- Opowiadanie: Bartkowski.robert - Dwa słońca, trzy pokolenia

Dwa słońca, trzy pokolenia

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Dwa słońca, trzy pokolenia

 

 

Część pierwsza:

POLITYK

 

Był 24 marca 3320 roku według Ziemskiego Czasu Prymarnego wciąż obowiązującego na stopie oficjalnej we wszystkich państwach, dependecjach i koloniach rozrzuconych po Układzie Słonecznym. Według kalendarza plutońskiego skończył się dopiero Rok Pierwszy, zaś zaczynał się Rok Drugi, mający trwać kolejne dwieście czterdzieści osiem podstawowych lat prymarnych.

Każdy chyba przyzna, że Rok Pierwszy był rokiem dobrym dla Plutona i ludzi pokładających w nim swoje nadzieje. W trakcie Roku Pierwszego ukończono na nim wreszcie wszelakie prace, składające się na „Plan Dla Plutona”, który wykonywano w różnym natężeniu przez stulecia w ramach ogólnoukładowego dzieła programu Wielkiej Terraformacji. Pierwsi pionierzy wylądowali na przerodzonym ciele niebieskim w roku 2823. Na infrastrukturalnej bazie wcześniej zbudowanych przez maszyny faktorii i posterunków, szybko wzniesiono pierwsze osady z prawdziwego zdarzenia, zaś Gildia Handlowo-Osadnicza rozparcelowała puste obszary wciąż jeszcze dziewiczej planety na wielkie farmy, na które masowo wprowadzali się koloniści. Szybko sprowadzono też pierwsze zwierzęta, posadzono kolejne lasy obok tych zasianych jeszcze przed przybyciem pionierów, oraz zaprojektowano ekosystem dla każdej strefy klimatycznej. Pierwszy człowiek zdjął wreszcie hełm i odetchnął wilgotnym plutońskim powietrzem. Pierwszy drozd uwił gniazdo gdzieś w gruszowych sadach przy filii Departamentu Terraformacji. Pierwsze dzieci leżąc pośród falujących mórz trawy wynajdowały kształty w chmurach, które pędząc gdzieś zawsze w różnych kierunkach wypiętrzały się obficie i tworzyły przy tym skomplikowane, niebotycznie wysokie układy konwekcyjne widoczne z dziesiątek kilometrów. Atmosfera Plutona jest bardzo rozbudowana i puszysta, a gwałtowne zjawiska pogodowe występują tam dziś, choć nie są one już tak intensywne i niedające się przewidzieć jak za czasów pierwszych kolonistów. Zupełnie jakby ukryta gdzieś głęboko w rdzeniu dusza Plutona wciąż nie mogła pogodzić się ze zmianami, które za sprawą człowieka dotknęły jego ciało. I choć owa swoista dusza na pewno nie była wroga wobec zamieszkujących Plutona społeczeństw, to bez wątpienia usilnie chciała, by wciąż pamiętano o jego pradawnej dzikości.

Spora burza superkomórkowa szalała również wtedy, wieczorem pamiętnego 24 marca 3320 roku nad Greyfield City, stolicą Federalnej Republiki Plutona. W czeluściach pogrążonej we śnie metropolii, w gmachu Planetarnej Akademii Nauk kończyły się właśnie poufne narady najwyższych dygnitarzy i najtęższych umysłów w państwie. Jeden z dwóch przywódców Republiki, sześćdziesięciotrzyletni konsul John Flame-Stirling siedział przy drewnianym stole pod rozległym świetlikiem przystającym do jednej z wyższych kondygnacji kompleksu. Grad bębnił donośnie na szybach wysoko ponad nim, zaś wiatr świszczał złowieszczo w kratkach wentylacji, jednak do konsula Flame-Stirlinga mało wtedy z otoczenia dochodziło. Zamyślony obracał w palcach papierosa patrząc przy tym w dal alejki biegnącej pomiędzy tropikalnymi drzewkami, posadzonymi tam rzędowo w ołowianych donicach. Dym przelatywał mu przez brązowe kosmyki włosów drażniąc oczy, jednak to też konsula Flame-Stirlinga w żaden sposób nie ruszało. Siedział dalej niczym posąg, z rękoma rozłożonymi na stole. Jego zawsze blada twarz, była w tamtym momencie już niemal idealnie biała, jak kartka papieru, zaś jego duże, intensywnie niebieskie oczy wyglądały na jej tle, jak dwie krągłe plamy atramentu. Z wykształcenia John Flame-Stirling był astronomem, i to całkiem dobrym, gdyż dorobił się nawet habilitacji, jednak większość życia przepracował w prywatnym sektorze astronautyki gdzie zdobył niebotyczne wręcz wpływy. Dwa lata wcześniej został wybrany na kolejną, trzecią już z kolei kadencję konsularną wraz z pochodzącym z Polski Plutońskiej Józefem Tkaczukiem, międzynarodowo popularnym na Plutonie działaczem związkowym. Za ich konsulatu sprawnie rozwiązywano wszystkie problemy i onieśmielano opozycję sprawnością działań oraz wykwintnością politycznych intryg i urzędowych machinacji, często balansujących zresztą na granicy federalnego prawa. Śmiało wprowadzano też do wolnorynkowej gospodarki pewne co bardziej pasujące do plutońskiej specyfiki rozwiązania znane z państw technokratycznych Urana i Neptuna. Współpracowało im się nad wyraz dobrze, zaś istniejące między nimi, a urastające wręcz do rangi symbolicznej w kontekście społecznym, różnice obaj panowie sprawnie przekuwali w kolejne wizerunkowe sukcesy. O tak! Sukcesy były dla nich szczególnie ważne. Parady, bankiety, przyjmowanie poselstw, otwieranie kolejnych kombinatów, chrzczenie okrętów i rakiet przy pomocy roztrzaskiwanych o lśniące burty butelek szampana… Obydwaj kochali ten świat, jednak nie o samą otoczkę przecież w tym wszystkim chodziło. Lubowali się bowiem szczególnie w zakulisowych, pozornie nieistotnych zwycięstwach nad małymi, ale też dużymi oponentami, często z bliskich im kręgów rządowych. Oczywiście nie mieli nic przeciwko publicznemu zbieraniu laurów za wielkie osiągnięcia, czy też pompatycznym i wręcz teatralnym ceremoniałom towarzyszącym życiu elit Republiki. W materii żądzy sukcesów Anglosas zdecydowanie górował jednak nad swoim polskim współkonsulem. John Flame-Stirling pochodził bowiem z jednego z bardziej znanych pionierskich rodów, czyli rodzin wywodzących się w prostej linii od pierwszych ludzi, którzy przed wiekami zasiedlali Plutona. Wyższość miał zatem we krwi. Oczywiście sama pionierska chwała i bogactwa mu nie wystarczały, toteż całym sobą, zawsze i wszędzie starał się tworzyć politykę Plutona, oraz czerpać wynikające z tego tworzenia korzyści. Konsul John Flame-Stirling nie był jednak człowiekiem złym. Ceniono go za ponadprzeciętne zdolności organizacyjne, zawziętość z jaką zawsze dążył do celu, oraz charyzmę, choć tę akurat miał mniejszą niż konsul Tkaczuk. Niebagatelny wpływ na popularność Flame-Stirlinga miały też zrozumiałe dla społeczeństwa mechanizmy działania, charakteryzujące się sumiennością i bystrością, które to wyrobił u siebie w czasach intensywnej działalności naukowej. Mówiło się też, że ma rękę do ludzi. Przede wszystkim jednak dobra strona osobowości Johna Flame-Stirlinga objawiała się poprzez jego własne przeświadczenie o słuszności prowadzonej przez niego polityki, która to zaś z kolei miała być w jego mniemaniu najlepszą możliwą dla Federalnej Republiki Plutona drogą do obrania. Gdy więc podsumujemy ten ciąg samochwalstwa i rządzy władzy, wyjdzie nam, iż zaprawdę konsul John Flame-Stirling był patriotą i kochał Plutona.

Bez wątpienia jakaś forma patriotycznego uniesienia towarzyszyła mu również wtedy, kiedy zgasiwszy niedopałek następnego papierosa, począł przecierać drżącą dłonią załzawione oczy. Poprawił pod szyją przewiewny uniform, po czym wciąż siedząc wyprostował tułów i położył blade dłonie na kolanach. Rozejrzał się wokoło. Słabnący wiatr kołysał jeszcze gdzieniegdzie słabo gałęziami drzewek za szklanymi przegrodami oranżerii, zaś bębnienie gradu na szybach świetlika nieco przycichło. Linia szkwału przeszła już nad miastem. Podobnie w głowie konsula Johna Flame-Stirlinga słabła już powoli burza jego myśli.

– Damy radę. Zawsze dawaliśmy… Trzeba tylko to dobrze, naprawdę dobrze rozegrać – rzekł do siebie cicho, choć z wyraźnie wybrzmiewającym przekonaniem. Wyciągnął telefon i połączył się ze swoim adiutantem. Ten po krótkiej wymianie uprzejmości, poinformował go, że aerolot konsularny zaraz powinien lądować na płycie dachu bocznego skrzydła kompleksu. Konsul gdy tylko odłożył słuchawkę, odpalił następnego papierosa.

Wreszcie z wejścia do wysokiego korytarza na uboczu dobiegły odgłosy stukających na posadzce podkutych butów. Kilkunastu oficerów Gwardii Konsularnej wmaszerowało pod świetlik, po czym przystanęło przy stolikach i wyprężyło się przez Flame-Stirlingiem.

– Panie konsulu! – wrzasnął generał-major. – Jego ekscelencja, konsul Józef Tkaczuk oczekuje na pana konsula w Senacie Republiki. Aerolot i dwie kompanie Gwardii oczekują już na pana konsula na górze!

– Dziękuję, panie generale. Ruszajmy zatem. – Flame-Stirling wstając machnął ręką w stronę mroku korytarza.

Aerolot konsularny wraz z obstawą lekkich, gwardyjskich okrętów sprawnie przemierzał zakorkowaną przestrzeń powietrzną Greyfield City. Flame-Stirling patrzył obojętnie przez zroszone deszczem okno na girlandy tysięcy świateł bijących z każdej strony. Statki powietrzne, neony na budynkach, i masa pojazdów na zakorkowanych wiaduktach przecinających tkankę centrum składała się w jego oczach na dwuwymiarową, migoczącą mozaikę przesłoniętą kurtynami deszczu i parującej wilgoci. Gwardziści włączyli koguty, zaś cywilne aeroloty poczęły ustępować miejsca na pasach powietrznych dla podniebnego orszaku konsula. Minęło równe czterdzieści minut, gdy dolecieli wreszcie do jasnoszarego gmaszyska Senatu Republiki.

– No, jesteś. Jak nastrój, dobrze się trzymasz? – zapytał Flame-Stirlinga Józef Tkaczuk, gdy ściskali sobie ręce w kuluarach Sali Posiedzeń. Ubrany był w wyświechtany, niebieski uniform roboczy pracownika stoczni kosmicznej, w której przeprowadził lata temu swój pierwszy strajk. Flame-Stirling zdążył natomiast jeszcze przed lądowaniem ubrać swoją jedwabną, jasnoniebieską szatę ceremonialną z roślinnymi ornamentami. Na piersiach wyszyty miał na niej kamon swojego rodu, czyli złoty okręg z płomieniem pośrodku. Symbol ten pochodzi od jego przodka-pioniera, Henry’ego Stirlinga, który to jako pierwszy człowiek na Plutonie wskrzesił ogień i rozpalił ognisko. O tym, że później uchlał się przy tym ognisku jak świnia z kolegami ze stacji wspominano już znacznie rzadziej. W każdym razie dostał przez to przydomek „flame”, czyli z angielskiego „płomień”, który wkrótce stał się członem nazwiska jego i jego potomków.

Gwardyjska obstawa rozeszła się po okolicznych pomieszczeniach. Konsulowie stali sami, pośród niezmąconej niczym ciszy. Zza lśniących rzędów drewnianych, przeszklonych a przede wszystkim doskonale wyciszonych wrót nie dobiegał żaden odgłos, mimo, iż widać było krzątających się tuż za nimi członków ich kancelarii.

­– Dzięki, u mnie raczej w porządku. A jak u ciebie? – Anglosas wysilił się na uśmiech.

– Bywało lepiej. Jesteś pewien, że sam chcesz to zrobić? Wiem, wiem, mamy przecież plan, ale Senat to nie żarty. Wiesz dobrze, że od tego, co tam powiesz, będzie wiele zależało.

– Cholera, wiem przecież, że Senat to nie żarty! – odparł głośno John z lekkim zrezygnowaniem, ale bez gniewu. – Wiem też, że jak zwykle ich ugadam. Lepiej martw się o siebie, ha! – Klepnął przyjacielsko Tkaczuka w ramię. – Zobaczymy, jak ci pójdzie na Zgromadzeniu Ludowym.Tam kultura wypowiedzi jest nieco niższa, a pytania zwykły być nieco ostrzejsze…

– Też mi co! Oczywiście, że rozegram to po mistrzowsku. Zjadłem zęby na pyskówkach z delegatami. U mnie nie będzie problemu, ale powtarzam; martwię się o ciebie i Senat. Chociaż wiesz co? Trochę ci jednak zazdroszczę, że możesz mówić w takiej chwili w swoim ojczystym języku. Ja nie mam tego udogodnienia. Jeszcze mnie stres złapie i, nie daj Bóg, coś przekręcę.

– Ciebie? Stres? Nie żartuj! Trzymaj się planu i wszystko będzie w porządku. Cholernie wiele możemy na tym zyskać. Pamiętaj o tym. Możemy przekuć tą całą makabrę, tą całą apokalipsę, abominację, zwał jak zwał, w wielkie zwycięstwo! Ostateczne zwycięstwo naszej myśli! To wszystko, jeśli się uda, to po prostu… – przerwał zaciskając pięści z podniecenia, by poszukać pasującego zwrotu. – To będzie coś bez precedensu! Coś wspaniałego!

– Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Dobra, idź już. Ja już muszę lecieć do Zgromadzenia. Nie zawiedź nas, Johnny.

– Nie zawiedź nas, Józef.

Uścisnęli sobie ręce na pożegnanie, po czym Tkaczuk zniknął za przeszklonymi drzwiami. Flame-Stirling stał jeszcze jakiś czas w miejscu wodząc wzrokiem po salce. Wreszcie zakasał obszerne rękawy swojej szaty, po czym ruszył w przeciwną stronę. Przebył zaplecza, i dawszy znak swoim ludziom i siedzącym w saloniku protokolantom, przestąpił próg Sali Posiedzeń Senatu Federalnej Republiki Plutona. Trzystu senatorów naraz zamilkło i powstało. Gwardziści w galowych mundurach zasalutowali prężąc się przy tym jak struny. Flame-Stirling wspiął się sprawnie po marmurowych schodach na piedestał z dwoma misternie zdobionymi, pozłacanymi krzesłami konsularnymi. Stał chwilę przed swoim, jakby zbierając myśli, bądź też zastanawiając się czy usiąść. Rzeczniczka jego kancelarii chciała podejść do mównicy, by wygłosić wstęp do orędzia jej zwierzchnika, jednak konsul dał jej uprzejmy znak ręką, że nie będzie to konieczne.

– Usiądźcie proszę! – rzucił głośno w przestrzeń. Senatorzy usiedli.

„Przestań się guzdrać, przestań to wszystko analizować! Pokaż im, że panujesz nad sytuacją. Tylko wtedy na to pójdą”, pouczył sam siebie w myślach. Machnął obszerną szatą, po czym wlekąc ją po marmurach ruszył w stronę mównicy. Wcisnął włącznik mikrofonów, i oparł się oburącz o jej krawędzie. Kilka sekund lustrował towarzystwo. Posiedzenie zaplanowano jako jawne, toteż z tyłu, za senatorskimi ławami, dostrzegł sylwetki paru najbardziej znanych reporterów wraz z ekipami. Kilkanaście wielkich obiektywów wycelowano w jego stroną, zaś nad głowami senatorów latały bezgłośnie dwa kamerodrony. Atrakcje te nie zrobiły jednak na konsulu większego wrażenia, o wiele bardziej obawiał się bowiem spoczywającego na nim wzroku trzystu najpotężniejszych ludzi na całej planecie. Ci jednak, patrzyli, albo najzwyczajniej w świecie przyjaźnie, albo z wyrazem trwogi i oczekiwania na twarzach. Senatorzy porozsiadali się wygodnie, spodziewając się widocznie kolejnej długiej, kwiecistej i budującej przemowy konsula Republiki. Stało się jednak inaczej;

– Najwyższa izbo! Gwiazda Hoetzlera-Tsunga stanowi jednak realne zagrożenie dla istnienia życia na Plutonie! – rzekł wreszcie donośnym, lecz niezbyt ponurym głosem Flame-Stirling. Zupełnie jakby skarżył się Senatowi, że skisły mu przedwczoraj trzy, może cztery bańki mleka. Po sali przebiegły nerwowe szmery, jednak nie na tyle głośne, by uniemożliwić konsulowi wznowienie tyrady. – Wspomniany układ poczwórny zaćmieniowy, który wykazywał się od lat silnie zmienną jasnością, i niespotykaną do tej pory nauce, ale już niestety udowodnioną, skłonnością do znacznej zmiany toru, prawdopodobnie przejdzie przez Obłok Oorta w momencie, oraz co najgorsza w miejscu, w którym nasza najświętsza planeta znajdzie się w aphelium. Będzie to dokładnie 12 lipca 3370 roku – odczytał termin zagłady z małej karteczki. – W ostatnich tygodniach w Planetarnej Akademii Nauk przeprowadzano przeróżne symulacje, które wykazały, że Gwiazda Hoetzlera-Tsunga z bardzo dużym prawdopodobieństwem wyjdzie nawet swoją elipsą z Obłoku Oorta i zbliży się w sposób znaczny do Plutona. Cóż, są jeszcze oczywiście… – urwał nagle, czując, że nie da rady. Musiał przełknąć ślinę. Chwycił za szklankę wody stojącą na mównicy, by zyskać na czasie. Pijąc patrzył z ukosa na senatorów. Sala zdawała się falować, zaś do jego uszu docierał wzmożony gwar niespokojnych rozmów. Skończył pić i z nerwów tak skupił się na poprawnym odstawieniu szklanki na blat, że ta obsunęła się mu w dłoni po czym z hukiem walnęła w szklany pulpit mównicy. Rozlała się przy tym woda i poplamiła leżące na nim kartki. Na moment w Sali Posiedzeń zrobiło się zupełnie cicho. To nie spodobało się Johnowi Flame-Stirlingowi.

„W takim momencie?! Taka wpadka? Przed wszystkim narodami Republiki? Jak śmiecie teraz milczeć, i potęgować tę niezręczność?!”, przelatywały mu przez głowę hasłowo pretensje do Senatu.

– Przepraszam… – zwrócił się pokornie do siedzących z boku prowadzących obrady. – Później to zetrę, szanowny panie sekretarzu. – Konsul uznał, iż pokora i dobrotliwość w tym momencie dobrze przykryją niezręczny incydent ze szklanką, a do tego korzystnie wypadną w kontekście apokaliptycznych wieści, które przecież teraz dotyczyły każdego bez wyjątku. Jego pozycja w oczach ludzi więc niechybnie się nadwyręży, zwłaszcza w oczach tych wszystkich rządowych pijawek. Siedzący za marmurową, przysadzistą katedrą prowadzący obrady skinęli mu jednak uprzejmie głowami, choć zrobili to z raczej ponurymi twarzami. John Flame-Stirling zdążył już w tamtej chwili odzyskać rezon. Pamiętał o planie który stworzył z Tkaczukiem, pamiętał o tym, że Plutona czeka zakłada, pamiętał też, że teraz musi powiedzieć Senatowi szczegóły i przedstawić mu wstępne plany ratunkowe, choćby były tylko mrzonkami. Jednak jednej rzeczy nie mógł sobie odmówić.

„I tak się uda. Niezależnie od tego co teraz powiem, uda się. Zresztą? Słucham o tej cholernej gwieździe od miesięcy, to niech oni też w końcu o niej raz, a dobrze usłyszą”, pomyślał zaciskając wargi.

– Będę szczery. Co mam was okłamywać. Was, najwyższą izbę, i was, wszystkich obywateli Republiki. – Westchnął w pół zdania drapiąc się nerwowo po brodzie. –  No więc… Plutona czeka zagłada. Po prostu. Naszego najświętszego Plutona… Tego wszystkiego, co tworzymy tu od setek lat. Tego zwyczajnie… Już nie będzie…  – wypowiadając te słowa nieudolnie starał się ukryć rozpacz. Prawdziwą, szczerą rozpacz, która przebijała się od jakiegoś czasu na powierzchnię z odmętów jego jaźni, a teraz wreszcie uszła przez usta w towarzystwie powoli ściekającej po lewym policzku łzy, ledwo widocznej na tle jego bladej, jak kartka, twarzy. Flame­-Stirling przymknął oczy. Wiedział, co teraz nastąpi. Salą Posiedzeń wstrząsnął huk dziesiątek oburzonych gardeł żądających wyjaśnień. Inni senatorzy walili w swoje pulpity przyozdobionymi w złote sygnety pięściami. W tle jeszcze coś walnęło z brzdękiem na tyłach za ławami.

„Kamera poleciała, czy może już zaczęli we mnie rzucać przedmiotami?”, zadumał się stojący za mównicą polityk poprawiając jasnobłękitną szatę.

 

* * *

 

Konsul John Flame-Stirling jadł z rodziną wczesną kolację w jadalni swojej antycznej rezydencji położonej w miejscowości Launchtown Hills, leżącej w niedalekim sąsiedztwie stolicy. Od jego pamiętnego wystąpienia przed Senatem minął okrągły miesiąc. W jego trakcie niemal nic nie układało się zgodnie z politycznym planem uknutym przez niego wraz z Józefem Tkaczukiem. Społeczeństwo zamiast zjednoczyć się pod batutą dwójki potencjalnych zbawicieli planety, wpadł w coś, co można śmiało określić mianem katastroficznego uniesienia. Wszystkie partie, spółki i fundację poczęły bombardować Konsulat ciągami pytań i zarzutów. Stacje medialne huczały jednostajnym słowotokiem niczym rozjuszone ule. Wszelkie możliwe instytucje odnotowywały znaczny i jednostajny wzrost nieprawidłowości i niesmacznych incydentów. Całe społeczeństwo poczęło popadać w marazm złożony z mieszających się pokładów histerii, paranoi i dekadentyzmu. Gwiazda Hoetzlera-Tsunga, znana przecież nauce od lat, była zawsze raczej przedmiotem popularnych w społeczeństwie żartów, bądź też pożywką dla wszelakiej maści, mniej lub bardziej nawiedzonych, teoretyków spisku. Teraz jednak, gdy placówki badawcze współpracując z rządem potwierdziły najczarniejsze, fantastyczne do tej pory scenariusze, wszystko się zmieniło.

Zmienił się też nastrój w domu rodzinnym Johna Flame-Stirlinga. On sam był już powoli wiecznym kłębkiem nerwów. Obserwował spode łba członków swojej rodziny w milczeniu przeżuwając pieczeń z sarny tereneńskiej. Jego żona, Ruth, gładziła czule po głowie ich najmłodsze dziecko, dziesięcioletnią Becky. Czternastoletni bliźniacy, Paul i Phoenix, zawsze tak pełni energii, siedzieli smętnie pochyleni nad swoimi talerzami. Najstarsze dziecko Johna, dwudziestoletni Theseus siedział u końca stołu modląc się w milczeniu. John zatrzymał na nim wzrok. Chłopak niedawno został wyświęcony na młodszego kaznodzieję Kościoła Panenteistycznego, i zamierzał rozpocząć studia filozoficzne na prestiżowym, humanistycznym Uniwersytecie Perky’ego w mieście Verveley. Theseus nosił płową czuprynę przystrzyżoną po bokach. Chudą twarz porastał mu przezroczysty, dwudniowy zarost. Po ojcu przejął wzrost i niebieskie oczy, zaś po matce smukłość ciała i nieco ciemniejszą karnację. Był on raczej cherlawy, a drobne członki ginęły wręcz w obszernej, szarawej szacie kaznodziejskiej.  

„Przynajmniej kaznodzieje u panenteistów mogą dzieci mieć. Jeszcze by poszedł na księdza albo popa i dopiero, by było. Ale ludzi to już raczej na pewno z niego nie będzie…”, pomyślał konsul z powątpiewaniem patrząc na swego pierworodnego. Ten zaś dalej siedział w milczeniu podparty na stole modląc się z zamkniętymi oczami i splecionymi dłońmi.

Nagle zza drzwi prowadzących do holu dobiegło donośne dzwonienie telefonu domowego, przeznaczonego ostatnimi czasy niemal wyłącznie do rozmów oficjalnych. Rodzina popatrzyła z zaciekawieniem na konsula. Wszyscy wiedzieli, że to pewnie kolejny telefon z jego kancelarii z nowymi, zatrważającymi nowinami.

– Theseus, idź proszę odbierz.

­– Dobrze, ojcze. – Młody kaznodzieja wyrwał się z modlitewnej zadumy, po czym wstawszy udał się na wyłożony marmurami korytarz. Ojciec często zlecał mu podobne, mniej lub bardziej złożone, zadania związane z jego pracą, a co za tym idzie, z wielką polityką Republiki. Starał się wprowadzać go w ten sposób w świat świeckich elit, nawet pomimo obranej przez Theseusa duchowej drogi. Chłopaka nie było dłuższą chwilę, podczas której konsul począł już nerwowo pocierać ręce. Wreszcie młody kaznodzieja wrócił do jadalni.

– Dzwonił pan Asakura. Miałeś rację, ojcze, chciał dokładnie tego, co wczoraj przewidziałeś – poinformował z lekkim uśmiechem Theseus. – Powiedziałem mu również to, co mi poleciłeś. Potem oddał słuchawkę panu Tkaczukowi, który zapytał, czy może teraz tutaj przyjechać, bo jest w miasteczku. Wyczułem, że byś tego chciał, toteż go tutaj zaprosiłem.

– I bardzo dobrze zrobiłeś, synu. Ha! Wreszcie przechodzimy do działania. – John-Flame Stirling aż zatarł z podniecenia ręce wstając od stołu. – Wybaczcie, muszę iść do biblioteki.

– Tato, kiedy to drugie słońce nas spali? – pisnęła Becky płaczliwym głosem za mijającym stół ojcem. Ten przystanął i odwrócił się w jej stronę.

– Córciu, co ty? – zapytał łagodnie, jednak, wypowiedziawszy te słowa, poczuł ścisk w gardle, zupełnie taki sam, jak wtedy, gdy przemawiał przed Senatem. Chwycił za szklankę jednego z bliźniaków i przepłukał gardło, po czym gromko odchrząknął.

– Nie, nic nas nie spali. Jeszcze będzie dobrze, mówiłem wam przecież tyle razy! – odpowiedział pewnym i donośnym głosem. Mówił nie tyle do samej córki, co raczej do całej rodziny, której ostatnie myśli nie były trudne do odgadnięcia. ­– Zrozumcie, z Józefem robimy wszystko, co się da. Proszę was tylko o cierpliwość. Dobra, muszę iść. A ty za dużo się modlisz! – zwrócił się do Theseusa. – Jak jakiś mnich! Staraj się robić coś pożytecznego, jak ja, bo nic z tych twoich modlitw nie wynika. Pomóż matce jak zjecie!

– Dobrze, ojcze – odpowiedział pokornie kaznodzieja. Konsul z wyższością machnął na niego ręką, po czym zniknął w holu. Szybko przemierzył usiane gobelinami wschodnie, reprezentacyjne skrzydło rezydencji rodowej Flame-Stirlingów i dotarł do biblioteki. Położona ona jest w sąsiedztwie lądowiska i parkingu, przylega zresztą bezpośrednio do zalesionego ogrodu. Zza uchylonych gdzieniegdzie fragmentów wysokich witraży, przedstawiających sceny z życia pierwszych Flame-Stirlingów na Plutonie, dobiegał szelest kołyszących się na wietrze gałęzi. John usiadł na jednym z foteli przy ozdobnym kominku. Po piętnastu minutach od strony parkingu zajaśniały reflektory pojazdów.

– Cześć. Dobrze, że znalazłeś czas. Trzeba ustalić nie tyle nowy plan, co po prostu zacząć na nowo działać! Bez względu na opór! – z korytarzyka wbiegł do biblioteki Tkaczuk od razu rzucając pomysłami.

– Miło, że wpadłeś. Dobra, siadaj. – Wskazał ręką na fotel naprzeciwko. Współkonsul zajął miejsce za stolikiem. – Od razu zdradzę, że miałbym pewną koncepcję.

– Proszę, śmiało, zdradź mi ją. Chętnie ją usłyszę, bo to już naprawdę wymyka się spod kontroli. Wszędzie, nawet u nas, w centrali. To jakiś koszmar! Dziś dostałem chyba ze trzydzieści listów z pogróżkami, Tokugawa i Bielski również. A te federalne warsztaty? Ludzie mało gdzie chcą słuchać tych wszystkich wykładów z jajogłowymi! Im trzeba znów pokazać działanie! Działanie i jego efekty!

– Wiem, dlatego uspokój się i daj mi coś powiedzieć. Słuchaj, weźmiemy ich za łeb. Wszystkich, w każdym kraju związkowym. Wprowadzimy nie żaden stan klęski żywiołowej, nie żaden stan wojenny, tylko stan apokalipsy. Tylko zdrowa autokracja może ocalić Plutona. Oczywiście w formie doraźnej. Widzisz sam, do czego ta hołota się doprowadziła. Nie jest jeszcze w stu procentach pewne, czy rzeczywiście dojdzie do zagłady, a oni już sami zaczęli proces destrukcji naszej ojczyzny. Dlatego koniec z tym! Robimy państwo policyjne. Dobrzy ludzie nas zrozumieją, a złych już nie będzie. Zamkniemy co bardziej pyskate gazety i organizacje zrzeszające tych wariatów. Zdelegalizuje się kilka partii. Chuliganów spałujemy, złodziei zamkniemy, a zdrajców powiesimy. To jak? Zgadzasz się? Zaczynamy realnie działać?

– Tak! – odparł z przekonaniem Józef Tkaczuk.

 

* * *

 

Konsulat Johna Flame-Stirlinga i Józefa Tkaczuka trwał jeszcze siedem lat. W tym czasie wprowadzono rządy twardej ręki, zaś cały potencjał Republiki ukierunkowano w stronę ocalenia Plutona i jego mieszkańców. Rozwijano badania, snuto wizje potencjalnej sztucznej zmiany toru Gwiazdy Hoetzlera-Tsunga, bądź też nawet jej całkowitej destrukcji. Przede wszystkim jednak zbierano środki potrzebne do przygotowania największej operacji ewakuacyjnej w dziejach. Było na to jeszcze pół wieku, toteż społeczeństwo nie paliło się do tych przedsięwzięć w sposób, w jaki oczekiwali tego dwaj politycy. Również kwestia porządku, który chcieli utrzymać za wszelką cenę we wszystkich krajach związkowych nie poszła po ich myśli. Ugaszono co prawda widoczne gołym okiem pożary awantur i zarzewia konfliktów, jednak ogień przetrwał w sercach ludzi, którzy dostosowawszy swoje zachowanie do nowych przepisów ze strachu przed władzą, wcale nie zamierzali zmieniać swojego światopoglądu i tylko czekali na okazję, by zrealizować swoje indywidualne plany, nie zawsze zgodne z linią polityki Konsulatu.

John Flame-Stirling zginął w trakcie pełnienia urzędu 18 grudnia 3327 przed wejściem do gmachu Senatu w wyniku przeprowadzonego przez nieznanych sprawców zamachu bombowego.

 

Część druga:

KAPŁAN

 

23 lata później, 3350 rok Ziemskiego Czasu Prymarnego

 

Sytuacja w Federalnej Republice Plutona pogarszała się z roku na rok. Najróżniejsze astronomiczne badania, zarówno te opłacane przez kolejne konsulaty i rządy, jak i te finansowane przez niezależne, często podziemne organizacje, wykazywały, że koniec życia na Plutonie z całą pewnością nastąpi w 3370 roku. Wachlarz postaw obieranych przez żyjących z tym faktem z tyłu głowy ludzi był niesamowicie szeroki. Jedni angażowali się całym sercem w dzieło przygotowań, inni starali się ugrać dla siebie jak najwięcej na apokaliptycznych nastrojach, zaś jeszcze inni snuli już plany nowego życia po ewakuacji z Plutona i wykupywali masowo miejsca na rakietach. Najgroźniejszą jednak dla plutońskiej racji stanu była postawa, którą przyjęło o wiele więcej ludzi, niż z początku spodziewali się tego rządzący. Oto bowiem, miliony obywateli, głównie z niższych warstw społecznych oddało się działalności przestępczej i terroryzmowi. Owy nihilizm moralny objawiał się jednak w szerszym stopniu defraudacjami, zwykłymi rabunkami, a także powszechnym łapówkarstwem, przenikającym każdą warstwę i grupę społeczną. Równie powszechnym zjawiskiem stało się zaplanowywane i wykonywane przez rozmaite koterie stopniowe rozkradanie mienia państwowego, również tego o wymiarze strategicznym. Politycy byli coraz bardziej bezradni. Zamordyzm wprowadzony przez Johna Flame-Stirlinga przeżył co prawda jego samego, jednak sprawdzał się coraz gorzej nawet w samej kwestii utrzymywania porządku.

Warto w tym miejscu zastanowić się nad ukrytą genezą tych zjawisk. Czy bowiem sam fakt nadchodzącej za kilkadziesiąt lat zagłady zrobił z lwiej części prawych do tej pory obywateli Republiki cynicznych przestępców? To byłoby bez sensu, fakt spodziewanej zagłady Plutona nie musiał oznaczać przecież zagłady jego mieszkańców. Każdy mógł uzbierać na bilet i opuścić Plutona zawczasu, bądź też poczekać te kilka, czy kilkanaście lat na zapowiadane przez rząd, powszechne programy ewakuacyjne. Czy mogłoby więc być tak, że ludzie oszukując podświadomie samych siebie co do realności zagrożenia, wykorzystywali fakt końca świata na własny, chory użytek? Czy zło, które nagle z nich wszystkich wypełzło było tylko efektem strachu i rozpaczy, czy może zwykłym zrzuceniem masek i daniem upustu swoim wewnętrznym fiksacjom oraz złowrogim pragnieniom, które do te pory ukrywali?

Na tymi i innymi podobnymi pytaniami głowili się bez przerwy politycy, socjologowie, filozofowie i duchowni wszystkich wyznań. Jednym z nich był Theseus Flame-Stirling, który po skończonych studiach filozoficznych i teologicznych, piął się szybko po szczeblach hierarchii Kościoła Panenteistycznego. Został wreszcie Kaznodzieją Planetarnym Plutona, czyli odpowiednikiem katolickiego Prymasa Planety. Swoją wiedzą, empatią i otwartością zdobył posłuch wśród Plutonian zaangażowanych w sprawy wiary, i to nie tylko tych wyznających Panenteizm. Theseus uwielbiał głosić kazania i miesiącami oblatywał całego Plutona prowadząc rekolekcje we wsiach i miastach. Czasami podróżował nawet na inne planety i księżyce, prosząc o międzynarodową pomoc dla Plutona. Stałym motywem jego wystąpień była natura zbliżającej się zagłady, oraz miejsce człowieka w tym całym koszmarze. Theseus całym sobą niósł nadzieję, oraz wszędzie gdzie się pojawił łagodził nastroje i podnosił wiernych na duchu. W końcu jednak i on zaczął się łamać. Kolejne zamachy, rosnąca korupcja, wielkie afery z udziałem najważniejszych osób w państwie, oraz już niemalże otwarte, zbrojne bunty różnych ekstremistycznych, pirackich, czy też po prostu chuligańskich grup przyprawiały go o zawroty głowy. Pomimo wysiłków jego i jemu podobnych ludzi, społeczeństwo chyliło się ku upadkowi, który realnie mógł nastąpić jeszcze przed wyjściem Gwiazdy Hoetzlera-Tsunga z Obłoku Oorta.

Powoli zapadał zmrok, kończąc sześciodniowy, plutoński dzień. Theseus Flame-Stirling siedział nad opróżnioną już w trzech w czwartych litrową butelką Anglosaxon Creekmills’a w swoim gabinecie. Ostatnio starał się ograniczyć alkohol, jednak bieżące wydarzenia oraz fakt, że jego dwaj synowie dalej byli na wczasach u dziadków ze strony zmarłej żony, posadził go w końcu przy butelce jego ulubionej, borealskiej whisky.

– Ostatnia – mruknął do siebie podnosząc szklankę. Wychylił zawartość duszkiem, po czym przetarł usta ręką. Wygrzebał z płaskiej pułki pod blatem srebrnego pilota, po czym włączył nieco przestarzały, choć nadal wysokiej klasy projektor holograficzny zakupiony jeszcze przez jego wysadzonego przed laty w powietrze ojca, Johna Flame-Stirlinga. Ze sporawej siatki ogniw rozstawionych płasko na metalowym stelażu wystrzelił z cichym szelestem w powietrze obraz najwyższej jakości. Theseus chwilę manipulował pokrętłami, po czym ustawił sygnał na główny kanał wiadomości Plutonian News Network. Ostatni raz oglądał newsy przed dwoma godzinami, ale porzucił to zajęcie z nadmiaru nerwów. Teraz znieczulony alkoholem postanowił ponownie zmierzyć się z najnowszymi faktami. Wyświetlana relacja z czerwonym dopiskiem „NA ŻYWO” w lewym górnym rogu  i „BEZ KOMENTARZA” w prawym, przedstawiała oświetlone reflektorami wejście do gargantuicznego budynku spółki Derek&Harrison Enterprises. W tle słychać było syreny, krzyki i pojedyncze wystrzały. Napis na pasku głoszący „164 ZAKŁADNIKÓW DALEJ W RĘKACH PORYWACZY” zmienił się nagle na jego oczach w napis głoszący „STRZELANINA W BUDYNKU D&H. POLICJA ZNALAZŁA KOLEJNE CIAŁA”.

– Mój Boże… – Theseus przetarł oczy i zdecydował się jednak wyłączyć telewizor. Sięgnął też po telefon i zatelefonował do swojego osobistego kierowcy aerolotu, z prośbą, by przyleciał po niego do rezydencji.

Pół godziny później siedział już w ciasnej kajucie swojego statku powietrznego i patrzył smętnie przez okno. Rozległa, krwistoczerwona zorza zachodzącego słońca oddzielała się idealną, niezmąconą linią od reszty granatowego nieba. Mknęli nad wyraz szybko ponad betonowo-stalowym morzem zabudowy Greyfield City, toteż w czasie szybszym niźli spodziewał się tego Theseus, szofer posadził aerolot na parkingu w rozległym, tylnym gaju Bazyliki Panteistycznej w Greyfield. Kaznodzieja wziął ze statku białą, skórzaną walizkę i wygramolił się na wyłożony kamiennymi płytami chodnik. Monumentalna, jasnoszara bryła budowli rozświetlona systemami reflektorów strzelała w niebo kawałek dalej za drzewami. Cały kompleks świątynny położony jest na trzech wysokich wzgórzach na skraju śródmieścia, toteż tuż za rzędowymi segmentami parków otwierają się urwiska biegnące stromo w dół, gdzie ich bogata roślinność zderza się wreszcie z wielkomiejską zabudową krańców centrum. Theseus ruszył oświetloną kamiennymi lampionami ścieżką w stronę najbliższego, bocznego wejścia do świątyni. Grupa odzianych na biało mnichów skłoniła mu się z oddali stojąc przy mostku przerzuconym nad podłużnym stawem. Kaznodzieja odwzajemnił ukłon, starając się przy tym, by jego chód wyglądał na chód człowieka trzeźwego.

„ I tak ktoś prędzej, czy później zauważy. Cholera… Będę z kimś gadał w środku, i ten ktoś od razu wyczuje opary Creekmills’a. E tam, chrzanić to. Moja reputacja to teraz najmniejszy problem”, rozmyślał niespokojnie przyspieszając co rusz kroku. Niesiona w lewej ręce biała walizka co jakiś czas obijała się mu o nogi. Dwa razy potknął się o swoją obszerną, ciemnoszarą albę. Wreszcie przekroczył próg bazyliki. Szedł żwawo wzdłuż kolumn pogrążoną w półmroku wschodnią nawą. Na końcach jej apsyd, które regularnie co kilkadziesiąt metrów odchodziły w bok, płonęły rzędy wąskich, czarnych świec. W ich blasku widział ludzi przechadzających się wzdłuż ogromnych mozaik przedstawiających kosmiczne krajobrazy. W końcu dotarł do centralnej, okrągłej nawy głównej, czyli kontemplatorium. Okręgi marmurowych ławek schodziły w formie płaskiego leja w dół. Tam, w centralnym miejscu dna tej niebotycznej rotundy, widniała ułożona na posadzce z kolorowych płytek świetlista, wieloramienna spirala. Wokoło niej płonęły morza świec umieszczonych w stojących kandelabrach wszystkich rozmiarów i kolorów. Schodami prowadzącymi do centrum kontemplatorium schodziły masy wiernych by odpalić własne świece. Dym ze spalanych ton wosku unosił się w świetle łuny tysięcy płomyków kłębami w górę, pod kopułę z freskami, próbując wydostać się przez wieńczącą ją szczelinę w formie okręgu, przez który to wpadało do środka bladoniebieskie światło księżycy Plutona.

Theseus obszedł bokiem skrytą za granatowymi, marmurowymi kolumnami górną kondygnacje kontemplatorium, po czym znalazł się przed bogato zdobionym ostium. W świątyniach panenteistów było to ozdobne zakończenie nawy wychodzącej centralnie z kontemplatorium, zlokalizowanej na przeciwko nawy wejściowej leżącej z nią zarazem na wspólnej osi przeszywającej rotundę. Ostium przypomina zazwyczaj przerośnięty ikonostas obecny w prawosławnych cerkwiach. Składają się na nie ustawione piętrowo rzędy portali i bogato zdobionych wnęk, z malowidłami i mozaikami przedstawiającymi panenteistyczne archetypy ludzi i zdarzeń. Wzrok Theseusa mimowolnie powędrował w stronę jednego z takich przedstawień, na którym widać było płonące miasto pod upstrzonym gwiazdami nocnym nieboskłonem.

– Kawał dobrej sztuki… ­– mruknął, po czym uklęknął i począł siłować się z zamkiem białej walizki. Wreszcie otworzył ją i wydobył z jej wnętrza odpowiedni spory klucz ozdobiony reliefami. Podszedł z nim do centralnego portalu w dolnym rzędzie absyd ostium. Przekręcił ze zgrzytem klucz w zamku, po czym pchnął ciężkie wrota. Wyszedł na zewnątrz, a ciepły wiatr rozwiał mu płowe włosy. Zamknął za sobą drzwi na klucz, po czym ruszył z walizką wąskim, kamiennym wiaduktem prowadzącym na wprost do kolejnego, najmniejszego wzgórza na terenie świątyni. Ten niedostępny dla wiernych wiadukt biegł oparty na zdobnych podporach ponad urwiskami i mniejszymi pagórkami porośniętymi roślinnością. Prowadził w linii prostej z głównej bryły świątyni do kaplicy. Kaplice u panenteistów są miejscami zamkniętymi zwykle na cztery spusty, których obecność ma wymiar bardziej symboliczny niż użytkowy. W przeciwieństwie do zawsze otwartych kontemplatoriów, w których ludzie oddają się medytacji i rozmyślaniom, kaplice przeznaczone są wyłącznie do modlitwy. A warto nadmienić, że panenteiści modlą się niezwykle rzadko. Prośby kierowane do Boga uznają za jego obrazę, i wyraz nieufności, czy wręcz braku wiary w Jego wielki plan. Z tego powodu kaplice pozostają zamknięte, zaś wchodzi się do nich jedynie w sytuacjach ostatecznych i najdonioślejszych. Mimo to imponują zawsze formami architektonicznymi, choć są proporcjonalnie mniejsze od reszty obiektów na terenie panenteistycznych bazylik. Wielką kaplicę przy greyfieldzkiej bazylice zbudowano na planie kwadratu zajmującego całą powierzchnie szczytu punktowego wzgórza, wysokiego, choć zajmującego niewielką powierzchnię. Skrajne punkty budynku podkreślono czterema strzelistymi basztami wychodzącymi z jego rogów. Na bokach, pomiędzy nimi, biegną w górę szczeliny z witrażami, poprzedzielane wąskimi ryzalitami z mniejszymi okienkami.

Kaznodzieja szedł w stronę wrót kaplicy majaczących na końcu wiaduktu. Ponad nim, na nocnym niebie, górował świecąc jasno Charon, największy księżyc Plutona. Z uwagi na jego aktualną fazę, jawił się wtedy na niebie jako szaro-brunatny sierp, a na jego skrytej w mroku, większej części widać było świetlne siatki metropolii. Wspólnota Charona była dependencją Federalnej Republiki Plutona, zaś jego mieszkańcy w równym stopniu odczuwali skutki wizji nieuniknionej zagłady. Theseus przystanął na chwilę, by poobserwować majestatycznego satelitę. Był na jego powierzchni przeszło dwa miesiące wcześniej, prowadząc rekolekcję w mieście Kamesaka. Kaznodzieja wypatrzył jego rozgałęziony, rozświetlony miejską tkanką zarys po lewej stronie objętego cieniem fragmentu powierzchni Charona. Podczas gdy zachwycał się widokiem, wiatr rozwiał chmury odsłaniając spory, sąsiedni fragment nieba wraz z Gwiazdą Hoetzlera-Tsunga. Theseus mimowolnie wlepił w nią wzrok. Wyglądała jak zwykła, jaśniejsza gwiazda, jednak wyróżniała się na ich tle czerwonym blaskiem i otaczającym ją zwykle, rozległym, choć wciąż jeszcze nikłym, efektem halo. Stała się dobrze widoczna na nocnym niebie przed kilkunastu laty, a dostrzec ją można było z większości sektorów Plutona. W dzień, przy dobrych warunkach, dało się ją nawet wypatrzeć przy pomocy lornetki, lub najlepiej teleskopu, jako mały, czerwony punkcik na bladym błękicie nieba. Jej widok przypominał wszystkim o nieuchronnej zagładzie ich domu, chociaż do jej obecności na niebie już się właściwie przyzwyczajono.

„Wydaje się taka mała. Hm…W rzeczywistości w sumie też jest mała, tylko ma sporą gęstość i aktywność. Zresztą,,, Co ja tam o tym wiem? Ojciec by mi to teraz dobrze wyjaśnił, gdyby tylko żył”, zadumał się Theseus.

– Ale czy na pewno jest w stanie nas zniszczyć? – zapytał się sam już na głos.

Nagle do jego uszu dotarł potężny huk, który zwielokrotniony echem odbijał się od otaczających w dole teren świątynny biurowców. Theseus począł rozglądać się niespokojnie po nocnej panoramie miasta. Gdzieś w oddali migały niebieskie światła policyjnych kogutów, zaś w kilku miejscach na horyzoncie pojawiły się złowrogie, pomarańczowe łuny. Poprawił albę i z miejsca wznowił marsz w stronę kaplicy. Gdy dotarł do jej wrót, ponownie pogrzebał w białej, skórzanej walizce i wyciągnął z niej małą latarkę i następne dwa klucze. Dopasował je do dwóch właściwych zamków, po czym pchnął odrzwia. Przeszedł nieco chwiejnym krokiem kruchtę kaplicy, po czym skierował się na lewo do małego zaplecza z włącznikami światła. Znalazł w świetle latarki odpowiednią skrzynkę i przestawiając odpowiednie przełączniki włączył część oświetlenia. Nie zastanawiając się wiele ruszył do centralnej hali kaplicy. Zza ozdobnych żłobień wylewało się słabe światło, które padając na ciemne szkła strzelistych witraży wydobywało z nich od środka głębokie barwy.

Theseus stanął wreszcie przed posągiem Boga. Panenteiści co prawda mieli dość rygorystyczne zasady dotyczące przedstawień związanych ze światem duchowym, lecz w każdej kaplicy musiał być posąg Boga. Co prawda nie modlili się do owej podobizny, aczkolwiek była ona artystycznym przedstawieniem Najwyższego, przypominającą modlącym o jego niepojętej, aczkolwiek wciąż osobowej naturze. Na topornym cokole wyryto łaciński napis „OMNIPOTENS PATER”. Ponad nim, na prostym, kamiennym tronie siedziała wielka figura z białego marmuru. Boga przedstawiono jako młodego mężczyznę w ascetycznej szacie z rozłożonymi na boki rękoma w zapraszającym, bądź też raczej powitalnym geście. Rysy jego twarzy były celowo zatarte, jednak kształt pustych, wypłaszczonych oczodołów i ledwo widoczne zmarszczki poniżej tworzyły wrażenie uśmiechniętej dobrotliwie facjaty. Na piersiach postaci wyryto w szacie spiralę podobną do tej z posadzki kontemplatorium, jednak dodatkowo pokrytą gwiazdami różnej wielkości i posrebrzaną na krawędziach żłobień.

Kaznodzieja chciał w myślach pomodlić się kwieciście, jednak nie wiedział zbytnio, co mógłby właściwie ciekawego Bogu powiedzieć. Szukał słów, ale alkohol wciąż jeszcze szumiący w głowie nie pomagał. Theseus wiedział jednak, że na trzeźwo nie byłoby lepiej. Patrzył więc obojętnie w zatarte oczy Boga.

– Słuchaj. Ja tam Ci ufam, ale oni już chyba nie za bardzo – odezwał się wreszcie. Jego głos odbijał się echem od pustych ścian kaplicy. ­– Jeśli to nie problem, zrób coś proszę. Wiesz, trudno im to wszystko zrozumieć, a jeszcze trudniej jest to zaakceptować.

Figura patrzyła na niego przyjaźnie rozkładając ręce. Theseus podszedł do stojących przed nią siedmiu przysadzistych, granatowych świec. Wyciągnął zza pazuchy szaty długie rytualne zapałki i lśniącą piersiówkę. Odpalił po kolei wszystkie świece, po czym oddalił się kilka kroków. Znów zapatrzył się na moment w oblicze Najwyższego. Wysokie płomyki świec tańczyły odbijając się w posrebrzanej spirali na jego piersiach. Kaznodzieja odkręcił korek piersiówki i uniósł ją w ręce.

– Za ludzi Plutona i ich wiarę – rzekł wznosząc toast, po czym wyżłopał kilka łyków. Chwycił za białą walizkę i skierował się do wyjścia. Nagle zatrzymał się w pół kroku, i począł lustrować puste przestrzenie kaplicy poprzedzielane kolumnadami. Odwrócił się za siebie i raz jeszcze spojrzał na figurę. Wtedy coś przyszło mu do głowy.

– No tak! Że też wcześniej na to nie wpadłem! Chyba jest już na to czas.

Ruszył w stronę rzędu wrót i zaczął otwierać je na oścież.

– Tak, już czas… – mruczał do siebie siłując się z metalowymi sztabami i zamkami. – Już najwyższy czas…

Gdy uporał się ze wszystkimi drzwiami ruszył raźno w drogę powrotną wiaduktem do kontemplatorium. Z oddali, gdzieś z czeluści miasta, słychać było wybuchy i wystrzały. W miejscach gdzieś wcześniej lśniły tylko drobne jasne, pomarańczowe punkty, teraz leciały w niebo wielkie kłęby dymu. Wysoko w górze były o wiele ciemniejsze od nocnego nieba, odznaczając się na jego tle idealną wręcz czernią, zaś w dole rozświetlały je od środka szalejące w mieście pożary. Theseus nie przypatrywał się im specjalnie, tylko szedł dalej szybkim krokiem w stronę wejścia do bazyliki. Ciepły, przyjemny wiatr rozwiewał mu ciemnoszarą szatę, a biała walizka już jakby mnie ciążyła w dłoni. Kiedy uśmiechnięty dotarł do zewnętrznej strony ostium, po raz kolejny wydobył z niej odpowiednie klucze i podobnie jak w kaplicy, zaczął otwierać na oścież wszystkie wrota. W środku, pod portalami bram ostium, zebrał się już duży tłum ludzi ze świecami, którzy w milczeniu, z odległości obserwowali kaznodzieję. Wyszła z niego w końcu jakaś staruszka i zbliżyła się do Theseusa, który właśnie kończył mocować żelazną stopkę ostatnich otwartych na oścież drzwi.

– Ponoć jego eminencja poszedł się modlić do kaplicy. Chcielibyśmy potowarzyszyć jego eminencji – rzekła pokornym głosem.

– Dziękuję. – Kaznodzieja uścisnął jej oburącz rękę, po czym podszedł do tłumu ze świecami.

– Od dziś przychodźcie tam kiedy chcecie! – zawołał donośnym głosem wskazując przy tym ręką w stronę kaplicy. – Bramy pozostaną tam otwarte aż do końca!

 

* * *

 

Miesiąc później

 

Theseus Flame-Stirling siedział pijany w fotelu niedaleko stołu w jadalni. Jego starszy syn, dwudziestotrzyletni Finnegan przeżuwał przy nim spokojnie resztki kolacji. Nie miał problemu ze stanem ojca, gdyż ten będąc upojony nigdy nie awanturował się, ani też nie bredził od rzeczy jak to ma w zwyczaju wiele osób pod wpływem. Zachowywał się tak samo jak będąc trzeźwym; spokojnie, melancholijnie, wiecznie pogrążony w rozmyślaniach. Odkąd zacząć nadużywać alkoholu, starał się to robić w samotności, w tajemnicy przed synami i innymi duchownymi. Teraz jednak Finnegan dostał przepustkę z wojska, zaś piętnastoletni Phoenix wrócił wcześniej z klasowej wycieczki nad jezioro z powodu strzelaniny na letnisku. Kilku uczniów zostało rannych, zaś ich wychowawczyni, wielokrotnie postrzelona pani Ashwood, w ciężkim stanie trafiła do szpitala. Dzieci od zawsze ją uwielbiały, toteż społeczność okołoszkolna zamarła w wyczekiwaniu na wieści ze szpitalna. Nagle do jadalni wbiegł Phoenix.

– Pani Ashwood nie żyje! Panna Clark do nas właśnie napisała! – chlipał chłopak. – Czemu, czemu, czemu! Nic nikomu nie zrobiła! Przecież, przecież… Przecież to koszmar!

– Synu… – Theseus próbował się podnieść, jednak robiąc to wywrócił się i upadł z powrotem na fotel. Finnegan zaś wstał od stołu i objął brata.

– Spokojnie, spokojnie – szeptał do Phoenixa. Stali tak jakiś czas przytuleni, aż wreszcie młodszy brat przestał płakać. Kaznodzieja patrzył na nich przekrwionymi oczami z grobową miną. ­

– I co? Jego świątobliwość nic nie powie?! – Phoenix zwrócił się z gniewną miną do ojca. Ten otworzył usta, jednak syn nie dał mu nic powiedzieć. – Widzę, że jego świątobliwość chyba poszła wcześniej na parę głębszych w towarzystwie Najwyższego. Żadna nowość.

– Nix, uspokój się. Idź do siebie, nie jesteś sobą – skarcił brata Finnegan.

– No, powiedz coś ojcze! Powiedz coś, albo idź do tej swojej zakichanej kaplicy, i tam siedź! A ludzie wokół niech dalej giną, co! Albo lepiej nie. Najlepiej nie mów nic. Bo wiem, co chcesz powiedzieć. Że śmierć pani Ashwood to element wielkiego, niepojętego planu tego twojego Ojca Przedwiecznego! Po co nam ją zabrał?! Wiesz w ogóle, że miała pięcioletnią córkę?

Theseus dalej milczał patrząc w oczy syna.

– Tak myślałem…  Mam gdzieś tego twojego Boga i te twoją Wiarę Najczystszą. Mam dość tego świata. Tutaj… Tutaj, kurwa, ciężko żyć! – wykrzyczał rozpaczliwie Phoenix i wybiegł z jadalni. Theseus siedział dalej w fotelu z twarzą ukrytą w dłoniach. Podszedł do niego Finnegan.

– Nie miej mu tego za złe, wiele przeszedł ostatnimi czasy. Każdy wiele przeszedł, ty też, tato… – rzekł do ojca dziarsko. – Jeszcze będzie dobrze.

Kaznodzieja uniósł głowę i z błogim uśmiechem popatrzył na syna.

– Daj Boże, daj Boże… – wymamrotał kaznodzieja, po czym znów bez powodzenia spróbował wstać. Finnegan pomógł mu się podnieść. Wreszcie idąc z wolna pod rękę ruszyli w stronę pokoi Theseusa.

– Wiesz co, tato? Może to nie jest dobry moment, ale powiem ci, że dobry byłbyś dobrym konsulem. O wiele lepszym niż dziadek.

– Ta, jaaasne… – ziewnął kaznodzieja.

 

* * *

 

Theseus Flame-Stirling zmarł w lipcu 3361 roku na marskość wątroby. Przed śmiercią ograniczył alkohol i starał się spędzać więcej czasu z rodziną. Do końca życia regularnie wygłaszał kazania w kaplicy na świątynnych wzgórzach w Greyfield City. Jego niezachwiana postawa i działalność wpłynęły na ożywienie religijne panenteistów Plutona, oraz położyły podwaliny pod nową duchowość odpowiednią do czasów apokalipsy. Podziały co prawda wciąż rosły, a sytuacja na Plutonie pogarszała się z miesiąca na miesiąc, ale oprócz konsolidacji ludzi złych, nastąpiła wreszcie konsolidacja ludzi dobrych.

 

Część trzecia:

ŻOŁNIERZ

 

Dziewięć lat później, 10 lipca 3370 roku Ziemskiego Czasu Prymarnego (Rok Sądu)

 

– Naprzód! Dojeżdżamy ich! Naprzód, za ­­Republikę! ­– darł się z pistoletem w ręce stojący na szczycie okopowego nasypu podpułkownik. Masy żołnierzy wspinając się po resztkach szalunku i sypkich ścianach lejów po bombach parły naprzód. Nad ich głowami przelatywały świszcząc niepojęcie odłamki, pociski i wiązki laserów. W powietrzu czuć było proch i spalone plazmą powietrze. Uszy walczących bombardował jednostajny huk serii z karabinów maszynowych, któremu co jakiś czas wtórowały grzmoty wybuchających pocisków. Jęki rannych mieszały się z wykrzykiwanymi z każdej strony rozkazami i zachętami.

W komunikacyjnym węźle w formie głębokiego, okopowego placyku czterdziestotrzyletni pułkownik Finnegan Flame-Stirling stał przy radiostacji z przyłożoną do ucha jedną ze słuchawek. Wolną ręką próbował bezskutecznie izolować drugie ucho od bitewnego hałasu. Od dwóch miesięcy dowodził mocno już przetrzebioną w walkach 28. Brygadą Piechoty Zmotoryzowanej. Obok major Francis Berkeley, jego zastępca w sztabie, popędzał techników łączności machają rękoma.

– Szybciej, szybciej! Co oni ich tam już wysadzili?! Cholera! – darł się przestępując z nogi na nogę.

– Zaraz powinno zadziałać, panie majorze! – odkrzyknął manipulujący przy radiostacji oficer łączności.

– Halo, halo, Finnegan, synu, jesteście tam? – w piszczących do tej pory chaotycznie słuchawkach rozległ się wreszcie zniekształcony głos.

– Tak jest, panie generale! – odpowiedział pułkownik Flame-Stirling.

– No, to meldujcie! Przebiliście się wreszcie?! Potrzebujemy was z przodu, przestańcie się cackać z tą gazownią i dołączcie do brygady Fergussona!

– Tak jest! Wyszli godzinę temu z tuneli przy wzgórzu 21. Zaskoczyli środek 78. Pułku, i zagrozili nam tutaj, w centrum, ale ich odparliśmy! Teraz staramy się kontratakować na linii szosy od strony Treepile Road. Krajewski ruszył właśnie z lekką piechotą na resztki tej ich zasadzki. Z lewej strony drogą idą jeszcze nasze czołgi. Jest stabilnie!

– Dobrze, Finnegan, dobrze, ale pytam was, czy się wreszcie przebiliście?!

– Wszystkie meldunki na to wskazują! Bronią się teraz tylko na polach przeładunkowych za Crescent Creek i w ruinach prawego wybudowania tej wsi za Jameson Hills. Pół godziny i ich rozgnieciemy!

– Chrzanić meldunki! – darł się generał. – Spójrz na pole walki, Finnegan! Spójrz na pole walki, synu, i mi powiedz! Muszę wiedzieć!

– Tak jest! Przejmie pana major Berkeley. – Pułkownik Flame-Stirling odłożył słuchawkę na przylegający do radiostacji uchwyt. Pobiegł tylną transzeją i wdrapał się na nieduży, pokryty gęstą roślinnością pagórek. Przycupnął za głazami i zbliżył do oczu elektroniczną lornetkę. Chwilę lustrował linię frontu. Rzędowe połacie dymu i latające we wszystkich kierunkach serie wiązek laserów wskazywały miejsca, w których aktualnie trwały najcięższe walki. Finnegan widział też w oddali masywne kształty czołgów, za którymi po kolejnych nasypach podążyli w grupach przemieszani z droidami żołnierze. Jego wzrok intuicyjne skierował się w stronę najwyższego wzniesienia, za którym majaczył ponad dymami wojennej zawieruchy stelażowy maszt radiowy pnący się w górę ze szczytu wieży kontroli lotów przy lotnisku towarowym. Jego pokrzywiona i miejscami nadtopiona konstrukcja wciąż lśniła odbijając słońce pomiędzy kłębami dymu i ogniem kolejnych eksplozji. Nagle pułkownik Flame-Stirling dostrzegł pośród rusztowań wieży kontroli lotów jakiś wzmożony ruch ciemnych sylwetek. Wykalibrował odpowiednio lornetkę, by przybliżyć obraz. Grupa żołnierzy, raczej z jego brygady, wbiegała po schodach na kolejne piętra masztu, co jakiś czas wspinając się nawet pionowo po filarach stelażu, w miejscach gdzie schody wisiały naderwane na pokrzywionych sztabach żelaza. Finnegan z walącym szaleńczo sercem obserwował ich starania. Wreszcie żołnierze wdrapali się na szczyt stelażu wieży, po czym przycupnęli przy ocalałej połowie igły masztu flagowego. Wysoko w górę, ponad tumany dymu i kurzu, wciągnięto błyskawicznie trzy złączone flagi. Na samej górze układu powiewała największa, prostokątna. Pomarańczowo-niebieska flaga wojenna Republiki z wielką, białą gwiazdą pośrodku. Poniżej zawieszono dwa kwadratowe proporce. Pułkownik Flame-Stirling jeszcze bardziej przybliżył obraz, starając się jednocześnie, by jego emocje nie wpłynęły na stabilność trzymanej w dłoniach lornetki. Na bokach środkowego, niebieskiego proporca dostrzegł białe paski, zaś w jego centrum skrótowiec pułkowy: „42nd REG”. Dolny, intensywnie, wręcz odblaskowo zielony proporzec oznaczał zaś, według starodawnej sygnalizacji przewidzianej na wypadek zakłóceń łączności, jedno zdanie: droga wolna.

– Stylowo, Krajewski, stylowo! – syknął z uznaniem Finnegan zaciskając pięści. Pobiegł z powrotem do okopu łączności trzymając w lewej ręce lornetkę.

Major Berkeley zapisywał coś na małym komputerku przyduszając słuchawkę radiostacji do ramienia. Obok stali rozmawiając ze sobą wesoło technicy od łączności. Gdy zobaczyli Finnegana, zasalutowali mu z uśmiechem. Pułkownik w biegu odwzajemniając koślawo salut, dopadł radiostację i chwycił za słuchawkę.

– Jest tam pan, panie generale? Tu Flame-Stirling.

– Jestem, jestem. No, to mówcie, jak sytuacja? U nas wybornie, Finnegan, wprost wybornie! Dostają takiego łupnia, że szok! – świergotał wesoło dowódca.

– Krajewski zdobył lotnisko!

– Wiemy, wiemy! Ale, czy się przebije dalej? Jak to z bliska wygląda?

– Przebije się, panie generale! Ręczę za niego! Zaraz wyślemy mu posiłki, i centrum brygady klinem wejdzie do Pioneers Wood!

– Doskonale, Finnegan, doskonale!

Flame-Stirling chciał wyjaśnić szczegóły, ale ciąg pięciu potężnych eksplozji od strony wzgórz przy rzece wstrząsnął okolicą. Technicy przy wyjściu z transzei aż padli na ziemię. Majorowi Berkeley wypadła z rąk słuchawka.

­­– Słyszał pan to, panie generale? – z niepokojem zapytał zwierzchnika pułkownik, gdy echa wybuchów wreszcie umilkły.

– Tak, tak. Spokojnie. To ci od Kornelczuka wysadzili wreszcie ten magazyn amunicji  i te cholerne baterie przeciwlotnicze! Zdolne chłopaki! Teraz Kanneda zleci wreszcie na niższy pułap, i zbombardujemy w końcu porządnie te ich niezdobyte ziemianki, psia mać!

– To wspaniale, panie generale! – odetchnął z ulgą Flame-Stirling.

– Spisaliście się! Wszyscy! Ach, moje Zuchy! Jesteście dumą tej planety. Dobra, ścigajcie ich dalej, na wszystkich odcinkach! Jak będą problemy, dzwońcie do nas, możemy wam coś przysunąć z 3. Armii Robotów. Dzwonili od nich, że przewagą mają aż za dużą, i większość tych blaszanych szczudlaków stoi pod plandeką, ha! Wielkie zwycięstwo, Finnegan, wielkie zwycięstwo! Dobra, muszę kończyć! Uważajcie na siebie.

– Pan też, panie generale! Do widzenia! – Pułkownik odłożył słuchawkę i głęboko westchnął z ulgą.

Czterdzieści minut później kilkanaście korwet i cztery niszczyciele kontradmirała Kannedy zleciały z nieba, by sunąć powoli ponad pobojowiskiem. Ich szare kadłuby rzucały gigantyczne cienie na labirynt okopów poniżej. Siedzący w nich piechurzy z ulgą spoglądali w niebo na ten spektakl. Pewni siebie marynarze powietrzno-kosmiczni przelatywali bowiem nisko ponad frontem, zaś przez brak zagrożenia z ziemi, ośmielili się nawet wywiesić na rufach długie, wielobarwne bandery wojenne i proporce poszczególnych jednostek. Obok tego majestatycznego, podniebnego orszaku, przelatywały co rusz z hukiem formacje myśliwców.

– Udało, się panie pułkowniku… – szepnął wzruszony Berkeley.

– Tak. Udało się! – dziarsko odparł Finnegan, obserwując atak floty Republiki spod dłoni przyłożonej do czoła, którą osłaniał oczy przed promieniami dwóch słońc.

Trzecia bitwa o Greyfield City miała się ku końcowi. Była wielkim sukcesem sił wiernych Konsulatowi, który przechylił ostatecznie szalę zwycięstwa na korzyść Republiki. Była również jedną z ostatnich bitwy tak zwanej Wielkiej Wojny o Schedę po Plutonie. W jej trakcie liczne strony zmieniających się co chwilę sprzymierzeńców walczyły zapamiętale o zasoby i kontrolę sektorów kończącej się już Federalnej Republiki Plutona. Najważniejszym graczem przedłużającego się konfliktu był oczywiście prawowity Konsulat i Siły Zbrojne Plutona ścierające się na wielu frontach z Gildią Handlowo-Osadniczą, która widząc postępującą słabość plutońskiego rządu, postanowiła przejąć zbrojnie protekcję nad zbuntowanymi przeciwko niemu sektorami. GHO wspierały od środka grupy przestępcze, organizacje wywrotowe, oraz wojska ekspedycyjne potężnego Syndykatu Złomiarsko-Wydobywczego z okolic Neptuna. Po stronie Republiki stanęły zaś odziały wysłane przez Technokratyczne Sektory Urana, będące dependencją Unii Technicznej z księżycy Jowisza. Konsulat opłacił również rzesze najemników i łowców nagród, przy czym wielu poszukiwaczy przygód nieodpłatnie wzięło udział w wojnie. Jednak to działania odważnych dowódców przeróżnych szczebli, pokroju Finnegana Flame-Stirlinga, zdecydowały w sposób najbardziej znaczący o ostatecznym zwycięstwie wojsk Federalnej Republiki Plutona. Było to już jednak wtedy dla żołnierzy Konsulatu zwycięstwo raczej symboliczne, zaś jedynym możliwym do osiągniecia celem była potencjalna kontrola wywozu zasobów z umierającego Plutona oraz koordynowanie w spokojnych warunkach akcji ewakuowania ludności planety. Gwiazda Hoetzlera-Tsunga świeciła bowiem coraz jaśniej z każdym dniem, zaś jej ciągła obecność na niebie przypominała wszystkim o nieuchronnej zagładzie ich ojczyzny. Pojawiały się jednak co rusz niepotwierdzone informacje o tym, że jej aktywność i kurs, wskazuje na znaczne odchylenie od dawnych prognoz. Nie wszyscy zatem tracili nadzieję, i nie wszyscy w ewakuacji widzieli jedyne rozwiązanie.

Finnegan Flame-Stirling leciał opancerzonym aerolotem ponad pobojowiskami wraz z majorem Berkeley i kilkoma innymi sztabowcami. W powietrzu leciały kolumny kolejnych, wielkich okrętów powietrzno-kosmicznych wraz z transportowcami, zaś po szosach przecinających przedmieścia Greyfield ciągnęły sznury ciężarówek i wozów piechoty. Ostatnie walki trwały jeszcze na północnych krańcach stolicy, w dzielnicach poprzedzielanych obficie dopływami rzeki Severn. Po oficerach krążyły plotki, iż przez impet uderzenia sił Konsulatu, i spowodowany przez niego błyskawiczny odwrót wojsk GHO, które porzuciły plutońskich rebeliantów, w ręce sił Republiki wpadły rezerwy złota i archiwa Racjonalnego Przymierza Przyjaciół Plutona, czyli organizacji zrzeszającej grupy wrogie rządowi, której to głównym celem była grabież resztek mienia państwowego i dzielenie go między swoich członków. Zwycięstwo więc było pełne. Stolica została odbita, co było sukcesem nie tylko symbolicznym, ale też strategicznym, z uwagi na krzyżujące się w niej szlaki komunikacyjne i leżące w jej okolicy liczne lotniska i kosmoporty.

Pod wieczór Finnegan wysiadł wreszcie na stacji przeładunkowej na wzgórzach za dzielnicą Paleridge. Tam właśnie wyznaczono kwatery dla podległej mu 28. Brygady Piechoty Zmotoryzowanej. Żołnierze przechadzali się w dobrych nastrojach po alejkach między rzędami namiotów i wznoszonych na prędce baraków. Morale były najwyższe w historii wielokrotnie już skrwawionej w walkach brygady. Pułkownik Flame-Stirling wymieniał uściski dłoni, uprzejmości, gratulacje i podziękowania. W pewnym momencie wezwał go jego bezpośredni przełożony, generał-lejtnant David Latimer, który jak się okazało przebywał aktualnie w leżących niedaleko ruinach magazynów spółki Dvořák-Yamaguchi Logistics. Finnegan wziął zatem swojego kierowcą i pojechał jeepem w stronę majaczących w oddali składów.  

Wysiadł wkrótce przed wylotem jednego z betonowych tuneli biegnących pod rozległym i wysokim nasypem kolei towarowej. Ruszył wzdłuż pomazanych bazgrołami i pozaklejanych propagandowymi plakatami ścian. Stale powtarzającym się na murach widokiem było graffiti przedstawiające cztery czerwone, ośmioramienne gwiazdy, będące symbolem grup opartych korzystaniu z sytuacji nadchodzącej zagłady. Symbol ten pochodził od struktury Gwiazdy Hoetzlera-Tsunga, która choć widoczna z Plutona jako jedność, była właściwie układem zaćmieniowym czterech sprzężonych ze sobą czerwonych karłów. I choć przed paroma miesiącami jeden z nich wyleciał w przestrzeń cofając się z powrotem w Obłok Oorta, to symbol rebeliantów pozostał niezmieniony. Czyżby wrogowie Republiki czuli jakąś więź z innymi, nihilistycznymi wywrotowcami poprzednich dziesięcioleci? Być może.

Finnegan wreszcie wyszedł na otwartą płytę długiego placu ciągnącą się wzdłuż wejść do hangarów. Odbijała od niego prostopadle droga wraz z szynami, przy której biegły po horyzont strzeliste, zakrzywione w górze latarnie. Na większości z nich dyndały na wietrze ciała powieszonych powstańców. Mężczyźni mieli na szyjach tabliczki z napisem „BYŁEM DIABŁEM, KTÓRY NISZCZYŁ PLUTONA”, zaś kobiety podobne, tyle, że ze zdaniem „BYŁAM WIEDŹMĄ, KTÓRA ZATRUWAŁA OJCZYZNĘ”. Pod falującymi zdrajcami przemieszczały się grupki żołnierzy przenoszących towary do ciężarówek. Zapytał o generała Latimera jednego z koordynujących załadunek oficerów, zaś ten wskazał mu położone kawałek na wchód skrzyżowanie na szosie z latarniami. Flame­-Stirling ruszył w tamtą stronę. Zastał przełożonego w trakcie wieszania na latarni martwego już ciała rebelianta. Latimer sapiąc ciągnął za linę wraz z pułkownikiem Dobrolubowem.

– O, Finnegan! Pomóż nam, synu, spaślak nam się trafił!

– Tak jest! – krzyknął Flame-Stirling, po czym podbiegł i złapał z tyłu za powróz. Wreszcie w trójkę udało się im wciągnąć ciało pod sam szczyt wysokiej latarni, zaś generał zawiązał supeł przy wystającym w dolnej części pałąku mocowania. Finnegan spojrzał na ciało rebelianta. Trup miał odstrzelony spory fragment czoła, a ubrany był w przestarzały mundur wojsk GHO.

– O rany… – sapnął Latimer, przecierając pot z czoła. –  Dzięki…Tylu ich jeszcze zostało, a ja już padam z nóg.

– Panie generale, ale po co pan wiesza te trupy? Lepiej zakopać, szkoda fatygi.

– Jak to po co? Dla ozdoby! Popatrz, jak pięknie sobie wiszą psubraty! – Latimer wskazał ręka na dyndające masy zwłok, po czym splunął pod latarnie.

– Niepotrzebnie się pan męczy, lepiej zadzwonić po sanitarnych.

– Oj tam, czepiasz się, Finnegan. A wy możecie odejść, Dobrolubow. Odpocznijcie kwadrans, i wróćcie tu z tymi od taczek.

– Tak jest. – Milczący do tej porty oficer zasalutował, po czym oddalił się w stronę pobliskiego hangaru.

– No, Finnegan, spisaliście się jak mało kto! – Latimer znów zwrócił się do Flame-Stirlinga. Przedstawię was do awansu marszałkowi Vitkonenowi. Zostaniecie generałem brygady! Tak, wasza dzielna brygada musi mieć na czele generała!

– Dziękuję bardzo, panie generale.

–  Nie dziękujcie, to tylko wasza zasługa, nie moja. A  jutro rano przyjeżdża konsul Middleton. Ha! Kto wie, może ma ze sobą dla was Medal Konsulatu! Coś nieco mi ptaszki wyćwierkały, Finnegan, żebyś się tylko nie zdziwił!

– To wielki zaszczyt, panie generale! Jakie ma pan dalsze rozkazy dla brygady? – Flame-Stirling stanął na baczność. Latimer podszedł do niego i po ojcowsku położył mu rękę na ramieniu. Myślał chwilę co powiedzieć, świdrując pułkownika przekrwionymi oczami. Nad jego spoconym czołem mierzwiły się na wietrze białe jak śnieg włosy. Twarz generała-lejtnanta zdradzała dumę i uniesienie.

– Wiecie co, Finnegan? Żadnych rozkazów! Albo nie, mam dla was jeden rozkaz! Idźcie na kwatery, odpocznijcie i uchlajcie się za zdrowie Republiki z brygadą! Tak, ha! Możecie się nawet porzygać, zaćpać, a nawet coś podpalić! No, byleby tylko było to coś niezbyt ważnego strategicznie. Jesteście bohaterami! Zasłużyliście!

– Dziękuję, panie generale!

– No, a jutro wieczorem bądźcie gotowi do ewakuacji.

– Tak jest!

– Chociaż wiecie, co, Finnegan? Może nie będziemy musieli wcale lecieć na Himalię? Wiecie, że drugie słońce może zmienić w każdej chwili kurs? – Latimer patrzył na niego intrygująco. – Słyszeliście plotki?

– Owszem, panie generale. Są one jednak, moim skromnym zdaniem, dość fantastyczne i co najmniej życzeniowe.

– Znów się czepiacie! Bądźcie dobrej myśli! No, idźcie już, ja jeszcze trochę muszę tych sukinsynów powieszać.

– Tak jest! Do zobaczenia, panie generale! – Flame-Stirling ruszył w drogę powrotną w stronę tunelu, zaś Latimer z wolna podszedł z liną w ręce do kolejnych trupów.

 

* * *

 

Dwa dni później, 12 lipca, Aphelium Plutona i spodziewany dzień wyjścia Gwiazdy Hoetzlera-Tsunga ze sfery Obłoku Oorta

 

Wczesnym popołudniem, w dzień spodziewanego odlotu, popijawa na kwaterach brygady powoli dobiegała końca. Ostatnie wojska ładowały się na okręty kosmiczne Konsulatu i sił sojuszniczych, by opuścić zrujnowaną powierzchnię Plutona. Zostać na niej miały już tylko roboty, drony i sondy, które to miały wydobywać zasoby aż do ich spalenia przez Drugie Słońce. Nowoawansowany generał brygady Finnegan Flame-Stirling siedział z kolegami ze sztabu w sporej, oficerskiej kantynie przy długim stole zawalonym obficie flaszkami i resztkami jedzenia. Na jego piersi widniała złota gwiazda Medalu Konsulatu. Okna w pomieszczeniu zasłonięto, by odgrodzić się od mieszającego się z promieniami Słońca czerwonawego światła Gwiazdy Hoetzlera-Tsunga. W tle piszczał co jakiś czas odbiornik radiowy nastawiony na odbiór Radia Dla Bohaterów Plutona. Od kilku godzin komunikaty dopuszczały możliwość zmiany kursu przez Gwiazdę Hoetzlera-Tsunga, zwaną już prawie zawsze przez rozmiar na niebie właśnie Drugim Słońcem.

– Ja wam mówię, to łabędzi śpiew. Nic z tego nie będzie, to gówno wszystko tutaj spali – narzekał zamroczony alkoholem Berkeley, awansowany kilkanaście godzin wcześniej na podpułkownika.

– Mój Boże… – Pułkownik Krajewski roześmiał się. – Stary, to było wiadome od dziesięcioleci! Żaden szok, co nie? Ważne, że wytrwaliśmy, i zachowaliśmy większość aktywów państwa. To cholerne złoto to nie żarty!  Godnie zaczniemy życie Przy Neptunie, Uranie, czy gdziekolwiek tylko Konsulat zechce!

– Paweł ma rację – rozłożyła ręce pułkownik Krajkovácova. – Nic więcej nie mogliśmy zrobić. Postąpiliśmy jak należy i tyle. Koniec, kropka, nie ma co gdybać.

– O właaaśnie ­– zawył wstawiony major John Ference. – Zrobiliśmy co trzeba i tyyyle!

– Tobie to chyba już starczy… ­– zwróciła się do niego rozbawiona koleżanka.

– Pójdzie bokiem, mówię wam – rzekł major-specjalista Jerome Young odpalając papierosa.

– A ty co myślisz Finn? – zapytał Krajewski Flame-Stirlinga. Pijane towarzystwo popatrzyło z zaciekawieniem w stronę dowódcy.

– Ja myślę… – Finnegan podniósł szklankę z rumem. – Ja myślę, że… – Urwał w poł słowa, gdy z radioodbiornika dobiegł dźwięczny sygnał zapowiadający kolejne informację w Radiu Dla Bohaterów Plutona. Rozmowy i szmery natychmiast ucichły.

– Boże! Ludzie! Kurwaaa! Udało się! – darł się wniebogłosy popularny spiker rozgłośni, Joe Donaghy. – Przepraszam, przepraszam, już mówię, o co chodzi! Pluton ocalony! Gwiazda Hoetzlera-Tsunga zmieniła orbitę, kurs, tor, czy jak tam to gówno się nazywa! Boże, ludzie! Ona już niczego spali! Jajogłowi z Greyfield mówią, że teraz to już se może lecieć wszędzie, ale nie masz szans, że nam zagrozi! Aaaa! – wrzasnął, po czym zrzucił coś ze stołu w studio. – Przepraszam, nie mogę! Susane, przejmij proszę słuchaczy.

– Tak, tak, przepraszam za kolegę. ­– Odezwała się roześmiana spikerka. – Zarówno jednak Joe, jak i my wszyscy mamy powody do świętowania! Rzeczywiście, Drugie Słońce zmieniło swój kurs w taki sposób, że choćby zaburzyło teraz wszystkie znane prawa astrofizyki, to już nie zbliży się bardziej do Plutona! Za chwilę usłyszą państwo komunikat Planetarnej Akademii Nauk, oraz orędzie ich ekscelencji konsulów Middletona i Denikena w sprawie wstrzymanych ewakuacji…

– Chwała Republice! Raaawr!- dorwał się jeszcze do mikrofonu oszalały z radości Joe Donaghy, po czym znów rozległ się sygnał kończący wiadomości.

Z ręki Finnegana wypadła szklanka z rumem roztrzaskując się z hukiem na posadzce. Sztabowcy poderwali się na równe nogi nieomal wywracając stół do góry nogami. Wszyscy na łeb na szyję rzucili się w stronę wyjścia z kantyny. Major Ference zatoczył się chwiejnie zrzucając przy tym kilka pustych flaszek, jednak stanął błyskawicznie na równe nogi, po czym na złamanie karku rzucił się do drzwi. Frank Berkeley natomiast potknął się o coś i poleciał płasko na stół, babrząc sobie mundur i twarz w resztkach jedzenia, jednak roześmiany od ucha do ucha oraz umazany sosem, kulejąc poczłapał na zewnątrz. Jako ostatni z kantyny wszedł z wolna Finnegan Flame-Stirling.

Przed budynkiem starego motelu przeznaczonego na pokoje sztabu zapłakani ludzie biegali wszędzie wymieniając uściski. Finnegan z wilgotnymi oczami szedł jednak dalej, w stronę wzgórz za barakami jego brygady. Tłumy żołnierzy wyległy na place i alejki w głównym obozie. Wszyscy krzyczeli i świętowali. Wymieniano się napojami, papierosami i konserwami. Stopień, wiek, czy narodowość nie miały wtedy żadnego znaczenia. Z oddali wyły syreny i grzmiały odpalane na wiwat armaty. Ze strony Greyfield niosło się bicie dzwonów, a nad jego centrum już odpalano światłodzienne fajerwerki. Z każdej strony dobiegała muzyka i śpiewy. Masy wojska tańczyły, a wręcz wpadły w istną choreomanię. Piosenki patriotyczne, hymn Plutona, rytmy ludowe i wszystkie inne gatunki mieszały się w jednolitą, radosną pieśń zwycięstwa. Na orbicie widać już było tryumfalne wystrzały z dział na krążownikach.

Finnegan szedł dalej przedzierając się pomiędzy tłumami żołnierzy. Dostrzegł na jednym z placów Davida Latimera. Zdziwił się nieco jego obecnością, ale uznał, że generał-lejtnant pewnie jechał do nich z wytycznymi, kiedy akurat zastały go radosne wieści. Dziadyga wywijał teraz rękoma i nogami w dzikich podrygach do rytmu skocznej muzyki dobiegającej z pobliskiej szczekaczki umieszczonej na słupie.

„Stary zgrywus”, pomyślał z uśmiechem Finnegan.

Dotarł wreszcie na najwyższe pagórki okolicy. Na stoku jednego z nich kilkunastu delegatów konsularnych trzymając się za ręce wirowało w szaleńczym kręgu. Tańczyli jeden z popularnych w armii, tereneńskich tańców ludowych. Kawałek dalej za nimi, nad urwiskiem, klęczeli natomiast odziani na biało mnisi panenteistyczni wznosząc radośnie ręce do nieba.

Flame-Stirling położył się w gęstej trawie na szczycie wzgórza. Leżąc na plecach wyciągnął z kieszeni paczkę mocnych galaktycznych, po czym odpalił zmiętego papierosa od żarowej zapalniczki. Buchając dymem podziwiał nieboskłon. Świeciły na nim dwa słońca.

 

* * *

 

Świętowano całe długie miesiące. Pluton ocalał, i wciąż nadawał się do zamieszkania, choć, co jakiś czas, rozbłyski z Gwiazdy Hoetzlera-Tsunga zakłócały pracę niektórych urządzeń na jego powierzchni. Wstrzymano ewakuację, a ci, którzy już odlecieli, zaczęli powracać na planetę. Ostatni rebelianci złożyli broń, bądź też uciekli na inne ciała niebieskie, zaś Konsulat odzyskał kontrolę nad wszystkimi krajami i sektorami państwa. Sojusznicy, partnerzy handlowi, fundacje i inne potężne organizacje zaczęły masowo wysyłać wszelakie potrzebne wsparcie na Plutona, na którym z marszu zabrano się do odbudowy wszystkiego, co uległo zniszczeniom w czasie wojny. Nad planetą rzeczywiście świeciły dwa jednakowej jasności słońca, jedno pomarańczowe, zaś drugie jasnoczerwone. Ich blask mieszał się o świcie i zmierzchu tworząc wielobarwne zorze tańczące na firmamencie.

Szkoda tylko, że tak niewielu zostało, którzy mogliby je podziwiać.

 

Koniec

Komentarze

obowiązującego na stopie oficjalnej ← oficjalnie obowiązującego ( co to jest stopa oficjalna ?)

dependecjach ←dependencjach. Chochlik zjadł n ?

W trakcie Roku Pierwszego ukończono na nim planecie wreszcie wszelakie prace, składające się na „Plan Dla Plutona”, który wykonywano w różnym natężeniu przez stulecia… ← albo które, bo prace można wykonywać, albo który realizowano (wykonywanie planu – nie!)

Pierwsi pionierzy wylądowali na przerodzonym ciele niebieskim w roku 2823. ← ???.

Na tym kończę ‘łapankę’, brakuje mi cierpliwości Tarniny lub Reg. Polecam przed publikowaniem swój tekst przeczytać pięć razy. Nawet wtedy, po wszelkich poprawkach, znajdą Ci niedostatki lub błędy w tekście, bo łatwiej jest znaleźć w cudzym, ale wpadek będzie mniej. Zaczynam czytać bez widzenia braków. Przeczytałem, a właściwie przeleciałem, bo nie podeszło mi. Przegadane. Sorry. Może następny… Pozdrawiam.

 

 

Tym razem będę okrutny. Niestety, po zastosowaniu brzytwy Lema oraz kryterium niewiary opowiadanie nie wydaje mi się fantastyką – to znaczy równie dobrze mogłoby się dziać na Ziemi 100 lat temu, bez całego tego nibyfantastycznego sztafażu. Z KOmetą Halleya w roli głównego strachulca.

Teraz grubiej: Gwiazda z Obłoku Oorta? To by oznaczało, że już dziś żyjemy w układzie gwiazdy podwójnej. Jakiej wielkości byłaby zatem według Ciebie dana gwiazda, by “unosić się” nad Plutonem i być tej samej wielkości co Słońce? W jakiej odległości powinna być owa gwiazda od Plutona i naszego układu planetarnego? Jaką powinna mieć masę? Po mojemu – nie mogłaby być większa od Jowisza, ale nawet wówczas takich gwiazd a nawet planet – być w obłoku Oorta zwyczajnie nie może – bo by nam już dawno ich grawitacja zdefasonowała cały nasz układ Słoneczny.

Przypomnę też, że Obłok Ooorta rozciąga się wokół naszego układu słonecznego do maksymalnie jednej czwartej odległości od Słońca do Proximy Centauri. I owszem – mogą w nim krążyć komety. Świecące światłęm odbitym. Ale na pewno nie gwiazdy.

I ostatnia sprawa – roślinność na Plutonie i grawitacja na Plutonie (który jak przypominam, JUŻ NIE JEST uważany za dziewiątą planetę. Pluton, przypomnę ma ledwie 2,3 tys. km średnicy (prawie dwukrotnie mniejszą od ziemskiego Księzyca) i grawitację tak miniaturową, że człowiek ważący na Ziemi 90 kg, zaś na Księżycu 15 kg, na Plutonie ważyłby ledwie 6,5 kilo. Raczej wyklucza to “maszerowanie” po jego powierzchni. W tak gęstej atmosferze, jak opisałeś, że aż padają w niej “rzęsiste deszcze”, człowiek raczej wykonywałby kilkudziesięciometrowe skoki, zamiast kroków. A człowiek po x pokoleniach na Plutonie po prostu doznałby niemal całkowitej atrofii mięśni i układu kostnego.

A propos powierzchni Plutona – spacerowanie po niej byłoby niemożliwe tym bardziej, że owo ciało niebieskie składa się w większości z lodu. Więc słuszniej byłoby napisać, że bohaterowie (w temperaturze powyżej zera uzyskanej po terraformowaniu – a ona taka jest, bo padają tam deszcze wodne! – PŁYWAJĄ a nie chodzą. No i co z drzewami i innymi roślinami LĄDOWYMI? Jeszcze rozumiem – gigantyczne pływające nenufary, genetycznie uzyskane, na których powierzchni budowane są plutońskie miasta. ;)

Podsumowując – opowieść skrajnie niewiarygodna, research niedbały, delikatnie rzecz ujmując, jestem zdecydowanie na NIE.

Bo to nie jest tym samym nawet sci fi!

(Nie próbowałeś tej planety umieścić w innym układzie gwiazdowym?)

Już tylko spokój może nas uratować

Rybak3 dzięki za komentarz. Jeśli chodzi o motyw gwiazdy przechodzącej (nie stale w nim się znajdującej) przez Obłok Oorta, to wg. badaczy zdarzyło się to raz 70 tysięcy lat temu, gdy Gwiazda Scholza była prawdopodobnie przez jakiś widoczna nawet z Ziemi. Wiem, brzmi to nieprawdopodobnie, ale nie związała się wtedy grawitacyjnie ani ze słóńcem, ani z żadną krążącą wokół jego planetą.

 

Co zaś się tyczy twoich zarzutów o niemożność terraformacji Plutona, to przyznaję, wątek ten jest dość fantastyczny, aczkolwiek grawitację na danym ciele niebieskim da się zmienić przy pomocy masy, co w czasach gdy dzieję się akcja jest już ( według mojej wyobraźni) możliwe.

 

Co do zarzutu sugerującego, iż nie wiem, że Pluton nie jest już klasyfikowany jak pełnoprawna planeta, to pozwolę sobie wyjaśnić powody, dlaczego tak nazywałem go w tekście. Pozwól, że zapytam, które z tych zdań brzmi lepiej i naturalnej; “Kocham moją planetę!” czy “Kocham moją planetę karłowatą!”?

 

 

 

Lektura była dla mnie przyjemna, poniżej kilka uwag.

Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że science-fiction to w tym opowiadaniu tylko taki sztafaż. Pluton w żadnym wypadku nie nadaje się do takiej terraformacji, jaka została tu przedstawiona, wiele elementów świata przedstawionego jest skrajnie nierealistycznych z punktu widzenia astronomii i fizyki (np. ciążenie na powierzchni Plutona, nasłonecznie powierzchni, itp.) Akcję spokojnie można by umieścić na jakiejś nieodkrytej jeszcze planecie poza Układem Słonecznym (tym bardziej, że interakcje z pozostałymi światami US nie odgrywają w opowiadaniu prawie żadnej roli). Również zachowanie Gwiazdy Hoetzlera-Tsunga nie wskazuje na to, żeby miała respektować prawa fizyki. Takie przykłady można by mnożyć.

Z trzech głównych bohaterów najbardziej przemówił do mnie ostatni, Finnegan Flame-Stirling. Ale po kolei. Jego dziadek wcale nie wygląda na wtrawnego i doświadczonego polityka, jakim chcesz go przedstawić. Rozmowy z konsulem Tkaczukiem, przemówienie przed Senatem nie sprawiają takiego wrażenia. W szczególności w ostatniej scenie, w której postanawia wprowadzić państwo policyjne, wygląda raczej na wiejskiego sołtysa niż na przywódcę wysokiej rangi.

Dlatego koniec z tym! Robimy państwo policyjne. Dobrzy ludzie nas zrozumieją, a złych już nie będzie.

(…)

– Tak! – odparł z przekonaniem Józef Tkaczuk.

Tak chyba nie wygląda podejmowanie decyzji na wysokim szczeblu? Chociażby ze względu na stopień skomplikowania całej machiny biurokratycznej i bezwładność instytucji. Tym bardziej, że chodzi tu o zmianę ustroju i być może zamach stanu. Natomiast doceniam to, że ukazujesz polityków od tej ludzkiej strony, a nie jako makiawelicznych demiurgów, co jest (chyba) równie nierealistyczne.

Przedstawiciel kolejnego pokolenia, Theseus Flame-Stirling, nie przemówił do mnie z podobnych względów. Nie sprawia wrażenia duchowego przywódcy stojącego na czele wielkiej instytucji, decyzje podejmuje pod wpływem impulsu (jak tę o otworzeniu kaplicy) i bez żadnych konsultacji. Nie wygląda także na wybitnego kaznodzieję, którym ma być. W zachowaniu tej postaci nie widzę tego, co chcesz w nią włożyć przy pomocy słownych opisów.

Natomiast w przypadku Finnegana Flame-Stirlinga opis już tak nie rozmija się z zachowaniem bohatera. Widzimy go w akcji, na polu bitwy, a potem po walce wśród swoich żołnierzy. Chaos pola bitewnego do mnie przemówił, podobnie późniejsze zachowanie żołnierzy. A w tym wszystkim Finnegan zachowuje swój charakteryczny rys, własną indywidualność. I jest to w miarę spójne, także z tą sceną, kiedy poznajemy go po raz pierwszy, w domu jego pijanego ojca.

Jeśli chodzi o fabułę, to pomysł ciekawy i chyba sensownie rozwinięty, oczywiście oparty o obecne w literaturze schematy. Przyjemność lektury psuły mi głównie wskazane już nierealistyczne elementy świata przedstawionego, które powodowały, że cały plan ewakuacji i związanych z nią wydarzeń wglądał równie nierealistycznie.

W tekście pojawiają się też próby filozoficznych rozważań na temat ludziej natury i zachowań ludzi w obliczu katastrof i ,,końca świata”. Nie są złe, ale sugerowałbym, żeby je jednak trochę pogłębić. Właśnie pewna miałkość tych myśli jest jednym z czynników skutkujących wątłą, w moich oczach, kreacją plutoniańskiej religii i jej głównego przywódcy.

Natomiast muszę docenić język i kompozycję. Rozpoczynasz opowiadanie od długich opisów i narratorskich rozważań, pojawiają się one również w innych miejscach w tekście. Dzisiaj jest to zdecydowanie nie w modzie, więc czułem się, jakbym czytał początek powieści jakiegoś XIX-wiecznego autora. Ja to bardzo cenię, chociaż wielu czytelnikom zapewne się nie spodoba.

Ale to właśnie opisy są, moim zdaniem, najsilniejszą częścią tego opowiadania. Szczególnie urzekła mnie wizyta w bazylice panenteistów, czułem się prawie tak, jakbym był tam osobiście. Do tego wyszukane słownictwo, odnoszące się do architektury, ale używane z umiarem, zrobiło swoje (choć chyba mogło go być jednak trochę więcej). Gratuluję wysiłku wyobraźni, który stał za tym opisem.

Udało Ci się również wykreować pewien nastrój, taki trochę retro sci-fi. Czytając pierwszą część opowiadania czułem się tak, jakbym czytał Fundację Asimova. Do tego te wszystkie papierosy i telefony słuchawkowe połączone z metropolią z latającymi pojazdami, to idzie w takim staromodnym kierunku.

Wielki plus również za nazwiska bohaterów. Co prawda Ci pierwszoplanowi są, tak jak w głównym nurcie gatunku, potomkami (przynajmniej językowymi) Anglosasów. Ale pojawiają się także miłe dla ucha polskie nazwiska, wraz z jakimś szkicem uzasadnienia, skąd wzięli się na Plutonie

Jedyne, co chciałbym Ci doradzić w kwestii języka, to rozbijanie tekstu, szczególnie tych fragmentów z opisami, na krótsze akapity. W lekturze są przyjaźniejsze dla czytelnika. Innych rad udzielą może jeszcze jacyś kolejni komentatorzy.

Ogólnie, tekst odebrałem pozytywnie, przyjemnie się go czytało. Ze wszystkich elementów najbardziej kuleje science, więc jeśli chcesz tworzyć więcej podobnych opowiadań i nie chcesz, żeby z nauką miały one związek tego typu, jaki np. mają Gwiezdne Wojny, to radziłbym doszkolić się nieco na polu nauk przyrodniczych. Z drugiej strony opisy to wielka siłą tego opowiadania, chociaż mogą odstraszyć wielu czytelników przyzwyczajonych do współczesnych standardów w literaturze. Ja bym z nich nie rezygnował w kolejnych tekstach, ale to oczywiście Twoja decyzja.

Gwiazdopatrzacz

 

Ogromnie Ci dziękuję za długą i bardzo sensownie zbudowaną opinię. Twoje argumenty przyjąłem do serca, i będę miał je zawsze gdzieś z tyłu głowy w przyszłości.

Co do nauk przyrodniczych masz stuprocentową rację, jestem raczej humanistycznego usposobienia, toteż mogłem lepiej się przygotować i zrobić lepszy, astrofizyczny “research”, przez którego niską jakość cały rys naukowy w powieści kuleje.

Ogromnie podoba mi się też twoja analiza poszczególnych postaci oraz słuszne wypunktowanie ich dziwnego dualizmu (John i Theseus). Zdaję sobie sprawę, że w przypadku obojga tych panów, ich zachowanie nie przystaje często do pełnionych przez nich funkcji i opisywanych przeze mnie dotyczących ich przymiotów, jednak chciałem pokazać pewną wielopłaszczyznowość ludzkiego charakteru w kontekście wielkich wydarzeń. Fakt, mogło mi to wyjść ostatecznie nieco koślawo.

Pod wrażeniem jestem również, jak bardzo trafnie wyciągnąłeś wnioski z podanych w opowiadaniu faktów, nawet jeśli tych było na danych temat niewiele. Ty, jako czytelnik, nie mogłeś oczywiście wiedzieć o wszystkim co siedziało mi głowie podczas pisania, a jednak zaskakująco blisko zbliżyłeś się do mojej wizji świata przedstawionego. Mam tu na myśli chociażby wskazany przez ciebie motyw staromodności pewnych elementów życia, oraz rozczytaną w punkt genezę wielonarodowości Plutona. 

Najbardziej ucieszyszło mnie jednak to, że udało mi się przenieść Cię na moment do świątyni panenteistów i na pole bitwy pod Greyfield City, choć w tym drugim przypadku oczywiście dobrze, że tylko zza bezbiecznej kurtyny ekranu:)

Pozdrawiam serdecznie 

Powodzenia w terraformowaniu lodowej planety karłowatej (1/20 ziemskiej grawitacji),

bez jakiejkolwiek stałej atmosfery i z temperaturą minus 230*C.

Oczywiście, Autor może zawsze odpowiedzieć: w moim continuum nie takie rzeczy

bywają – jednak kij to kij i zawsze ma dwa końce. Nie dałem rady przetrawić wszystkiego.

A w moim continuum należy się “nagroda”.

 

wink

 

PS

Zaburzenie właściwych proporcji w science-fiction, to jak serwowanie skandynawskich kiszonych

śledzi. Niektórzy to lubią, a inni…heh

 

 

dum spiro spero

Fascynator

Dzięki za komentarz, teraz wiem, że nie doceniłem idealizmu purystów forum względem spraw związanych z warstwą “science”;) Będę miał w przyszłości bardziej na uwadze jej czystość.

Pozdrawiam serdecznie 

 

Puryzm?… No nie, bardziej “skrzywienie” finezją i perfekcjonizmem. Tak to jest, jak brakuje czasu

i czytuje się tylko z górnych półek…

wink

dum spiro spero

Robercie, noblesse oblige. Jeśli nazywasz gatunek swego opowiadania "science fiction", a nie dajmy na to "fantasy" albo "baśń", no to sam rozumiesz: to nie żaden puryzm, a poważne traktowanie czytelników przez Autora i wzajemnie. Pozdr.

Już tylko spokój może nas uratować

Bartkowski.robert

Domaganie się obecności nauki w gatunku zwanym fantastyką naukową to nie żaden puryzm, raczej zdrowy rozsądek. A naukowy zdrowy rozsądek wyraźnie wskazuje, że w tym opowiadaniu nauki jest tyle, co kot napłakał. Konwencja zbliża sie do space opery, a ten (pod)gatunek nie wymaga zachowywania rygorów nauki. Por. np. ten fragment:

Czterdzieści minut później kilkanaście korwet i cztery niszczyciele kontradmirała Kannedy zleciały z nieba, by sunąć powoli ponad pobojowiskiem. Ich szare kadłuby rzucały gigantyczne cienie na labirynt okopów poniżej. (…)

 

Więc wziąłbym sobie rady czytelników do serca, przynajmniej po to, żeby wiedzieć, kiedy wykracza się poza granice science.

Pod wrażeniem jestem również, jak bardzo trafnie wyciągnąłeś wnioski z podanych w opowiadaniu faktów, nawet jeśli tych było na danych temat niewiele. Ty, jako czytelnik, nie mogłeś oczywiście wiedzieć o wszystkim co siedziało mi głowie podczas pisania, a jednak zaskakująco blisko zbliżyłeś się do mojej wizji świata przedstawionego.

Cóż, chyba po prostu dobrze oddałeś te elementy w opowiadaniu, ja tylko opisałem wprost, to co już wcześniej przedstawił autor. Tym bardziej życzę kolejnych, coraz lepszych opowiadań.

Również pozdrawiam

Rybak3

No wiem, wiem. Nie chciałem, Broń Boże, nikogo urazić. Postaram się w przyszłości bardziej opierać na suchych faktach i robić lepsze rozpoznanie naukowe w danym temacie.

Pozdrawiam 

Gwiazdopatrzacz

 

Jak już wspomniałem, postaram się bardziej kontrolować sensowność opisywanych sytuacji. Oczywiście każdą radę czytelników biorę sobie do serca. Dziękuję za życzenia, i zapraszam do recenzowania i komentowania, jak coś się kiedyś nowego ode mnie pojawi.

Miłego dnia:)

Hej, Bartkowski.robert.

Opowiadanie świetne, bardzo mi się podobało. Wreszcie zrozumiałem, jak pokazywać, a nie streszczać, polecam tekst dla początkujących autorów. Oczywiście trochę streszczania też było, ale niewiele. Ciekawy pomysł na umieszczanie infodumpów na końcu, nie początku tekstu. Niektóre trochę raziły, inne nie. Czytałem komentarze, krytyka dotyczyła głównie treści utworu, nie formy, moim zdaniem to duży plus opowiadania. Były literówki w utworze, głównie ,,ą” zamiast ,,ę”, trochę innych też było. Przeczytałem tekst za jednym razem, chociaż był długi.

Nie wiem dlaczego, ale jak mam pomysł na opowiadanie, to po czytaniu portalowych tekstów dochodzę do wniosku, że ktoś mnie wyprzedził :). Pomysł na futurystyczny ustrój , tutaj ,,zamordyzm” (który moim zdaniem przypomina komunizm), teraformacja innej planety, trudno wymyślić coś oryginalnego.

Rozważania nad naturą ludzką jak najbardziej trafne, tutaj dotyczą ,,planety bez przyszłości’’, ale mogłyby dotyczyć również jednostki. Gdy ciało niebieskie jest zagrożone zagładą, to wszyscy myślą, jakie dobra można jeszcze zagrabić, nikt niestety z pomocą nie śpieszy. 

Miałem jeszcze kilka uwag więcej, ale po przeczytaniu komentarzy gdzieś uleciały:). Punkt do biblioteki się należy, więc klikam.

Pozdrawiam. Feniks 103.

Ps. Liczebniki piszemy słownie :).

audaces fortuna iuvat

feniks103

 

Dziękuję bardzo za komentarz i cieszę się wielce, że się spodobało. Co do futurystycznych ustrojów, to zawsze lubiłem te zagadnienia, i chętnie wymyślam różne cuda w tej materii, jednak w tym tekście postanowiłem pójść w klasykę, toteż ustrojem Plutona jest republika na wzór rzymski (czy może raczej neorzymski). Uznałem, że kwestie ustrojowe i ściśle polityczne nie odgrywają zasadniczej roli, a są tylko swoistym tłem, pewną “tabula rasa”, na powierzchni której dzieją się dramaty i wypadki związane z nadciągającą zagładą.

W tym miejscu nadmienię, że bardzo trafnie wskazałeś na owy “brak przyszłości”, który istotnie jest w opowiadaniu motorem zmian, i to niekoniecznie tych dobrych.

Pozdrawiam serdecznie:) 

Nowa Fantastyka