Ten potaknął unosząc je lekko w górę. Zielarka mimo to przykucnęła i tak zbadała je dłońmi. Gdy doszła do górnej części ud Mert’Ewer dygnął nieznacznie.

– Nie wyobrażaj sobie – rzuciła beznamiętnie wstając i wracając z powrotem do stołu z ziołami. – Zdejmij koszulę – rzuciła urywając pokaźną kępę ziół, po czym zaczęła rozcierać je w drewnianym moździerzu.

Patrzył na nią krzątającą się po pomieszczeniu. Zarzucała kasztanowymi włosami to w jedną to w drugą, cały czas odwracając się do innego stoliczka, czy też szafki, skąd wyjmowała kolejne zioła i buteleczki z różnobarwnymi płynami. Jej biało-zielona suknia podkreślająca kształt zgrabnych bioder pasowała kolorystycznie do ścian pokoju obwieszonych gęsto wszelakimi roślinami.

Kobieta postawiła garnek pełen wody nad paleniskiem. Z szafki wyciągnęła woreczek białego proszku i wsypała go do misy. Obok położyła długi, zwinięty bandaż. Odwróciła się w kierunku Mert’Ewera.

Ten zdjął już koszulę. Oczom zielarki ukazała się posiniaczona, umięśniona klatka piersiowa.

– Tak jak sądziłam – oznajmiła łapiąc się pod bok lewą ręką, a prawą gładząc podbródek. Wyglądała na zakłopotaną. – Złamane żebra są niemalże pewne. Najpierw posmaruję cię maścią na siniaki, a potem sprawdzę, które żebra są złamane. Usztywnię je najlepiej jak mogę. Miejmy nadzieję, że zrosną się prosto. Powinny, o ile nie będziesz nigdzie hasał.

Jak powiedziała tak zrobiła. Po kilku chwilach Mert’Ewer wokół klatki piersiowej miał owinięty bandaż, specjalnie usztywniony giętkimi kawałkami jakiegoś nasączonego płynem drewna. Następnie wróciła do garnka i nalała z niego wody do miski z białym proszkiem, który wcześniej przygotowała. W naczyniu powstała brudno-biała maź, którą ugniatała przez chwilę dłońmi. Następnym jej krokiem było umieszczenie w nim bandaża. Po chwili podeszła znowu do pacjenta. Ten patrzył na nią nieufnie. Podniosła jego ręce, po czym zaczęła owijać złamane palce i całą dłoń aż za nadgarstek, uprzednio przygotowanym bandażem. Gdy skończyła wyciągnęła z szuflady płytkie naczynie wypełnione wodą. Mert’Ewer ze zdziwieniem zauważył, że w środku są ostre narzędzia.

Kobieta chwyciła skalpel i rozgrzała go nad ogniem. Na sam ten widok, więzień dostał dreszczy. Podeszła do mężczyzny, nie będąc pewna jak ten zareaguje na narzędzie mogące służyć jako prowizoryczna broń. Mert’Ewer jedynie popatrzył na nią z bólem w oczach i odwrócił twarz tak aby dać jej dostęp do ropiejącej rany na policzku.

Przypomniał sobie co to konwulsyjny ból, który towarzyszył mu poprzedniego poranka. Czuł jednak, że środek który podała mu na początku działa, przez co cierpienie nie jest aż tak potworne. Zielarka umiejętnie zdrapywała martwą tkankę oraz tę już zainfekowaną. Po wszystkim przemyła miejsce operacji czymś co wonią przypominało alkohol.

– Co jeszcze? – spytała sama siebie patrząc na Mert’Ewera. Odwróciła się. Za moment przyniosła maść o obojętnym zapachu, która szczypała go w oczy. Posmarowała dokładnie okolice jego gałek ocznych. – Na opuchliznę w miejsca gdzie skóra jest delikatniejsza – wyjaśniła. – Jeśli potrzebujesz tego na… dolne… partie, to posmaruj się sam. Chciała postawić słoiczek z maścią na szafce obok łóżka, lecz Mert’Ewer pokręcił głową. Złapał się za tył głowy. Na jego palcach nadal była niewielka ilość świeżej krwi.

– Ale ze mnie idiotka! – krzyknęła Arlois łapiąc się za skronie. – Czułam ten zapach. Wiedziałam co znaczy, ale nie obejrzałam cię dokładnie. Masz pokiereszowaną potylicę. Pokaż no się.

Obejrzała go po raz kolejny. Wyciągnęła nożyce z jednej z kieszeni sukni. Nie czekając długo obcięła Mert’Ewerowi włosy z tyłu głowy. Tłuste, jasnobrązowe kosmyki spadały na deski podłogi. Z naczynia pełnego narzędzi chirurgicznych wyciągnęła kolejny skalpel i przygotowała go nad ogniem. Poleciła pacjentowi aby położył się na brzuchu i starał się nie ruszać. Oczyściła ranę w taki sam sposób jak tę na policzku. Następnie dodatkowo ją zdezynfekowała.

Mert’Ewer starał się nie krzyczeć zbyt głośno. Środek znieczulający, podany mu przez medyczkę wcześniej, działał. Kiedy skończyła z raną na głowie, nastawiła mu złamany nos. Następnie dosłownie wypchała mu ranę na przegryzionym języku dziwnie pachnącą papką. Tak samo postąpiła ze zranionym policzkiem i potylicą. Nie był zadowolony z tempa, które narzuciła. W głowie aż mu pulsowało od trzasków nastawianych kości, zapachu maści i wywarów oraz ostrego urywanego bólu po ruchach skalpela. Po wszystkim musiał jeszcze wypić napój, który rzekomo miał wzmocnić jego odporność i pomóc mu szybciej wrócić do zdrowia.

– Będziesz żył – powiedziała z uśmiechem. Połóż się i odpocznij. Za jakiś czas służka przyniesie jedzenie. Przyda ci się. Ja zajmę się twoimi kompanami.

Mert’Ewer chciał podziękować, lecz poczuł nagłe znużenie. Jego powieki zaczęły się ni stąd ni zowąd robić ciężkie. Upuścił drewniany kubek wylewając resztkę cieczy i osunął się na łóżko…

 

*****

 

Wieczór.

 

– Powiem wam, że zna się dziewczyna na rzeczy – zaczął Gerol z dwuznacznym uśmiechem zdobiącym twarz. – Po wizycie u niej nic mnie już nie boli. Czuję się taki wypoczęty i zadbany…

– Skończ, bo jeszcze pomyślę, że młódka poleciała na takiego fircyka jak ty – wtrącił Naik starając się wybrać odpowiednie miejsce, tak aby kraty klatki nie uwierały go w plecy..

– Zazdrość przez ciebie, przemawia, przyjacielu.

– Wydaje ci się.

Gerol wybuchnął śmiechem klepiąc się po brzuchu.

– Jak twoja rana – zwrócił się do Naika wskazując na świeży bandaż, którym owinięty był bok dezertera.

– Lepiej. Kobieta powiedziała, że będę żył. Dała mi nawet jakąś śmierdzącą popłuczynę, która ma zapobiec papraniu się rany.

– Dobrze. Cieszę się – odrzekł blondyn. – Co z tobą, Mert’Ewerze? – zwrócił się w kierunku współwięźnia, który dotychczas patrzył w podłoże. – Kiedy wszedłem do pomieszczenia, kilka minut za tobą, przeraziłem się. Leżałeś bezwładny na kozetce. Myślałem, że córka wójta Bernarda otruła słynnego złoczyńcę.

Mert’Ewer podniósł głowę. Spojrzał brązowymi oczyma na blondyna. Nadal nie przypominał sobie zbyt wiele. Po pobudce, kilka godzin od zabiegów, którym poddawała go zielarka, był osowiały. Substancja, którą dała mu do wypicia miała rzekomo przyśpieszyć gojenie się ran, wzmocnić organizm i pozwolić mu się porządnie wyspać. Tak przynajmniej twierdziła medyczka, w ostatnich słowach skierowanych do Mert’Ewera. Potem dostał coś do zjedzenia. Ostra papka, z kawałkami mięsa była nieco łykowata i mdła. Mimo wszystko fakt, iż nie miał w ustach nic od kilku dni, sprawił, że smakowała wybornie. Z całego dnia najlepiej zapamiętał swe zniekształcone odbicie, które ujrzał na metalowym talerzu, po tym jak zjadł potrawę i wylizał naczynie. W tamtej chwili przeżył szok. Facjata była dla niego zupełnie obca. Nie miała żadnych charakterystycznych szczegółów. Nie była ani kwadratowa, ani smukła. Ani okrągła, ani pociągła. Nos pasował wymiarowo do reszty. Brązowe oczy doskonale współgrały z długimi włosami i krótkim, ale gęstym zarostem tej samej barwy.

– Mert’Ewerze? – ponowił pytanie Gerol. – Co z tobą? Kiwnij chociaż głową.

Mężczyzna, nazywany wbrew swej pamięci „bandytą z Czarnego Lasu” otrząsnął się z zamyślenia. Po chwili mruknął przeciągle i otworzył usta.

– Żyję – odpowiedział powoli.

Na twarzy współwięźniów, w jednym momencie zajaśniało zdziwienie.

– Możesz mówić – stwierdził radośnie Gerol.

– Ledwo – odpowiedział Mert’Ewer z grymasem bólu na twarzy. Mężczyzna przez chwilę skupiał się na dźwięczności swego grubego głosu, którego nie słyszał od dawna.

– Wątpiłem już, że kiedykolwiek dojdziesz do siebie – oznajmił blondyn.

– Człowiek małej wiary z ciebie – wtrącił Naik.

Gerol już miał zamiar odpowiedzieć, gdy nagle z domu wójta Bernarda wyszedł pośpiesznie Sir Rolf z Granicy.

– Sir, to nierozsądne podróżować w nocy – powiedział Bernard idąc tuż za rycerzem. W dłoni trzymał drewniany kufel, z którego przy gwałtowniejszych ruchach wylewała się zawartość.

– Przeciwnie. To bardzo rozsądne, wójcie – odpowiedział stanowczo Rolf.

– Ale bandyci… – zaczął starzec.

– Bandyci czyhają na podróżników za dnia – skontrował szybko rycerz. – Wiedzą, że nikt nie odważy się prowadzić swego wozu ciemną nocą i nie ma ich wtedy na trakcie, bo to strata czasu. Zapytaj jego – wskazał na Mert’Ewera. – Chyba nikt nie wytłumaczy ci tej kwestii lepiej niż on.

Wójt spojrzał przez chwilę na więźnia.

– Mert’Ewer z Czarnego lasu – zaczął Bernard. – A co jeśli jego kompani zechcą odzyskać herszta? – spytał, ponownie kierując wzrok na rozmówcę.

– Niech spróbują – odrzekł zbrojny zatrzymując się. – Pierzchną szybciej, niźli przybyli. To będzie im drogowskazem – dodał chwytając za rękojeść miecza, przy pasie. – Nic takiego jednak się nie stanie. Podróżujemy już trzy noce, bez żadnej niemiłej niespodzianki. W dzień przebyliśmy niewiele. Ilekroć słońce wyjrzy zza konarów drzew, nocny przymrozek ustępuje, robiąc z podłoża breję, niezdatną do podróżowania. Wyruszamy zaraz, wójcie. Czy tego chcesz, czy nie.

– Sir… – zaczął ze zrezygnowaniem rozmówca, lecz zaniechał dalszej wypowiedzi.

– Wstawać! – ryknął Rolf do swych strażników siedzących na ziemi, lub przy stole. Niektórzy spali.

Zbrojni podnieśli się czym prędzej.

– Wyprowadzać swe konie. Ruszamy w dalszą drogę!

Usłuchali rozkazu jak jeden mąż. Najmłodszy z nich przyprowadził czarnego wierzchowca Sir Rolfa. Chwilę potem plac przed domem wypełnił się końmi gotowymi do drogi.

– Dawajcie go, wójcie – powiedział kapitan.

– Ah… tak – westchnął starzec, po czym odwrócił się do swych ludzi po obu stronach wejścia do domu.

Obaj kiwnęli głowami, po czym ruszyli ku drzwiom piwnicy, po lewej stronie od domu. Kilka chwil później wrócili w towarzystwie dwóch innych strażników i skutego kajdanami mężczyzny.

Mert’Ewer zrozumiał, że piwnica, to w rzeczywistości loch, w którym wójt przetrzymuje więźniów. Zauważył zaciekawienie Gerola oraz jego dziwnie szyderczy w tej sytuacji uśmiech, który mógł być odebrany jakkolwiek.

Wyprowadzony mężczyzna był prawdziwym olbrzymem. Górował nad i tak wysokimi strażnikami o głowę. Wielkie barki pasowały do umięśnionych ramion i niezwykle szerokiej szczęki. Jego łysą głowę zdobiła ukośna szrama. Zapewne od miecza, lub innego siecznego oręża.

– Spory skurw… – zaczął Rolf, jednak przerwał, widząc pannę Arlois stojącą przy wejściu do domu.

Kapitan przełknął ślinę.

– Pokwitowanie – rzekł wójt machając skrawkiem papieru przed twarzą rycerza.

– Ah, tak – powiedział kapitan chwytając dokument. – „Ja, wójt Bernard z Przeprawy przekazuję więźnia w ręce Sir Rolfa z Granicy…” – zaczął czytać, a słowa przeistoczyły się w szemranie pod nosem. – Kałamarz! – rzekł głośno po chwili.

Bernard, aż dygnął, po czym wyciągnął z kieszeni niewielką fiolkę i pióro.

Rolf złożył na kawałku pergaminu swój podpis i odbił pieczęć tym samym inkaustem.

– Tyle z „oficjalności”? – spytał kapitan.

Wójt kiwnął głową rzucając oko na dokument, a następnie zwinął go dokładnie i schował do kieszeni czarnej szaty. Polecił strażnikom wprowadzić więźnia do klatki.

Rolf otworzył kraty i kazał przesunąć się trójce w środku, tak aby przenośna cela mogła pomieścić jeszcze łysego olbrzyma.

Gerol siadł na początku, tuż za woźnicami. Mert’Ewer zajął dotychczasowe miejsce blondyna, a Naik jedynie nieznacznie się przesunął.

– Nowy brat w niedoli? – spytał Gerol patrząc na giganta. W kąciku jego ust dało się zauważyć to samo szyderstwo co zwykle.

Kolos spojrzał na niego beznamiętnie, po czym oparł ogoloną głowę o kraty.

Po krótkiej rozmowie wójta z Rolfem, zawierającej podziękowania i wzajemne rady na przyszłość, oddział kapitana ruszył w drogę.

Mert’Ewer po raz ostatni spojrzał na rezydencję wójta i zielarkę, stojącą przed domem.

Po wyjechaniu na ulicę Gerol zaczął nucić zabawną przyśpiewkę.

Droga nie była zbyt ruchliwa o tej godzinie. Mert’Ewer widział kilku pijaczków wracających z karczmy, zbrojnych na patrolu i konnych to wyprzedzających, to mijających oddział sir Rolfa. W pewnym momencie, jeździec w czarnym płaszczu przemknął obok wozu ze znaczną prędkością. Przestraszyło to rumaka jednego z ludzi kapitana. Odziany na czarno mężczyzna zerknął w galopie na wóz i pomknął dalej.

Rolf skomentował ten czyn kilkoma przekleństwami i groźbami rzuconymi za jeźdźcem, który był już za daleko aby je wszystkie usłyszeć.

Grupa za jakiś czas opuściła Przeprawę…

 

*****

 

Noc.

 

– Więc mówisz, że język i lico potraktowała ci jakąś cuchnącą papką, a po pobudce, okazało się, że nie czujesz już bólu, a rany zaczęły się dziwnie szybko zabliźniać?

– Tak – odpowiedział na pytanie Gerola, Mert’Ewer.

– I nastawiła ci szczękę?

– Opowiedziałem ci już wszystko.

– Tak, tak. Po prostu nie mogę się nadziwić nad sprawnością jej zgrabnych paluszków. Byłeś prawie trupem. Spędzasz u niej krótki czas, zasypiasz i nagle wyglądasz o niebo lepiej. O komunikowaniu się nie wspomnę. Naik również. W końcu nie jęczy jak kobieta nad zranionym bokiem.

Dezerter jedynie popatrzył na blondyna ze znajomym Mert’Ewerowi zażenowaniem.

– Dobrze. Koniec pieprzenia – urwał Gerol. – Może w końcu dojdziemy do jakichś konkretów… Mert’Ewerze z Czarnego Lasu.

Nazwany tym mianem więzień wiedział, że pytania odnośnie tego kim jest muszą nastąpić.

– Nic nie pamiętam. Wiesz o tym – powiedział.

– Szkoda, że nie wspomniałem o tym zielarce. Może byłaby w stanie zrobić coś w tej kwestii.

– Może.

– Cóż… Mert’Ewerze. Jeśli nie wiesz, to dobry Gerol ci powie – mówiąc to przeciągnął się. Pochodnia przytwierdzona do klatki rzuciła światło na jego pociągłą i kanciastą twarz. 

– Jeśli wierzyć temu co mówi kapitan… jesteś groźnym bandytą, dowodzącym szajką równie niebezpiecznych… nazwijmy to, „osobistości”. Pochodzisz z Datkry, o czym mogłoby świadczyć twoje północno brzmiące imię. Z kraju, z którym nasze królestwo – tutaj spojrzał na Naika – prowadzi wojnę. Nie pierwszą i nie ostatnią – kończąc rozłożył ręce. – Jako straszliwy łotr-patriota – zaczął ponownie, prześmiewczo – grasujesz tutaj, w Tamesie, oszczędzając wieśniaków i kupczyków z Datkry. Swój przydomek zawdzięczasz częstemu przebywaniu w niezwykle rozległym i niebezpiecznym Czarnym Lesie. Ty i twoja szajka macie tam rzekomo swoją kryjówkę. Nie można was tam znaleźć, a co dopiero złapać. Ale jak widać… udało się gdzie indziej. Siedzisz w klatce. Mert’Ewer słuchał wszystkiego z niedowierzaniem. Czy naprawdę był bandytą? Nie pomylono go z nikim?

– Skąd wiedzieli jak wyglądam i kim jestem? Wzięli mnie na tortury? – spytał.

Gerol słysząc to zaśmiał się tak głośno, że aż zmusił kapitana do skierowania wiązki niecenzuralnych słów w stronę politycznego więźnia.

– Wiedzieli, bo jakby to ująć… niespecjalnie kryłeś się ze swoim wyglądem. Chusty na twarz? Kaptury? To nie dla ciebie. Chciałeś aby każdy znał twoją facjatę. Chciałeś aby wiedzieli jak wygląda ich koszmar. Zuchwały Mert’Ewer z Czarnego Lasu.

Rozmówca czuł się coraz bardziej zmieszany.

– Pochodzę z daleka, ale nawet tam dotarły pogłoski o twoich dokonaniach – wtrącił Naik. – Napaście na banki, karawany, kupców w miastach.

– Prawda – potakiwał Gerol. – Zastanawiałem się kiedyś, po co ci to wszystko? Gdzie wydasz tyle złota? Co z nim zrobisz? Jestem pewien, że wystarczyłoby ci go na kilka żyć, a i tak pozostałością zdołałbyś obdarować wszystkie sierocińce w królestwie. Byłeś zachłanny i źle to się dla ciebie skończyło. Popatrz na siebie.

Mert’Ewer wbił wzrok w podłogę. Nie wiedział co powiedzieć.

– Szczerze powiedziawszy, to inaczej wyobrażałem sobie straszliwego bandytę, herszta grupy przestępczej, postrach północnej i środkowej Tamesy – dodał Gerol.

– Ja również – odrzekł Mert’Ewer.

– Ahhh… Widzę, że czujesz się nieco przytłoczony.

– Można by to tak ująć.

– Zostawię cię więc w spokoju – rzekł, po czym zwrócił wzrok w kierunku bezwłosego olbrzyma, który dołączył do więziennego orszaku w Przeprawie.

– Co z tobą, mój milczący przyjacielu? Nie odezwałeś się słowem odkąd wyruszyliśmy.

Rosły mężczyzna spojrzał na Gerola.

– Nie jesteśmy przyjaciółmi, blondasku – odpowiedział grubym, donośnym głosem. – Nie byliśmy i nigdy nie zostaniemy. Daruj sobie nawiązywanie kontaktów.

Gerol wyglądał na zdziwionego oschłością współwięźnia, ale można się było spodziewać podobnej reakcji ze strony kolosa.

– Jak uważasz… przyjacielu – odrzekł Gerol, skłaniając aktorsko głowę.

Noc przybrała już najciemniejszą postać. Podmokły trakt oświetlały pochodnie dzierżone przez jeźdźców. Drzewa po obu stronach niewielkiego wąwozu, dopiero tracące, bądź już pozbawione liści wyglądały dosyć upiornie. Karawana zmierzała przed siebie, w mrok, który przypominał studnię bez dna.

– Co mówił wójt, panie kapitanie? Jakieś wieści z frontu? – spytał młody strażnik podjeżdżając do swego dowódcy.

Rolf spojrzał na niego gniewnie. Mert’Ewer w świetle pochodni widział, dobrze znajomy mu grymas na twarzy rycerza.

– Jeśli można spytać… – dokończył młody zbrojny niepewnie.

– Można – odpowiedział lekceważąco sir Rolf z Granicy.

Młody wojak rozpromienił się, zadowolony z faktu, że nie spadł na niego nagły atak gniewu dowódcy, do którego ten miał skłonności.

– Wieści nie są zbyt dobre – zaczął Rolf. – Stary Bernard przygotowuje się do obrony faktorii przed Datkrańczykami. Nadgorliwiec. Najpierw musieliby przerwać linię frontu, w którymś miejscu, a potem minąć Posterunek Haralda. To nie takie łatwe.

– Martwi się jednak. Tak więc… Czy niebezpieczeństwo jest realne?

Rolf chrząknął, ewidentnie czując na sobie wzrok swych ludzi, przysłuchujących się rozmowie.

– Granica, nasz dom, trzyma się doskonale. Jak zawsze zresztą. Środek wytrzyma. Na wschodzie zaś… Cóż… Górski Fort, niezmiennie ma problemy. To chyba wiesz. Jeśli posiłki nie zdążą na czas – padnie za kilka dni. Może już upadł.

Zapadła cisza. Młodzian wyglądał na zszokowanego.

– Mój brat… jego oddział został tam wysłany. Oby pomoc nadeszła w porę.

– Oby – Rolf kiwnął głową. Jeśli nie to…

Kapitan nie dokończył. Nocne powietrze, ze świstem przeszyła strzała, kończąc swój lot w boku młodego strażnika.

Rolf początkowo nie wierzył własnym oczom. Z napierśnika, z którego sterczał pocisk wylewała się krew. Zrozumiał, że strzała była przeznaczona dla niego, a strzelec nieznacznie chybił, pozbawiając tym samym życia młodziana.

– Do broni! – wrzasnął kapitan rzucając pochodnię za brzeg wąwozu. Na chwilę, w ciemności rozproszonej przez ogień dało się zauważyć kilku strzelców. Wyciągnął miecz i chwycił za tarczę. Ledwo zdążył się zasłonić, a w zbrojonym drzewcu utknęły dwa groty.

– Jasna cholera! – krzyknął Naik obserwując całe zamieszanie.

Mert’Ewer nie wiedział co ze sobą począć. Wraz z pozostałymi był zamknięty w klatce, mogąc jedynie obserwować zdarzenie i liczyć na to, że żadna ze strzał nie poszybuje ku nim.

Jeden z woźniców osunął się bez życia i upadł na ziemię tuż pod koła. Drugi zatrzymał furgon i zasłaniał się tarczą, aż jego stopy nie dotknęły ziemi. Starał się ukryć po jednej stronie wozu jednak łucznicy z drugiej dosyć szybko go wypatrzyli posyłając pociski w stronę zbrojnego. Jedna trafiła w tarczę, druga w stopę, a trzecia chybiła utkwiwszy w zadzie jednego z dwóch koni, który wyrwał do przodu ciągnąc za sobą wóz. Impuls bólu, który przeszył stopę woźnicy sprawił, że ten opuścił tarczę, a za dwa uderzenia serca z jego czaszki sterczała strzała.

Pędzące konie zostały nafaszerowane grotami, tak aby nie uciekły w mrok…

Rolf, czym prędzej zeskoczył ze swego rumaka i ustawił się plecami do siebie wraz z czterema swymi ludźmi.

Dwóch jeźdźców ruszyło w górę wąwozu, w nadziei, że zdążą wjechać pod niewielką górę przez ustrzeleniem. Udało się tylko jednemu. Wyjechał na górę, przyjął dwie strzały na tarczę i podniósł miecz na jednego z łuczników. Dwóch innych jednak, wyrosło przed nim, dzierżąc, małe, ręczne kusze z bliskiej odległości mogące bez problemu przebić płytowy napierśnik. Chwilę potem jeździec spadł z konia martwy.

Na placu boju, a raczej „rzezi”, bo tak Mert’Ewer określił w myślach zdarzenie, pozostał Rolf i pięciu jego ludzi. Odseparowany od grupy zbrojny, który nie zdążył ustawić się w szyku, upadł chwilę potem, z trzema strzałami w plecach. Jeden z atakujących, naprzeciwko Rolfa odsłonił się wypuszczając strzałę w grupę niedobitków. Dwie tarcze, strażników rozstąpiły się, a z pomiędzy nich na dwie sekundy wyłonił się zbrojny z łukiem posyłając grot prosto w gardło atakującego z ciemności strzelca.

Było słychać świst pocisków i jęki umierających. Osaczeni strażnicy nie widzieli skąd dokładnie padały strzały. Jeden z ludzi kapitana został trafiony w kolano, burząc tym samym szyk. Rolf bez zastanowienia kopnął rannego w plecy przewracając go tym samym na ziemię, tak aby nie odsłaniał strzelca kryjącego się za tarczami. Strażnicy zawęzili koło.

– Dzielnie, ale niewystarczająco! – krzyknął ktoś z ciemności po prawej stronie wąwozu.

Mert’Ewera coś tknęło. Poznał głos, sugerujący, że jego właścicielem jest stosunkowo młoda osoba. W głowie więźnia pojawił się obraz ciemnowłosego mężczyzny, którego dobrze znał, lecz nie pamiętam kim był.

– Chodź tu, skurwielu, miast chować się za drzewami, a potem o odwadze mów! – odkrzyknął sir Rolf.

– Kapitan Rolf, jak mniemam! – odpowiedział oznajmująco.

– Nie inaczej, podlotku!

– Wiesz co widzę, kapitanie?

– Kogoś kto wsadzi ci twój łuk w dupę razem z całym kołczanem?

– Widzę czterech otoczonych wojowników, na polu pełnym rzężących rannych, dogorywających koni i trupów. Wojowników, w których mierzy tuzin grotów i którzy będą martwi o ile ich dowódca podejmie złą decyzję.

– Czyżby? A jaka jest odpowiednia decyzja?! – zagrzmiał Rolf.

– Złożenie broni i podniesienie rączek w górę – zdanie to zabrzmiało wręcz uprzejmie.

– Żebyście mogli nas ustrzelić jak kaczki?

– Czy nie zrobimy tego tak, czy inaczej? – zaśmiał się rozmówca.

– Wolę umrzeć z mieczem w dłoni.

– Chwalebne. Skoro wolisz postradać życie, zostanie ci to dane. Znaj łaskę pańską. W takim razie, propozycję kieruję do twoich ludzi. Rzućcie broń i podejdźcie. Będziecie żyć i odejdziecie wolni, gdy tylko się oddalimy.

Pozostający przy życiu zbrojni popatrzyli po sobie nie opuszczając sporych tarcz ani na chwilę.

– Nie mamy szans, kapitanie – rzekł jeden z nich.

– Zamilcz! – warknął Rolf.

– On ma rację – powiedział drugi z ludzi kapitana.

– Jeśli któryś się ruszy, to własnoręcznie go ukatrupię!

– I skończysz ze strzałą w łopatce, albo w twarzy – skwitował mężczyzna zza drzew.

– Zamknij się! – wrzasnął kapitan.

– No, już dobrze. Liczę do trzech. Odkładacie broń, szczególnie łucznik za waszymi plecami. Jeśli nie, to zginiecie. Strzał mamy dużo.

Strażnicy po raz kolejny popatrzyli na siebie.

– Jeden.

– Ani się ważcie!

– Dwa.

– Stać!

– Trzy.

Dwóch strażników zrobiło krok do przodu i odrzuciło oręż.

Rolf wydał z siebie nienaturalny ryk rozpaczy połączonej z gniewem, po czym rzucił się do biegu, wprost w las, gdzie kryli się wrogowie. Przez dwie sekundy, ponownie zasyczały pociski. Chwilę potem kapitan leżał w błocie, wijąc się w konwulsjach. Strzały sterczały mu z pleców i nóg. Trzej, pozostający przy życiu strażnicy unieśli ręce w górę patrząc na agonalny stan swego dowódcy.

– Doskonale – zabrzmiał ponownie głos z lasu.

Chwilę potem z jednej strony wąwozu wyszło trzech mężczyzn w czarnych płaszczach skrywających, skórzane pancerze. Dwóch z nich trzymało łuki i małe, ręczne kusze na prawych przedramionach. Z pasów przy biodrach zwisały im miecze. Mężczyzna po środku, był tak samo wyposażony jak dwóch pozostałych, dłonie jednak miał wolne.

– Do usług, kapitanie – mówiąc to z gracją wyminął plującego krwią mężczyznę leżącego w błocie  i machnął szybko palcem w powietrzu, tak jakby kreślił elipsę. Jeden z jego ludzi, wyciągnął sztylet z pochwy przy bucie i zgrabnym pchnięciem zakończył męki wojaka.

– Litości! – krzyknął jeden z rozbrojonych ludzi kapitana.

– Oczywiście – odrzekł ten sam mężczyzna, który prowadził rozmowy zza drzew i kazał dobić sir Rolfa. Chwilę potem wykonał ten sam ruch co poprzednio, a strzały poleciały prosto w nieuzbrojonych strażników.

Mert’Ewer drgnął. Naik trząsł się jak galareta. Gerol obserwował wszystko z kamienną twarzą, bez nutki uśmiechu, który tak często zdobił jego facjatę. Łysy olbrzym miał gniew na twarzy.

W zamieszaniu więźniowie nie spostrzegli, że zza ich pleców, z lewej strony wąwozu wyszło kolejnych dwóch mężczyzn.

Człowiek w czarnym płaszczu będącym ewidentnie przywódcą grupy stanął przed drzwiami klatki przyglądając się uważnie zawartości.

– Klucz. Bohater musi go mieć – rzekł ponaglająco wskazując na truchło Rolfa.

Chwilę potem jeden z jego ludzi rzucił mu niewielki, metalowy przedmiot.

Drzwi uchyliły się.

– Wychodzić. Powoli.

Jako pierwszy klatkę opuścił olbrzym. Następnie Gerol i Naik. Mert’Ewer ruszył się powoli, z bólem wypisanym na twarzy. Ku jego zaskoczeniu dowódca bandy złapał go za przedramię i pomógł wyjść.

– Szefie – rzekł ściągając kaptur. Oczom zebranych ukazał się młody mężczyzna o ciemnym, kruczym wręcz kolorze włosów. Twarz miał przystojną i co dziwne – całkiem niewinną. Był tego samego wzrostu co rozmówca.

A więc jednak – pomyślał Mert’Ewer.

– Poobijali cię… skurwiele. Mam nadzieję, że ten widok choć trochę cię cieszy – rzekł wskazując na pobojowisko.

Mert’Ewer kiwnął głową.

– Co teraz? Prosto do Czarnego Lasu, czy chcesz wyrównać rachunki jeszcze z kimś? – pytał młody bandyta. 

Rozmówca przełknął ślinę.

– Jak najdalej stąd – odpowiedział.

Młody uśmiechnął się.

– Ma się rozumieć – rzekł kiwając głową. – Dobijcie rannych – rozkazał pozostałej czwórce. – Co z nimi, Mert’Ewerze? – wskazał na Gerola, Naika i olbrzyma. – Zabić?

Trójka mężczyzn skierowała wzrok na niedawnego współwięźnia.

– Nie – odrzekł pośpiesznie i stanowczo Mert’Ewer. – Przydadzą się nam. Ręczę za tych dwóch – wskazał na Naika i Gerola. – Tego nie znam, więc miejmy go na oku – zwrócił wzrok w kierunku łysego kolosa.

– Będzie jak każesz.

Naik odetchnął z niewypowiedzianą ulgą. Gerol, podobnie jak olbrzym, rozluźnił nieco napięte mięśnie twarzy.

Wtem z naprzeciwka, traktem nadjechał jeździec, na ciężkim koniu, objuczonym w pełne torby. Wszyscy stojący na pobojowisku spojrzeli na niego. Ten, zatrzymał się, wciągnął gwałtownie powietrze i czym prędzej zawrócił niezgrabnego wierzchowca.

Młody bandyta wskazał na uciekiniera. Jeden z łuczników posłał strzałę w kierunku jeźdźca lecz chybił nieznacznie. Drugi trafił w wypchaną po brzegi torbę.

– Gratulacje! – krzyknął nerwowo podwładny Mert’Ewera. – Za nim, na co czekacie?! Spotkamy się, przy krzywym drzewie!

Dwóch bandytów wskoczyło na pozostawione przez strażników konie i ruszyło pędem za mężczyzną, który znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.

– Pozwoliłem sobie przyjąć trzech nowych, pod twoją nieobecność – wyjaśnił Mert’Ewerowi. Jednego ustrzelił ten strażnik. Ci dwaj, to pozostali. Są dobrzy, ale do odpowiedniego poziomu brakuje im jeszcze sporo. Mam nadzieję, że nie masz nic przeci…

– Nie mam – przerwał Mert’Ewer.

Młody uśmiechnął się niczym chłopiec, którego pochwalił właśnie ojciec.

Mert’Ewer starał się zachowywać naturalnie. Niestety, doskonale wiedział, że nie pamięta co leżało w jego naturze. Przez chwilę zastanawiał się jak wyjawić prawdę mężczyźnie i czy w ogóle to zrobić. Zamierzał już otworzyć usta, gdy ten zaczął mówić:

– Zejdźmy z traktu. Nasze konie zostawiliśmy w lesie.

Wchodząc po ścianie wąwozu minęli truchło Rolfa z twarzą zastygłą w grymasie potwornej agonii.

To teraz wiesz, jak się czułem – pomyślał Mert’Ewer na ten widok.

– Zwiadowca znalazł was poprzedniego ranka. Przysięgał, że go zobaczyłeś. Minęło trochę czasu zanim wrócił nas o tym powiadomić. Ja byłem na północy na wypadek gdyby wieźli cię do Fortu Panara – Nie ryzykowaliśmy ataku w dzień. Nie uniknęlibyśmy strat. Sam mnie tego uczyłeś.

– Dobrze się spisaliście – odrzekł Mert’Ewer starając się płynnie wchodzić w nieznaną sobie rolę. – Słuchaj…

– Tak?

– Dostałem porządne lanie od tych strażników.

– Widzę. Trzymasz się jednak.

– Nie o to chodzi.

– A o co?

Mert’Ewer przełknął ślinę.

– Nie pamiętam zbyt wiele. Jakbym stracił pamięć. Przypominam sobie fakty, od czasu, do czasu. Ciebie pamiętam. Twój wygląd. Imię mi umyka.

Młody nie wiedział przez chwilę co powiedzieć. Patrzył z niedowierzaniem na swego herszta. Dwóch pozostałych zbirów również.

– Jestem Nathaniel – rzekł po chwili. – to są Reg’Tar i Tor’Dar, twoi zaufani ludzie – wskazał na dwójkę mężczyzn.  

Mert’Ewer spojrzał na nich. Pierwszy z nich miał rude, skołtunione włosy i bujną brodę w tym samym kolorze. Drugi – siwowłosy, nieznacznie łysiał, a z brody wyrastała mu twarda i rzadka szczecina. Obaj byli średniego wzrostu. W ciemności rozpraszanej światłem pochodni Mert’Ewer nie mógł zauważyć wiele więcej. W jego umyśle pojawiły się przebłyski pamięci. Wspólne polowania, uczty, dzielenie łupów. Widział na tych obrazach ludzi, których teraz miał przed oczyma.

– Coś świta? – odezwał się, skrzecząco-grubym głosem mężczyzna nazwany Reg’Tarem.  

– Owszem – kiwnął głową Mert’Ewer. – Nie nosisz Datkrańskiego imienia, Nathanielu – zauważył po chwili.

– Bo nie jestem Datkrańczykiem – odrzekł, uśmiechając się. – Naprawdę nie pamiętasz? – spytał z niesłabnącym niedowierzaniem.

Rozmówca pokręcił głową.

– Jestem z Tamesy. Znalazłeś mnie na ulicach, przeklętej stolicy i przygarnąłeś. Byłem zaledwie podrostkiem. Kradłem i rabowałem. Powiedziałeś, że mam potencjał i nauczysz mnie robić to lepiej, z większym zyskiem. Nie kłamałeś.

Mert’Ewer zatrzymał się. Powróciły kolejne wspomnienia. Cała masa obrazów i dźwięków, tych związanych jak i nie, z tym, o czym mówił Nataniel.

– Faktycznie – rzekł zamyślony. – Ile masz lat?

– Dwadzieścia trzy. Znalazłeś mnie osiem wiosen temu.

Rozmówca po raz kolejny kiwnął głową, przyswajając nową wiedzę.

– Oto nasze konie – wskazał Nataniel. – Ten jest twój. Jeden z twoich… Nazywasz go „Bruno”, od imienia sędziego z Drewnianego Fortu. Poprzedniego straciłeś podczas schwytania.

– Tak, pamiętam go – powiedział herszt gładząc jasne nozdrza brązowego rumaka. – Przypominam sobie…

– Twój ekwipunek jest w jukach. Zbroja, miecz, łuk i kusza. Pociski też. Dasz radę sam to na siebie założyć?

– Spróbuję.

Kilka minut potem Mert’Ewer był już uzbrojony. Finalnym krokiem było nałożenie na siebie czarnego płaszcza z kapturem, który nosili również jego podwładni.  

– Co z nami? – spytał Gerol.

Mert’Ewer był tak pochłonięty nową rolą, że zupełnie zapomniał o swych niedawnych współwięźniach.

– Chcesz broń? – spytał Nathaniel, tonem sugerującym chęć zdławienia bezczelności, której najwyraźniej dopuścił się Gerol tym pytaniem.

Mert’Ewer zatrzymał młodego podwładnego powolnym ruchem ręki.

– Spokojnie. Dzielili moją dolę przez ostatnie dni.

– A ja dzieliłem ją przez ostatnie lata i wiem, że nie należy pochopnie ufać obcym – skontrował Nathaniel. – Straciłeś pamięć. Zaufaj więc memu osądowi, szefie. Proszę.

Mert’Ewer spojrzał na młodego podopiecznego, a chwilę potem na Gerola, którego twarz mówiła niewiele. Nie był już tak skłonny do żartów jak wcześniej.

Herszt kiwnął głową.

– Niech będzie.

Nathaniel uśmiechnął się.

Grupa wsiadła na konie. Gerol i Naik zasiedli na jednym, olbrzym zaś na drugim. Były to rumaki dwóch nieobecnych bandytów. Trzeci koń, należący do zabitego został przywiązany do wierzchowca na którym zasiadał łysy kolos. Cały czas oko mieli na nich Reg’Tar i Tor’Dar.

Ruszyli do miejsca, gdzie mieli się spotkać z dwoma nowymi, którzy ścigali przypadkowego przejezdnego.

– Powiedź mu – wtrącił Tor’Dar.

Nathaniel popatrzył na bandytę, po czym zwrócił wzrok w kierunku Mert’Ewera mierzwiącego swoje brązowe włosy.

– Mamy pewien problem w Lesie.

– Tak?

– Twoim zastępcą jest Datkrańczyk Dor’Ma…

– Skurwiel i łachmyta – wtrącił skrzecząco Reg’Tar.

– Co z nim? – spytał Mert’Ewer czując, że kolejne wspomnienia powracają.

– Po tym jak wyruszyłeś do Posterunku Haralda po porcję lśniącego złota, Dor’Ma uznał, że tego już za wiele. Zaczął podburzać ludzi przeciwko tobie. Powiedział, że jesteś nieodpowiedzialnym bachorem lecącym za błyskotkami, nie zważając tym samym na niebezpieczeństwo.

– Coś w tym jest – odezwał się Gerol.

Na twarzy Nathaniela w mgnieniu oka wystąpił gniew. Młody bandyta, błyskawicznie dobył sztylet z pochwy przy bucie i skierował konia w kierunku Gerola i Naika.

– Zostaw – powiedział Mert’Ewer. – Gerol to dobry chłop. Ma tylko niewyparzoną gębę.

– Chętnie bym mu ją wyparzył – odezwał się Nataniel zatrzymując się. Od niechcenia schował sztylet.

Gerol błysnął zębami w szyderczym, lecz dosyć powściągliwym uśmiechu.

– Stałeś się pobłażliwy, przez te kłopoty z pamięcią – zauważył Nathaniel.

Mert’Ewer przemilczał tę uwagę.

– Co z tym Dor’Mą? – podjął ponownie.

– Zagroził, że jeżeli pojedziemy, aby cię odszukać, to nie będziemy mieli po co wracać. Stwierdzi, że i tak już nie żyjesz, albo niedługo umrzesz.

– Ciekawe co powie, kiedy zobaczy cię siedzącego w siodle – wtrącił Tor’Dar, po czym zarechotał paskudnie.

– Ilu mamy ludzi? – spytał Mert’Ewer.

– My, czy Dor’Ma?

Herszt spojrzał wzrokiem mówiącym, że chce wiedzieć wszystko.

– W Czarnym Lesie mamy dwa posterunki. Jeden od strony Drzewa Wisielców, drugi od strony Gościńca Czarownic. Obóz jest w głębi lasu. Gdy wyjeżdżaliśmy, mijaliśmy Gościniec Czarownic, a tamtejsi chłopcy są za tobą. To będzie jakichś dziesięciu chłopa. Nie wiem co z drugim posterunkiem. Jeśli chodzi o liczebność, to jest taka sama. Może ten psubrat zdążył ich już przekabacić. Nie wiem. W głównym obozie, odliczając nas, jest trzydziestu ludzi. Dor’Ma ma za sobą pewnie z tuzin, o ile nie więcej.

– Teraz na pewno więcej – wtrącił Tor’Dar.

– Pewne jak śnieg w zimie – dodał Reg’Tar.

– Rozumiem – pokiwał głową Mert’Ewer. Herszt spostrzegł, że Gerol, Naik i olbrzym przysłuchują się rozmowie z uwagą. – Czemu było was tylko sześciu?

– Uznałem, że mała grupka poradzi sobie lepiej z przemknięciem niezauważenie. Jest również wystarczająca do przeprowadzenia udanej, nocnej zasadzki na karawanę w lesie. Sam mnie tego uczyłeś.

Mert’Ewer uśmiechnął się.

Za jakiś czas grupa dojechała do miejsca, gdzie umówili się z dwoma pozostałymi członkami. Dwaj jeźdźcy już na nich czekali. Siedzieli na ziemi, tuż obok dużego, próchniejącego drzewa, powyginanego w dziwny sposób. 

– I jak? – spytał Nathaniel.

Trzy uderzenia serca potem po podłożu potoczyła się odcięta głowa mężczyzny, którego ścigali dwaj nowi.

– Doskonale – stwierdził młody bandyta.

Mert’Ewer nie wiedział do końca co ma sądzić o metodach jego podwładnych. Przypuszczał jednak podświadomie, że sam niejednokrotnie dopuszczał się jeszcze gorszych czynów. Nie pasowało to do człowieka, którego uczynił z niego brak pamięci. Czuł to jednak. Czuł, że w rzeczywistości jest inny, niż pamięta. Zły i niegodziwy.

– Miał coś przy sobie? – zaciekawił się Reg’Tar drapiąc rudą brodę.

– Bibeloty – odpowiedział jeden z nowych. – Handlował metalowymi naczyniami – dodał rzucając na podłoże kubek, tuż obok odciętej głowy.

– Niech będzie. I tak nie mamy miejsca, ani czasu na taszczenie ze sobą czegokolwiek zbędnego – skwitował Nathaniel.

Bandyci przesiedli się na swoje konie. Olbrzym usiadł na zwierzu zabranym martwym strażnikom, podobnie jak Gerol. Naik zaś dostał konia poległego bandyty. Zaczęło padać. Wyjechali z lasu, a ich oczom ukazała się olbrzymia, wolna od przeszkód polana. Przez odgłosy deszczu przebił się głośny świst sokoła nad głowami grupy. Gerol spojrzał w górę. Mert'Ewer zauważył jego, nie wiedzieć czemu, radosny wyraz twarzy. Blondyn zagwizdał, a ptak zawtórował przeciągle. Wszyscy spięli konie do galopu. Pokonali w ten sposób sporą odległość, po czym znowu wjechali w las.

– Kilka minut drogi i trafimy na starą przecinkę. Możemy tam wypocząć. Chyba każdy potrzebuje nieco snu i jedzenia – rzekł Nathaniel.

– Dobry pomysł – powiedział Gerol.

– Najpierw poczekasz na swoją kolej, blondasku – warknął młody bandyta, któremu ewidentnie nie w smak była obecność Gerola w kompanii.

– Ma się rozumieć – odpowiedział niedawny polityczny więzień, kłaniając się lekko z tym samym szyderczym uśmiechem co zawsze.

Gdy dojechali do wspomnianego miejsca, Nathaniel ustawił kolejno warty, po czym usiadł obok Mert’Ewera, na starym pniaku aby zjeść przygotowany na drogę prowiant.  

– Im nie dasz? – spytał z uśmiechem Mert’Ewer wskazując na byłych więźniów.

Nataniel wykrzywił twarz, po czym wstał.

– Jak uważasz. Jeśli sądzisz…

– Sądzę.

Nathaniel podniósł głowę do góry i kiwną nią energicznie jak gdyby tłumił urazę. Chwilowe spojrzenie na Gerola nie pomogło w tej próbie.

– Powiedz swemu nowemu przyjacielowi, aby nie patrzył na mnie takim wzrokiem, bo w przeciwnym razie dam mu do żarcia jego własne ślepia! – wrzasnął młody mężczyzna. Wszyscy popatrzyli na niego. Gerol nie zmieniał wyrazu twarzy.

– Gerol – zaczął Mert’Ewer. – Poskrom swoje prowokacyjne zapędy.

Blondyn uśmiechnął się, po czym momentalnie spoważniał.

Nathaniel rozdał prowiant. Jedli przez jakiś czas. Rozmawiali głównie Nathaniel i Mert’Ewer. Młody przypominał swemu hersztowi fakty z życia. Ten chłonął wszystko jak tkanina wodę. Przypomniał sobie swoje największe napady, groźnych wrogów, wiernych przyjaciół i lokalizację kryjówek. Wspomnienia na nowo powracały ukazując mu swój obraz, którego do tej pory nie pamiętał. Wezbrał w nim gniew do zdradliwego zastępcy, który knuł bunt. Mert’Ewer poprzysiągł sobie załatwienie z nim sprawy już niebawem.

Po posiłku mężczyźni poszli spać. Na warcie zostało dwóch nowo zwerbowanych przez Nathaniela ludzi. Zasypianiu towarzyszyły dźwięki kropel deszczu spadające na trawę i pnie drzew, oraz piski sokoła gdzieś wysoko na niebie…

 

*****

 

Świt.

 

Słońce zaczęło wschodzić. Horyzont wypełniły pierwsze jego promienie.

Gerol zbudził się jako pierwszy, a może w ogóle nie spał. Usiadł na kocu, w miejscu gdzie spędził resztę nocy i patrzył na Nathaniela z wyrazem twarzy, który tak bardzo irytował młodego zbira. Mert’Ewer zauważył to, tuż po pobudce. Nad polaną nadal unosił się sokół.

Umięśniony, acz nieco wygłodzony blondyn podniósł z trawy niewielki kamyczek po czym cisnął nim prosto w twarz śpiącego Nathaniela.

– Gerol! – krzyknął Mert’Ewer zrywając się w taki sposób, że brązowe włosy zaszły mu na twarz. Nie zdążył wypowiedzieć wiele więcej. Nathaniel obudził się, od razu wiedząc co się stało. Wstał na równe nogi i nie zważając na krzyki Mert’Ewera rzucił się w kierunku Gerola.

Blondyn z niezmienną, szyderczą miną, poderwał się zadziwiająco szybko i postąpił krok do przodu tak aby skontrować nadchodzący atak.

Nathaniel wymierzył pięścią w twarz byłego politycznego więźnia. Był szybki, jednak Gerol niespodziewanie okazał się jeszcze szybszy. Uchylił się przed ciosem i bezbłędnie złapał ramię oponenta tak jakby wcześniej robił to setki razy. Przez polanę przeszedł odgłos pękającej kości. Mert’Ewer ujrzał paskudnie wyglądający, wyłamany łokieć z kośćmi wystającymi zza kawałków mięsa i skóry. Nie pomógł nawet skórzany karwasz, który stanowił część ekwipunku wszystkich ludzi herszta.

– Nieeeeee! – wrzasnął przeciągle Mert’Ewer.

Gerol nie zwracając uwagi na krzyk złapał za szyję oszołomionego bólem Nathaniela, po czym skręcił mu kark, z łatwością, która przychodzi chłopu zabijającemu kurczaka. Chwilę po tym spojrzał na Mert’Ewera i ukłonił jak bard po udanym występie.

Herszt nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wszystko przemykało mu przed oczyma w zwolnionym tempie.

 Reg’Tar zerwał się ze sztyletem w dłoni, lecz od tyłu, za ramię chwycił go łysy olbrzym i wymierzył cios prosto w nos, rozkwaszając kartoflowaty kinol bandyty. Następnie złapał za dłoń w której ten trzymał sztylet i bez większego problemu, siłując się ze zbirem, wbił go powoli w szyję przeciwnika.

Mert’Ewer nie zdołał nawet zrozumieć co się stało, gdy przez polanę przetoczyła się głowa Tor’Dara oddzielona od ciała silnym cięciem miecza, rozpędzonego jeźdźca, który wparował w sam środek prowizorycznego obozowiska. W oddali herszt zauważył trupy dwóch wartowników. Mijali je zbrojni na koniach. Mężczyźni mieli metalowe pancerze, a na nich tuniki bez rękawów z herbem, który Mert’Ewer widział już wcześniej. Złota, czteropalczasta łapa na ciemno-pomarańczowym tle. Przypomniał sobie, że widział ich w faktorii przed wizytą u wójta Bernarda. W głowie mu pulsowało. Nie wiedział co się dzieje. Nie rozumiał nic.

– Witam – rzekł Gerol do jeźdźców.

– W czas, panie? – spytał jeden z wojowników.

– Nie inaczej. Dobra robota – odrzekł blondyn.

– Co z tym? – spytał ten sam zbrojny wskazując na przerażonego Naika.

– Zakuć, to dezerter.

– Gerol – rzekł Mert’Ewer z bezsilnością w głosie.

– Mert’Ewer – odwzajemnił się blondyn. – Poczekajcie chwilę, panowie. Nasz skarb zasługuje na małe wyjaśnienia – powiedział klasnąwszy w dłonie.

– Czemu?! – warknął z niezmienną bezsilnością Mert’Ewer.

– Już tłumaczę – zaczął podchodząc w kierunku rozmówcy siedzącego na trawie. – Po pierwsze, Gerol nie jest moim prawdziwym imieniem. Dźwięczne, miłe, swojskie. Nawet mi się podoba – przyznał komicznie. – Niestety, jest zmyślone. Tak jak i tożsamość politycznego więźnia. Patrzysz na sir Reznora, herbu Lwia Łapa ze Złotego Miasta, funkcjonariusza Gwardii Tamesańskiej – pokłonił się przesadnie nisko. – Wiernego sługę króla, miłościwie nam panującego Zoltana II z Tamesy – dokończył rozbawiony patosem. – Ten małomówny, rosły jegomość – wskazał na łysego olbrzyma – to nikt inny jak mój wierny kompan Todir. Panowie na tych kucykach – tym razem wskazał w kierunku jeźdźców dosiadających zwinnych, pościgowych koni – to mój oddział. Chętnie bym ci ich wszystkich przedstawił, ale nie przyda ci się ta wiedza, zapewniam – mówił spokojnie, niczym nauczyciel, tłumaczący coś uczniowi.

– Po co to wszystko?! Mieliście mnie w klatce! Byłem wasz! – wtrącił Mert’Ewer.

– Owszem, przyjacielu – przytaknął Reznor. – Byłeś nasz. Jesteś nasz – uśmiechnął się serdecznie, co w tamtej sytuacji wydało się Mert’Ewerowi diaboliczne. – Ty i tylko ty. Właśnie to było problemem. Potrzebuję czegoś więcej, niż osoby zasiadającej na stołku. Potrzebuję stołka. Podczas waszych rozmów z… Jak mu tam było? – mówiąc to, Reznor odszukał wzrokiem martwe ciało Nathaniela.

– Nathaniel! – krzyknął herszt.

– Ah, tak. Podczas twojej rozmowy z tym młodym raptuskiem, w moje uszy trafiły informacje, których nie spodziewałem się usłyszeć tak wcześnie. Myślałem, że najpierw będę się musiał wybrać z wami do Czarnego Lasu, zdobyć więcej zaufania, może nawet przyłączyć się do twojej sławetnej bandy – oznajmiał chodząc w kółko i energicznie gestykulując. – Nic bardziej mylnego! Nierozważnie, młodziak zaczął mielić ozorem na prawo i lewo sądząc, że i tak nic wam nie grozi. Nawet nie wyobrażasz sobie jakim cierpieniom musiałem stawić czoła, walcząc sam ze sobą, aby nie wybuchnąć szaleńczym śmiechem – wypowiadając ostatnie zdanie wyglądał tak jakby jego ciało przeszył dreszcz podekscytowania.

Mert’Ewer patrzył na zdradliwego mężczyznę z gniewem i bezradnością wypisanymi na twarzy.

– Oczywiście, po tak niegrzecznym potraktowaniu twoich kompanów – Reznor wskazał dłonią dookoła – znalezienie wspomnianych przez młodzika miejsc, będzie trudniejsze, ale damy radę. Mam w kompanii naprawdę zdolnych tropicieli – uśmiechnął się szeroko. – Ah… Zapomniałbym. Skoro o tym mowa. – powiedziawszy to zagwizdał głośno i wystawił ramię w górę. Za kilka sekund usiadł mu na nim sokół, który szybował po niebie już od jakiegoś czasu.

– Nazwałem go Ardo. Wdzięczne zwierzę – pogłaskał rosłego ptaka po głowie. – Nie odstępuje mnie na odległość większą, niż zasięg jego bystrego, ptasiego wzroku. Widać go na niebie od samego początku podróży. Dzięki niemu, moi kompani zawsze wiedzieli, którym traktem się udaliśmy. Swoją drogą, Rolf nie był zbyt zaskakujący w doborze kursu. Czuł się zbyt pewnie i to go zgubiło. Twoi ludzie uwinęli się z jego oddziałem całkiem dobrze.

– Był rycerzem, psia mać! Miał swych ludzi. Wszyscy byli wierni twojemu królowi! Pozwoliłeś im wpaść w zasadzkę, tak po prostu! – zauważył Mert’Ewer z załamującym się w gardle głosem.

– Owszem. Czemu nie? – zdziwił się blondyn. – To pionek. Pionkami posługują się prawdziwi gracze. On i jego dzielni wojacy spełnili swoją rolę. Teraz sir Rolf może udać się na zasłużony spoczynek, na tamtym świecie. Do tego, chyba przyznasz, że nie był zbyt miły – mówiąc to, Reznor wykrzywił cynicznie usta. – Nie lubię gburów – dodał wzruszając ramionami. – On i jego oddział, w zamian za ciebie, sześciu niebezpiecznych ludzi i lokalizację obozów twojej szajki. To niewielka cena.

– Czy ty nie masz żadnych zasad? – spytał Mert’Ewer.

– Zasad? – parsknął Reznor. – Zasad?! Całkiem dojrzałe pytanie jak na kogoś kto dwa dni temu nie wiedział nawet jak się nazywa i kim jest. Całkiem zabawne natomiast, jak na kogoś, kto potrafił przybić do drzewa pół tuzina swoich własnych ludzi, za to, że próbowali ukryć łup. Tak, Mert’Ewerze. Znam cię lepiej, niż w tej chwili ty sam – jego twarz przez chwilę przybrała poważny wygląd. – Sprzątam z tego świata śmieci. Nie obchodzi mnie, że po drodze zginie kilku podwładnych starego sadysty, jak i on sam.

– Zabij mnie więc, i miejmy to już za sobą! – krzyknął dosyć wiarygodnie, jednak nieprawdziwie. Nie chciał umierać, jednak zdawało mu się, że tylko to może go teraz czekać. – Mam dosyć twojego gadania! – dodał po chwili.

– Ale kiedy ja lubię mówić! Sztuka konwersacji jest jak szermierka, tylko że bez krwi i potu – mówiąc to, umięśniony blondyn obracał dłońmi jak gdyby grał na jakimś instrumencie.

– W takim razie nie jesteś w niej zbyt dobry – Mert’Ewer czuł, że słowne przepychanki, to jedyne czym może w tamtej chwili ugodzić Reznora.

– Ranisz moje uczucia, Mert’Ewerze. Sądziłem, że jesteśmy przyjaciółmi – odrzekł kapitan Gwardii, po czym szarpnięciem ramienia strącił sokoła wprost na ciało Nathaniela. Ptak nie czekając długo zaczął wydziobywać z zastygłej twarzy kawałki mięsa.

– Ty skurwielu! – wrzasnął Mert’Ewer próbując podnieść się z ziemi.

– Usiądź sobie! – krzyknął Reznor, popychając herszta stopą w klatkę piersiową. – Musisz odpoczywać. Nie doszedłeś jeszcze do siebie po zabiegach jakimi cię poddaliśmy.

– O czym ty mówisz, do cholery?

Blondyn zaśmiał się donośnie.

– Ahhhh, Mert’Ewerze. Sprawiasz tyle radości. Niczym dziecko, które stawia pierwsze kroki… Nieważne – machnął ręką. – Pewnie zastanawiałeś się jak cię schwytano? Służę… – rzekł kucając tuż przed rozmówcą. – Zuchwały Mert’Ewer z Czarnego Lasu postanowił dokonać czegoś nieco nowego. Wymarzyłeś sobie, że napadniesz na rezydencję mistrza alchemicznego z Posterunku Haralda. Zły traf chciał, że twój zwiadowca dał za dużo po nosie poprzedniego wieczoru, przez co nie obliczył poprawnie liczby strażników. Przynajmniej tak wyznał potem na torturach. Potyczkę przeżyliście tylko ty i on. Reszta padła pod ciosami wartowników. Ciebie wysłano wraz z oddziałem Rolfa, a jego przesłuchiwano, no i cóż… zmarło się chłopu – powiedziawszy to, Reznor rozłożył ręce w geście pozorowanej bezradności. – Do tego, w rezydencji gościł pewien mag – przyjaciel alchemika. To on własnoręcznie cię obezwładnił. Chociaż… słowo „własnoręcznie” chyba nie jest tu odpowiednie – powiedziawszy to pogładził się po jasnej brodzie. – Owy mag cisnął w ciebie kulą energii, a ty uderzyłeś z impetem o ścianę.

Mert’Ewer w przebłyskach pamięci widział już wcześniej tor lotu magicznego pocisku, wzbijający liście z podłoża. Teraz, gdy powiedział mu o tym Reznor, zobaczył wszystko dokładniej. Pamiętał twarz maga, zgiełk walki i dziedziniec sporego domostwa.

– Złamał ci kilka żeber, może zafundował jakiś mały wstrząsik – kontynuował Reznor. – Nic czego potężny Mert’Ewer, postrach mieszczan i chłopów, by nie przeżył – mówił dalej, blondyn. – Na domiar złego… dla ciebie… los sprawił, że byłem akurat w pobliżu załatwiając pewną sprawę. Gdy dowiedziałem się o twoim schwytaniu, ujrzałem w tym znak od bogów. Przedstawiłem straży i napadniętemu alchemikowi plan, który właśnie dobiega końca.

Herszt słuchał z zainteresowaniem. Czuł, że w tamtej chwili tylko to mu pozostało.

– Alchemik i mag mieli zadbać o utratę pamięci. Podali ci wywar, a ty momentalnie zasnąłeś. Obawiałem się nawet, że otruli mój skarb. Ale nie… ty obudziłeś się za jakiś czas nie pamiętając kompletnie nic, z pustym wyrazem twarzy, zachowując się jak opóźniony wieśniak. Trudno opisać radość jaką wtedy odczuwałem. Byłeś taki pocieszny. W sumie, to nadal jesteś – oznajmił prześmiewczo. – Potem, gdy Rolf dostał cię w swoje łapy, zrobił z ciebie kupę poobijanego mięsa. Można by nawet pomyśleć, że to stąd ta amnezja. Nic bardziej mylnego. Co do mnie… Przyjęcie fałszywej tożsamości i sfingowanie swoich przewin było dziecinnie proste. Zastanawiałem się, czy nie wyjawić rycerzowi z Granicy całej prawdy, jednak stwierdziłem, że tak będzie zabawniej i bardziej interesująco. Nieprawdaż, że było?

Słuchając, Mert’Ewer czuł jak wspomnienia powracają do niego wartkim strumieniem.

– Pamięć wraca? – spytał Reznor, cały czas mając lekki uśmiech na twarzy. – Tak to działa. Miałeś zapomnieć wszystko. Szybko i skutecznie. Stan ten jednak bardzo prosto odwrócić, pokazując ci przedmioty, ludzi i miejsca które kiedyś znałeś. Substancja, którą ci podali idealnie się sprawdziła. Byłeś zagubiony, kiedy tego potrzebowałem. Teraz, kiedy czas na napawanie się moim zwycięstwem, a twoją klęską, pamiętasz już coraz więcej, co tylko zwiększa twój ból i hańbę. Miło.

Mert’Ewer chciał zerwać się na równe nogi i rzucić w gniewie na rozmówcę, jednak ten ponownie okazał się szybszy popychając herszta do tyłu.

– Poruszaliśmy już kwestię pozycji w jakiej masz pozostać – rzekł blondyn, wstając. – Cóż… Przykro mi, że zastałem cię właśnie w takim stanie. Naprawdę. Zostałeś zbyt mocno pobity. Liczyłem na emocjonujący pojedynek między nami. Pomyśl! Sir Reznor ze Złotego Miasta kontra Mert’Ewer z Czarnego Lasu. Ależ byłaby z tego opowieść! – syknął patrząc w niebo. – Jak widać będę się musiał obejść smakiem. A szkoda… i to wielka – powiedziawszy to, blondyn zamilkł na chwilę. – Chętnie pogawędziłbym jeszcze, przyjacielu ale czas nagli. Mam pewną groźną szajkę bandytów do rozbicia, a do tego muszę się odpowiednio przygotować. Ah, te obowiązki. Chyba rozumiesz?

Herszt przełknął ślinę, przeczuwając zbliżającą się śmierć. Starał się jednak nie pokazywać po sobie strachu.

– Tak jak powiedziałem… liczyłem na pojedynek. Dwóch wspaniałych szermierzy. Jedna śmierć, jedno życie. Niestety, przy obecnym stanie twojego zdrowia, nie byłoby to zbytnio ciekawe. Może innym razem, co? – Reznor klasnął w dłonie. – Póki co muszę zastosować się do nudniejszego wariantu – mówił strzelając palcami. – Sędzia cię skaże. Zrobi się wokół ciebie mały teatrzyk. Mam nadzieję, że lubisz aktorstwo? Ja uwielbiam. A ty zostaniesz jednym z najwspanialszych aktorów w sztuce: „O skuteczności władzy i o tym, że sprawiedliwość zawsze góruje”. Patetyczne, ale głównie do tego sprowadza się cała polityka. Szkoda – mówił przechadzając się powoli pomiędzy Mert’Ewerem, a truchłem Nathaniela, które obgryzał sokół.

Herszt patrzył w zgniłozielone, trawiaste podłoże. Gdy podniósł wzrok ujrzał, jak Reznor łapie w locie drewniany kij z wyrytymi na obuchu kreskami, rzucony przez jednego ze zbrojnych.

– Dobrej nocy, przyjacielu.

Tępy ból spowodowany uderzeniem, był ostatnim co poczuł Mert’Ewer przed utratą świadomości…  

Koniec

Komentarze

Troszkę przegadane, ale zapowiada się ciekawie.

Sporo interpunkcji do poprawy. Reszta w poprawnie.

Napisz ciąg dalszy.

Infundybuła chronosynklastyczna

Czy to jest nowa wersja opowiadania Więźniowie, zamieszczonego w październiku 2012 roku? 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Też mam takie wrażenie, jak regulatorzy. Ale nie sprawdzę.

Klasyczna historia klasycznie opowiedziana; czytało się całkiem całkiem, szkoda tylko, że Autor nie zadbał o poprawną w każdym przypadku interpunkcję.

Tak, jest ostateczna wersja, jeśli chodzi o treść. Jeżeli trzeba to było jakoś zaznaczyć, to przepraszam. Co do w 100% poprawnej interpunkcji, to na chwilę obecną nie jestem w stanie o to zadbać. Być może w przyszłości.

Wybacz Autorze, ale ponowne brnięcie przez gąszcz zdań tego opowiadania jest ponad moje siły. Próbowałam, daje słowo, że próbowałam, ale nie dałam rady.

 

Z tyłu głowy pulsował mu tępy ból.Z tyłu głowy pulsował tępy ból.

 

Lekko rozwarte oczy otarł z zakrzepłej krwi… Lekko rozwarte powieki otarł z zakrzepłej krwi

Lekko rozwarte mogą być powieki, to na nich była zakrzepła krew, nie na oczach.

 

…przy tej czynności ukłuł go rwący impuls w okolicach łopatek. – Moim zdaniem kłujący, rwący impuls nadal brzmi fatalnie. Nie wiem, czy impuls/ ból może być jednocześnie kłujący i rwący, albowiem takowego jeszcze nie doświadczyłam.

Nadal proponuję: …przy tej czynności poczuł nagły/ rwący/ kłujący ból w okolicach łopatek.

 

Jego ciało było w tamtej chwili zasłoniętym mgłą, obszarem fizycznego cierpienia, który powoli i z wysiłkiem odkrywał. – Czy jeśli ciało było zasłonięte w tamtej chwili, to w następnych chwilach już nie? Czy bohater odkrywał obszar ciała, czy raczej cierpienie?

 

usłyszał nagle wrzask jakiegoś mężczyzny. Nie minęły dwa uderzenia serca, a rozpoznał, że to ten sam ochrypły głos, który usłyszał przy przebudzeniu. – Z konia! I pchać ten pieprzony kurwi wózek! Sam się z błota nie wygramoli! – usłyszał dalszy ciąg wypowiedzi. – Powtórzenia.

 

Był osobliwym poszukiwaczem, nie chcącym odnaleźć niczego więcej, lecz z trwogą kolejne części jego sylwetki odsłaniały przed nim przytępione przez sen dolegliwości.Był osobliwym poszukiwaczem, niechcącym odnaleźć

To wyjątkowo osobliwe i koślawe zdanie. Sylwetka, to inaczej zarys postaci. W jaki sposób sylwetka podzieliła się na części, które z trwogą, kolejno odsłaniały dolegliwości? ;-)

 

Drugi z głosów był bardziej melodyjny i nieco skrzekliwy. – Melodyjny głos jest miły dla ucha, głos skrzekliwy, raczej niespecjalnie. Czy głos brzmiący miło, może brzmieć niemiło? ;-) 

 

Poobijany mężczyzna może i znalazłby w sobie siłę do poruszenia szyi, tak aby spojrzeć na zaistniałą sytuację, lecz instynkt samozachowawczy nakazał mu nie wystawiać mięśni na kolejną próbę. – Strasznie komplikujesz to, co powinno być proste. Czy nie można zwyczajnie: Poobijany mężczyzna może i znalazłby siłę, aby spojrzeć na zaistniałą sytuację, lecz uznał, że lepiej się nie ruszać.

 

Raz wychwyciłem z jego ust jakieś północno brzmiące imię… – Czy imię wypadło z ust kapitana i wtedy blondyn je wychwycił? ;-)

Proponuję: Raz usłyszałem jak wymawiał/ mówił jakieś północno brzmiące imię…

 

Tu, niestety, poległam.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję. :) Postaram się nanieść te poprawki w najbliższym czasie.

Podtrzymuję to, co napisałem w komentarzu do “Śledczego”: czyta się nieźle, ale interpunkcja mnie po prostu rozwala. Do tego dochodzą niepotrzebne słowa, literówki, zgrzytające zlepki wyrazów, powtórzenia.

Obawiam się, że będziesz musiał jednak trochę poczytać teorii, żeby mieć szansę zastosowania jej w praktyce.

Podsumowując: podoba mi się, potencjał jest, ale jeszcze długa praca nad techniką przed Tobą.

Ciekawa fabuła, niestety schowana pod grubą warstwą zbędnych słów. Tekst przegadany jak Gerol. Ale nie jest źle, dużo odchudzania nie zostało.

A zaoszczędzone znaki warto zainwestować w przecinki. ;-)

Babska logika rządzi!

Długie, z problemem z przecinkami, ale nie czyta się bardzo źle ;)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka