- Opowiadanie: Tosława - Czarodzielnica

Czarodzielnica

Było już tutaj. Jednakże podzielone na sto części, pocięte, brudne i jakoś tak wrzucone bez większego pomyślunku. Teraz wygląda zwyczajnie ładniej.  I jest w całości, do poczytania "na raz".

Smacznego.

 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Czarodzielnica

– Ej, weź, bo cię ugryzie! – szepnęła Monika, zasłaniając zaraz po tym buzie dłońmi. Była przerażona, wielkimi oczami wpatrywała się w czarne oczy potwora.

Maciek patrzył na siostrę. Uśmiechnął się z zadowolenia szeroko, tak jak w bajkach robił to król Artur. Potwór był zaciekawiony, potrząsał czarnym łbem, denerwując przy tym całe stada końskich much. Zamruczał.

– Głupia jesteś – zaśmiał się – zobacz, on nie ma zębów przecież! Nie można gryźć bez zębów.

Monika pisnęła, a jej straszy brat wsadził całą swoją dłoń w pysk cielaka. Zwierzę zaczęło ssać palce, zabawnie zadzierało łeb.

– Sam jesteś głupi – odburknęła siostra przez rękę, którą dalej zasłaniała usta. Cielak nie był już jednak taki straszny jak przed chwilą. Wielkim jęzorem lizał rękę chłopca i wydawało się, że to wcale nie boli.

– Też chcesz? – zapytał, wyjmując zaślinioną dłoń. Cielę jeszcze oblizywało nos długim jęzorem.

– Nie! To obrzydliwe! – pisnęła. Pewnie miała ochotę i ona dać do possania dłoń bydlęciu, ale przecież nie mogła pokazać bratu, że zmieniła zdanie. Cofnęła się kilka kroków, plecami oparła o barierkę oddzielającą oborę od chlewu. Maciora zakwiczała gardłowo, aż echo poszło po ścianach. Dziewczynka pisnęła i odskoczyła. Maciek zawył ze śmiechu. Monika zmieszała się, oczy się jej zaszkliły.

– Ale ty jesteś! – zachlipała, wpatrując się to w chłopca, to znów w cielaka. Na maciorę bała się spojrzeć, strasznie bała się świń, były dla niej tak strasznie wielkie i wydawały upiorne dźwięki.

Maćkowy za to tylko w to graj! Wyciągnął zaślinioną rękę do siostry, tuż przed jej nosem. Ślina skapywała na ziemię, ciągnąc za sobą mlecznobiałe gluty i pianę.

– Masz buzi od cielaka! – zachichotał i chciał za wszelką cenę dotknąć siostry ust.  

Monika uciekła z piskiem na dwór. Zerwały się od tego hałasu wszystkie jaskółki, które mieszkały pod sufitem w oborze, wyleciały wielką, czarno-białą chmarą, skrzecząc i piskając przeciągle.

Maciek wytarł zaślinioną dłoń we własne spodnie, dokładnie sprawdzając, czy nie pominął jakiegokolwiek wilgotnego miejsca między palcami. Ręka była czysta, za to spodnie – spodnie świadczyły o jego szczęśliwym dzieciństwie, brudne od rozporka do nogawek, że nie poznałbyś, jakiego były pierwotnie koloru. Wziął się pod boki i stał tak tryumfalnie na progu obory, śmiał się do tego teatralnie, dokładnie jak król Artur w bajce. Potem ruszył pędem za siostrą, płosząc po drodze przerażone kury i perliczki.

 

 

***

 

Babcia miała z tysiąc lat, albo i więcej. Siedziała na progu bielonej chałupy, mełła w dłoniach kule wielkiego różańca, mamrotała pod nosem zdrowaśki. Wielki kocur plątał się między jej wychudzonymi łydkami.

– Błogosławiona ty między niewiastami… Murzyn do cholery! – zamemłała bezzębnymi szczękami. Wymacała kościstą dłonią kota i przegoniła urażonego do żywego zwierzaka. Schylona, podparła się na sękatym kiju. Pasowali do siebie, dwoje przyjaciół – ona i jałowcowy kij. Oboje równie szaropergaminowi, pokręceni, chudzi.

Przetarła krzywym paluchem oczodół. W siedemdziesiątym siódmym babka straciła oboje oczu. Kiedy nie musiała, nie wpychała sobie wścieklezielonych szklanych imitacji, tak jak dziś. Straszyła wszystkich pustymi oczodołami, tak głębokimi, że aby się podrapać, musiała wrazić do środka pół zgiętego, sękatego palca.

Wstała. Różaniec wepchnęła do kieszeni kolorowego fartucha. Jedną ręką, jak złamanym skrzydłem, podparła się na kiju. Drugie ramie założyła za plecy, aby było jej wygodniej. Macając przed sobą świat, ruszyła powoli. Kalecznie, groteskowo. Noga za nogą, po trzech krokach zaczynała sapać, a z suchych ust skapywała ślina. Stuk – stuk – ławka i wiadro, stuk – stuk – donica, stuk – stuk – jeszcze krok jeden i drugi, stuk – stuk – drewno. Drewno?

Babka schyliła się, złapała dłonią deskę. Wyczuła idealnie chropowatą powierzchnię drewna sosnowego. Przejechała dalej koniuszkami palców, rozpoznała układ. Drewniana skrzynia oparta była pod kątem o ścianę chałupy.

Trumna.

Babka wyprostowała się na tyle, na ile pozwalał jej sękaty grzbiet. Mełła ustami bezdźwiękowe słowa jakieś, wróżby, przekleństwa, czy modlitwy. Zaraz jednak wróciła do siebie, to jest do schylania się potwornego. Sękatym kijem ominęła trumnę i pokuśtykała dalej, wzdłuż chałupy.

Za cztery kroki coś zachrzęściło pod nogami obutymi w ciepłe domowe kapcie. Stuk – stuk – ceramika. Cała ścieżka z tłuczonych talerzy, garów, garnuszków, chochelek, dzwonków glinianych. Tysiącletnia kobieta zaś dzielnie, nie przyspieszając, ani nie zwalniając swojego marszu szła tą drogą. Zaszła zaraz na tyły chałupy. Tu leżało zarżnięte cielę, najdalej dwa metry od ścieżki. Kobieta dokładnie czuła mdłożelazisty zapach krwi pomieszany z ciężkim zapachem moczu i strachu. Rozglądała się, jakby zapachem mogła coś zobaczyć. Ale nic. Tylko drobiny kurzu i szkła, pomieszane z bydlęcą krwią i ozonem, zaraz jak po burzy.

Diabeł stał przed babką. Patrzył uważnie na czaszkę pokrytą ostatnimi z siwych włosów. Na oczodoły zapadnięte, na skórę brązową od majowego słońca, pokrytą mnóstwem żył, żyłek, zasinień i blizn. Skórę tak cieniutką i kruchą, że dokładnie odsłaniała całą czaszkę kobiety, wszystkie kosteczki, ich załamania i łączenia.

Wyciągnął do niej dłoń. Dotknął brzoskwiniowej zaraz cery, rumianej, pysznej, zdrowej. Dotknął oczodołów i przekonał się, że babka ma cudownie orzechowe, wielkie oczy. Włosy zaraz opadły jej czarną kaskadą na łopatki i piersi.

– No – cmoknął, odejmując swoją dłoń. Podrapał się po nosie, oceniał, jak mu wyszło. Babka miała dwadzieścia lat i był piękna. – To ile już lat? – zapytał, unosząc czarną brew ku górze.

– Będzie ze pięćdziesiąt – rzekła babka, zaraz dotykając swoich dłoni, ramion pod brzydkim kwiecistym fartuchem. Wiedziała, że to i tak zmyłka, fałsz, kawałek snu.

Diabeł wskazał na zarżnięte ciele, leżące w nieprzyzwoicie dziwacznej pozycji. Babka powiodła za jego wzrokiem, skrzywiła się. Świeże truchło, bez rojowiska much i innych plugastw, za to z podgryzioną szyją, wywalonym na wierzch spuchniętym i przekrwionym jęzorem. Pustymi oczami, zmętniałymi i przekłutymi wpatrywało się tępo w niebo. Ale cielę to za mało dla niego.

– Nie wiem jak to chcesz rozegrać moja piękna. Ale masz tydzień. Ostatni tydzień majowy. Dalej – tu cmoknął, podrapał się za uchem. Jakby myślał, zbierał się do wydania wyroku lub osądu. Przebierał nogami nawet ze zniecierpliwieniem po tłuczonej ceramice. W końcu wzruszył ramionami – dalej wiesz co się stanie. Umówiliśmy się na dziecko na półwiecze, więc sama sobie wybierz, które chcesz mi przygotować.

Kobieta nic nie odpowiedziała. Zachłannie obejmowała się za brzuch i pierś. Jakby chciała zachować na dłużej to ciało. Kiwnęła mu głową.

– Cielę zagryzły psy sąsiada. A po dziecko przyjdziesz w niedziele po mszy, dobrze? – zapytała słabym głosem. Nie była jeszcze pewna własnego głosu, a po memłaniu tylko bezzębnymi szczękami nie mogła się przyzwyczaić do nowych, zdrowych zębów.

Diabeł uśmiechnął się i zniknął.

Babka sapiąc i stękając, dosięgła sękatego kija. I znowu – widząc kijem świat, wróciła do chałupy. Talerze zniknęły.

***

 

Ten dom wszędzie stawał się kruchy. Kruche były okna jak zwapniałe rybie pęcherze, poobdzierana farba z okiennic, kiedyś niebieska dziś tylko brudna. Okno uchylone tylko jedną swoją połową jak ptak ze zwichniętym skrzydłem. W izbie były dwa okna. Drugie nie otwierało się wcale, zrosły się na dobre parapety z okiennicami.

I w tym domu wszystko, co miało kolory i życie ograniczało się do tego jednego, złamanego okna. Za nim kipiał maj, a w środku chałupy nastała przed laty jedna, niezmienna pora roku. Zakurzony słomkowy pająk u sufitu, porozbijany częściowo karnisz żyrandola. Bielone ściany i czarna prawie podłoga. W tej jednej porze roku wszystko uparcie przyjmowało jeden kolor piasku, bez względu na to, czy przed laty było białe, czy ciemne.

I babka, która pewnie miała już z tysiąc lat. Siedziała na wysokim łóżku. Za każdym jej ruchem i oddechem chrzęścił stary siennik. Wodziła po izbie pustym okiem. Nic. Cisza. W dłoni mełła tylko czarne kule różańca.

Potem wszedł Kaziu. W ręku trzymał stetoskop i stary ciśnieniomierz.

– Pochwalony – mruknął do babki, przechodząc przez zapadnięty próg. – Mama da, zmierzę jej ciśnienie. Lekarz kazał dwa razy w tygodniu mierzyć. Mama pamięta? – mówił głośno i powoli, co nie przeszkadzało jednak trzymać cały czas w ustach pożółkłą fifkę i kopcącego się na jej końcu papierosa.

Stara głową kiwnęła tylko, ale ani pozycji nie zmieniła, ani nic.

Kazik usiadł tuż przy niej na łóżku. Babka wyciągnęła suche ramię.

 

Do izby weszły jeszcze dzieciaki. Maciek na paluszkach pełzł pierwszy, po deskach, które doskonale pamiętał, te akurat nie skrzypiały. Za nim Monika cicho jak myszka, ale na buzi roześmiana jak skowronek.

Kazik groźnie się na nich spojrzał, wpychając w swoje wielkie i pomarszczone uszy słuchawki stetoskopu. Przyłożył palec do ust, co znaczyło, że mają być cicho.

Maluchy zapamiętale kiwały główkami, rozumiały.

Pompka ciśnieniomierza wydawała charakterystyczne dźwięki. Maciek podszedł. Twarz swoją przybliżył jak tylko mógł najbliżej twarzy babki. Patrzył w jej zapadnięte, porosłe pomarszczoną skórą oczodoły.

– Kaziu! – zachrypiała babka. Dzieciak odskoczył, przerażony, ale i ubawiony. Zasłonił dłońmi usta i chciał nie śmiać się. Monika jednak zachowywała dalej powagę.

– Cicho, matka! – powiedział syn – widzi mama! Od nowa muszę, bo mi się odezwałaś! Monika i Maciek przyszli sobie cię odwiedzić.

– Aaa – zamemłała i cmoknęła ze dwa razy wargami – to dobrze, dobrze. Niech posiedzą. Potem im nasmażę placków.

– Mama niech już nic nie smaży. Ewka zaraz przyjdzie to mamie da kolację.

– Niech przyjdzie… niech da – powtórzyła za nim, zmęczona już staruszka.

Dzieciaki cupnęły w kącie izby. Zaraz jednak Monika wystraszona wielkim kątnikiem, uciekła z domu. Maciek postanowił poczekać na mężczyznę i dopiero z nim wyszedł, obiecując po drodze, że zaraz z nim pójdzie i pomoże mu dać królikom jeść.

 

Stara została sama. Rzuciła różaniec na podłogę. Słyszała gdzie upadł, ale nie podniosła go. Będzie pamiętać. Zapadała powoli późna majowa noc. Ale w tej chałupie od lat nikt nie zapalał na wieczór światła, bo i nie było komu.

Szukała chwilę swojego kija, starego przyjaciela. Kiedy go znalazła, wstała z łóżka, kości zaskrzypiały, coś strzeliło w kręgosłupie. Znowu musiała iść się z diabłem dogadywać. Stuk – stuk – donica – stuk – stuk – stół – stuk – stuk – krzesło. Przemierzała domek swój malutki uparcie w stronę drzwi. Stuk – stuk – dębowa deska. Babka się ścięła na twarzy, mocniej kościstą dłoń zacisnęła na kiju. Stuk – stuk – dębowa deska – stuk – stuk – trumna oparta o piec.

– Dałbyś pokój – szeptała cicho pod nosem. Wiedziała, że diabeł nie odpuści łatwo i będzie jej podkładał te trumny jak tylko często będzie mógł.

 

Przyniosła w koszyku kilka szczapek i kilka większych kawałków drewna. Maj, ale po nocach ciągnie jeszcze mrozem. Usiadła na niskim stołku, kija odkładając na podłodze tuż przy swojej nodze.

Ktoś do drzwi zapukał.

– Kto tam? – odezwała się babka.

– To ja, babciu, Maciuś – powiedział chłopiec za drzwiami, zaraz jednak bez większego pozwolenia nacisnął na klamkę i wszedł. – Babcia, bo mówiłaś, że nasmażysz placków.

– Nasmażę, jak chcesz, kochaneczku – zamemłała stara. Darła w dłoniach szczapki na jeszcze mniejsze kawałeczki. W izbie zaraz zapachniało żywicą.

– A co byś chciał za placki?

– Takie z jabłkiem! – odparł zaraz malec, siadając na wysokim krześle. Bacznie przyglądał się kobiecie, wiedział, że jest ślepa i może to robić bezkarnie. Na wszystkich innych ludzi nie wolno się tak gapić.  

– Mogą być z jabłkiem. Tylko mi ze stryszku dżemu przynieś, kochaneczku.

Chłopak nie potrzebował zachęty, wystrzelił z chałupy jak z procy, zaraz skręcił w lewo za drzwiami, dopadł do drabiny i dalej, dalej na górę.

Babka odłożyła szczapy na czarne palenisko. Otworzyła ze skrzypnięciem drzwiczki od pieca. Nakładła nam dwa kawałki drewna. Szukała po fartuchu zapałek.

– Proszę! – powiedział zdyszany Maciek, odkładając na stół słoik z jasnym dżemem. – Babciu, ciemno tu u ciebie. Mogę zapalić światło?

– Maciuś. Wejdźże tam do środka i zobacz, czy nie ma tam klucza takiego – powiedziała stara, wskazując kościstą dłonią na drzwiczki od pieca.

– Tam?

– Ta.

– Ale po co klucz w piecu?

– Krasnoludki mi wyniosły. Zawsze są psotniki i kradną mi ten klucz.

Maciek więc podszedł do pieca. Włożył jasną główkę do środka.

– Ale ja tu nic nie widzę, ciemno jest strasznie, babciu! – marudził i już chciał się wycofać, kiedy na swojej pupie mógł poczuć kościstą dłoń staruszki.

– Spróbuj poszukać.

Więc dzieciak, nie mając szans na wyjście, musiał jeszcze raz spróbować. Głowa przeszła, chude ramionka także. Macał przed sobą brzuch pieca, ale niczego nie znalazł poza zimnym popiołem i kawałkami rozlatującego się spalonego drewna.

– Ale babciu!

Ktoś zapukał do drzwi. Uścisk kościstej dłoni zniknął i malec mógł wyczołgać się z pieca. Zaraz jednak wystraszony i załzawionymi oczami, uciekł z domu.

Babce Ewka przyniosła w końcu kolację.

 

Tysiącletnia kobieta jadła suchy ser. Sztuczne zęby bardziej jej w tym przeszkadzały niż pomagały, co i rusz dolna lub górna szczęka odpadała, nie trzymała się lub zwyczajnie przekręcała. W końcu, zdenerwowana kobieta wypluła ceramiczne zęby na stół. I sękatego palucha umoczyła w dżemie jabłkowym. Dżem się łatwiej jadło, nie było co gryźć.

Miała jeszcze trzy dni. Za oknem deszcze bębnił o szybę i o sosnowe deski dwudziestu drewnianych trumien, które posłusznie w nim mokły i nabierały wody.

Kobieta koniuszkami palców wodziła po swoim nosie. Po szyi kruchej jak zimowy sopel lodu nad oborą. Dotknęła łopatek za bardzo wystających i mostka. Kiedyś tu były piersi. Skrzywiła się. Niżej sięgnęła i pamiątkę po dawnej kobiecości znalazła dużo, dużo niżej. Dwa worki jak wyrzucone na brzeg wodorosty.

Miała jeszcze trzy dni.

 

 

Jałowcowy kij odmierzał niewielkie kroki tysiącletniej kobiety. Nad nią rozciągała się olbrzymia noc majowa, pełna gwiazd, spokoju i zapachu. Pachniały jak oszalałe młode zieloności. Drobiny, pyłki, woda, ziemia, las – wszystko uderzało po nozdrzach, rozkładało się na pomarszczonej jak pergamin skórze.

Polna droga, biała jak sól, odcinała się w nocy jakby bóg tu nożem rzucił i zapomniał o nim. Księżyc wisiał sierpem, potężniał z każdą nocą. Oddech stawał się suchszy, wyciągał z płuc wilgoć i niósł na wiatr białą chmurą oddechu.

Na jaśmin jeszcze za wcześnie. Jaśminowe kwiaty nocą uderzały po nozdrzach, zapachem tak mocnym, że gotował krew w żyłach. Ale jeszcze nie teraz. Teraz maj, czarodzielnica.

Babka zatrzymała się. Pociągnęła nosem. Kościstą i chudą jak u trupa dłonią, wytarła ślinę ciągnącą się z ust. Dłoń drżała cały czas, wieszczyła tym ruchem, że koniec jest bliski.

 

Na miedzy cicho przycupnęła jabłoń, pachnąc milionami kwiatów. Dalej wzniesienie, za nim odcinał się czarnością wielki las. Pod drzewem siedział wilczur ubrany w strzępy pruskiego munduru. Wygięty w dziwaczny sposób, gryzł się wielkimi zębami po własnym zadku. Nagle zapach do niego doszedł ludzki. Postawił uszy, podniósł łeb, zamerdał ogonem.

Widział wyraźnie czarną, zgarbioną postać, która przemierza drogę. Widział kij raz po raz dotykający ziemi. Uśmiechnął się na ten widok.

– Witaj, kochana – powiedział wilczur, podbiegając do babki na czterech łapach. Zaraz jednak wstał na tylnie, poprawił mundur – czyżbyś na zabawę szła?

– Eeee gdzie jesteś? – zamemłała kobieta niewyraźnie, nie mogła wyczuć swojego rozmówcy, zbyt wiatr wysuszył jej nos. Ślina obficie spłynęła z wyschniętych ust w postaci nitki z białych bąbelków.

– No tutaj! Ej, stara! – zaśmiał się. Wyszarpał wielką paszczą jej kij.  

Babka wyrżnęła jak długa na drogę. Podniosła tumany jasnego kurzu. Płakała, stękała, biła pięściami o piach. Zanosiła w wielkie niebo jakieś niewyraźne starcze krzyki przetykane kaszlem i odgłosami smarkania.

– Co mi robisz?! – wrzasnęła ze skargą w głosie – Co ja ci zrobiła? Czemu mnie tak psocisz?!

Pies usiadł obok, zaśmiał się przeraźliwie.

– Po co żeś przyszła? Ty i twój diabeł macie inny las. Na coś tu przylazła, starucho? – gadał, kij cały czas mając w zębach. Potem kłapnął paszczą i stary przyjaciel kobiety trzasnął jak zapałka. Pies wył ze śmiechu.

– Konwalii chce narwać. U mnie nie ma – płakała stara, kalecznie starając się podnieść na czterech nogach jak wyjątkowo koślawe zwierze. Zaplątała się we własną podomkę. Kolorowa chusta spadła z głowy w białą drogę. Wrzeszczała, ale nikt jej nie słyszał.

– Aaach… konwalii – mruknął pies. Stanął na wszystkich łapach i stawał się większy… coraz bardziej tłusty i wysoki, jak cielę, jak byk. – Diabeł kazał ci z konwalii kompotu narobić śmiertelnego? Oj, ty głupia. Konwalie gotować! A to już innych sposobów na niewinne duszyczki nie znacie, e?

– Jezuuuu, ratuj! – żałośnie wołała.

– Durna babo. Chodźże, zatańczymy! – powiedział i zaczął się śmiać i wyć i szczekać i wszystko naraz. Skakał dookoła jak zadowolone szczenię, które dostało od pana kawałek kiełbasy. Wziął babkę w wielką paszczę, podniósł i poszedł do lasu. Kobieta przewieszona przez żelazne szczęki wyła coś, modliła się przerażona.

Pies nie był sam w sobie tylko diabłem. Kiedyś, przed laty szedł tędy diabeł, co to się do pruskiej armii najął, kiedy kasacja była majątków szlacheckich. Nie chciał jednak jak wiejskie biesy mieszkać we wierzbach, więc poszedł w kamasze. Diabeł ten miał psa. I kiedy demona złapali chłopy i powiesili w lesie, pies siedział przy swoim panu cały rok. Diabelski duch wylazł w końcu z truchła i przez ogon wlazł w psa. Tak już teraz na wieki będzie diabeł w psie straszył pod złoczewskimi wsiami.

Droga cały czas była biała jak gruźlica. Pies szedł nią raźno, zamiatając ogonem wielkie tumany kurzu.

– Co tam niesiesz? – zapytała wielka sowa, która siedziała na starej sośnie na skraju lasu. – Nową dziewczyną sobie znalazłeś? – zaśmiał się ptak.

– O tak – rzekł pies, zatrzymując się pod drzewem – będziemy tańcować aż do rana. Śmiertelnie z nią potańcuję.

Szli dalej. Weszli już dobry kwadrans temu w las. Babka, chociaż ślepa, czuła, że właśnie pies ją niesie przez łany konwalii. Zapach był odurzający i wiercący po nozdrzach w suchym powietrzu.

– Puść mnie. Ostaw tutej! – zajęczała – na cóż ci taka starucha jak ja? Błagam, piesku, ostaw mie.

– Będziem tańcować do rana! – śmiał się. Nie zwalniał ani na moment. Babka pojękiwała teraz tylko, kiedy pies przeskakiwał korzeń jakiś, albo drzewo zwalone przez zwierzęcą ścieżkę.

Dookoła nich gotowała się duszna noc majowa. Z dziur w starych bukach i dębach wychylały łby ciekawskie licha. Młoda dziewczyna z Gozdów widząc psa, pomachała mu trupiobiałą dłonią, mieszkała od dwóch lat dwie wsie dalej. Co rok przychodziła do lasu na świętowanie. W tym roku już nie miała wianuszka na głowie dziewiczego, ale przyszła sama, bez męża.

Stare topielice wychodziły, szkarady, z bagien i torfowisk, przeglądając swoje sinozielone odbicia w kałużach. Piękniejsze od nich boginki, zataczały już się z młodzieńcem w śmiertelnych tańcach. W lesie całym tętniło od krzyków przestraszonych i śmiechów straszących.

Pies postawił delikatnie babkę w starej żwirowni. Wstał na dwóch łapach, poprawił mundur, z niemałym obrzydzeniem starł jej ślinę z piersi.

Kobieta za to leżała jak bez życia w młodym mchu. Ale coś tam się tliło w jej piersi jeszcze, bo charczała jak przebita opona. Pies nie zamierzał dawać jej wytchnienia. Podniósł babkę, wziął w wielkie łapy.

– Potańcuj ze mną, kochaneczko. Nie ma twojego diabełka. Obraca Zośkę od Nowaków, wiesz?

Kobieta zaś leciała przez ręce. Bez życia, bez czucia, prawie bez oddechu. Głowa opadała jej do tyłu jak przetrącona, a stare kości skrzypiały i groziły połamaniem się lada moment.

Las jednak nie litował się nad nią. Nie przyspieszał nocy, sierp księżycowy przyglądał się tańcom, kukając przez gęste konary drzew.

– Jeeezuuu, ratuuj – wyjęczała jeszcze kobieta.

– Odbijany!! – zawrzeszczał obok wodnik jakiś stary. Stał cały mokry, z zielonością glonów w długich kudłach. Otwierał wielkie i oślizgłe ramiona pełnej pijawek.

– Proszę pana bardzo – powiedział pies, wepchnął babkę w ramiona wodnika, a sam skłonił się serdecznie i odskoczył na bok.

Tańcowała babka jak szmaciana laleczka z każdym strachem, jaki mieszkał w lesie. Na szarej godzinie zawiesili kobietę na drzewie z ramionami rozpiętymi jak Chrystus. Przytroczyli do konarów za szmaty, za włosy, aż trzymała się jak truchło siłą niewiadomo skąd.

Strachy, śmiejąc się i tańcząc dalej, poszły sobie.

Koniec zrobił się nocy majowej.

 

***

Ksiądz proboszcz pomachał nad obrazem kropidłem. Odmówił zaraz zdrowaśkę i poszedł do kolejnego. Matka Boska Ostrobramska, wyjątkowo nieudana kopia. Zamoczenie kropidła – szybki ruch – odwalenia zdrowaśki i dalej. To już trzynasta Matka Boska, a przed nim jeszcze dwadzieścia do poświęcenia. Spojrzał na ten tłum malunków ustawionych w rzędzie na długaśnym rusztowaniu z sosnowych żerdzi. Potem zmęczonym wzrokiem ogarnął dwadzieścia wiejskich bab w wieku od dwunastu to stu lat. Wszystkie odświętnie wystrojone w ludowe pstrokate fartuchy. Kwiat koła gospodyń wiejskich. Zawodziły straszliwe „Chwalcie łąki umajone”. Wydobył z kieszeni bawełnianą chustkę i przetarł spocone czoło.

– Niech to licho porwie taką robotę – powiedział pod nosem. Dosłyszał to ministrant noszący za nim misę w wodą święconą. Po prawdzie też był już zmęczony i nieco poirytowany. Ale to wszak księdza był pomysł na wyróżnienie parafii spośród innych. Kazał ustawić dwadzieścia trzy reprodukcje podobizn matki Chrystusa w szczerym polu. Niewątpliwie było to oryginalne posunięcie, ale jeszcze nie nadał mu konkretnego sensu.

– Ja pierniczę – szepnął ministrant.

– Nie klnij, Janek. Daj wodę.

Cały rytuał ciągnął się od godziny szóstej rano, do mniej więcej dziewiątej. Diabeł odmierzał im czas, siedząc na topoli, tuż przy Matce Boskiej Numer Jeden. Ziewał, sapał, przysypiał, czekał. Starał się jakoś zabić czas, czytając akurat gazetkę parafialną, ale i to nie pomagało.

– Nu, w końcu – rzekł sam do siebie, widząc odchodzący za pagórek tłum. Zeskoczył z topoli. Podbiegł do pierwszego rusztowania i zaraz hyc – zastukał kopytami o ramę pierwszego obrazu. Balansował jak pokraczny ptak na pierwszym obrazie.

– Matka Boska Częstochowska! – wywrzeszczał z radością. Uniósł wskazujący szpon w niebo. Podskoczył dwa razy i kicnął na drugi obraz. Pierwszy zaraz zaczął się kopcić, tlić nieznacznie, aż w końcu buchnął płomieniem.

Diabeł zaniósł się śmiechem.

Skoczył z drugiego na trzeci, z trzeciego na czwarty i tak dalej. Za każdym razem stuknąwszy o siebie zgrabnie kopytkami. Każdy obraz, każda Matka Boska zaraz za nim stawała w płomieniach jasnych, albo paliła się nieznacznie, czerniejąc i opadając wielkimi płatami farby.

– Łoj, zabawiasz się widzę, przednio – zawarczał pies w pruskim mundurze, który pojawił się przy ostatnim z obrazów. Wielki różowy jęzor zwisał mu spomiędzy białych jak księżyc zębów.

– Bo tu i nie ma czym innym się zabawiać – odparł zrezygnowany diabeł. Najwyraźniej bies z sąsiedniej gminy nie napawał go radością, a jedynie przykro ściągał na ziemię. Westchnął, poprawił frak i pogłaskał psisko po kosmatym łbie.

– Oj, Wojtuś. Przecie wiem, żeś wczoraj bawił się u Zośki. Niezła jest swoją drogą, baba aż się patrzy!

– Chciałbyś też, co? – zarechotał diabeł. – Nie dla psa kiełbasa! – wywrzeszczał mu wprost do ucha. Psisko na to wszystko ani drgnęło. Podniosło tylko wielkie, żółte i wesoły oczy na diabła.

– No chciałoby się. Widział ja jak raz, dwie niedziele temu, jak przez płot pochodziła. Ech – westchnął tu, aż zaskrzypiały żebra w wielkim brzuszysku – aż się żerdzie pod nią uginały. Cud, babeczka.

– Tfu! Miarkuj się! Jaki cud? – znów rechotał.

– Ale nic to – mruknął niby to zrezygnowały – odbiłem sobie wczoraj. Wytańcował ja tą twoją Kazie za wszystkie czasy.

– Coś zrobił!?

 

 

 

***

Babka w lesie rano już spadła z drzewa. Porwały się ostatnie niteczki włosów, które miała na suchej czaszce. Wyszarpały się do reszty rękawy koszuli – teraz kobieta straszyła ptasimi ramionami, źle zrośniętym przedramieniem i skórą koloru błota.

Usiadła pod dębem sapiąc i stękając. Na nic to jednak, nawet gdyby położyła się w pełnym słońcu na otwartej polanie to dusza z ciała nie chciała wylecieć. Diabelsko zaprawiony duch trzymał się szponami i zębiskami lichego ciałka tysiącletniej kobiety. Jeszcze trochę czasu miał.

– Oj, Wojtuś… czemuś ty mnie ostawił teraz?

– Boś ty głupia jak but – powiedział diabeł, który pojawił się nie wiadomo skąd. Jego przybycie zwiastowało tylko głuche trzaśnięcie, jakby kto kopnął pustą kankę po mleku.

– Miałaś mi dzieciaka dać, a nie tańcować z tym kundlem. Tobie teraz się na zabawy zbiera?

Babka jęknęła. Sił nie miała w sobie ani za grosz. Poruszyła tylko kościstą dłonią, zagarniając bezwiednie suche liście.

– Ty weź mnie spuść już z tej przysięgi. Dajże wylecieć z ciała! Gdybym to ja młodsza była, to bych temu psu, biesowi jednemu, łeb ukręciła!

– Nie.

– Wojtuś, kochany…

– Nie! – rzekł stanowczo. Klęknął przy babce. Wziął z ziemi jedną suchą igiełkę świerkową. – Widzisz tę igiełkę? No pewnie, że nie widzisz, stara ślepa kwoko. Jak zechce mi się ją złamać, to ci dusza z ciała ujdzie. Ale dopiero wtedy! – zaśmiał się pod nosem – nu, chyba, że czas ci się skończy.

– Zanieś mnie do wsi.

– Nie.

– To dej mi oczy!

Diabeł podrapał się po czarnej czuprynie. Wstał. Przeszedł dwa kroki. Z ziemi podniósł dwa niebieskie żuczki – Boże Krówki.

– Masz te dwa żuki. Wsadź se je i będziesz widzieć.

Wziął suchą dłoń kobieciny w swoje szpony, położył na niej dwa wiercące się stworzenia. Wstał, odwrócił się i poszedł w stronę wsi. Zza pazuchy wyjął czarne skrzypki i zaczął grać na całego, a jak grał to wiatr zerwał się tak okrutny, że machał drzewami jak trzcinami nad jeziorem. Czarne ptaki jak strzępy rzucał po niebie.

 

Babka włożyła sobie szamoczące się niebieskie żuczki w oczodoły. Stworzonka jednak o wielkiej woli życia, gryzły ją i drapały.

Wstała, wiedziała już gdzie jest dokładnie. Do wsi ze trzy godziny, całkiem opadnie z sił, nie wróci. Musi diabłu w lesie dzieciaka wydać jakiego. Pech chciał, że jagód jeszcze nie było to i dzieciaki ze wsi nie miały po co włóczyć się aż tak głęboko w lesie.

Poszła zaraz nieco w lewo, na górki, gdzie w trzydziestym drugim pochował chłop jeden całą wieś. Zdarzyło się owej wiosny roku `32, że wioskę nawiedziła straszna cholera i położyła wszystkich, poza jednym człowiekiem, któremu przyszło wszystkich gdzieś grzebać. Dziadek trzymał się dzielnie, ale po ostatnim ciele rzuconym do dołu – oszalał z bólu i powiesił się obok na topoli.

Kiedy doszła na miejsce była zziajana jaj pies. Słońce majowe przeciskając promienie przez młode listki paliło niemiłosiernie. Wiatr diabeł zabrał gdzieś indziej, pewnikiem na pola, co by zrobić psot gospodarzom. Tutaj nastało martwe popołudnie, przerywane tylko od czasu do czasu sennym kukaniem kukułki lub stukaniem dzięcioła.

 Kobieta widząc, że dotarła na miejsce, padła na kolana. Chudymi jak patyki ramionkami zaczęła odwalać zwapniałą ziemię. Darła ostatnimi życiowymi siłami glebę, rozrywała mchy na strzępy, odgarniała suche liście i kamienie. Zostawiała na boku to, co martwe w lesie leżało przy ziemi i to, co już martwe było i płatami odchodziło od jej palców. Ciało umierało szybko, dusza siedziała jak kołek.

Do wieczora wykopała dół głęboki na pól metra. Ryła jednak dalej. Wywalała z dołu miednice i piszczele, czaszki i kręgi. Ciągle nie mogła natrafić na dziecięce zwłoki.

Trafiła zaś na cmentarne mrówki, siedzące pod ziemią. Wielkie i czerwone o tłustych odwłokach, oblazły jej ciało i gryzły dotkliwie. Babka zaś już niczego nie czuła. Czarnymi od błota palcami, bez skóry i mięsa, podniosła w końcu czaszeczkę dziecięcą. Malutka, czarna, nie była połamana. Tylko umyć w strumieniu i dać diabłu. Oszukać starego biesa nie było trudno, jak myślała. 

Czaszeczkę skryła w kieszeni fartucha, która jeszcze się trzymała.

Poszła do kapliczki pod lasem, po drodze umyła główkę w strumieniu. Czekała na diabła.

Małe żuczki wgryzły się na dobre w starą skórę, rosły jak szalone od trupiej krwi. Pęczniały, skrzypiały chitynowymi pancerzykami. Pękną lada moment. Już kobieta źle widziała, obraz zachodził jej czerwienią od góry i czarnością wielką od dołu. Widziała pola przed sobą, dalej czarny las. Niebo ktoś pomalował na różowo, ale na niebie zachodziły dla niej dwa słońca. Jedno prędko jak szalone – to dla ciała. Drugie schodziło w las wolno, wielkie i czerwone jak porzeczka – to na dusze.

Umierała.

Siedziała na brzozowej ławeczce oparta o kapliczkę. W białych kościach dłoni trzymała bielusieńką choleryczną czaszeczkę. Nad nią przybita do bielonej ściany Matka Boska Ostrobramska rozchylała swoje dobrotliwe ramiona. Zasnuta pajęczyną, poczerniała od słońca i mrozu.

– Wojtuś, Wojtuś – mówiła ochrypiałym głosem.

Zasnęła. Słońce ciała zaszło, słońce duszy gdzieś nad lasem jeszcze błyskało.

Powietrze trzasnęło. Diabeł stanął przed śpiącą. Wyjął z jej dłoni czaszeczkę. Obróciła w palcach, podrzucił w powietrze, złapał. Powąchał. Skrzywił się na twarzy.

– Tyś durna babo. Choleryczne dziecko mi dajesz? – szeptał, aby jej nie obudzić, ale aby wyszeptać, co musiał – Jam nie taki durny. Teraz więc będziesz bawiła wszystkie dzieci, które mnie zabiłaś przez te lata – zaśmiał się – będziesz im matkować!

Śmiał się.

Babka otworzyła owadzie oko, ale nic powiedzieć nie zdążyła, bo bies zniknął.

 

 

Z gnojowisk, ze stawów, z dołów głębokich, ze studzien i komórek na obornik wychodziły trupioblade dzieci. Skóra ich była jak u ryby śniętej biała, oczka zaś czarne, ząbki ostre. Wszystkie dzieci z czterech świata stron poszły zaraz do matki, co by jej zapłacić. Co by ją uwolnić z ciała.

Koniec

Komentarze

No cóż, ogólnie rzecz biorąc historia mi się podobała. Fabularnie ciekawa, wpleciono kilka legend, do tego taki efemeryczny klimat. To na duży plus.

 

Co do wad, to na pewno rzucają się w oczy powtórzenia. Sporo tego było, warto je wyłapać przed opublikowaniem tekstu i poprawić. Pierwszy przykład z brzegu:

 

Była przerażona, wielkimi oczami wpatrywała się w czarne oczy potwora.

Dalej nieco niekonsekwentna stylizacja się kłania, niektóre zdania brzmią nieco kaprawo i widać, że nie bardzo wiedziałaś, jak je wtopić w staromodny styl całości.

 

I jeszcze jedna nielogiczność mi się tu wkradła i to spora. Skoro babka miała tysiąc lat, to jakim cudem jeszcze żyły jej dzieci i wnuki? To przecież przynajmniej z 15 pokoleń…

 

Ogólne wrażenie jest jednak dobre, trochę jest do dopracowania, ale to moim zdaniem raczej detale. I praca z tekstem po napisaniu. Odstaw na jakiś czas, przeczytaj ponownie i tak ze dwa, trzy razy. Zobaczysz ile jeszcze baboli wyłapiesz :)

 

 

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

– Cicho, matka! – powiedział syn – widzi mama! Od nowa muszę, bo mi się odezwałaś! Monika i Maciek przyszli sobie cię odwiedzić.

<> Po "syn" powinna być kropka chyba, a "widzi mama" z wielkiej litery.

Babce Ewka przyniosła w końcu kolację.

<> Dziwnie to brzmi, myślę, że będzie lepiej, jeśli "babce" przeniesiesz na przedostatnie miejsce, przed "kolację". Ja bym jeszcze "w końcu" wstawił na drugie miejsce, po "Ewka". "Ewka w końcu przyniosła babce kolację".

Zaraz jednak Monika wystraszona wielkim kątnikiem, uciekła z domu. Maciek postanowił poczekać na mężczyznę i dopiero z nim wyszedł, obiecując po drodze, że zaraz z nim pójdzie i pomoże mu dać królikom jeść.

<> Powtórzenia, jeszcze ich kilka było w tekście, ale teraz nie wyłapię. I trochę zaimków w ostatnim zdaniu, a może po prostu: "…że pomoże mu nakarmić króliki"?

Nagle zapach do niego doszedł ludzki.

<> W niektórych miejscach masz dziwny, jak dla mnie, szyk wyrazów w zdaniu. Powyżej zacytowałem przykład. Myślę, że lepiej brzmiałoby: "Nagle doszedł do niego ludzki zapach". Albo: "Nagle doszedł do niego zapach – ludzki".

roku `32

<> Ja bym to dał słownie

Kiedy doszła na miejsce była zziajana jaj pies.

<> Przed "była" przecinek.

 

Tam trochę błędów, niektóre z nich, jak powtórzenia czy dziwny szyk zdania powtarzał się w tekście częściej. Stylizacja – do której chyba można zaliczyć także zdania dziwny szyk – nierówna, w samej końcówce jakby zwiększona jej ilość.

Sam tekst jednak podobał mi się bardzo, naprawdę ciekawy. Tak jak Fasoletti, myślę, że opowiadanie w niektórych miejscach do dopracowania.

Mee!

Zgadzam się z przedpiścą – taka niekonsekwentna stylizacja męczy. Może zdecyduj się na jedno?

Trochę pracy nad tekstem Ci zostało. Gdzieś masz "straszy brat" zamiast starszego, "jaj pies".

Całość nie z mojej bajki, ale może być.

Babska logika rządzi!

Dziękuje wszystkim za poczytanie :) cieszy mnie, że opowiadanko zostało dobrze przyjęte.

Dzięki również za wytknięcie błędów – postaram się poprawić w wolnej chwili, a tych – rzecz jasna – brakuje.

 

Pozdrawiam.

A mi historia jakoś nie podeszła. Nie byłem zachwycony stylizacją, zgodzę się z tym, że była prowadzona nierówno. Pomysł, ogólnie, mógł być ciekawy, ale napisane w taki sposób, że nie raz, nie dwa, ziewnąłem :) Mimo tego, że folklor lubię – chyba jednak takie wykonanie, to nie moje klimaty.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Mam mieszane uczucia.

Z jednej strony sama historia mnie zaciekawiła. Masz niezłe wyczucie, jeśli chodzi o narrację. Wplatasz właściwe wydarzenia we właściwie miejsca we właściwy sposób. Poczułam się zainteresowana.

Z drugiej strony sposób napisania sprawił, że w niektórych miejscach zamiast czytać uważnie, raczej przelatywałam wzrokiem, by zobaczyć, co dzieje się dalej, nie przemęczając szarych komórek.

Innymi słowy – podoba mi się to, o czym piszesz, natomiast mam zastrzeżenia co do tego, jak to robisz. Może przez wzgląd na stylizację… może, gdybym czytała coś w bardziej "naszych" realiach, napisane swobodnym językiem, byłoby inaczej? A tu mi coś ciążyło.

Aha, i jeszcze jedno – czy coś przegapiłam, "przelatując", czy nie zostało wyjaśnione, co oznacza tytuł?…

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Strzelam: Czarodziejka z Dzielni :)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

spodnie świadczyły o jego szczęśliwym dzieciństwie, brudne od rozporka do nogawek,

To tylko ja, czy może wy też widzicie dwuznaczność? :D

Kobieta dokładnie czuła mdłożelazisty zapach krwi pomieszany z ciężkim zapachem moczu i strachu.

Kobieta dokładnie czuła mdłożelazisty zapach krwi, pomieszany z ciężkim zapachem moczu i strachu. – i generalnie miejscami braki przecinków.

 

Stylizacja nieco nierówna, ale nierozerwalnie związana z klimatem opowiadania. Podobnie jak Jose, miałem momenty, gdy zaczynałem przelatywać fragmenty opisów wzrokiem. Poza tym podobało mi się, ale mam wrażenie, jakby najciekawsze elementy – rywalizację gminnych biesów, majowe tańce ze strachami – tak skrótowo strasznie potraktowano.

 

Klimat opowieści spodobał mi się, ale ten styl narracji przy czymś jeszcze dłuższym, bez ożywienia tego czymkolwiek (dialogi? zdarzenia? ciekawe dygresje?) może być nużący dla czytelnika.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dzięki za komentarze :) Uwagi zachowałam w sercu i postaram się przy następnych tekstach bardziej pilnować stylizacji.

 

 

Opowiadanie, niestety, zupełnie nie przypadło mi do gustu. Nie spodobało mi się opisanie ostatnich dni wiekowej i ślepej Kazimiery, którą przez życie przeczołgał diabeł Wojtuś, a diabeł wilczur przez las. Bardziej to dla mnie mroczna ludowa opowieść, niż prawdziwy horror. Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia, a nieudolna stylizacja okazała się dość męcząca.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka