Czuma zerkał niespokojnie ku lepiance. Biały ojciec był chory już od wielu księżyców tak bardzo, że nie mogli podróżować. Mieszkańcy wsi robili co mogli, znosząc lecznicze zioła i ofiarując mięso na strawę, lecz niewiele to pomagało. Młodzieniec publicznie poprosił szamana o przegnanie złych duchów, które zalęgły się w chorym. Święty człowiek odprawił rytualny taniec i odszedł na sawannę rozmawiać z przodkami, ale gdy wrócił, rozłożył bezradnie ręce.
– Mulungu nie chce mnie wysłuchać, a jego sługi niczego nie mówią – powiedział szaman zza kolorowej maski, tłumiącej nieco głos. – Baobab mego ojca też milczy, szumi tylko w oczekiwaniu na towarzysza.
– Po prostu nie umiesz go uleczyć! – odparował rozżalony Czuma. Chciał powiedzieć coś jeszcze, wypuścić gniew zaklęty w lwie słowa, ale Susi chwycił mocno ramię chłopaka i posłał ostrzegawcze spojrzenie. Ludzie Czitambo poważali swojego szamana, obrazić go oznaczało stracić ich pomoc. Biały ojciec musiał odpoczywać, ugościli go więc w chacie postawionej w cieniu rozłożystego, dającego zbawczy cień hebanowca – gdyby zostali wypędzeni, upał i nocny chłód do spółki zabiłyby ich ukochanego podróżnika w kilka dni. Czuma zacisnął zęby i spuścił głowę.
Susi wytłumaczył wieczorem plemieniu przywiązanie Czumy do misjonarza, snując opowieść, tak jak tylko on umiał, o białym ojcu, który odbił małego Czumę z rąk handlarzy niewolników. Łyskał przy tym strasznie białkami, aż dzieciaki piszczały ze strachu, a zaraz potem z uciechy; skradał się wokół ognia, opowiadając o podchodach pod obóz białych szat; huczał gwałtownie, składając ręce do strzału z wyimaginowanego grzmiącego kija… Tak, Susi miał dar do wieczornych opowieści. Szczególnie wodzowi podobała się ta historia. Jego synowi, który stał za plecionym tronem z podarowaną przez białego ojca parasolką, także. Musiał tak stać nawet po zachodzie słońca. Wódz mawiał, że jej cień daje mu skrawki niezwykłej mądrości przybysza. Tak sobie życzył mwata Czitambo, więc tak czyniono.
Mieszkańcy wsi zapomnieli wkrótce młodzieńcowi jego wybuch. Tylko szaman długo się boczył.
Smutek kąsał serce Czumy, gdy tak siedział w cieniu hebanowca i czekał. Biały ojciec drzemał w środku niespokojnie, trawiony gorączką. Złe duchy opadały chorego, zsyłając koszmary i usiłując wyrwać z dobroczynnego snu. Starczył nieostrożny ruch, szelest, by go obudzić – więc wychodzili z Susim z chaty i szli polować lub pomagać ludziom Czitambo pasać kozy. Przymknął oczy, wargami poruszał w bezdźwięcznej modlitwie do wszystkich przodków, by ujrzeli jego rozpacz i przybyli na pomoc.
Tak zastał go Susi, niosący naręcze owoców.
– Chodź, Czuma – odezwał się półgłosem – na sawannę. Złość szamanowi minęła i mamy się spotkać pod baobabem, w którym mieszka duch jego ojca i ojca jego ojca. Chce nam pokazać coś ważnego, o czym woli nie mówić przy wszystkich.
Młodzieniec zamrugał gwałtownie, wyrwany z półletargu. Przypatrywał się towarzyszowi dłuższą chwilę, zanim odpowiedział.
– Susi… On może nas potrzebować w każdej chwili.
– To nie zajmie długo. Szaman mówił, że nim księżyc pocałuje szczyt nieba, będziemy z powrotem.
– A jeśli… A jeśli chcą go okraść?
Susi parsknął, wyraźnie rozbawiony.
– Mieli ku temu tyle okazji, ile jest traw pod naszymi stopami… Daj spokój, dlaczego mieliby silić się na taki podstęp, gdy wystarczy tylko, byśmy poszli polować?
Młodzian zmarszczył czoło, wytężając myśli, nie znalazł jednak odpowiedzi na pytanie. Wstał więc, ociągając się nieco, i podążył za kompanem. Bez słowa podzielili między siebie owoce, by nieść równy ciężar. Robili tak już wiele razy w trakcie podróży z białym ojcem. Szli w milczeniu, starszy prowadził. Po pewnym czasie ujrzeli w oddali rozłożysty baobab. Rósł w oczach z każdym krokiem, na tle czerwonego, zachodzącego słońca. W jego koronie na pewno mieszkało więcej duchów, niż ojciec szamana i ojciec jego ojca, tego Czuma był pewien. Zapewne nie wszystkie chciały rozmawiać z szamanem, więc wspominał tylko o swoich… Ciekawe, czy pozostałe gniewały się za to?
Gdy dotarli na miejsce, zapadał już zmierzch. Szaman siedział pod pniem, twarz zasłaniała mu owalna maska, ozdobiona piórami i z wzorami w pstrych kolorach. Wskazał miejsce między korzeniami, gdzie bielą błyskały małe kości. Złożyli tam owoce – duchy ojców należy traktować z szacunkiem, by nocą nie wcieliły się w rozszalałe hieny i nie rozszarpały gardeł obrazoburcom. Susi pokłonił się przed baobabem, Czuma, choć niechętnie, poszedł w jego ślady. Szaman zagrzechotał woreczkiem i zaintonował monotonną pieśń. Stali w milczeniu, święty człowiek nucił, słońce nieznośnie powoli kryło się za horyzontem. Dopiero, gdy ostatni skrawek gorejącej tarczy zniknął za krajem sawanny, śpiew ustał.
– Masz w sobie gniew młodego lwiątka, którego matkę pokąsał krokodyl przy wodopoju, więc wybaczam ci, Czumo – odezwał się szaman. Jego głos zza maski dudnił, a zapadający zmrok potęgował wrażenie, jakby dochodził skąd indziej, gdzieś z głębin sawanny. Rozpaloną dniem skórę popieścił nagły, acz delikatny podmuch wiatru.
– Wiedz jednak, że duchom ojców nie podoba się twój brak szacunku – szaman szeptał głośno – i pragną, byś zadośćuczynił obeldze podważania ich słów. Jeśli tego nie zrobisz, ześlą na ciebie klątwę złośliwą jak pawian i nieustępliwą jak zwabione twoim potem muchy, a która sprawi, że los twój stanie się gorszy od losu najsłabszej sztuki w stadzie.
Młodzieniec zląkł się. Zapadająca szybko ciemność, dziwny głos szamana i chłodny wiatr, który w tajemniczy sposób owiewał tylko jego, sprawiły, że naprawdę pożałował słów obrażających zmarłych. Spojrzał na towarzysza, ten skinął nieznacznie głową.
– Jamesie Czuma, czy naprawisz szkody, któreś uczynił? – zabrzmiała głucho maska, a zagadnięty gotów był przysiąc, że wzory na niej poruszyły się nieznacznie.
– Tt… Tak.
– Nauczysz więc syna mego syna stawiać i czytać znaki. – Głos zabrzmiał jakby z oddali i zmieszał się z szelestem liści. – Uczynisz to, gdy powrócisz ze swej ostatniej podróży. Spędzisz wtedy w wiosce całą porę suchą.
Abdullah Susi pochylił głowę tak, by nikt nie widział jego twarzy i uśmiechnął się. A to przebiegły staruch! Biały ojciec chciał wszystkich nauczyć angielskiego, włącznie z pismem, ale choroba nie pozwoliła mu zrealizować tego zamiaru. Ledwie miał sił, by prowadzić własne zapiski i szkice… W znakach stawianych na papierze tkwiła ogromna magia, wiedział to – a ten przechera chciał tę magię posiąść, by w całej wiosce dzielić i rządzić wedle swego uznania. Co za szympans! Nie wiedział, czy bardziej podziwiać jego spryt, czy pogardzać jego pragnieniem wywyższenia się nad innych.
Czuma pokiwał głową, zgadzając się na naznaczoną pokutę. Źle jest gniewać duchy przodków, zwłaszcza gdy zapada noc i drapieżniki wychodzą na żer. Szaman mruknął zadowolony i przemówił. Jego głos brzmiał teraz normalniej.
– Przybliżcie się do baobabu i przyłóżcie uszy. Duchy wyjawią wam przyszłość.
Posłusznie podeszli do pnia i przytknęli głowy. Z początku nie słyszeli nic poza swoimi oddechami i uderzeniami serc, ale potem zerwał się mocniejszy wiatr, korona zaszeleściła i w korze drzewa usłyszeli śpiew…
Wracali razem z szamanem. Księżyc był już wysoko, noc bezchmurna. James i Abdullah podążali kilkadziesiąt kroków za starcem, stropieni, markotni. Rozumieli już, dlaczego szaman nie chciał wyjawić tej tajemnicy – gdyby tak się stało, niechybnie wódz, pragnąc władzy i mądrości, po kryjomu wydobyłby i pożarł co należne duchom. Ściągnąłby w ten sposób potężną klątwę na całą wioskę. Abdullah podejrzewał przez chwilę, że może jest to kolejny podstęp szamana, który sam chciał zyskać moc. Jednakże, kiedy mag zdjął maskę, twarz jego była umęczona przerażeniem, a ręce drżały. Bez wątpienia władały nim dziś duchy, Susi porzucił więc złe myśli i pozwolił, by smutek rozgościł się w sercu. Jest czas na polowanie, na radość i na lament. Każdy trzeba przeżyć w swojej części. Spojrzał na Jamesa – chłopaka przygnębienie trawiło aż za bardzo. Wiedział, że musi mu dać jakiś cel, dzięki któremu Czuma nie zapadnie się w zgryzocie. Rano. Kiedy słońce wschodzi, umysł się rozjaśnia, a mądrość zmarłych słoni wędruje w powietrzu. Rano coś wymyśli.
– Dlaczego zostałeś z nim tak długo? – Czuma zapytał nagle, jakby drewnianym głosem. Oczy Susiego zamgliły się na chwilę – tęsknotą za czymś bezpowrotnie utraconym, pięknym i bolesnym.
– Obiecałem Mary, że będę miał na niego baczenie – odparł krótko i już nigdy więcej o tym nie mówili.
Nad ranem, z długiego polowania, wrócił trzeci towarzysz bwana Davida – Jacob. Czuma i Susi opowiedzieli mu wszystko. Po krótkiej naradzie razem zanieśli białego przyjaciela i ojca pod baobab na sawannie. Rozmawiali, jedli i pili, aż ogień złych duchów trawiący piersi podróżnika zelżał nieco. Zmówili razem modlitwę, a krótko potem David odszedł w spokoju. Gdy duchy zaśpiewały wśród liści, wycięli serce z piersi zmarłego, zamknęli w puszce po mące i zakopali w korzeniach drzewa. Potem troskliwie zajęli się ciałem – mieli je zawieźć, zgodnie z jego ostatnią wolą, aż do tajemniczej Brytanii. Czuma wyjął nóż.
“LIVINGSTONE MAY 4 1873” głosił wyrzeźbiony w korze napis.
Afryka smutno westchnęła szumem wiatru na sawannach i zapłakała dżdżem pory deszczowej. Potrzebowała mocnych serc swoich dzieci, by dały jej siły na przeżycie nadchodzących stuleci zniewolenia, rzek krwi i ogromnej biedy. Serce Davida biło w niej odwzajemnioną miłością – do rzek, dżungli, jezior… I do wolności.
Miesiąc po śmierci misjonarza sułtan Zanzibaru, przymuszony przez Brytyjczyków, podpisał traktat znoszący handel niewolnikami. Zbiory były obfite, a pora sucha krótka.
Trzydzieści sześć lat później baobab, pod którym pochowano serce Davida Livingstone’a, zaczął usychać. Sir Robert Condrington przybył na miejsce ściąć umierające drzewo i przygotować miejsce na bardziej trwały nagrobek. Zastał opustoszałą murzyńską wioskę. Puszka po mące, w rozkopanym dole przy korzeniach baobabu, była pusta. Zamknął ją, pomodlił się za zmarłego i zakopał z powrotem. Nigdy nikomu nie powiedział o tym odkryciu.