- Opowiadanie: smelt - Organista

Organista

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Organista

Pewnego listopadowego dnia Roku Pańskiego 1738, pomimo siąpiącego deszczu

i mgły, wielebny Hans Uwe Ziltmeyer był w radosnym nastroju. Po przeszło trzech miesiącach poszukiwań udało się wreszcie znaleźć nowego organistę do kościoła w parafii w Drosselhausen. Poprzedni, sędziwy już starzec, żył wprawdzie jeszcze, lecz postępujący artretyzm i inne, właściwe podeszłemu wiekowi choroby, ostatecznie uniemożliwiły mu wykonywanie skomplikowanych pasaży na organach w parafialnym kościele. Organy te były dumą pastora Ziltmeyera od początku ich istnienia w miasteczku. Zostały tu sprowadzone z Drezna, gdzie skonstruował je jeden ze znamienitych mistrzów rzemiosła, na zamówienie samego grafa von Heitz, żarliwego luteranina, surowego w prowadzeniu, ale kochającego muzykę, także tę sakralną, wykonywaną na chwałę Pana Boga. Wtedy też, dwadzieścia lat temu, posadę organisty objął ponad pięćdziesięcioletni już mistrz pochodzący z oddalonego o dwa dni drogi konno Lipska.

Przez dwa dziesięciolecia dźwięki organów rozbrzmiewały w kościele podczas niedzielnych nabożeństw napełniając serca wiernych na zmianę, a to ufnością i błogim spokojem, to powagą i dostojeństwem, aż wreszcie poczuciem siły i odwagi. Organista był, w rzeczy samej, specjalistą w swoim fachu, dzięki jego kunsztowi świątynia, choć sama niezbyt wielkich rozmiarów, wypełniała się monumentalną melodią, która zgromadzonym uczestnikom mszy pozwalała nieomal odczuwać obecność Stwórcy, a wręcz widzieć jak dobrotliwie przygląda się On żarliwej pobożności zacnych luteranów.

Zaiste, organy te przynosiły parafii chlubę, a pastorowi dawały swoiste poczucie bezpieczeństwa, wiedział on bowiem, że ludzie, przyciągani wspaniałą muzyką, będą regularnie uczęszczać do kościoła, nie żałując też talarów w celu wspomożenia probostwa. Zdarzyło się nawet, że sam książę elektor, dowiedziawszy się o walorach muzyki wykonywanej w Drosselhausen zaszczycił niedzielne nabożeństwo i wyraził swój podziw. Szczęśliwie, przez cały ten czas instrument nie zepsuł się ani razu, żadna piszczałka, miech czy choćby klawisz nie wymagały naprawy czy wymiany, jakby samo Niebo czuwało, aby nic złego nie przytrafiło się skomplikowanemu mechanizmowi.

Niestety, czego uniknęły organy, nie uniknął człowiek – z upływem lat malały możliwości organisty, coraz bardziej dokuczały mu powtarzające się ataki reumatyzmu, objawiające się silnymi bólami stawów, a co gorsza, niemożnością zginania i prostowania palców rąk. Początkowo pomagało nacieranie palców tuż przed mszą podgrzaną wódką oraz przykładanie pokrzyw, ale z czasem te zabiegi przestały przynosić skutek Wreszcie przyszła taka chwila, kiedy organista oświadczył pastorowi ze łzami z oczach, że oto jego czas się skończył i nie jest już w stanie dłużej wykonywać powierzonego mu zadania. Wielebny Ziltmeyer wysłuchał w milczeniu starca, po czym poklepał go po ramieniu i podziękował za sumienne wykonywanie swoich obowiązków przez tak wiele lat, obiecując mu jednocześnie dożywotnią rentę, która umożliwi sędziwemu mistrzowi wynajęcie skromnego mieszkania w miasteczku i utrzymanie się.

Pastor zdecydował bezzwłocznie rozpocząć starania o nowego organistę, wiedząc, że od obsadzenia tej posady zależeć będzie dobre imię parafii i jego probostwa, a co za tym idzie, także i dalsze przyzwoite funkcjonowanie parafialnego kościoła. Jak się okazało, pierwsze tygodnie poszukiwań nie przyniosły efektu. W pobliskich miejscowościach byli co prawda organiści, nie reprezentowali jednak oni zbyt wysokich umiejętności, poza tym byłoby raczej trudno zatrudnić któregoś na stałej posadzie oczekując pełnego poświęcenia dla jednego tylko chlebodawcy. W rachubę wchodziło sprowadzenie muzyka z Lipska, ale trzeba by takiemu zapłacić sporą pensję, żeby skłonić go do pozostania na stałe na prowincji. Na taki wydatek, teoretycznie, stać było wielebnego Ziltmeyera, lecz wówczas musiałby ograniczyć nakłady na utrzymanie kościoła, zaś w owym czasie dochody większości parafii luterańskich w regionie nie były wysokie ze względu na przeciągającą się suszę i niezbyt przez to hojne datki wiernych. Pastor miał więc dość twardy orzech do zgryzienia i rzeczywiste podstawy do frasunku.

Gdy nastał listopad, wielebny doszedł do wniosku, że rozsądnym, acz połowicznym rozwiązaniem będzie zaproponowanie jakiemuś solidnemu organiście z Lipska, żeby przybywał do Drosselhausen na jedną niedzielę w miesiącu i dawał tutaj porządny koncert podczas dwóch nabożeństw. Duchowny miał już wcielić swój pomysł w życie i przygotowywał się do wyjazdu, gdy na plebanię zgłosił się miejscowy nauczyciel i oświadczył, iż znalazł idealnego kandydata na posadę organisty. Kiedy bowiem parę dni wcześniej był w odwiedzinach u swojej siostry w oddalonej o kilkanaście mil wiosce, dowiedział się, że w domu szewca mieszka młodzieniec odznaczający się nieprzeciętnymi uzdolnieniami muzycznymi. Przed laty spotkał się z nim pewien szlachcic i wysłał chłopca do szkół w Lipsku, gdzie ów jako dwunastoletni malec rozpoczął  naukę gry na organach, a że był nadzwyczaj pojętny i posiadał niepospolitą smykałkę w tym kierunku, już po jakichś dwóch latach nieźle sobie w tym fachu poczynał. Gdy jednak życzliwy mecenas zmarł, piętnastoletni chłopak powrócił na wieś, gdzie zajął się asystowaniem ojcu w warsztacie. Od czasu do czasu miejscowy proboszcz pozwalał młodemu muzykowi grywać na organach w tamtejszym kościele i właśnie świadkiem takiego występu był nauczyciel z Drosselhausen. Wysłuchawszy z przejęciem gry młodzieńca zapytał go, czy nie miałby ochoty przyjąć stałej posady. Ten, wyglądając na ukontentowanego propozycją, stwierdził, że ze swej strony nie widzi przeszkód, jakkolwiek chciałby przedtem zapytać o pozwolenie ojca. Nauczyciel niezwłocznie udał się z chłopakiem do szewca, a stary rzemieślnik, jak się okazało nie rodzony, ale przybrany ojciec przyrzekł przybyć w ciągu kilku dni wraz z Wilhelmem, gdyż takie było imię chłopca, na plebanię wielebnego Ziltmeyera. I ta oto pomyślna nowina spowodowała, że ponury jesienny dzień wydał się pastorowi pogodny i wesoły.

 

 

*

 

 

– W rzeczy samej, równo pierwszego grudnia przybył na plebanię szewc ze swoim przysposobionym synem. Wielebny Ziltmeyer zaprosił obu do izby gościnnej i poczęstował starym winem, wyciąganym z piwnicy tylko na specjalne okazje.

– Jak wasza miłość zapewne wie – zwrócił się ojciec do pastora – Wilhelm nie jest moim naturalnym dzieckiem. Jednego razu znalazłem go bawiącego się przy drodze, miał wtedy cztery lata (na tyle wyglądał i rzekł wtedy do mnie, że tyle ma właśnie), rzucał kamyki do kałuży i nie wyglądał jakby czymkolwiek się przejmował. Nie był mi w stanie odpowiedzieć skąd pochodzi ani kim są jego rodzice, i skąd się wziął przy drodze. Ja i moja żona, nie mając własnych dzieci, z ochotą przyjęliśmy go na wychowanie.

Z dalszych relacji starego rzemieślnika wynikało, że chłopiec od początku miał zamiłowanie do śpiewu i muzyki, w szczególności zaś lubił słuchać organów kościelnych i wtórować im swoim czystym, wysokim głosem. Wstawiennictwo i pomoc materialna barona … pozwoliły chłopcu nauczyć się gry na organach, jednak na kontynuację jego pobytu w Augsburgu po śmierci patrona przybrany ojciec nie miał pieniędzy.

– Choć zamówień na wyrób butów mam niemało, nie byłbym w stanie pozwolić sobie na opłacanie Wilhelmowi nauki gry w mieście, tudzież na zapewnienie mu dachu nad głową, wiktu i opierunku.

– Wszystko, co mówicie jest zaprawdę interesujące – rzekł duchowny. – Dziwi mnie jakkolwiek, że chłopiec, jeśli faktycznie jest tak utalentowany, nie został przyjęty na stanowisko organisty w mieście. Mimo braku dużego doświadczenia mógłby grywać w jakimś mniejszym kościele.

– Wasza miłość ma rację – potwierdził stary – gdzie jednak mnie niepiśmiennemu i prostemu człowiekowi chodzić po świątyniach i plebaniach i pytać o posadę dla syna. On jest zresztą także do śmiałego zachowania nieusposobiony, a ponadto zawsze mi powtarzał, że wolałby na wsi, w pobliżu przybranych, lecz kochających rodziców spędzić swoje życie.

– To prawda, ojciec ma rację – wtrącił milczący do tej pory Wilhelm. Był to osiemnastoletni młodzieniec, o ujmującej twarzy z delikatnymi rysami i wyrazistych oczach. Jego spojrzenie odznaczało się jakąś dziwną przenikliwością i siłą, które zmuszały rozmówcę do niejakiego respektu. Miał smukłe dłonie o długich palcach, zdecydowanie nienawykłe do pracy fizycznej, bo też i szewc nie wymagał od syna wykonywania jakichś ciężkich robót w swoim warsztacie.

„Zdecydowanie zbyt piękna i szlachetna to twarz jak na człowieka z gminu" – przebiegło przez myśl pastorowi. – „Gdyby duchy niebieskie posiadały wygląd, zapewne mogłyby chlubić się takimi obliczami".

Rzeczywiście, wszystko w tym młodym człowieku pozwalało żywić przekonanie, że ma się do czynienia z kimś nieprzeznaczonym do przyziemnych, pospolitych zajęć.

– Ale to się dobrze składa – zwrócił się do szewca wielebny Ziltmeyer. – W naszym kościele, jak już wam wiadomo, potrzebna jest dobra ręka do naszych pierwszorzędnych organów. Co prawda, jestem tylko ubogim sługą Bożym utrzymującym świątynię Pańską, a także siebie samego z łaskawych datków praworządnych chrześcijan i póki co nie zagwarantuję chłopcu zbyt wysokiej pensji, będzie on jednak mógł liczyć na kwaterunek, wyżywienie i, przede wszystkim, dostęp do znakomitego instrumentu, który dzięki hojności hrabiego von Heitz, świeć Panie nad jego duszą, znalazł się w naszej świątyni.

Powiedziawszy te słowa, duchowny zaproponował, aby udali się we trzech do kościoła i obejrzeli organy. Gdy podeszli do drzwi budynku, pastor otworzył je, po czym gestem dłoni dał  pierwszeństwo gościom. Ci jednak ukłoniwszy się stali w bezruchu.

– O cóż chodzi? – zapytał pastor z uśmiechem.

– Niech wasza miłość nie ma tego za złe mojemu synowi – rzekł szybko szewc, lekko się czerwieniąc – ale ma on już od dzieciństwa takie dziwactwo, że przed wejściem do kościoła, w którym jeszcze nie przebywał, musi poczekać, aż ktoś pierwszy wejdzie i zaprosi go do wewnątrz.

– No, no, roześmiał się wielebny – jeżeli to ma pomóc w zatrudnieniu naszego organisty, to nie będę stawiał przeszkód.

Przekroczył próg świątyni i powtórzył gest sprzed chwili. Wtedy chłopak, spojrzał zapraszającemu w oczy, po czym skłonił głowę i z powagą wszedł do kościoła, a za nim jego przybrany ojciec. Przeszli przez nawę i wspięli się po schodach do niszy z organami. Gdy Wilhelm ujrzał ogromny mechanizm, na jego twarzy ukazały się ogromny podziw i widać było, że z trudem opanowuje podniecenie.

Pastor nie był zaskoczony reakcją przybysza, wiedział bowiem, że podobnej klasy organów można by w całych Niemczech znaleźć ledwie kilka, i tylko szczęśliwy zbieg okoliczności zadecydował, że jego skromna parafia weszła w posiadanie takiego dzieła sztuki. Młodzieniec usiadł przy klawiaturach i zadąwszy kilka razy w miechy uderzył palcami w klawisze.

W kościele rozległy się zrazu potężne tony, które wnet zamieniły się w całe kaskady delikatniejszych dźwięków układających się w niezwykle skomplikowane konstrukcje emanujące rozmachem i werwą. Następujące po sobie pasaże zdawały się uwalniać z organów jakieś niezwykłe wibracje wędrujące po ścianach kościoła, wypełniające nawę, kruchty i prezbiterium, a niespotykana siła przekazu wzbudziła w obydwu słuchaczach nie tyle podziw, co jakby nabożny zachwyt pomieszany z bojaźnią i szacunkiem.

– No cóż, widzę, że trafił się nam godny następca poprzedniego organisty. – powiedział pastor lekko drżącym głosem. Pokaz Wilhelma wstrząsnął duchownym, zrozumiał bowiem, że ma przed sobą autentycznego geniusza, któremu żadna dodatkowa nauka gry nie jest już potrzebna.

Po zakończonym koncercie stary szewc pożegnał się z synem, podziękował wielebnemu Ziltmeyerowi i wyruszył w drogę powrotną do swojej wioski. Pastor zaś wraz z Wilhelmem podążył ponownie na plebanię, aby pokazać nowemu organiście jego pokój. Usytuowane na poddaszu pomieszczenie było niewielkie i skromnie wyposażone, jednak schludne oraz, co było szczególnie istotne przed nadchodzącą zimą, ciepłe.

– Drewno na opał do kominka będzie przynosił chłopak, sprzątaniem zajmie się gosposia – zakomunikował pastor – posiłki będziemy spożywać razem w pokoju jadalnym

o wyznaczonych godzinach.

Wilhelm wpatrywał się w okno obserwując mgłę zasnuwającą powoli łąki. Odzyskał już pierwotny spokój, który na chwilę go opuścił w kościele.

– Z pewnością będziesz się tu dobrze czuł – kontynuował wielebny, nie będąc z resztą pewien czy chłopak słucha tych informacji.

– A, niewątpliwie – odparł z uśmiechem młody organista – moje marzenie się spełniło –

dostąpię zaszczytu zasiadania przy klawiaturze jednego z najprzedniejszych organów

w naszym zacnym kraju.

– Cieszy mnie to – odparł Ziltmeyer, nie wyczuwając lekkiej ironii w słowach Wilhelma. – Zapraszam zatem na dół na wieczerzę.

Gdy skończyli spożywać kolację, udali się obaj na spoczynek, gdyż pora zrobiła się już dosyć późna.

 

 

*

 

 

 

W najbliższą niedzielę w południe, zebrała się w kościele, jak co tydzień, spora grupa wiernych. Część z nich wiedziała już o przybyciu nowego organisty, dla większości wiadomość ta była dość istotna, jako że muzyka wykonywana na sławetnych organach dodawała każdej mszy doniosłości i nieco ożywiała posępne wnętrze kościoła. Spodziewano się zatem, że i tym razem tak się stanie. Kiedy jednak wyjście kapłana z zakrystii w kierunku ołtarza powitał krzepki głos wielkiego instrumentu, po plecach słuchaczy przebiegł dreszcz, jakiego wcześniej nie doświadczyli. Zapierająca dech w piersi kanonada dobitnych dźwięków preludium i fugi, świadcząca o kunszcie uderzającego w klawisze muzyka, dawała w połączeniu z wysoką jakością brzmienia samych organów niezwykły efekt. Brzmienie to jednak nigdy wcześniej nie było tak uwypuklone i podkreślone, choć poprzedni organista był niczego sobie specjalistą. Obecny jednak mistrz wydobywał z szacownego mechanizmu wszystkie ukryte w nim walory: dynamika, głębia i czystość dźwięku nadawały melodii niepowtarzalny charakter. Zgromadzeni w kościele parafianie ulegli wrażeniu, że ich świątynia rozrosła się do rozmiarów ogromnej katedry w Berlinie albo Dreźnie, a aniołowie i dusze zbawione tłumnie przybywają, by słuchać za oknami urzekających tonów.

Nabożeństwo było suto okraszone utworami Buxtehudego i Bruhnsa wykonywanymi z pasją przez Wilhelma, co zapewne nie wynikało jedynie z własnej jego inwencji, lecz również z zaleceń pastora, pragnącego, aby ten dzień zapadł w szczególny sposób w pamięć przybyłych ludzi. Gdy msza dobiegła końca, wierni powoli podnieśli się z ławek i, jakby z ociąganiem, opuścili kościół, żegnani monumentalną muzyką. Wielebny Ziltmeyer z satysfakcją, ale też z pewnym zaskoczeniem zaobserwował w oczach niektórych osób łzy, niewątpliwie zdradzające silne wzruszenie.

„I to wszystko dzięki przybranemu synowi szewca, nieznającemu swego pochodzenia ani korzeni, można powiedzieć przybłędzie, który przypadkiem znalazł się w parafii w Drosselhausen." – Tak myślał pastor, nie biorąc pod uwagę, że powód inny niż zwykły zbieg okoliczności mógł zadecydować o tej sytuacji.

Tego dnia o czwartej po południu odbyło się jeszcze jedno nabożeństwo, przybyło na nie nieco mniej ludzi, lecz ich reakcje były podobne jak u uczestników południowej mszy. Pastora przepełniała radość, nie przeszkadzało mu nawet wrażenie, że wierni, będąc pod wpływem niezwykłej muzyki, nie do końca uważnie słuchają jego kazania; ważne było to, że Świątynia Pańska na nowo wypełniała się życiem, a surowe mury odzyskiwały ciepło i przytulność. Duchowny pilnował się, żeby nie zacierać rąk na oczach zgromadzonych, ale gdy nabożeństwo, a co za tym idzie, plan liturgii na cały dzień zakończyły się, wdrapał się do niszy z organami i mocno uścisnął dłonie Wilhelma. Oblicze młodego mistrza było z lekka zarumienione, tym niemniej on sam wydawał się nad podziw opanowany.

„Zaiste, musi on znać swoją wartość i rangę, skoro zachowuje taki spokój" – pomyślał Ziltmeyer i zaprosił muzyka na obiad.

Ten podążył w milczeniu za proboszczem, jak gdyby nic sobie nie robiąc z jego pochwał i podziwu. Tuż przed opuszczeniem świątyni pastor uklęknął i uczynił znak krzyża, podobnie uklęknął chłopak, lekko schylając głowę, nie przeżegnał się jednak.

„Musi to być jakiś oryginał albo dziwak" – przemknęło przez myśl duchownemu. – „Ale cóż, takiemu mistrzowi, nawet pomimo młodego wieku, niejakie dziwactwa przystoją". Gdy zamykał drzwi, wydało się mu w świetle świec, że twarz drewnianego Chrystusa wiszącego na krzyżu nieopodal wejścia przybrała jakby nieco bardziej umęczony niż zazwyczaj wyraz i jakiś cień wpełzł nań z ukrycia.

„Dziwna gra świateł" – pomyślał duchowny i przekręcił klucz w zamku.

 

 

 

 

*

 

 

Z każdą kolejną niedzielą przybywało ludzi uczęszczających na niedzielne msze

w Drosselhausen. Po jakichś pięciu tygodniach od pierwszego wystąpienia młodego organisty, kościół był już szczelnie wypełniony wiernymi. Proboszcz oszacował, że w budynku musiało się znaleźć jakieś trzysta dusz, gdy tymczasem dawniej nie bywało ich więcej niż sto pięćdziesiąt. Od tej pory sytuacja ta powtarzała się przez kolejne tygodnie.

Tak duża frekwencja wynikała po części z faktu, że na msze poczęli przychodzić parafianie nie przykładający dotychczas zbytniej wagi do kwestii religijnych i, choć naturalnie byli luteranami, jak wszyscy mieszkańcy, to nie zwykli byli brać udziału w nabożeństwach częściej niż raz czy dwa razy w miesiącu. Drugi powód to rosnące zainteresowanie muzycznymi popisami syna szewca u wiernych z przyległych parafii. Rzeczywiście, potrafił on oczarować słuchaczy swą grą wzbudzając fascynację nawet u tych, którzy niespecjalnie znali się na muzyce. W pastorze zrodziła się z początku obawa, że taki stan rzeczy może ujemnie odbić się na jego dobrosąsiedzkich relacjach z innymi proboszczami, lecz wkrótce porzucił on swoje niepokoje. Czyż ktokolwiek może mieć mu za złe zaoferowanie posady dobremu organiście? Albo mieć pretensje o to, że właśnie do Drosselhausen trafił drogocenny instrument. Może Pan Bóg upodobał sobie to niewielkie skromne miasteczko i postanowił obdarzyć je specjalnym przywilejem? Tak czy owak, nadzwyczajna reputacja przybranego syna szewca wirtuozersko wykonującego chorały, fugi i kantaty na organach ufundowanych przez zacnego hrabiego von Heitz umacniała się z tygodnia na tydzień, przyciągając rzesze słuchaczy.

Znamienne było to, że wszyscy uczestnicy nabożeństw po wyjściu na dziedziniec kościelny zachowywali się jak gdyby byli zaklęci, nie podejmowali rozmów, nie rozglądali się, ani nie uśmiechali. W milczeniu podążali pieszo do domów lub wsiadali do kolasek i zacinając konie, bez słów ruszali z miejsca. Postronny obserwator mógłby odnieść wrażenie, że umysły wiernych napełniały się jakąś magiczną substancją, zniewalającą i nakazującą inny niż zazwyczaj sposób bycia.

Pewnego razu na wiosnę, kiedy drzewa zaczęły się już zielenić, przybył do Drosselhausen książę Gotfryd von Breugel i zażyczył sobie prywatnego pokazu umiejętności organisty. Naturalnie wielebny Ziltmeyer pośpiesznie wyraził zgodę i polecił Wilhelmowi, aby ten udał się do kościoła w towarzystwie arystokraty i odegrał kilka utworów. Po wysłuchaniu koncertu książę gorąco podziękował organiście i nie omieszkał obdarować jego pryncypała sowitym datkiem, wyrażając równocześnie pochlebną opinię o muzyku i deklarując, iż przy nadarzającej się okazji powiadomi o tym samego króla. Pastor, zaraz po odjeździe gościa, zaprosił Wilhelma na kieliszek wina, ten jednak, jak zwykle zresztą przejawiając niezwyczajną jakąś niechęć do trunków grzecznie się wymówił i, ukłoniwszy się chlebodawcy, poprosił o możność powrotu do kościoła i kontynuowania gry w samotności.

– Powinienem mieć jak najczęstszy kontakt z moim warsztatem pracy – stwierdził. – Na chwałę Panu Bogu i dla dobra naszej parafii.

Duchowny wyraził zgodę, przyzwyczajony już do nieco ekscentrycznych i nietypowych zachowań chłopaka.

– Da Bóg, może kiedyś jaśnie nam panujący władca odwiedzić raczy naszą skromną parafię, pragnąc nacieszyć swe uszy pięknymi dźwiękami.

– Sługa uniżony waszej miłości – odrzekł Wilhelm. – Chciałbym wszakże zaznaczyć, iż gdyby nie ten doskonale skonstruowany instrument ani moje, ani niczyje inne wysiłki nie przynosiłyby takich efektów.

– Stwórca mi zesłał i ciebie i te organy – odparł na to pastor. – Trzeba było takiej kombinacji by wykonywać muzykę poruszającą jednako prostego chłopa czy rzemieślnika, jak i szlachetnie urodzonego księcia. Tak przy okazji, myślę, że nadszedł czas, abym podniósł ci nieco wynagrodzenie.

Ku zaskoczeniu Ziltmeyera, młodzieniec nie zareagował entuzjazmem na jego słowa.

– Wasza miłość jest dla mnie niezwykle łaskaw, ale warunki ustalone przez nas jesienią w pełni mi odpowiadają – stwierdził organista, po czym, widząc zezwalający gest rozmówcy pomaszerował z powrotem do świątyni, która niebawem rozbrzmiała głośnymi akordami.

 

 

*

 

 

 

Nazajutrz przybył na plebanię chłopak z wieścią, że stary organista, który od paru miesięcy wynajmował pokój u jednej wdowy, jest umierający i prosi pastora, aby ten złożył mu ostatnia wizytę i podtrzymał na duchu w godzinie śmierci. Ziltmeyer niezwłocznie udał się do domu wdowy, lecz kiedy przybył na miejsce, okazało się, że starzec już nie żył. Na twarzy zmarłego rysowało się cierpienie, wyrażała ona jednak równocześnie ulgę, że będzie teraz mógł odpoczywać aż do Dnia Sądu. Pastor w smutku odmówił modlitwę i zaproponował wdowie urządzenie pogrzebu już następnego dnia. Tak się też stało i stary mistrz spoczął w grobie. Zdarzenie to przygnębiło z początku duchownego, zżył się on bowiem z sędziwym muzykiem przez te dwadzieścia lat, ale wkrótce otrząsnął się z żalu konstatując, iż zmarły organista ma godnego siebie następcę.

Niedługo po pogrzebie wiosna zawitała na dobre do Drosselhausen, słońce zaczęło mocno przygrzewać, a majowa zieleń i śpiew ptaków wlewały w serca radość i pogodę.

W jeden z ciepłych, pogodnych wieczorów wielebny Ziltmeyer postanowił przejść się na cmentarz położony nieopodal kościoła. Kiedy dotarł na miejsce, słońce zaszło już za horyzont, a słowik rozpoczął swoje trele w gałęziach wysokiej lipy. Pastor usiadł na małej ławeczce przytulonej do wewnętrznej strony cmentarnego muru i przystąpił do odmawiania modlitw z brewiarza. W pewnym momencie ptasi śpiewak umilkł i odfrunął z drzewa, jakby czymś spłoszony.

„Szkoda" – pomyślał pastor – „miło było słuchać jego melodyjek" – w tej jednak chwili ze zdziwieniem poczuł na nogach chłodny prąd powietrza. Wnet zimno ogarnęło go całego, zmuszając do drżenia i szczękania zębami. Mężczyzna wstał z lekkim przestrachem i rozejrzawszy się nerwowo schował brewiarz do kieszeni płaszcza, po czym ruszył w stronę plebanii. Gdy mijał grób starego organisty, duchowny zauważył zaskakujące zjawisko – coś w rodzaju niebieskoszarej mgły unoszącej się wokół mogiły. Pastor odczuwał już wyraźny strach, ale coś zmusiło go do bezruchu czyniąc jego nogi niezmiernie ciężkimi. Krople potu spływały po czole Ziltmeyera widzącego jak niesamowity opar formuje się w niewyraźną bryłę, z czasem coraz bardziej przypominającą ludzki kształt. Zapewne nie upłynęło więcej niż kilkadziesiąt sekund gdy przerażony obserwator ujrzał oblicze swojego nieżyjącego podwładnego, szkaradnie jednak wykrzywione i naznaczone piętnem postępującego rozkładu.

– Wielki Boże, czy to ty, Alfredzie? – wyjąkał pastor zmartwiałymi z lęku ustami.

„Tak, to ja" – szczęki piekielnej mary rozwarły się, nie wydając jednak żadnego dźwięku. – Pastor słyszał wypowiadane wyrazy gdzieś w zakamarkach mózgu. Do jego nozdrzy dotarł przeraźliwy odór gnijących zwłok.

„Strzeż się tego, co światło niesie" – upiór bezgłośnie wtłoczył te słowa w umysł duchownego. Otwarł niby-usta przypominające teraz ciemną jamę i wypuścił z nich mały obłok dymu albo pyłu wyglądającego jak kurz wydobywający się z niektórych cuchnących leśnych grzybów. Widmo rozwiało się na powrót w niebieskawą mgłę, która z początku rozścieliła się obok płyty nagrobkowej, a później została jakby wessana w ziemię.

Przejęty grozą pastor trząsł się cały, odzyskawszy jednak władzę w nogach pośpieszył do domu. Wszedł szybko do swojej izby, zamknął drzwi na klucz, następnie uklęknął przy łóżku i począł się żarliwie modlić.

 

 

*

 

 

Gdy nadszedł ranek i promienie słońca ożywiły posępny pokój, proboszcz częściowo odzyskał równowagę ducha, choć prawie nie spał w nocy. Po spożyciu śniadania powrócił na miejsce, gdzie spotkało go ponure zdarzenie, wszelako nie znalazł tu nic nadzwyczajnego, nie było żadnej mgły ani chłodu, ani obrzydliwego zapachu. Nie zauważył też śladów majstrowania przy grobie. Mężczyzna zastanowił się i doszedł do wniosku, iż bez wątpienia padł ofiarą halucynacji wywołanej, być może, wilgotnymi oparami, jakie niespodziewanie napłynęły z pobliskich łąk oraz nagłym spadkiem temperatury. Tym niemniej, do końca dnia po plecach proboszcza przebiegał nieprzyjemny dreszcz, gdy tylko jego spojrzenie zawędrowało w kierunku cmentarza. Pastor zdecydował, że nie wspomni nikomu o swojej przygodzie, przypisując zdarzenie swojej nadwrażliwej wyobraźni, niezadługo zresztą prawie o nim zapomniał.

Wiosenne słońce w dalszym ciągu obdarzało ciepłem okolicę, aż nadszedł czerwiec, a z nim kilka deszczowych dni. W parafii nie zdarzało się nic szczególnego, życie przebiegało bez większych zmian, również proboszcz był niezmiennie zadowolony ze służby Wilhelma. Ludzie hojniej niż za kadencji poprzedniego organisty wspomagali kościelną kasę, toteż każdej niedzieli pastor wyciągał pokaźną sumę z żelaznej skrzynki przytwierdzonej do ściany obok schodów prowadzących do niszy z organami.

Podobnie i dziś, w niedzielny czerwcowy wieczór, pastor udał się do kościoła, aby opróżnić skrzynkę z darów.

Wszedł do świątyni, uklęknął przed ołtarzem i modlił się przez chwilę, potem zbliżył się do skarbony, otworzył ją i zaczął przekładać monety do przyniesionej ze sobą sakiewki.

W pewnym momencie usłyszał szmer za plecami, odwrócił się, ale nie zobaczył nic szczególnego, jedynie twarz rycerza w zbroi stojącego w rogu budynku – posągu jednego z baronów, którzy przed wiekami władali tymi ziemiami – zdawała się mieć złowrogi wyraz. Ziltmeyer wyjął ze skarbony wszystkie pieniądze, zamknął ją i wtedy do jego uszu dobiegł wyraźny hałas. Gdy z niepokojem spojrzał w stronę posągu serce w nim zamarło i poczuł skurcze w żołądku – oto oczy kamiennej figury rozgorzały czerwonym blaskiem a usta rozwarły się ze zgrzytem ukazując jamę rozświetloną purpurowym płomieniem. Twarz rzeźby przypominała teraz zdeformowane śmiercią rysy zmarłego Alfreda. Posąg z wibrującym skrzypieniem uniósł ramię wskakując nim w kierunku okien nad ołtarzem, potem nagłym ruchem obniżył rękę wskazując na podłogę.

– Strzeż się tego, który światło nosi – dźwięki kojarzące się z warczeniem rozzłoszczonego psa wydostały się spomiędzy kamiennych warg.

Proboszcz poczuł odpychającą woń padliny, tak jak swego czasu na cmentarzu, sakiewka z monetami wypadła z jego dłoni, część błyszczących krążków rozsypała się na posadzkę. Rzeźba nagle znieruchomiała i powróciła do zwykłego wyglądu.

Mężczyzna zatoczywszy się upadł na kolana, zaraz jednak powstał i wybiegł z kościoła nie zamykając za sobą drzwi. Wpadł do kuchni na plebanii wzbudzając przestrach chłopaka stajennego i gosposi, spożywających właśnie wieczerzę. Wilhelm siedział razem z nimi, ale nie okazał emocji. Wstał, krzepko chwycił ramiona ciężko dyszącego pastora i zapytał, co się stało.

Duchowny próbował odpowiedzieć, jednak przerażenie odbierało mu mowę. Dopiero gdy starając się powstrzymać drżenie rąk wypił spory kielich mocnego wina, ochłonął nieco i usiadłszy na zydlu zrelacjonował, co spotkało go przed paroma minutami. Służący poczęli ze zgrozą czynić znak krzyża, zaś Wilhelm bez słowa poszedł do świątyni i niebawem powrócił z pieniędzmi pozbieranymi z kościelnej posadzki. Stwierdził, że nie spostrzegł nic niepokojącego, jakkolwiek z uwagi na fakt, że wnętrze kościoła nie było zbyt dobrze widoczne, zasugerował, aby zamknąć budynek i dokonać oględzin za dnia.

Ziltmeyer nic na to nie odrzekł; przestał już drżeć z przejęcia, lecz jego twarz w dalszym ciągu wyrażała napięcie po przeżytym koszmarze. Podniósł się z krzesła i wolno przeszedł do swojej izby. Przez parę kolejnych dni prawie nie opuszczał pokoju, nie zważając na to, że deszcz przestał padać i powróciła piękna pogoda późnej wiosny; zatopiony w myślach siedział za stołem wpatrując się w zieleń za oknem albo odmawiał modlitwy. Po odzyskaniu względnej równowagi ducha zajął się wertowaniem kilku ksiąg z bogatego zbioru znajdującego się w pokoju. Najpierw jego lekturą była Biblia, której wybrane fragmenty gruntownie studiował, potem przeszedł do apokryfów, filozofii przyrody Arystotelesa, w końcu natknął się na oprawioną w czarną skórę księgę znajdującą się na najwyższej półce. Proboszcz przypomniał sobie, że nabył ją przed laty na targu w Lipsku od pewnego Żyda. Usiadł w fotelu i zatopił się w lekturze, ale po jakiejś godzinie zamknął książkę z hukiem i rzucił ją na biurko. Wyszedł z pokoju i poprosił o podanie kolacji.

W niedzielę do kościoła ponownie przybyło wielu wiernych. Pastor wygłosił płomienne kazanie, jak nigdy wcześniej jego słowa emanowały absolutnym przekonaniem o konieczności podążania ścieżkami Pana oraz że jedynie wierność Ewangelii i chrześcijańskiej wierze zapewni ludziom godny i szczęśliwy pobyt na świecie doczesnym, a po śmierci, co szczególnie istotne, zbawienie wieczne i wspólne bytowanie ze Stwórcą w niebiosach.

– Wystrzegajcie się sideł zastawianych przez duchy nieczyste, diabelskich wysłanników piekieł – mówił ze swadą. – Zły bowiem krąży wokół ludzkiej duszy ludzkiej niczym lew ryczący, gotów  ją pożreć. Strzeżcie się pokus, módlcie się w pokorze do naszego Pana, bo w nim tylko nasza ostoja i pociecha.

Wypowiadając ostatnie zdania, pastor miał przed oczyma wspomnienie złowrogiego gościa, który nawiedził go dwukrotnie i przekazał tajemnicze ostrzeżenie.

„Czyżby mój nieodżałowany Albert stał się duszą potępioną przybywającą z otchłani, aby wzbudzić we mnie trwogę?" – rozważał słuchając preludium wykonywanego przez Wilhelma. – „Ale w jakim celu, przecież nie jestem sprawcą żadnej zbrodni, sumiennie wykonuję obowiązki sługi Bożego i zwykłego człowieka, dbam o to, by kościół przyciągał tłumy ludzi, nie miewam konfliktów z biskupem ani nawet ze służbą. Tym niemniej nie chcę popaść w pychę, chroń mnie Panie przed nią. Z drugiej strony, czy jest możliwe, aby duchy zmarłych mogły opuszczać piekielne czeluści i odwiedzać ziemię? Sprzeczne jest to przecież z zasadami naszej wiary. Nie mogę też uwierzyć, że Alfred, tak zacny i spokojny człowiek nie osiągnął zbawienia. A może rację mają katolicy ze swymi tezami o czyśćcu i możności kontaktowania się dusz czasowo w nim przebywających z naszym światem?".

Ziltmeyer zadając sobie te pytania domyślał się, że na tym świecie nie uzyska na nie odpowiedzi. Ostatecznie przekazał parafianom błogosławieństwo i zakończył mszę. Wychodzący z kościoła ludzie wrzucali pieniądze do skarbony, a niektórzy czynili znak krzyża. Jednak pastorowi wydało się, podobnie jak niegdyś zimą, że słowa jego kazania nie trafiały na podatny grunt. Wierni co prawda sprawiali wrażenie wsłuchanych w przemowę kapłana, ale na ich twarzach malowały się senność i apatia. Dopiero dźwięki organów wszystkich ożywiały wlewając w organizmy jakąś niezwykłą energię.

„Nie można wykluczyć, że ten młody geniusz posiada większą władzę nad umysłami aniżeli ja ze swoimi modlitwami i kazaniami" – pomyślał proboszcz – „ Cóż, taka widocznie jest wola Pana naszego, aby ten zacny instrument rozbrzmiewał w miasteczku i podsycał w ludzkich sercach ogień wiary".

Po nabożeństwie pastor pogrążył się w lekturze żywotów świętych, pod wieczór zjadł kolację i przespacerował się ścieżką wśród łąk podziwiając zachodzące słońce i napawając się urokiem coraz bliższego lata.

 

 

*

 

 

 

Przez cały następny dzień pastor przebywał poza plebanią, musiał bowiem stawić się u biskupa w Lipsku. 

Złożył mu relację z ostatnich tygodni funkcjonowania parafii, lecz nie poinformował o ponurych wypadkach. Postanowił, że powstrzyma się od zwierzeń na ten temat nie będąc przekonanym czy owe zdarzenia faktycznie miały miejsce, czy były raczej niesamowitymi halucynacjami.

Po powrocie na plebanię proboszcz postanowił przekazać organiście pozdrowienia od biskupa, jednak Wilhelma nie było w jego pokoju. Dowiedział się od gosposi, że być może jest na spacerze albo w kościele. Pastor postanowił najpierw udać się do świątyni, żeby jak co poniedziałek pobrać pieniądze ze skarbony. Kiedy zbliżał się do kościoła usłyszał organy.

– „Aha, nie może się rozstać ze swoim warsztatem pracy"– uśmiechnął się do siebie. Po wejściu do budynku zamknął drzwi na klucz, nie chcąc, by ktoś niepowołany był świadkiem wyjmowania monet. W pewnym momencie zorientował się, że organy brzmią dzisiaj nieco inaczej niż przez ostatnie miesiące, czego w pierwszej chwili nie zauważył. Nagle instrument umilkł, więc pastor zawołał:

– Wilhelmie, zejdź tu do mnie na dół, pomożesz mi wyjąć pieniądze.

Odpowiedziała mu cisza, zatem powtórzył prośbę, lecz nie uzyskawszy odzewu skierował się w stronę chóru. Wspiął się po krętych schodach i z pewnym niepokojem zwrócił się do mężczyzny siedzącego przy klawiaturze:

– Wilhelmie, cóż to, nie słyszysz jak cię wołam?

Wtedy postać powoli powstała i stanęła przodem do pastora – straszliwe, upiorne oblicze zmarłego Alfreda po raz trzeci ukazało się oczom duchownego.

– Chryste, zmiłuj się nade mną – wyszeptał Ziltmeyer prawie tracąc oddech w bezdennej trwodze.

Szybko wycofał się na schody i zbiegł po nich, próbując uważać, żeby nie wywrócić się do góry nogami. Spojrzał w górę i ujrzał jak przerażające widmo spogląda na niego. Wtem słyszał szelest za plecami – obrócił się gwałtownie, ledwie unikając zderzenia z młodym organistą.

– Wilhelmie, na Boga, spójrz tam w górę, czy widzisz to samo, co ja?

Młodzieniec skierował wzrok w stronę niszy z organami, lecz jego twarz nie wyrażała emocji. Zjawa wyciągnęła rękę nad barierką i wycelowawszy palec w kierunku młodego muzyka wydobyła z siebie ochrypły głos pełen brudu i nienawiści.

– Strzeż się tego, co światło nosił, mówię ci to raz ostatni. – Te słowa niewątpliwie były adresowane do pastora. Widmo stało się przeźroczyste, w końcu rozwiało się w nicość. Proboszcz odwrócił się ponownie w stronę Wilhelma – w półmroku panującym w kościele widział jego dziwnie błyszczące oczy. Niespodziewanie poczuł, że powietrze wokół niego staje się ciepłe, stopniowo przechodząc w gorące. Z każdą sekundą było coraz goręcej, aż od stojącego przed nim mężczyzny zaczął buchać żar jak z paleniska w kuźni.

Wtem z głowy organisty wystrzeliły jasnoczerwone płomienie sięgające sufitu świątyni. Jasność była tak rażąca, że zmusiła pastora do zamknięcia na chwilę powiek. Przepełniony panicznym lękiem nie był w stanie utrzymać się na nogach, więc upadł na kolana i próbował wypowiadać słowa psalmu.

Diabelska istota wciąż płonęła, a upał stawał się nie do zniesienia. Nagle do głowy pastora napłynęła elektryzująca myśl – już wiedział kim jest stojący przed nim stwór i co oznaczało ostrzegawcze zdanie, które trzy razy, w tym ostatni przed paroma raptem minutami, wypowiedział do niego poseł z zaświatów.

– Przeklęty demonie, jak śmiałeś wkroczyć do Domu Bożego – przemówił proboszcz łamiącym się głosem.

– Już nie pamiętasz? Sam mnie do niej zaprosiłeś. – Twarz płonącej postaci, przerażająca, ale w dalszym ciągu urokliwa, wyrażała złośliwą satysfakcję.

– Kiedyś, u zarania dziejów, nazwany zostałem tym, który niesie światło, ja – jaśniejący syn jutrzenki, ale zostałem pozbawiony swojego blasku… Lecz oto teraz, po wielu wiekach, powracam by podjąć swą misję na nowo – niby-Wilhelm zamilkł na krótki moment, po czym dodał – na początek jako organista… – To powiedziawszy stwór zaczął się śmiać przeraźliwym, świdrującym uszy rechotem, brzmiącym tak jakby setki czartów i dusz potępionych wyły w ogniu piekielnym.

– Boże, miej litość – pastor próbował uczynić znak krzyża, ale nie starczyło mu już sił – upadł na posadzkę i wyzionął ducha.

Płonąca postać przez chwilę stała nieruchomo nad ciałem kapłana, potem zaczęła przesuwać się w stronę wejścia do świątyni. Z każdym krokiem ogień wytryskujący z głowy istoty stawał się coraz mniejszy, a temperatura powietrza coraz niższa. Gdy przekraczała próg budynku, płomienie zniknęły, oczy przestały się niepokojąco mienić i ostatecznie świątynię opuścił wyglądający jak zazwyczaj Wilhelm. Przybrał wystraszoną minę i pobiegł na plebanię, wołając już z dala, że na posadzce kościoła znalazł martwego proboszcza.

 

 

*

 

 

 

Niedługo po pochowaniu wielebnego Ziltmayera pastor Rudolf Klawe, przysłany przez biskupa jako następca zmarłego proboszcza przechadzał się wokół probostwa, potem poproszony na obiad, spożył go w towarzystwie młodego organisty, a także gosposi i stajennego, którzy posilali się w milczeniu i z posępnymi minami; nie było w jego zwyczaju jadać ze służbą, jednak poprosił tych dwoje do wspólnego stołu chcąc zrobić wrażenie osoby dobrodusznie nastawionej do pospólstwa. Po wieczerzy postanowił pójść do pokoju swojego poprzednika, pomieszczenia mającego teraz być mieszkaniem nowego proboszcza i obejrzeć bogaty księgozbiór. Po paru godzinach lektury wybranych pozycji pastor zauważył czarną księgę leżącą na sekretarzyku. Ze zdziwieniem przeczytał tytuł po łacinie; „Zaklęcia kabalistyczne i wiedza tajemna". Spomiędzy kartek wystawała wstążka – otwarł zatem opasłe tomisko w zaznaczonym miejscu i wtedy jego oczom ukazała się mroczna rycina przedstawiająca złowrogą istotę – w jednej połowie przypominającą bardzo szpetnego, zdeformowanego człowieka, wręcz potwora, a w drugiej niezwykle urodziwego młodziana– stojącą przed świątynią chrześcijańską. Pod rysunkiem znajdował się tekst, który swego czasu wzburzył Ziltmeyera:

 

„Jeśli człek zacny a bogobojny do domu swego, albo sługa Boży do Świątyni Pańskiej siłę jakowąś nieczystą, mocy piekielnych przedstawiciela, całkiem nawet nieświadomie i bez zamiaru wszetecznego zaprosi, ów wnidzie, z niewidzialnej Boskiej pieczęci nic sobie nie robiąc i na miejscu poczynać sobie będzie na oczach ludzkich, jakoby domownikiem był czy duszą wierną."

 

Cóż to za pogańskie przesądy – z niesmakiem mruknął pastor odrzucając starodruk i otrzepując dłonie z obrzydzeniem. – trzeba się tego pozbyć z plebanii, a najlepiej spalić, nie godzi się chrześcijaninowi czytać podobnego plugastwa.

To powiedziawszy udał się do jadalni, zbliżała się bowiem pora wieczerzy.

 

 

KONIEC

 

 

Koniec

Komentarze

Zacząłbym od drugiego fragmentu, od dialogu. A te opisy artretyzmu organisty i poszukiwań nowego skrócił o 4/5. Zdania uprościć trzeba i oczyścić. Poza tym nieźle. Ode mnie: 4.
Pozdrawiam. 

Dzięki za opinię. Niestety jest już za późno na modyfikację.

Obawiam się zresztą, że moje opowiadania są (i chyba będą ) zbyt mroczne jak na potrzeby tego czasopisma, jak się zdążyłem zorientować, w zdecydowanej przewadze są tu opowiastki humorystyczne.

Pozdrawiam serdecznie.

Mroki też są w cenie. Nie ma ograniczeń rodzajowych.

Ciekawy tekst, spodobał mi się. Wprawdzie nieco przewidywalny, a słowa starego organisty były jasne już za pierwszym razem, ale może być.

Zgadzam się z Jakubem, że początek warto skrócić.

Babska logika rządzi!

Jakkolwiek łatwo się domyślić, że niezwykły talent młodego organisty nie narodził się w zwykłych okolicznościach, to wiedza ta nie przeszkadza w lekturze opowiadania. Może nieco przydługiego, ale zajmującego.

Czytając, trafiłam na parę błędów i usterek.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

– W rzeczy samej, równo pierwszego grudnia przybył na plebanię szewc ze swoim przysposobionym synem. Wielebny Ziltmeyer zaprosił obu do izby gościnnej i poczęstował starym winem, wyciąganym z piwnicy tylko na specjalne okazje.

Niepotrzebna pauza na początku. I czy może być pierwszego grudnia nierówno?

Przyjrzałabym się zapisowi dialogów, zbędnym enterom i przecinkom.

Podobało mi się :)

 

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka