– Tu jest aster solny. Kawałek dalej w las rośnie go jeszcze więcej. Kompletne wariactwo, mówię panu, bo spotyka się go głównie na nadmorskich wydmach. Nie mam pojęcia, czemu występuje nad tym jeziorem. A jeśli zdążymy, możemy zajrzeć do dziewięćsiłów. Wyjeżdża pan dzisiaj?
– Nie, dopiero jutro. Miałem zamiar jechać dziś w nocy, ale będę padnięty po tym spacerze.
Moim przewodnikiem był wysoki facet nieco po pięćdziesiątce. Przedstawił się jako Stanisław Wyspiański („Miałem przodka, który mieszkał na wyspie”) i był trochę ekscentryczny, ale w niewzbudzający niepokoju sposób. Pasjonat Kaszub, okazjonalny przewodnik mieszkańców okolicznych hoteli, kopalnia wiedzy na tematy przyrodnicze, historyczne i społeczne związane ze wszystkim, co pomiędzy Władysławowem a Chojnicami. Brakowało mu małego palca u lewej dłoni. Z początku, cztery godziny wcześniej, trudno go było zrozumieć z powodu ciężkiego akcentu. Szybko go złagodził, a w końcu porzucił całkowicie. Ciekawe, że teraz jego głos był wyprany z jakichkolwiek naleciałości regionalnych. Pomyślałem, że uraziłem go narzekając na zmęczenie i zrobiło mi się głupio.
– Panie Stanisławie, strasznie się cieszę, że do pana zadzwoniłem. Świetny spacer, naprawdę. Fajnie, że mogłem zobaczyć coś poza historyczną zabudową Kościerzyny, Starą Kiszewą i wdzydzkim skansenem. Wie pan, wyrwałem szefowi z gardła ten urlop, żeby pojechać w całkowicie obce strony, i dopiero teraz czuję, że doświadczyłem czegoś naprawdę nowego.
– Doskonale. A skąd pan jest? – Nie wydawał się szczególnie zainteresowany. Mój przewodnik nie był z tych łatwo emocjonujących się.
– Wschód, z dziada-pradziada. Okolice Biłgoraja. Zna pan?
– Nie, nigdy nie byłem tak daleko. Ładnie tam?
– Pięknie. Ale w zupełnie inny sposób niż na Kaszubach. Nie chodzi o inną rzeźbę terenu, ani że mamy mniej wody dookoła. Nie wiem… Tutaj czuję się obco – próbowałem wyjaśnić. – Jakby otoczony chłodem, chociaż to przecież u siebie mam nieraz takie zimy, że proszę siadać. Albo i nie, bo można już nie wstać. Teraz niby wiosna, idziemy brzegiem jeziora, ciepły dzień, a mnie dreszcze łapią.
– Czuje pan oddech lodowca. Ja też nie stąd; wiem, o co panu chodzi. Miejscowi są przyzwyczajeni, ale ja wciąż jeszcze, po tak wielu latach mieszkania nad Jawieniem nawet w środku lata czuję zmarzlinę przyczajoną pod jego dnem, przysypaną metrami piachu i zalaną wodą.
– Naprawdę? Pan gdzie indziej się urodził? No ładnie, nabrał mnie pan tą swoją gwarą kaszubską. Więc skąd pan przyjechał?
– Tak, akcent jest dla turystów. – Cień uśmiechu. – Przyznałem się tylko dlatego, że pan ostatni dzień u nas, i mam przeczucie, że już pan tu nie wróci. A skąd przyjechałem? Hmm, z daleka. Nie pamiętam dokładnie.
Zrozumiałem, że nie ma ochoty opowiadać o sobie. Dłuższą chwilę szliśmy w ciszy, aż do grobli dzielącej jezioro na dwie części o bardzo różnej powierzchni. Wąski pas lądu wyglądał niesamowicie: suchy i twardy niczym klepisko, porośnięty rzadką trawą, wystawał najwyżej centymetr ponad powierzchnię wody. Podczas wietrznej pogody był z pewnością zalewany falami, a jednak trwał, nie rozmyty, nie podmokły, jakby stworzony i utrzymywany w dobrym stanie ręką ludzką. Mimo to, dostrzegałem jedynie nikłe ślady zwierząt. Żadnej faszyny, żadnych oznak działalności koparki. Idąc tamtędy miałem wrażenie jakbym chodził po powierzchni wody.
Powiedziałem o tym mojemu przewodnikowi. Przystanęliśmy na chwilę, bym mógł przedłużyć to niesamowite uczucie. Przez paręnaście sekund ja i jezioro stanowiliśmy jedność. Jakbym był w tym samym momencie zanurzony w jego wodach i unosił się ponad nimi. W ciszy śpiewu ptaków wziąłem kilka haustów powietrza. Ruszyliśmy ponownie.
– O, dochodzimy do najstarszej sosny w Polsce. Nikt o niej nie wie, nawet miejscowi leśnicy. Ma czterysta lat, a wygląda na, proszę spojrzeć, co najwyżej dwieście. Niech pan dotknie. Kiedyś próbowałem znaleźć choćby jednego żerującego na niej szkodnika. Nie udało mi się. Podejrzewam, że to drzewo postoi jeszcze kolejne trzysta-czterysta lat. – Pan Stanisław nie podjął tematu swojego pochodzenia. – A jeśli chodzi o tę groblę… Korzystają z niej tylko zwierzęta. No i ja, od czasu do czasu. Nikt nie wie dlaczego, ale poziom wody w jeziorze nigdy się nie zmienia, i to po jej obu stronach. W tym roku roztopy powinny były podnieść lustro przynajmniej o dwadzieścia centymetrów. I co? Nic. Żeby nie było, że chłopek-roztropek nabiera przyjezdnego: w Internecie są materiały pokonferencyjne autorstwa hydrologów z Politechniki Gdańskiej. Badali mój Jawień przez prawie rok i połamali sobie na nim zęby.
Spojrzałem w niebo. Było bezchmurne, ale nie dostrzegłem też ani jednego ptaka przelatującego nad taflą jeziora. Aby się upewnić, przeszedłem spory kawałek z uniesionym wzrokiem. Kątem oka widziałem, że pan Stanisław zerknąl na mnie kilka razy.
– Panie Tomku, deszczu pan wygląda?
– Hmm… nie wie pan przypadkiem, czemu ptaki unikają fruwania nad wodą? Słychać ich mnóstwo, trzepoczą w krzakach, ale żaden nie pokazuje się na otwartej przestrzeni. – Spojrzałem na niego badawczo, ciekaw reakcji. Z tym jeziorem wiązało się wiele tajemnic.
– Czyżby? – Zdziwienie przewodnika nie wydawało się szczere. Zaczynałem mieć dosyć tego spaceru. – Nie zauważyłem. E, to pewnie przypadek. Taki moment. Chodźmy dalej, zanim się ściemni pokażę panu borsucze nory.
Pętlę wokół Jawienia kończyliśmy prawie nie rozmawiając. Mając w nogach jakieś piętnaście kilometrów, w głowie masę ciekawostek przyrodniczych, a wokół siebie zwiadowców czającej się w poszyciu armii komarów – marzyłem wyłącznie o wygodnym łóżku. Kiedy mój hotel wyłonił się zza kępy drzew, pan Stanisław wskazał w kierunku trochę na lewo od niego. Dostrzegłem chatkę, częściowo zasłoniętą przez rosnące wkoło niej buki.
– Tam jest mój dom. Odprowadzi mnie pan?
– Chwila, ja poznaję to miejsce. Więc zaczęliśmy wyprawę praktycznie pod pańskimi drzwiami? Kazał mi pan przyjść na własne podwórko, twierdząc, że to najlepsze miejsce na początek wycieczki krajoznawczej? Ha ha ha!
Pan Stanisław po raz pierwszy się uśmiechnął. Nieśmiało, ale z widocznym zadowoleniem z udanego figla: nie dość, że nie trzeba było po klienta jechać, to jeszcze sam zostanie odprowadzony do domu, a wdzięczny za ciekawy spacer turysta wyciągnie z karmana umówioną kwotę przy samej furtce. I potem sam będzie szorował do hotelu. A, co tam, w sumie warto było. Po takim marszu będę spał jak suseł. O szóstej pobudka, obym tylko wstał…
Kiedy doszliśmy do linii mety, przyjrzałem się budynkowi. To była samotna podleśna chałupa, z mizernym ogródkiem warzywnym i rozpadającym się kurnikiem za całe towarzystwo. „Zmierzchało, a jaszmije smukwijne…” – Przypomniał mi się fragment książki z dzieciństwa. Co to było, te jaszmije? Wyobraziłem sobie, że za kilka godzin przydrepta tu repik zając i chapnie smętne resztki marchwi i oklapniętą sałatę. Jak ma cokolwiek rosnąć na tych piaskach? Chyba już trochę tęskniłem do mojego żyznego, ciepłego Biłgoraja.
Żegnając się z mężczyzną dostrzegłem w jego postawie wahanie.
– Czy coś nie w porządku? – spytałem.
– Ja tylko… nie wiem, czy mogę panu pokazać coś jeszcze. Nie zajmie nam to wiele czasu, ale pan jest już zmęczony, jutro wyjeżdża… sam nie wiem.
– Ależ niech pan da spokój. Daleko trzeba będzie iść?
– Nie tym razem. – Drugi uśmiech dzisiaj. Więc jednak pan Stanisław nie był ponurym człowiekiem: teraz sprawiał wrażenie raczej otwartego i pogodnego, choć dotąd niemal przez cały czas zachowywał obojętny wyraz twarzy.
Podszedł do chałupy, gestem zapraszając mnie do tego samego. Domek wyglądał jak bardzo stara drewniana stodółka lub szopa na narzędzia. Poczerniałe deski o zmierzchu zlewały się kolorem z rosnącym na tyłach gospodarstwa lasem. Pan Stanisław wybrał dobre miejsce i zabębnił pięścią w ścianę, tuż pod odstającym od niej daszkiem osłaniającym przykrytą brezentem stertę siana.
Aż odskoczyłem, nieprzyjemnie zaskoczony. Na materiał spadło kilka różowych stworzonek długości dziesięciu-piętnastu centymetrów. Te, które upadły na grzbiet poruszały niemrawo łapkami w powietrzu; pozostałe tylko stały, chwiejąc się niepewnie. Kiedy Wyspiański podniósł jedno ze zwierząt i podsunął mi je na dłoni, znów się odruchowo cofnąłem o pół kroku. Było wstrętne: przypominało salamandrę, ale taką w kolorze płodu ludzkiego i z bardzo szeroką, spłaszczoną głową pokrytą łuskami. Miało maciupeńkie oczy, a przez cienką skórę jego brzucha prześwitywały wnętrzności.
– Niech pan się nie boi, nie zrobi panu krzywdy. Jeszcze się na dobre nie obudził ze snu zimowego. Pewnie też czuje chłód w kościach.
– Co to jest? – Już trochę ochłonąłem. – Płaz? Gad? Jakiś mutant?
– Mutant? Każdy z nas nim jest. Nie, te zwierzaczki nazywają się selerniki. Dla nauki zostały odkryte dopiero niedawno, a czasu na ich opisanie jest coraz mniej. To gatunek endemiczny dla Kaszub Południowych, bardzo skryty i prowadzący nocny tryb życia, ale teraz ich populacja skurczyła się do najbliższych okolic Jawienia. Albo nawet – mojego domu.
– Biolodzy nic nie wiedzą o selernikach? To niemożliwe!
– A jednak. Kaszubi owszem, znają je od zawsze. I od zawsze chronią przed resztą świata. Traktują je jako coś swojego, coś należącego tylko i wyłącznie do nich. A są i tacy, co nadają im cechy niemal magiczne, na taki najgłębiej pogański sposób. Selerniki przywitały pierwszych ludzi osiedlających się w tych borach, nad brzegami rzek i jezior. Są sprzymierzeńcami rolników, bo polują na myszy.
– Te niezdary? – spytałem zdumiony. – Te pokraki miałyby dogonić mysz?
– Nie dogonić: zaskoczyć.
Wyspiański wciąż trzymał w dłoni, bardzo delikatnie, różowe ciałko. Ostrożnie umieścił je obok krewnych na sianie.
– Wyspecjalizowały się w polowaniu na jeden gatunek myszy, też zresztą endemiczny; jedyny aktywny za dnia. Niestety, zanikający. Ma wyjątkowo niską płodność i prawdopodobnie za jakiś czas wyginąłby naturalnie. Ślepa ścieżka ewolucji. A że żyjemy w epoce chemicznych środków deratyzacyjnych… Cóż, to już nie potrwa długo. Przywiązanie do selerników to jedno, ale ochrona plonów – drugie. Celery nocą wychodzą z kryjówek na poszukiwanie mysich norek. Poruszają się wprawdzie dość powoli, ale za to bezszelestnie. Nie mają też zapachu. Jeśli zaskoczą gryzonia we śnie, połykają go w całości. Potem leżą i trawią, nawet kilka dni. Próbowałem je karmić przeróżnym mięsem, jajkami, podrobami. Zanim odkryłem coś, co może dać gatunkowi nadzieję na przetrwanie, straciłem wiele osobników.
W ostatnich słowach Wyspiańskiego zabrzmiał głęboki smutek. Po chwili ciszy kontynuował, już bardziej ożywionym tonem:
– To bardzo interesujące zwierzątka. Wykazują głównie cechy płazów, ale też kilka gadzich. Podejrzewam, że pierwotnie żyły w Bałtyku, jeszcze kiedy był słodkowodnym jeziorem. W czasach mojej pracy uniwersyteckiej natrafiłem na nieskatalogowane skamieniałości wyglądające jak prehistoryczne celery. Chce pan jeszcze chwilę posłuchać? Może zmieni pan o nich zdanie…
– Jest jeszcze coś? – Starałem się nie okazać niechęci do małych potworków. Nie udało mi się.
– Już niewiele. Jedną z najciekawszych cech selerników jest to, że przy swojej zasadniczo płaziej budowie mają całkiem spore zęby. A, i że przyciąga je zapach alkoholu. No dobrze, to my się już chyba pożegnamy.
Oj, nie udało mi się.
– Panie Tomaszu, niech pan jeszcze poczeka. Momencik, tylko zajrzę do domu. Niech pan zostanie, proszę.
Po minucie znów był na zewnątrz. Wręczając mi niewielką kamienną figurkę zamknął na niej moją dłoń i przytrzymał ją, zaciśniętą na kawałku skały. Kiedy już mogłem rozewrzeć palce, niemile zaskoczony taką poufałością, przy słabiutkim świetle zobaczyłem prymitywną rzeźbę selernika naturalnej wielkości. Chciałem porównać ją z żywymi okazami, lecz na brezencie nie było już ani jednego.
Szczegóły takie jak oczy czy łuski, być może uwzględnione przez artystę, zostały dawno zatarte przez wodę; figurce brakowało także końca ugona, ale charakterystyczna szeroka głowa nie pozostawiała wątpliwości. Trzymałem prehistoryczne wyobrażenie czuczeła, którego losem tak przejmował się Wyspiański. Jeśli chodzi o mnie, mogło sobie spokojnie zdechnąć do ostatniej sztuki.
– To prezent. Żeby pan zapamiętał Kaszuby, tę swoją terra incognita – powiedział i bez słowa pożegnania zniknął za drzwiami.
Schowałem „prezent” do kieszeni i odwróciłem się, oszołomiony, na pięcie. Uff, co za dziwak. Mieszka na skraju wsi, żyje nie wiadomo z czego. Musiałem przyznać, że jest dobry gawędziarzem i zna się na robocie przewodnika, ale wracałem do hotelu z wielką ulgą. Cholera, dobrze, że mnie nie rypnął, kiedy nie padłem na kolana przed tymi jego ohydztwami. Przez sekundę chyba miał na to ochotę.
Gorący prysznic rozłożył mnie na dobre. Chciałem jeszcze na chwilę zapalić telewizor, ale sił starczyło mi tylko na jakie-takie ogarnięcie bagaży na drogę powrotną i nastawienie budzika. Padłem na łóżko i zasnąłem sam nie wiem kiedy.
Przyśnił mi się wczorajszy spacer: Idę tą ledwo wystającą z wody przedziwną groblą i nagle czuję, że w ustach dzieje się coś niedobrego. Zaciskam mocno szczęki, a wszystkie moje dolne prawe przedtrzonowce i trzonowce kruszą się i łamią jak kawałki piaskowca. Zupełnie bezboleśnie. Wypluwam je na dłoń i oglądam w leniwym sennym osłupieniu. Z podbródka w zwolnionym tempie kapie krew, a między stopami z jednej części jeziora do drugiej gramoli się kilkadziesiąt małych czarnych żabek, które dopiero co zamieniły ogony na niezgrabne nóżki. Mózg przetwarza informacje z pięciosekundowym opóźnieniem i właściwie to czułbym się dobrze, gdyby nie nagły wybuch strachu przed jakimś nieznanym niebezpieczeństwem. Serce na chwilę zamiera. Ktoś gwałtownym ruchem wyszarpuje spode mnie sen.
Zbudziłem się o trzeciej, w kompletnie przepoconej pościeli. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Językiem sprawdziłem, że wszystko z zębami jest w porządku, ale nie chciałem od razu zasypiać. Wstałem, jęcząc z bólu czającego się we wciąż zmęczonym ciele, narzuciłem na siebie wczorajsze ubranie i wyszedłem przed hotel, by otrząsnąć się z koszmaru.
Kiedy w kieszeni spodni wymacałem tę dziwną figurkę, odruchowo spojrzałem w kierunku chałupy Wyspiańskiego. Pod lasem paliło się światło. Nie miałem pojęcia czemu, ale wciąż jeszcze półprzytomny skierowałem się w tamtą stronę. Może chciałem podejrzeć, co robi po nocach? Przeprosić za moje nieuprzejme zachowanie? Nie wiem. Tak naprawdę to czułem w głowie pustkę, a całe ciało miałem jak owinięte grubą warstwą waty.
Kiedy, częściowo po omacku, dotarłem wreszcie do nędznego gospodarstwa i zajrzałem przez okno, w izbie nie dostrzegłem nikogo. Zajrzałem za róg, i to wtedy otrzymałem silny cios w głowę.
Tym razem, budząc się ponownie tej nocy, nie uciekłem z koszmaru tylko wkroczyłem w niego. Siedziałem na krześle, przywiązany w pasie. Także wszystkie kończyny miałem unieruchomione więzami. Mebel przyśrubowano do podłogi. Ból głowy był nie do wytrzymania.
– Dzień dobry, panie Tomaszu. – Głos Wyspiańskiego jak zwykle nie zdradzał emocji. – Wiedziałem, że pan jednak wróci. Chciał pan spalić mnie i moich podopiecznych, co? Spokojnie, żartowałem: jestem pewien, że nie. Choć wie pan, kiedy rozmawialiśmy tu wieczorem, przez sekundę myślałem, ze mógłby pan mieć na to ochotę.
– Nie ch mmie pan pśś ci! – Język nie słuchał głowy, a głowa nie miała siły by posłuszeństwo wymusić.
– Och, przykro mi, ale nie. Będę dziś miał przy panu jeszcze wiele pracy… Zabiję pana, tak na dobry początek, a potem bardzo drobno posiekam na karmę dla celerów. Przykro mi. Po zimie muszą odzyskać siły, a pan jest w tym roku moim pierwszym klientem.
– Pszeć esz pana zła pią! – Przeklęta drętwota ciała i umysłu! Czułem się jak zanurzony w smole, na dodatek po wypaleniu paczki papierosów jednego za drugim.
– Pewnie w końcu tak… Trudna rada. Będzie mi smutno żegnać się z Jawieniem i celerami. Ale mam już następcę, wie pan? Znam też ludzi gotowych oddać mi swoje ciało po śmierci, a nawet jego fragmenty jeszcze za życia. Między nami mówiąc, tych ostatnich uważam za strasznych świrów. Niech pan już nic nie mówi. O, ten knebel ułatwi panu zadanie. Zaczynajmy.
Zamknąłem oczy, zbyt zmęczone by uciekać, i na kilka ostatnich sekund stałem się jednością z samym sobą. Poczułem jak gigantyczne, połamane na wiele kawałków prastare kości poruszają się ospale głęboko pod dnem jeziora, pod dnem Kaszub. Były lodowato zimne.