- Opowiadanie: kam_mod - Bies kwantowy

Bies kwantowy

Za­pra­szam was na przy­go­dę ze świa­ta We­le­sów­ny – ko­lej­ną, bo z czę­ścią z was już się ko­ja­rzy­my. Tym razem za­bio­rę was do cza­sów, gdy Witek miesz­kał w Olsz­ty­nie, bił de­mo­ny i rypał ładne po­łu­dni­ce – aż do dnia, gdy na ulicy wpadł na sta­re­go zna­jo­me­go ze stu­diów. Tego, co to kilka lat wcze­śniej umarł.

 

Tekst uka­zał się w ma­ga­zy­nie Nowa Fan­ta­sty­ka 1/24. Dzię­ku­ję Mi­cha­ło­wi Cet­na­row­skie­mu za przy­ję­cie tek­stu i re­dak­cję. Ślicz­nie dzię­ku­ję gra­vel, Ar­nu­bi­so­wi, Bar­ba­ria­no­wi­Ca­ta­ph­rac­to­wi, Shan­ti i wil­ko­wi zi­mo­we­mu za be­to­wa­nie tek­stu, a Sta­rusz­ko­wi za uwagi już po wy­da­niu (wszyst­ko po­pra­wi­łam).

 

Książka WELESÓWNA wy­cho­dzi 26.06.24 w wy­daw­nic­twie SQN :)

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Bies kwantowy

– Ale wy­obraź to sobie, stary. Budzę się jak zwy­kle w swoim po­ko­ju, siód­ma rano, za oknem szaro i po­nu­ro, od­wra­cam się, a tam obca ko­bie­ta. Obca ko­bie­ta w moim łóżku. I twier­dzi, że je­stem z nią za­rę­czo­ny. Dasz wiarę, Witek?

Nie bar­dzo daję, ale z dłoń­mi zwią­za­ny­mi linką do pra­nia nie mam moż­li­wo­ści wąt­pić, więc pytam tylko ostroż­nie:

– A byłeś?

– Byłem. Nie wie­rzy­łem, więc za­czę­ła mi po­ka­zy­wać zdję­cia w te­le­fo­nie. Trzy lata. Ty wiesz, ile ko­bie­ta po­tra­fi zro­bić zdjęć przez trzy lata? Wszyst­kich py­ta­łem o Sarę. O mnie. My­śla­łem, że osza­la­łem, stary. Ale wtedy przy­szedł bies i nie po­wiesz mi chyba, że ty byś zro­bił ina­czej.

 

***

 

– Ktoś pod­pi­sał na cie­bie wyrok śmier­ci.

Ob­ry­wam po twa­rzy od czar­no­wło­sej po­łu­dni­cy, a roz­cza­pie­rzo­ne pa­zu­ry roz­ci­na­ją mi po­li­czek. Pró­bu­ję jej oddać, ale po­py­cha mnie na ścia­nę Fil­har­mo­nii War­miń­sko-Ma­zur­skiej, dwa kroki od kon­te­ne­rów na śmie­ci.

– Je­stem tro­chę za­ję­ty – wy­sa­pu­ję do sto­ją­ce­go obok mnie boga śmier­ci.

Weles przy­glą­da się nam bez słowa.

Po­łu­dni­ca za­ci­ska palce i unosi pięść, by wbić mi ją w brzuch. W ostat­niej chwi­li łapię ją za nad­gar­stek i wy­krę­cam, aż oboje sły­szy­my trzask pę­ka­ją­cej kości. Wtedy pod­ci­nam ko­la­na dziew­czy­ny i po­zwa­lam jej upaść.

Rzad­ko tra­fiam na wiej­skie de­mo­ny w cen­trum Olsz­ty­na. Tej panny nie znam: jest drob­niut­ka, uwo­dzi­ciel­sko uro­cza, je­śli­by po­mi­nąć prze­ro­śnię­te szpo­ny i żądzę mordu w oczach. Od ta­kich zwy­kle trzy­mam się z da­le­ka.

No, chyba że jest week­end.

– Kto cię przy­słał? – pytam.

Wy­ta­rza­na w tę­czo­wej od ben­zy­ny ka­łu­ży dziew­czy­na kwi­czy, ale nie od­po­wia­da. Do­ci­skam ko­la­no moc­niej.

– Kto cię przy­słał?

Wy­cią­gam zza paska nóż z ful­gu­ry­tu i po­stu­ku­ję nim o zie­mię obok twa­rzy po­łu­dni­cy. Nie zro­bię jej krzyw­dy, ale ona nie musi o tym wie­dzieć. Ważny jest sam strach. Kwi­cze­nie wcho­dzi na wyż­sze re­je­stry, a mi zaraz wy­sa­dzi bę­ben­ki w uszach.

– Lu­cyn­ka – za­wo­dzi po­łu­dni­ca.

– Lu­cyn­ka?

– Nie chce się już z tobą spo­ty­kać.

– Więc po­pro­si­ła cię, żebyś mnie za­bi­ła?

Zwal­niam uścisk, bo po­łu­dni­ca prze­sta­je się sza­mo­tać. Siada i od­ru­cho­wo prze­su­wa dło­nią po obry­zga­nej su­kien­ce, a brud­na woda schnie pod jej pal­ca­mi. Dru­gie ramię zwisa bez­wład­nie.

– No… tak. Mia­łam z tobą ze­rwać – po­twier­dza.

Po­cie­ram czoło. Spo­dzie­wa­łem się z Lu­cyn­ką kło­po­tów, z każdą dziew­czy­ną (szcze­gól­nie po­łu­dni­cą) trze­ba się spo­dzie­wać kło­po­tów, ale nie­ko­niecz­nie jej przy­ja­ció­łek na­pa­da­ją­cych na mnie pod fil­har­mo­nią.

– Więc prze­każ Lu­cyn­ce, żeby zro­bi­ła to oso­bi­ście. Już, ucie­kaj.

Po­łu­dni­cy nie trze­ba po­wta­rzać. Pod­no­si się nie­zgrab­nie, wciąż po­ła­ma­na po bójce, z jedną ręką zwi­sa­ją­cą pod dziw­nym kątem. To nic wiel­kie­go, przej­dzie jej na dniach. Dziew­czy­na znika mię­dzy drze­wa­mi za fil­har­mo­nią, a sze­lest trzę­są­cych się ga­łę­zi nagle usta­je.

Pod­no­szę się z kolan, wsu­wam ful­gu­ryt za szluf­kę i do­pie­ro wtedy od­wra­cam się do We­le­sa, boga śmier­ci i bydła, pana Nawii, a pry­wat­nie mo­je­go szefa.

– Witaj, Wi­tol­dzie.

Cał­kiem lubię tę jego ziem­ską, baj­ko­wą po­stać – dwu­me­tro­wy szkie­let z głową roz­mia­ru dyni, ko­ły­szą­cą się na boki zwłasz­cza wtedy, gdy Weles stroi sobie ze mnie żarty.

– Czego chcia­łeś?

– Ktoś pod­pi­sał na cie­bie wyrok śmier­ci.

– Tak, Lu­cyn­ka. I jeśli nie za­uwa­ży­łeś, już się tym za­ją­łem.

– Nie. To był czło­wiek. Czło­wiek pra­gnie two­jej śmier­ci. Umrzesz za pięć lat od ostat­niej pełni księ­ży­ca.

Głowa We­le­sa nie ko­ły­sze się na boki.

 

***

 

– Tu go ostat­ni raz wi­dzie­li.

– Kto go wi­dział?

Weles nie za­szczy­ca mnie od­po­wie­dzią.

Za­trzy­mu­je­my się pod ka­mie­ni­cą na Gro­tha. Jak przy­sta­ło na kwie­cień, jest mokro, ciem­no, a mi z zimna gra­bie­ją dło­nie, więc wci­skam je w kie­sze­nie dżin­so­wej kurt­ki. Roz­ora­ny przez po­łu­dni­cę po­li­czek iry­tu­ją­co pie­cze.

– To ja­kieś nie­po­ro­zu­mie­nie – tłu­ma­czę We­le­so­wi. – Ja je­stem po­rząd­nym chło­pa­kiem, żaden czło­wiek nie życzy mi śmier­ci. De­mo­ny? Cała masa. Ale nie czło­wiek.

No do­brze, może z tą całą masą tro­chę prze­sa­dzi­łem, ale z pew­no­ścią zde­ner­wo­wa­łem w życiu wię­cej de­mo­nów niż ludzi. Może poza moją bab­cią, bo ją wku­rzam re­gu­lar­nie, każ­de­go lata.

Ostat­nio za­ga­dy­wa­ła, czy nie prze­pro­wa­dził­bym się do Brzóz­ki. Szu­ka­ją na­uczy­cie­la ma­te­ma­ty­ki w pod­sta­wów­ce.

Po­in­for­mo­wa­łem ją, że póki żyję, będę trzy­mał się od dzie­ci z da­le­ka.

– Tak zo­sta­ło przy­rze­czo­ne.

Pry­cham. Bo­go­wie to sa­mot­ni­cy, ich umie­jęt­no­ści to­wa­rzy­skie za­miast we­so­ło hasać ku­le­ją; roz­mo­wy z We­le­sem czę­ściej przy­po­mi­na­ją ła­mi­głów­ki niż zle­ce­nia w ro­bo­cie.

– Mu­sisz mówić ja­śniej – po­na­glam go. – Na­zwi­sko, numer do­wo­du, ta­bli­ce re­je­stra­cyj­ne. O kim roz­ma­wia­my?

– O nim.

Weles ce­lu­je ko­ści­stym szpo­nem w ka­mie­ni­cę. Odła­żą­ce z farby, wy­so­kie drzwi za­trza­sku­ją się ze zgrzy­tem, a ze schod­ków zbie­ga ciem­na syl­wet­ka. Mrużę oczy.

Syl­wet­ka wy­glą­da zna­jo­mo.

– Nasz kon­trakt jest w mocy – przy­na­gla mnie Weles. – Nie zwol­nię cię ze służ­by przed cza­sem.

– Mó­wisz, jak­bym to ja pró­bo­wał się wy­krę­cić!

Chło­pak jest tro­chę niż­szy ode mnie; chudy i przy­gar­bio­ny, ty­po­wy stu­dent w wy­pcha­nym stu­den­ta­mi mie­ście. Przez ostat­nich pięć lat wi­dzia­łem ta­kich ty­sią­ce.

Roz­po­zna­ję go do­pie­ro, gdy prze­cho­dzi pod la­tar­nią, a żółte świa­tło od­bi­ja się w jego oku­la­rach.

– In­for­mu­ję cię tylko – tłu­ma­czy mi Weles – że nie wolno ci jesz­cze umrzeć, więc masz się nim zająć.

Filip Mi­chal­ski.

Na ostat­nim roku li­cen­cja­tu zwol­ni­li nas z zajęć, że­by­śmy mogli wziąć udział w jego po­grze­bie.

 

***

 

– To jakaś po­mył­ka, nie może…

Od­wra­cam się, ale Weles zdą­żył już znik­nąć. Gadam do sie­bie, a star­sza ko­bie­ta z wóz­kiem na za­ku­py gapi się na mnie po­dejrz­li­wie i na wszel­ki wy­pa­dek prze­cho­dzi na drugą stro­nę ulicy. Wózek tur­ko­cze w ślad za jej sto­pa­mi.

Mogę to zro­zu­mieć.

Filip jesz­cze ma­ja­czy w od­da­li, więc rzu­cam się za nim i nawet nie pró­bu­ję za­cho­wać dy­stan­su. Cho­dzi­li­śmy razem do li­ceum, a potem obaj do­sta­li­śmy się na ma­te­ma­ty­kę na UWM. Na za­ję­ciach wi­dy­wa­łem go rzad­ko, różne grupy, a poza tym to strasz­ny dzi­wak był, więc trzy­ma­łem się z da­le­ka. Ty­dzień przed ostat­nią sesją zgi­nął w głu­pim wy­pad­ku – wy­cho­dząc spod prysz­ni­ca, po­śli­zgnął się i na­dział okiem na szczot­kę od se­de­su. Mózg mu prze­bi­ło.

Na po­grzeb nie po­sze­dłem, bo mu­sia­łem się uczyć.

Filip znika za ko­lej­nym za­krę­tem, a ja przy­śpie­szam. Ani przez chwi­lę nie wąt­pię, że to on, ale chcę przyj­rzeć mu się z bli­ska. Wpa­dam w ślepą ulicz­kę kilka kro­ków za nim.

Ni­ko­go poza mną tu nie ma, ale kra­niec drogi kryje mrok.

– Filip? – wołam naj­pierw bez prze­ko­na­nia, a potem już ile wle­zie. – Filip!

– Ryj, kurwa! – od­wrza­sku­je mi życz­li­wie głos z gór­nych okien ka­mie­ni­cy.

W mil­cze­niu do­cho­dzę do końca ulicz­ki, gdzie wokół kon­te­ne­rów na śmie­ci wa­la­ją się wy­pcha­ne, czar­ne worki. Na wszel­ki wy­pa­dek za­glą­dam do środ­ka z nożem w dłoni. Ni­ko­go. Roz­wiał się w po­wie­trzu.

Facet, który od dwóch lat nie żyje, jed­nak żyje i życzy mi śmier­ci.

Mi­mo­wol­nie uśmie­cham się do sie­bie, a w za­ci­śnię­tych na ful­gu­ry­cie pal­cach czuję pod­eks­cy­to­wa­ne mro­wie­nie. Rzu­cam ostat­nie spoj­rze­nie na ulicz­kę i wy­co­fu­ję się.

Nie mogę się do­cze­kać, by roz­wią­zać tę za­gad­kę.

 

***

 

Wie­czo­rem dzwo­ni do mnie Lu­cyn­ka. Po­łu­dni­ca nie ma te­le­fo­nu, ale dzwo­ni z kryp­ty za­przy­jaź­nio­ne­go strzy­gi.

– Chcesz wpaść? – pytam.

– Po twoim tru­pie, Witek.

– Mo­żesz spró­bo­wać – obie­cu­ję. – Jeśli naj­pierw się ze mną prze­śpisz.

– Ro­man­tyk.

 

***

 

Po­łu­dni­ca prze­cią­ga się w łóżku, a jej skóra zlewa się z bielą po­ście­li. Da­ru­ję wy­rzu­ty, że na­sła­ła na mnie ko­le­żan­kę, za­miast z god­no­ścią spró­bo­wać zabić mnie wła­sno­ręcz­nie, bo my­śla­mi błą­dzę gdzieś in­dziej.

– Spo­tka­łem ko­le­gę ze stu­diów – in­for­mu­ję Lu­cyn­kę.

Znaj­du­ję na pod­ło­dze wczo­raj­sze spodnie i na­cią­gam je na sie­bie.

– Czemu uwa­żasz, że mnie to in­te­re­su­je?

– Jest mar­twy. To zna­czy, był mar­twy, ale teraz jest żywy – plą­czę się. – Nie sły­sza­łaś cze­goś w za­świa­tach? Ktoś kogoś wskrze­sił, pod­pi­sał pakt na za­mor­do­wa­nie ulu­bio­ne­go pod­wład­ne­go We­le­sa?

Lu­cyn­ka pry­cha i prze­wra­ca się na drugi bok, od­sła­nia­jąc wo­sko­we ciało w peł­nej oka­za­ło­ści. Na plecy spły­wa­ją jasne pukle. Na­my­śla się i kręci głową.

– Ty nie je­steś pod­wład­nym We­le­sa, tylko jego dziw­ką – oświe­ca mnie. – Za­py­taj ko­bie­ty tego czło­wie­ka, ko­bie­ty za­wsze wszyst­ko wie­dzą. Ona ci le­piej wszyst­ko wy­ja­śni.

Nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łem, py­ta­jąc po­łu­dni­cę o radę. Na­praw­dę, po­wi­nie­nem się już tego na­uczyć.

– Po­my­ślę o tym – obie­cu­ję.

Za­mie­ram z roz­pię­tym roz­por­kiem, bo jakoś tak trud­no mi się sku­pić. Lu­cyn­ka mie­rzy mnie wzro­kiem i na jej twarz wy­peł­za zu­chwa­ły uśmiech.

– Chcesz jesz­cze raz?

No jasne, że chcia­łem.

 

***

 

Na­stęp­ne­go dnia rano dzwo­nię do Kac­pra ze stu­diów i pytam o Fi­li­pa. Pytam pro forma, lubię mieć w śledz­twie wszyst­kie ce­gieł­ki me­to­dycz­nie po­ukła­da­ne i za­bez­pie­czo­ne. Jedną z tych ce­gie­łek jest moż­li­wość, że przed ukoń­cze­niem dwu­dzie­ste­go czwar­te­go roku życia za­pa­dłem na de­men­cję star­czą.

– Yyy… chyba tak – wy­ra­ża się elo­kwent­nie Kac­per. – Nie wiem, stary. Chyba coś ta­kie­go było.

– Nie je­steś pe­wien? Byłeś na jego po­grze­bie!

– Hmm.

Ce­gieł­ka z de­men­cją do­sta­je awans.

– Mie­li­śmy razem sta­ty­sty­kę, za­wsze sia­dał w pierw­szym rzę­dzie i do ni­ko­go się nie od­zy­wał. Zrzu­ca­li­śmy mu się na wie­niec.

Cho­dzę ner­wo­wo po przed­po­ko­ju, aż w oczy rzuca mi się zegar na ścia­nie. Za pięt­na­ście ósma. Spóź­nię się do pracy.

Kac­per wzdy­cha w słu­chaw­kę. W końcu tro­chę mu się przy­po­mi­na.

– To był ten chło­pak, z któ­re­go się na­bi­ja­łeś, tak? On nie żyje?

 

***

 

Do pracy do­cie­ram spóź­nio­ny o kwa­drans, a pani Te­re­ska, moja bez­po­śred­nia prze­ło­żo­na, cmoka na mnie z po­tę­pie­niem zza swo­je­go biur­ka. Waży zbyt wiele, by się pod­nieść, ale resz­tę po­ran­ka po­sy­ła mi nie­na­wist­ne spoj­rze­nia.

– Zo­sta­niesz dziś dłu­żej – obie­cu­je.

Włą­czam kom­pu­ter i wy­cią­gam się na krze­śle w moim bok­sie. Je­stem tylko sta­ży­stą, a moja praca ma wagę mniej­szą niż rolka pa­pie­ru to­a­le­to­we­go: otwie­ram Exce­la i ścią­gam w niego dane. Na dane po ścią­gnię­ciu nie pa­trzy nikt, nawet Te­re­ska. Muszą tylko ist­nieć na dysku. Jeśli do­brze się będę spra­wo­wał, za trzy mie­sią­ce za­ofe­ru­ją mi stałą po­sa­dę i po­sze­rze­nie obo­wiąz­ków. Nie mogę się do­cze­kać, bo na Exce­la ledwo co mogę już pa­trzeć.

Myśli mi­mo­wol­nie ucie­ka­ją mi w stro­nę Fi­li­pa.

– Masz dwa nowe taski na dzi­siaj.

Głos za moimi ple­ca­mi prze­ci­na po­wie­trze tak nie­spo­dzie­wa­nie, że pod­ska­ku­ję w fo­te­lu. Pani Te­re­ska po­chy­la się nad mo­ni­to­rem.

– Uży­wa­nie Fa­ce­bo­oka jest za­ka­za­ne w pracy – do­da­je. – Po­wi­nie­neś to już wie­dzieć, Ko­ści­kie­wicz. Co ci się stało w twarz?

Po­cie­ram po­li­czek, który prze­ci­na­ją dwie czer­wo­ne linie – ślady po spo­tka­niu z pa­znok­cia­mi po­łu­dni­cy.

– Kot mnie po­dra­pał.

Te­re­ska unosi brwi.

– Duży kot. Był na­praw­dę wście­kły.

Ko­bie­ta od­cho­dzi bez słowa.

Je­stem w po­ło­wie dru­gie­go za­da­nia, gdy nie­cier­pli­wość zwy­cię­ża i wra­cam do prze­glą­dar­ki. Konto Fi­li­pa nadal wisi, ale coś się zmie­ni­ło. Dwa lata temu zo­sta­ło za­la­ne zni­cza­mi, głę­bo­ki­mi my­śla­mi i czar­ny­mi wstąż­ka­mi, pa­mię­tam, bo chło­pa­ki z aka­de­mi­ka też się do­łą­czy­li do tego fe­sti­wa­lu roz­pa­czy. Ale teraz wszyst­ko znik­nę­ło, za­stą­pio­ne spo­ra­dycz­nie wrzu­ca­ny­mi zdję­cia­mi z dziew­czy­ną.

Prze­ska­ku­ję na jej pro­fil.

Ko­ja­rzę ją jesz­cze z li­ceum, by­li­śmy w jed­nej kla­sie: bure włosy, bure oczy, jedna z tych dziew­czyn, które ni­czym się nie wy­róż­nia­ją i żyją rów­nie cicho jak… No, żyją cicho.

Dwa klik­nię­cia póź­niej do­wia­du­ję się, gdzie teraz pra­cu­je. Jest na­uczy­ciel­ką; wy­obra­żam ją sobie za­su­szo­ną, w wiel­kich oku­la­rach, dłu­giej spód­ni­cy i brą­zo­wym swe­ter­ku od ma­mu­si.

Wy­chy­lam się nad biur­kiem. Te­re­ska sie­dzi wci­śnię­ta w za cia­sne dla niej krze­sło jak szprot­ka, a zwały tłusz­czu wy­le­wa­ją się nad pod­ło­kiet­ni­ka­mi. Pod­gry­za pa­sem­ko wło­sów w na­brzmia­łych ustach.

– Chyba zła­pa­łem ja­kie­goś wi­ru­sa – in­for­mu­ję ją. – Od rana chce mi się rzy­gać.

Te­re­ska tego nie ku­pu­je, ale też nie ma in­ne­go wyj­ścia.

– Idź do domu, Ko­ści­kie­wicz.

 

***

 

Nie po­zna­ję Sary. Se­kre­tar­ka wska­zu­je mi salę, w któ­rej mam ją zna­leźć; cze­kam na dzwo­nek, cze­kam, aż z po­miesz­cze­nia wy­to­czy się rój mikro ludzi, cze­kam, aż w uszach prze­sta­nie mi dzwo­nić, a w końcu – cze­kam, aż pięk­ność za biur­kiem za­mie­ni się z po­wro­tem w znaną mi burą dziew­czy­nę z li­ceum.

Nie za­mie­nia się. Cho­ler­ne brzyd­kie ka­cząt­ko, takie są naj­gor­sze.

– Sara? – pytam na wszel­ki wy­pa­dek, bo de­men­cja nadal po­zo­sta­je w gro­nie po­dej­rza­nych.

Sara unosi wzrok i pod­ry­wa się z miej­sca, prze­wra­ca krze­sło, łapie kubek i cofa się pod ścia­nę. Ma oku­la­ry, ale to je­dy­ne, w czym tra­fi­łem. Kocie opraw­ki po­głę­bia­ją ciem­ne spoj­rze­nie, za­miast swe­ter­ka po ma­mu­si i kiecy do ziemi nosi ob­ci­słą, ołów­ko­wą spód­ni­cę, a na ustach ma czer­wo­ną szmin­kę.

Nie sądzę, żebym sobie za­słu­żył na tak dra­ma­tycz­ną re­ak­cję, ale niech jej już bę­dzie.

– Chcę tylko po­roz­ma­wiać – mówię nie­pew­nie. – Je­stem…

– Wiem, kim je­steś – prze­ry­wa mi. – Drę­czy­łeś Fi­li­pa w li­ceum. Wynoś się.

Roz­glą­dam się po kla­sie. Błysz­czą­ca ema­lia na ścia­nach, ma­zi­dła da­to­wa­ne na wcze­sną pod­sta­wów­kę, nie­star­ta ta­bli­ca, z któ­rej kopci kredą. Pa­skud­ne po­miesz­cze­nie, ale przy­jem­niej tu niż w moim bok­sie z Exce­lem. I ja bym miał uczyć w takim miej­scu?

Dzie­ci zja­dły­by mnie na śnia­da­nie.

– Ni­ko­go nie drę­czy­łem! Żar­to­wa­li­śmy sobie po męsku jak ze wszyst­ki­mi in­ny­mi. Chcę tylko wie­dzieć, czy go pa­mię­tasz? Pa­mię­tasz Fi­li­pa?

Sara mruży oczy.

– Od­bi­ło ci – kwi­tu­je. – Za­dzwo­nię na po­li­cję.

– Na­praw­dę nie ma ta­kiej po­trze­by.

– Nie bę­dzie, jeśli zaraz wyj­dziesz.

– Chcę tylko wie­dzieć, czy pa­mię­tasz Fi­li­pa?

Sara trzy­ma przed sobą kubek nie­na­tu­ral­nie wy­so­ko – w go­to­wo­ści, jak za­kła­dam, by się nim za­mach­nąć. Drob­ny­mi kro­ka­mi, ogra­ni­czo­ny­mi jesz­cze cia­sną spód­ni­cą i ob­ca­sa­mi, prze­su­wa się pod ścia­ną, wzdłuż ta­bli­cy, w stro­nę drzwi.

– Oczy­wi­ście, że go pa­mię­tam.

Zo­sta­ję w kla­sie sam.

 

***

 

No dobra, przy­zna­ję, śle­dzę ją. I tak już stoję pod szko­łą, do­cho­dzi druga, co mi szko­dzi po­stać tro­chę dłu­żej. Sara wy­cho­dzi z bu­dyn­ku koło trze­ciej, razem wsia­da­my do au­to­bu­su róż­ny­mi drzwia­mi i tur­la­my się kilka przy­stan­ków sza­ro­brą­zo­wy­mi ulicz­ka­mi sta­re­go mia­sta.

Wy­sia­da­my ulicę od tej samej ka­mie­ni­cy, pod którą po­przed­nie­go wie­czo­ru zo­ba­czy­łem Fi­li­pa. Sara idzie szyb­kim, zde­cy­do­wa­nym kro­kiem, ja plą­czę się bli­sko drzew i domów, gotów wsko­czyć w krza­ki, gdyby się od­wró­ci­ła. Po chwi­li znika za drzwia­mi.

Po­cze­kam.

 

***

 

Filip wy­cho­dzi z ka­mie­ni­cy do­pie­ro koło ósmej, gdy mnie od cze­ka­nia nogi kom­plet­nie już zdrę­twia­ły. Po­dą­żam za nim ulicz­ka­mi, aż znika w pu­sto­sta­nie nie­da­le­ko swo­je­go miesz­ka­nia. Nie waham się; spraw­dzam tylko, czy nóż z ful­gu­ry­tu jest go­to­wy za pasem i wcho­dzę do środ­ka.

Od­gar­niam folię bu­dow­la­ną i za­trzy­mu­ję się na środ­ku po­miesz­cze­nia w sta­nie su­ro­wym. Su­ro­we są nie­otyn­ko­wa­ne pu­sta­ki i su­ro­wy jest beton na pod­ło­dze.

Su­ro­wa jest także twarz Fi­li­pa, która nagle po­ja­wia się przede mną.

W to­wa­rzy­stwie pręta zbro­je­nio­we­go.

 

***

 

Pręt zbro­je­nio­wy leci na mnie ze świ­stem. Blo­ku­ję go ra­mie­niem, które prze­szy­wa ból, a z ust wy­ry­wa mi się krzyk. Filip za­ma­chu­je się znowu i tym razem je­stem zbyt wolny. Ob­ry­wam w po­ty­li­cę. Ciem­nie­je mi przed ocza­mi. Na ślepo rzu­cam się w stro­nę zwin­nej po­sta­ci i z braku in­nych środ­ków bo­jo­wych, uży­wam wła­sne­go ciała w cha­rak­te­rze ta­ra­na. Obaj prze­wra­ca­my się na beton, pręt z brzdę­kiem turla się nie­da­le­ko od nas. Za­trzy­mu­je się pod ścia­ną, dwa kroki od Fi­li­pa i trzy ode mnie.

Filip jest ty­po­wym molem książ­ko­wym. Może i umie za­mach­nąć się ka­wał­kiem me­ta­lu, ale w bójce nie ma szans. Rusza w stro­nę ścia­ny, ale łapię go za kost­kę, a gdy znów lą­du­je na be­to­nie, pół kroku od pręta zbro­je­nio­we­go, do­pa­dam do niego i sia­dam okra­kiem na jego pier­si.

– Ja tylko chcę po­roz­ma­wiać. – W gar­dle mi za­schło, więc głos jest słaby i prze­ry­wa­ny kasz­lem.

Za­ci­skam palce na ko­szul­ce chło­pa­ka. Pod ma­te­ria­łem czuję bicie serca.

Filip jest żywy.

Wy­ry­wa się z ry­kiem, pró­bu­jąc zrzu­cić mnie z sie­bie. Tylko raz wi­dzia­łem wcze­śniej taką furię – u roz­sier­dzo­nej ru­sał­ki, która uzna­ła mor­do­wa­nie wcza­so­wi­czów w Mrą­go­wie za świet­ną roz­ryw­kę na week­end.

Jej week­end trwał trzy mie­sią­ce.

– Nie po­zna­jesz mnie? – do­py­tu­ję. – To ja, Witek.

Nic do niego nie do­cie­ra, rzuca się i macha rę­ko­ma. Choć pa­ru­ję ude­rze­nia, co chwi­la ob­ry­wam po gło­wie i ra­mio­nach. Filip nie za­cho­wu­je się jak czło­wiek. Filip, któ­re­go zna­łem, cicha cia­maj­da bez iskry życia, nie rzu­cił­by się na mnie. Nie wie­rzę w słowa We­le­sa.

Nie wie­rzę w bicie serca.

– Po­zna­ję cię – syczy.

Wy­cią­gam nóż z ful­gu­ry­tu i blo­ku­ję le­cą­cą w moją stro­nę pięść. Chro­po­wa­ta po­wierzch­nia szty­le­tu ze zgrzy­tem za­trzy­mu­je się na kości. Filip cofa ramię i na chwi­lę za­mie­ra.

Ful­gu­ryt jest za­bój­czy dla stwo­rzeń nad­przy­ro­dzo­nych. Od jed­ne­go za­dra­śnię­cia od­pa­da­ją im koń­czy­ny, a do­brze za­to­pio­ny szty­let ob­ra­ca de­mo­na w proch.

Ale Filip naj­wy­raź­niej ni­g­dzie się nie wy­bie­ra.

– Ty… ży­jesz? – pytam nie­pew­nie.

Jego ręka opada do tyłu, tuż obok pręta zbro­je­nio­we­go. Palce za­ci­ska­ją się na me­ta­lu, a Filip za­ma­chu­je się po raz ostat­ni i na ślepo pcha prę­tem przed sie­bie. Ból eks­plo­du­je w moim ra­mie­niu. Prze­wra­cam się na bok z wrza­skiem, a chło­pak wy­ko­rzy­stu­je nie­uwa­gę, by się pod­nieść. Wy­co­fu­je się na bez­piecz­ną od­le­głość.

– Daj mi spo­kój, bo na­stęp­nym razem po­ża­łu­jesz.

Zo­sta­ję sam, zwi­nię­ty w kłę­bek na gołym be­to­nie, z prę­tem wy­sta­ją­cym mi z le­we­go ra­mie­nia i głę­bo­ko od­dy­cham, żeby prze­pę­dzić mrocz­ki przed ocza­mi. Dżin­so­wa kurt­ka na­sią­ka cie­płą wil­go­cią.

A chcia­łem iść dzi­siaj wcze­śnie spać.

 

***

 

– Ko­ści­kie­wicz?

Zry­wam się z sie­dze­nia w po­cze­kal­ni i po­dą­żam do ga­bi­ne­tu za­bie­go­we­go na ostrym dy­żu­rze. Do­cho­dzi pół­noc. Do szpi­ta­la na Żoł­nier­skiej mam bli­sko, więc przy­cho­dzę pie­cho­tą, co pie­lę­gniar­ki uzna­ją chyba za znak, że dziu­ra w ra­mie­niu nie za­gra­ża mo­je­mu życiu.

Do­pie­ro le­kar­ka marsz­czy brwi.

– To znowu ty – mówi za­miast po­wi­ta­nia. – Co się stało?

Być może za­sze­dłem tu wcze­śniej kilka razy z roz­ma­ity­mi, post­de­mo­nicz­ny­mi ob­ra­że­nia­mi. Nie są­dzi­łem, że mnie sko­ja­rzy.

– Mam w domu re­mont – kła­mię gład­ko. – Po­tkną­łem się i wpa­dłem na ja­kieś pręty.

Le­kar­ka, co naj­mniej dzie­sięć lat ode mnie star­sza, ma ogrom­ne brą­zo­we oczy, a jej spoj­rze­nie gła­dzi mnie przy­jem­nie po sercu. Uśmie­cha się współ­czu­ją­co i bez dal­sze­go ko­men­ta­rza oczysz­cza ranę i za­kła­da szwy.

Męsko pró­bu­ję się nie krzy­wić, więc udaję, że ramię wcale nie pul­su­je z bólu tak, że mam ocho­tę je sobie od­ciąć. Za­miast tego sku­piam się na le­kar­ce i jej wiel­kich, współ­czu­ją­cych oczach. Może Lu­cyn­ka miała rację. Może ko­bie­ty wie­dzą le­piej.

Uzna­ję, że zde­cy­do­wa­nie po­trze­bu­ję dam­skie­go prze­wod­nic­twa. Opo­wiem le­kar­ce o wszyst­kim, a ona uśmiech­nie się do mnie i po­ra­dzi, jak żyć. Wła­śnie zbie­ram się w sobie, by za­pro­sić ją na kawę, gdy le­kar­ka unosi pę­ka­tą strzy­kaw­kę.

– Jesz­cze tylko za­strzyk na tężec – mówi wdzięcz­nie. – Trosz­kę za­bo­li.

 

***

 

Wra­cam na miesz­ka­nie zmar­no­wa­ny, obo­la­ły, ze szwa­mi pod opa­trun­kiem na ra­mie­niu. Włosy mam po­skle­ja­ne i sztyw­ne, a w dżin­so­wej kurt­ce, też za­la­nej krwią, zieje dziu­ra po prę­cie.

– We­le­sie! – krzy­czę od progu.

Zwy­kle mój szef przy­cho­dzi, gdy go wołam. Nie po psie­mu, nie za­wsze można na niego li­czyć, ale bar­dziej jak kot, któ­re­go wła­ści­ciel trzy­ma w ręku sa­szet­kę karmy.

Z po­gar­dą, ale w końcu się po­ja­wi.

Tym razem już na mnie czeka: w sa­lo­nie, wy­god­nie roz­par­ty w fo­te­lu, który jest na niego za mały. Dłu­gie nogi ster­czą na boki, dy­nia­stej bani da­le­ko do za­głów­ka. Ra­mio­na wbił w pod­ło­kiet­ni­ki, a szpo­ny splótł pod brodą.

– Nie idzie ci zbyt do­brze – in­for­mu­je mnie.

Po­sy­łam mu dłu­gie spoj­rze­nie, po czym od­wra­cam się na pię­cie i wy­cho­dzę do kuch­ni. W ap­tecz­ce znaj­du­ję ibu­pro­fen, wy­ci­skam dwie ta­blet­ki na dłoń i po­pi­jam wodą.

– Jeśli przy­sze­dłeś tu po to, by wy­ra­żać roz­cza­ro­wa­nie, mu­sisz sta­nąć w ko­lej­ce za moją matką.

Weles roz­glą­da się na boki, a jego głowa ko­le­bie się, jakby ruch na­stę­po­wał wbrew jej woli. Do­pie­ro po chwi­li za­ła­pu­ję, że szuka mojej matki w po­ko­ju.

– Nie ma jej tu – mówi nie­pew­nie.

– I całe szczę­ście. Weles, mu­sisz mi po­wie­dzieć, o co cho­dzi z Fi­li­pem. Je­stem pe­wien, że znasz się na wskrze­sza­niu ludzi le­piej niż ja.

Weles kręci głową.

– Filip nie jest wskrze­szo­ny. Filip jest żywy. Nigdy nie umarł.

– Nikt poza mną nie pa­mię­ta o jego śmier­ci.

– Ko­rzy­ści pły­ną­ce ze służ­by u We­le­sa – syczy bóg.

Przy­po­mi­na mi się przy­śpie­szo­ne bicie serca, które wy­czu­łem pod ko­szul­ką w pu­sto­sta­nie. Ale pa­mię­tam też ogło­sze­nie o jego śmier­ci na stro­nie uczel­ni i ar­ty­kuł w Ga­ze­cie Olsz­tyń­skiej. I wień­ce po­grze­bo­we, na które zrzu­ca­li­śmy się całą grupą.

– I pod­pi­sał na mnie wyrok śmier­ci, tak? – drążę.

– Tak.

Oczy­wi­ście, nie jest trud­no dodać dwa do dwóch. Życie za życie.

Moja ofia­ra za jego drugą szan­sę.

Sia­dam na ka­na­pie, ostroż­nie, żeby nie do­tknąć przy­pad­kiem ra­mie­nia. Mam parę minut, zanim leki prze­ciw­bó­lo­we za­czną dzia­łać. W uszach mi dzwo­ni. Na wszel­ki wy­pa­dek nie po­wie­dzia­łem le­kar­ce o roz­cię­tej skó­rze na gło­wie, żeby nie pró­bo­wa­ła za­trzy­mać mnie na ob­ser­wa­cję.

– Weles – za­ga­du­ję uprzej­mie – czy są ja­kieś de­mo­ny, które po­tra­fią… do­ko­nać pod­mia­ny jed­ne­go życia za dru­gie, o któ­rych mi nie mó­wisz?

Bóg śmier­ci i bydła za­kła­da nogę na nogę, jakby brał udział w spo­tka­niu biz­ne­so­wym.

– Nic mi na ten temat nie wia­do­mo.

Ga­wę­dzi­my sobie kul­tu­ral­nie, więc nie­mal za­po­mi­nam, że roz­ma­wiam z de­mo­nem. To zna­czy, bo­giem.

To zna­czy, bytem zde­cy­do­wa­nie nie­ludz­kim.

– Czy są ja­kieś stwo­rze­nia, które po­tra­fią wskrze­szać? – do­py­tu­ję.

– Nie. Ja mogę.

Za­ci­skam usta, bo umie­jęt­no­ści We­le­sa w tej dzie­dzi­nie są mi zbyt do­brze znane.

– Tak jak to zro­bi­łeś z moim oj­czy­mem? – pry­cham, a Weles spo­koj­nie przy­ta­ku­je. – Mówię o praw­dzi­wym wskrze­sze­niu. Po­wro­cie do ży­we­go ciała.

– Nie, tak to nie.

– Czy ist­nie­ją de­mo­ny, które po­tra­fią zmie­nić formę i uda­wać ludzi?

– Nie. Nie tak.

No, do­brze nam się roz­ma­wia. Je­ste­śmy jak sta­rzy przy­ja­cie­le, któ­rzy po dłu­giej roz­łą­ce nie mogą się na­cie­szyć swoim to­wa­rzy­stwem.

Ostroż­nie za­kła­dam nie­prze­dziu­ra­wio­ne ramię za głowę. Weles nie powie mi nic wprost, nigdy nie mówi, i nie wiem, czy po­wo­dem jest jego nie­wie­dza, czy sa­tys­fak­cja z pa­trze­nia, jak na jego ko­men­dę ska­czę przez płot­ki. Przy­po­mi­nam sobie słowa Lu­cyn­ki o tym, że je­stem jego dziw­ką.

Lu­cyn­ka ma wpra­wę w obi­ja­niu mojej dumy.

– Czy są ja­kieś de­mo­ny, które speł­nia­ją ży­cze­nia bez więk­szych ogra­ni­czeń w kwe­stiach życia i śmier­ci? – cią­gnę.

– Nie.

Wzdy­cham, ale wtedy Weles od­zy­wa się raz jesz­cze:

– No może tylko bies. Ale biesy nie wskrze­sza­ją umar­łych.

– A pod­pi­sać pakt na cudzą śmierć mogą?

Bóg śmier­ci mil­czy tro­chę.

– Mogą – przy­zna­je w końcu.

Wzdy­cham. Jeśli Weles w takim tem­pie bę­dzie daw­ko­wał mi in­for­ma­cje na temat bie­sów, po­sie­dzi­my tu razem do rana.

– Muszę się napić – oznaj­miam. – Chcesz piwo?

Weles z opo­ra­mi przy­zna­je, że chce.

 

***

 

Dzwo­nię do biura o siód­mej rano, że je­stem chory, że L4, że zo­ba­czy­my się w przy­szłym ty­go­dniu. Te­re­ska do­py­tu­je po­dejrz­li­wie, a ja nie­podejrz­li­wie jak naj­mniej wy­ja­śniam.

– Nie mo­że­my tak współ­pra­co­wać – truje przez te­le­fon. – Je­steś skraj­nie nie­od­po­wie­dzial­ny. Li­czy­li­śmy na cie­bie.

Stoję w ła­zien­ce, świe­żo po wyj­ściu spod prysz­ni­ca. W lu­strze od­bi­ja się biały opa­tru­nek na moim ra­mie­niu. Woda otwo­rzy­ła roz­cię­cie na gło­wie i teraz po twa­rzy znów spły­wa kro­pla krwi, którą roz­cie­ram wierz­chem dłoni.

– Przy­się­gam, że to tym­cza­so­we – za­pew­niam ją.

– Po­roz­ma­wia­my, gdy wró­cisz.

Roz­łą­cza się, a ja zo­sta­ję sam. Mogę kła­mać, ile chcę, ale zda­nia Te­re­ski nie zmie­nię. Nie mam jak, bo ona widzi praw­dę za wy­mów­ka­mi. Odkąd dwa lata temu pod­pi­sa­łem pakt z We­le­sem, żeby ura­to­wać oj­czy­ma, moje życie przy­po­mi­na­ło dziką ko­lej­kę gór­ską, pełną nie­spo­dzie­wa­nych wy­pad­ków, wa­łę­sa­nia się po obrze­żach Olsz­ty­na i oka­zjo­nal­nych wizyt w szpi­ta­lu.

Bab­cia też dziś dzwo­ni­ła. Znów z ofer­tą pracy w Brzóz­ce.

– Mia­sto źle ci robi na serce – stwier­dzi­ła. – Na rozum tym bar­dziej. Nie wy­sza­la­łeś się już wy­star­cza­ją­co?

Ale ja uwiel­biam to życie.

Opie­ram się dłoń­mi o umy­wal­kę i wzdy­cham cięż­ko do od­bi­cia o pod­krą­żo­nych oczach i sza­rej skó­rze i po­wta­rzam to sobie z prze­ko­na­niem.

Na­praw­dę je uwiel­biam.

 

***

 

Na­stęp­nym lo­gicz­nym kro­kiem jest wła­ma­nie się do miesz­ka­nia Fi­li­pa i Sary. Łapię au­to­bus na Gro­tha; w skórę na bio­drze wbija mi się nóż z ful­gu­ry­tu, a w ple­ca­ku ciąży kilka me­trów sznu­ra do wie­sza­nia pra­nia.

Pod­cho­dzę do do­mo­fo­nu. Szczę­ście mi dziś do­pi­su­je, bo przy nu­me­rze czwar­tym znaj­du­ję na­zwi­sko Sary. W pal­cach mrowi pod­eks­cy­to­wa­nie. Wśli­zgu­ję się do bu­dyn­ku za miłym sta­rusz­kiem i bie­gnę po scho­dach, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie. Jest po­łu­dnie, więc mam na­dzie­ję zła­pać Fi­li­pa sa­me­go, bez go­to­wej go bro­nić pani na­uczy­ciel­ki. I tym razem nie za­sko­czy mnie prę­tem zbro­je­nio­wym. Tym razem to ja za­sko­czę jego, zwią­żę go zanim się obej­rzy i na­resz­cie sobie po­roz­ma…

Za­trzy­mu­ję się gwał­tow­nie na klat­ce scho­do­wej dru­gie­go pię­tra. Pod czwór­ką sie­dzi bies i łypie na mnie go­rzej niż Te­re­ska w ro­bo­cie.

– Odejdź stąd.

Filip najął sobie ochro­nia­rza.

Na pierw­szy rzut oka czuję po­dziw, na drugi za­zdrość, bo to prze­cież ja po­ma­gam We­le­so­wi w de­mo­nicz­nym biz­ne­sie, a ochro­niarz przy­dał­by mi się w sy­tu­acjach typu pręt zbro­je­nio­wy ver­sus moje ramię. Tym bar­dziej teraz, gdy głowa boli mnie mimo dwóch ta­ble­tek pa­ra­ce­ta­mo­lu, a moż­li­wo­ści ma­new­ru lewej ręki koń­czą się na jej swo­bod­nym zwi­sa­niu.

– Dzię­ki za pro­po­zy­cję, ale nie sko­rzy­stam.

Wiem, że to bies, bo przed wyj­ściem rano z domu skon­sul­to­wa­łem swój pro­blem z in­ter­ne­tem. Do­wie­dzia­łem się, że biesy mają ludz­ką twarz i ciało dzika, ich speł­nio­ne ży­cze­nia są od­wra­cal­ne, a ja praw­do­po­dob­nie mam raka.

Po­twór przed drzwia­mi jest brzyd­szy niż pi­ja­ni fa­ce­ci o czwar­tej nad ranem w klu­bie – ma czer­wo­ną mordę i zwi­sa­ją­ce, ob­mier­z­łe wargi, które ko­ły­szą się na bro­dzie.

– Słu­chaj, pra­cu­ję dla We­le­sa – mówię.

– A ja nie.

– Na­praw­dę nie chcesz go zde­ner­wo­wać.

Wy­cią­gam ful­gu­ryt zza paska i za­ci­skam na nim palce, pró­bu­jąc nie oka­zać za­sko­cze­nia. My­śla­łem, że wszyst­kie de­mo­ny od­po­wia­da­ją przed We­le­sem. Czy bóg śmier­ci nie jest naj­wyż­szym au­to­ry­te­tem?

Zmie­niam tak­ty­kę.

– Ja chcę tylko po­roz­ma­wiać z Fi­li­pem. Muszę tylko zro­zu­mieć.

Ostroż­nie robię krok do przo­du.

Bies staje na tyl­nych no­gach; sięga mi pra­wie do ra­mie­nia. Przed­nie ra­ci­ce wy­cią­ga przed sie­bie, gotów się bić. Tułów ma mo­car­ny, widzę to nawet pod fu­trem, z sze­ro­kim, ob­fi­tym zadem.

Ostroż­nie robię krok do tyłu.

Nie, nie będę się bać byle de­mo­na. Uno­szę ful­gu­ryt w zdro­wej dłoni i rzu­cam się przed sie­bie.

 

***

 

Bies po­ru­sza się szyb­ko, o wiele szyb­ciej niż po­wi­nien w tym wiel­kim ciel­sku. Le­d­wie robię krok do przo­du, znika i po­ja­wia się za moimi ple­ca­mi. Od­wra­cam się i ata­ku­ję, ale nóż prze­ci­na po­wie­trze, a bies po­py­cha mnie od tyłu. Przy zde­rze­niu z zie­mią moje ramię za­czy­na pul­so­wać bólem. Prze­krę­cam się i nie­mra­wo pod­no­szę na nogi, które demon pod­ci­na jak ja dawno temu pew­nej po­łu­dni­cy.

Może tro­chę za wcze­śnie dla mnie na ko­lej­ną bójkę.

Ma­cham nożem na ślepo, ale nie tra­fiam na żaden opór. Bies po­ru­sza się tak szyb­ko, że moje oczy zanim nie na­dą­ża­ją: za­miast biec, jego ciało znika w jed­nym miej­scu i po­ja­wia się w dru­gim. On naj­wy­raź­niej bawi się do­sko­na­le: po­sztur­chu­je mnie, dźga ra­ci­ca­mi i trze­pie po gło­wie. Nawet uprzej­me z jego stro­ny, że nie pró­bu­je zabić.

Po chwi­li do­strze­gam w jego za­ba­wie rytm, pe­wien sche­mat: bies zdaje się tań­czyć wokół mnie, trak­tu­je naszą bójkę jako pokaz, wi­do­wi­sko. Lewy bok, prawe ramię, głowa. Pląsa bez za­da­wa­nia krzyw­dy, jakby tylko chciał za­pre­zen­to­wać, na co go stać.

Teraz moja kolej.

Przy ko­lej­nym ruchu wy­mie­rzam kop­nia­ka w po­wie­trze w chwi­li, gdy bies do­pie­ro się ma­te­ria­li­zu­je. Wkła­dam w to wszyst­kie siły, jakie jesz­cze mi po­zo­sta­ły, oraz tro­chę wię­cej. Ude­rze­nie zwala go z nóg. Tym razem waga cięż­ka dzia­ła na moją ko­rzyść, bo ciel­sko leci przez całą dłu­gość klat­ki scho­do­wej.

Ale ja nie mam czasu po­dzi­wiać, jak da­le­ko upada. Zwle­kam się z pod­ło­gi i wpa­dam do miesz­ka­nia Fi­li­pa.

Za­my­kam za sobą drzwi i nagle robi się ciem­no.

 

***

 

Gdy znów otwie­ram oczy, sie­dzę na ka­na­pie. Ręce mam skrę­po­wa­ne moją wła­sną linką do pra­nia, a ful­gu­ryt leży na stole kilka me­trów dalej. Głowa mi pul­su­je. To nowy ból, nie­zwią­za­ny z tań­ca­mi biesa. Jest za to zwią­za­ny z tym, czym obe­rwa­łem po wej­ściu do miesz­ka­nia.

Po dru­giej stro­nie stołu stoją Filip i bies. Bies pa­trzy na chło­pa­ka z urazą.

– Nie wiem, co mam z nim zro­bić – zwie­rza się Filip.

Sta­ram się leżeć nie­ru­cho­mo, żeby nie za­uwa­ży­li mo­je­go pod­słu­chi­wa­nia. Prze­ły­kam ślinę w za­schnię­tych ustach.

– Mo­że­my go zabić – pro­po­nu­je bies.

Filip się krzy­wi.

– Cho­ciaż mówił, że pra­cu­je dla We­le­sa – do­da­je demon z za­wa­ha­niem, a dolna warga zwisa mu na brodę. – A Weles nie zwal­nia swo­ich ludzi z kon­trak­tów bez walki. Pew­nie wskrze­si go jako strzy­gę, żeby dalej mógł od­wa­lać za niego czar­ną ro­bo­tę.

Filip bled­nie, a ja wstrzy­mu­ję od­dech.

Słowa biesa wy­peł­nia­ją mnie nowym stra­chem. Nie chcę życia strzy­gi. Nie chcę zo­stać jed­nym z de­mo­nów, na które po­lu­ję, na za­wsze za­wie­szo­nych mię­dzy umie­ra­ją­cy­mi w oka­mgnie­niu ży­wy­mi i nie­umar­ły­mi, któ­rym dawno już po­wy­pa­da­ły wszyst­kie klep­ki.

– Teraz mi to mó­wisz? – de­ner­wu­je się Filip.

– A skąd ja mia­łem wie­dzieć?!

– Prze­cież on mi nie da spo­ko­ju – mam­ro­cze ner­wo­wo chło­pak. – Bę­dzie miał całą wiecz­ność na to, żeby się ze­mścić. O, Witek?

Od­wra­ca­ją się w moją stro­nę, a ja w mil­cze­niu gapię się na nich.

– Długo już… nie śpisz?

Mrużę oczy. Po czę­ści z urazy, a po czę­ści dla­te­go, że wciąż jesz­cze je­stem za­mro­czo­ny i nie po­tra­fię się bły­sko­tli­wie od­gryźć.

– On chyba wie – oce­nia Filip. – Co ro­bi­my?

– Jakie ro­bi­my, to twój pro­blem – obu­rza się bies. – To ty ścią­gną­łeś mnie tu z in­nych wy­mia­rów, bo po­trze­bo­wa­łeś ochro­nia­rza.

Filip po­cie­ra ner­wo­wo czoło.

– Jaki mój? To ty mnie wkrę­ci­łeś w ten pakt!

– Ja do­pie­ro się uczę me­cha­ni­ki kwan­to­wej!

Bies par­ska, opa­da­jąc znów na czte­ry ra­ci­ce. Moje losy się ważą, a ja je­stem cał­ko­wi­cie bez­bron­ny, zwią­za­ny i bez ful­gu­ry­tu, zdany na łaskę de­mo­na i czło­wie­ka, który mnie nie­na­wi­dzi.

Pre­wen­cyj­nie mil­czę.

– Co ty na to, żeby z nim… po­roz­ma­wiać? – pyta bies.

Demon i Filip spo­glą­da­ją na sie­bie i par­ska­ją śmie­chem.

– Chyba nie mam wy­bo­ru – mówi w końcu Filip, a mina mu rzed­nie.

Siada na sto­li­ku przede mną, opie­ra łok­cie na ko­la­nach i gło­śno wy­pusz­cza po­wie­trze. Wy­glą­da zu­peł­nie jak w szko­le, gdy jako na­sto­la­tek zbie­rał się do od­po­wie­dzi przed całą klasą.

– Dobra, słu­chaj, wy­obraź sobie taką sy­tu­ację. Budzę się jak zwy­kle w swoim po­ko­ju, siód­ma rano, za oknem szaro i po­nu­ro, od­wra­cam się, a tam obca ko­bie­ta. Obca ko­bie­ta w moim łóżku. I twier­dzi, że je­stem z nią za­rę­czo­ny. Dasz wiarę, Witek?

Nie bar­dzo daję, ale ze zwią­za­ny­mi dłoń­mi nie mam moż­li­wo­ści wąt­pić, więc pytam tylko ostroż­nie:

– A byłeś?

– Byłem. Nie wie­rzy­łem, więc za­czę­ła mi po­ka­zy­wać zdję­cia w te­le­fo­nie. Trzy lata. Ty wiesz, ile ko­bie­ta po­tra­fi zro­bić zdjęć przez trzy lata? Wszyst­kich py­ta­łem o Sarę. O mnie. My­śla­łem, że osza­la­łem, stary. Ale wtedy przy­szedł bies i nie po­wiesz mi chyba, że ty byś zro­bił ina­czej.

Nie mam po­ję­cia, o czym mówi Filip. Marsz­czę brwi w wy­ra­zie twa­rzy pół na pół zde­gu­sto­wa­nym i prze­ra­żo­nym. Udaję, że na­dą­żam i od­su­wam od sie­bie myśli, że mój dawny zna­jo­my ze stu­diów spu­ścił mózg w klo­ze­cie.

– I… dla­te­go chcesz mnie zabić, tak?

Filip wzdy­cha.

– Po­zwól mi za­brać go na prze­jażdż­kę – wtrą­ca się bies.

 

***

 

Je­ste­śmy w miesz­ka­niu Fi­li­pa, ale ja nie je­stem już Wit­kiem.

Nie je­stem też ni­czym innym, nie mam rąk owi­nię­tych linką do pra­nia ani pul­su­ją­cej po­ty­li­cy. Dry­fu­ję sobie pod su­fi­tem.

W mojej gło­wie roz­brzmie­wa głos biesa:

– Patrz uważ­nie.

Filip z dziew­czy­ną sie­dzą na ka­na­pie i oglą­da­ją film. Do­pie­ro gdy dziew­czy­na ob­ra­ca głowę, do­strze­gam, że to nie Sara. Wy­glą­da po­dob­nie, też ma ciem­ne ciem­ne włosy i oku­la­ry, ale jest od Fi­li­pa kil­ka­na­ście lat star­sza, a kształ­ty ma… peł­niej­sze. Na­praw­dę pełne, za­uwa­żam, gdy ścią­ga koc i od­sła­nia gołe nogi.

– Jaźń Fi­li­pa po śmier­ci zlała się w jedno z jaź­nią z są­sied­niej rze­czy­wi­sto­ści – dźwię­czy bies. – Nie­ste­ty w tej Filip nigdy nie ze­brał się na od­wa­gę, by za­ga­dać do Sary, gdy jesz­cze cho­dzi­li razem do szko­ły. Nie­for­tun­ny zbieg oko­licz­no­ści.

Ko­bie­ta prze­cią­ga się na ka­na­pie.

– Gdy Sara po­pro­si­ła mnie o pomoc, nie za­sta­na­wia­łem się – do­da­je bies. – Zgo­dzi­li się bez wa­ha­nia na przy­wró­ce­nie Fi­li­pa z są­sied­niej rze­czy­wi­sto­ści w za­mian za wyrok śmier­ci w wa­szym wy­mia­rze… A że padło na cie­bie to, sam ro­zu­miesz, wy­pa­dek przy pracy. Filip wy­ne­go­cjo­wał ci do­dat­ko­wych pięć lat życia, więc po­wi­nie­neś być wdzięcz­ny.

 

***

 

– Patrz uważ­nie.

Nie je­ste­śmy już w miesz­ka­niu. Do­pie­ro po chwi­li roz­po­zna­ję zna­jo­my ko­ry­tarz pod klasą, w któ­rej mie­li­śmy bio­lo­gię. Na­sto­let­ni Witek stoi z grup­ką przy­ja­ciół, Filip pod ścia­ną prze­żu­wa po­wo­li ka­nap­kę. My je­ste­śmy jak z re­kla­my w mar­ko­wych, ko­lo­ro­wych ubra­niach, za­wsze w cen­trum akcji, bo Ma­ciek mógł robić u sie­bie do­mów­ki bez nad­zo­ru ro­dzi­ców i pół szko­ły pró­bo­wa­ło się na nie do­stać, a Filip…

Za­wsze wie­dzia­łem, że był bied­ny, ale chyba za­po­mnia­łem już, jak bar­dzo. Jego ple­cak się sypie, gra­na­to­wy ma­te­riał wy­blakł i po­kry­ły go plamy; ma na sobie za duże spodnie, które marsz­czą się na ko­ści­stych no­gach. Twarz chło­pa­ka, czę­ścio­wo za­kry­tą przez za duże oku­la­ry, po­kry­wa trą­dzik.

Czuję się winny, bo wiem, co za chwi­lę na­stą­pi.

Nie pa­mię­tam kon­kret­nie tej sy­tu­acji, bo było ich zbyt wiele, ale prze­bie­ga­ły za­wsze tak samo.

– Gar­bu­sie – wrzesz­czy na niego przez pół ko­ry­ta­rza Ma­ciek – jak wy­ci­śniesz sobie prysz­cze, to bę­dziesz miał sos do tego chle­ba!

– Może zo­sta­niesz w przy­szło­ści panią na sto­łów­ce! – pod­pi­na się Win­cen­ty, któ­re­go od wy­śmie­wa­nia za dzi­wacz­ne imię chro­nią tylko pie­nią­dze ro­dzi­ców.

Ma­ciek re­cho­cze, cała nasza grup­ka re­cho­cze, pół ko­ry­ta­rza re­cho­cze.

Ja re­cho­czę.

Mam ocho­tę przy­wa­lić na­sto­let­nie­mu Wit­ko­wi w twarz.

– Ty nigdy go nie za­cze­pia­łeś – za­le­wa mnie głos biesa – ale moja po­dróż po są­sia­du­ją­cych rze­czy­wi­sto­ściach skoń­czy­ła się kon­klu­zją, że to twoja obec­ność zin­ten­sy­fi­ko­wa­ła drę­cze­nie Fi­li­pa w szko­le.

– Nie ro­zu­miem.

 

***

 

– Patrz uważ­nie.

– No prze­cież pa­trzę!

Je­ste­śmy za szop­ką, na­szym ulu­bio­nym miej­scem na wa­ga­ry nad je­zio­rem. Ja i Ma­ciek sie­dzi­my pod ścia­ną i pa­li­my cudem zdo­by­te­go skrę­ta.

– Stary, nie żeby coś – za­ga­du­je Ma­ciek w chmu­rze sza­re­go dymu – ale kurwa, jak ja ci wszyst­kie­go za­zdrosz­czę. Ogar­niasz to życie, wiesz?

Na­sto­let­ni Witek zbywa to śmie­chem, bo nie bę­dzie prze­cież z dru­gim fa­ce­tem roz­ma­wiał o emo­cjach.

– Filip nie chciał opła­cić paktu cu­dzym ży­ciem, więc za­su­ge­ro­wa­łem mu cie­bie – dźwię­czy bies.

Jed­nak ro­zu­miem.

– Chcesz po­wie­dzieć, że Ma­ciek drę­czył Fi­li­pa, żeby mi za­im­po­no­wać – mówię po­wo­li.

– Nie chcę. Wła­śnie to ci mówię.

– I resz­ta też?

– Nie, resz­ta chcia­ła za­im­po­no­wać Mać­ko­wi. Ale to ty byłeś punk­tem za­pal­nym. To od cie­bie wszyst­ko się za­czę­ło. Nie po­wiesz mi, że byłeś nie­win­ny.

 

***

 

Wraca pul­so­wa­nie w gło­wie i ból wrzy­na­ją­cej się w skórę linki do pra­nia, a gdy otwie­ram oczy, znów sie­dzę na ka­na­pie. Bies sie­dzi pod oknem, z ra­cicz­ka­mi na be­żo­wym dy­wa­nie, a Filip prze­no­si wzrok z niego na mnie.

– No? – po­na­gla.

Jedno słowo wy­pa­da z moich ust, zanim zdążę po­my­śleć:

– Prze­pra­szam.

Filip unosi brwi. Krzy­żu­je dło­nie na pier­si i po­sy­ła bie­so­wi po­dejrz­li­we spoj­rze­nie.

– Tak po pro­stu? Co zo­ba­czy­łeś? Nie chcesz mnie już zabić?

Za­ci­skam usta.

– Nie­waż­ne. Jeśli mnie roz­wią­żesz, nigdy już nie będę cię nie­po­ko­ić. Ani teraz, ani po mojej śmier­ci. Obie­cu­ję.

 

***

 

Sie­dzi­my z We­le­sem przed te­le­wi­zo­rem, każde z nas ma w dłoni/szpo­nach pusz­kę piwa. Ramię już pra­wie mnie nie boli.

Może dla­te­go, że to czwar­ta pusz­ka z kolei.

– Mu­sisz zna­leźć inny spo­sób – syczy Weles, po­trzą­sa­jąc dy­nia­stą głową. – Na pewno jest jesz­cze inna szan­sa.

W dro­dze do domu do­sta­łem wia­do­mość od Te­re­ski, że gdy skoń­czy mi się zwol­nie­nie le­kar­skie, roz­wią­że­my umowę o staż. Te­re­ska jest roz­go­ry­czo­na moim bra­kiem od­po­wie­dzial­no­ści i za­an­ga­żo­wa­nia.

Sta­wia mnie to w pro­ble­ma­tycz­nym po­ło­że­niu, bo wy­na­jem miesz­ka­nia i je­dze­nie to przy­jem­no­ści, które trud­no opła­cić bez pie­nię­dzy.

– Mia­łem wy­star­cza­ją­co szans.

– Nie – syczy Weles. – Nie zwol­nię cię…

– Tak. Mia­łem ty­sią­ce szans dzień w dzień przez lata, gdy wy­star­czy­ło, żebym za­pro­te­sto­wał, za­miast ma­chać ręką, że Filip to dzi­wak i co ja mogę, nic prze­cież nie mogę zro­bić. Prze­szło­ści już nie zmie­nię, ale mogę przy­naj­mniej… nie po­zba­wiać Fi­li­pa jego przy­szło­ści.

Weles mil­czy, bo za­pew­ne nie ma po­ję­cia, o czym mówię. Dla niego to też czwar­te piwo, ale dy­nia­sta głowa nie jest chyba zbyt od­por­na na al­ko­hol.

– Przy­dał­byś mi się w Brzóz­ce – zmie­nia temat. – Mam tam… pro­ble­my.

Wzru­szam ra­mio­na­mi, bo w tej chwi­li jest mi wszyst­ko obo­jęt­ne. Prze­cież to w sumie nie­waż­ne, gdzie spę­dzę ostat­nich kilka lat życia. Może być i Brzóz­ka, gdzie będę uczył – co za obrzy­dli­stwo – dzie­ci.

I tylko Lu­cyn­ki szko­da.

– Wszę­dzie są ja­kieś de­mo­ny, któ­rym trze­ba do­ło­żyć, praw­da? – stwier­dzam obo­jęt­nie.

– Pomóc – po­pra­wia mnie bóg śmier­ci i bydła.

– Oczy­wi­ście. De­mo­ny, któ­rym trze­ba pomóc.

Koniec

Komentarze

Biesiu heart

Na ile pamiętam z bety, bardzo przyjemne opeczko, takie akurat do kawki, do poczytania na rozluźnienie. Chociaż pamiętam, że było też trochę mroczniejszych momentów, ale humor i drama dobrze się uzupełniały. No i na pewno opowiadanie zachęca do sięgnięcia po inne teksty osadzone w tym świecie :3

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Ach, ten tytułowy pies i jego taniec ;>

Dobre to opko, podoba mi się końcówka i wcale nie taki niewinny Witek. Ta końcówka nadaje głębi całości i ani trochę się nie dziwię, że pojawiło się w Nowej Fantastyce.

Czekam na czerwiec! heart

Oboje przewracamy się na beton, pręt z brzdękiem turla się niedaleko na nas. ← Obaj i od nas

Ciekawe było, ale się skończyło i zacząłem się zastanawiać dlaczego bies kwantowy, bo znikał i pojawiał się w innym miejscu? Myślałem, że każdy bies tak może. :)

Gravel i Shanti, raz jeszcze dziękuję za pomoc przy tekście, miłe komentarze i teraz jeszcze kliki. Kochane z was ludzie heart

 

Koala, dziękuję za komentarz! Ten bies różni się od innych biesów tym, że uczy się właśnie podstaw mechaniki kwantowej i poszerza nieco swoje horyzonty. O równoległe rzeczywistości.

Każdemu się może zdarzyć ;)

Dzięki, że wpadłeś heart

www.facebook.com/mika.modrzynska

Fajnie się czytało. Pisałaś, że to nie pierwsze opko. Gdzie mogę znaleźć inne przygody Witka?

Super opowiadanie :) Humor i styl idealnie trafiają w mój gust, bohater trochę samiec sigma, kibicowałem mu z przyjemnością :) 

I przy okazji, gratuluje wydania książki :) 

I jeszcze przy okazji, jedno z „***” nie wyśrodkowało się z automatu 

Zawsze coś da się poprawić

Ciekawe i dobre opowiadanie w swojskich klimatach. Bohater niepozbawiony wad, a jednak mu kibicowałam. Gratuluję wydania książkismiley

Hej, Nova! Dzięki za miłe słowa :) Na przygodach Welesówny szlifowałam warsztat całe lata temu, więc tych starszych opowiadań nie polecę ci z czystym sumieniem, bo są po prostu słabiutkie :D Dwa z nich ukazały się w e-zinach Esensja i Silmaris i google cię do nich pokieruje, ale to na twoją własną odpowiedzialność. Daj znać na maila i może coś ci podrzucę :)

Natomiast chętnie polecę ci opowiadanie z tytułową Welesówną, które wyszło w antologii charytatywnej SQN dla WOŚP. Tam poznajemy główną bohaterkę (obdarzoną tym samym darem co Witek) i jej sposób rozwiązywania problemów z demonami w Brzózce :) Tę antologię można kupić wyłącznie co roku w styczniu.

 

Dziękuję za odwiedziny i sympatyczny komentarz heart

 

Hej, Kulosław! Aww, dziękuję ślicznie, strasznie mi miło :D Nie znałam wcześniej określenia samiec sigma ale masz rację, cudownie pasuje do Witka. Dziękuję za wizytę i zostawienie paru miłych słów heart

 

Hej, Milis! Szalenie mi miło, że opowiadanie ci się spodobało :) Każdemu bohaterowi dobrze robi parę wad na urzeczywistnienie, prawda? :D Dziękuję za wizytę i komentarz heart

 

www.facebook.com/mika.modrzynska

Hej, kam_mod!

 

Cóż mogę napisać? Zobaczyłem złote piórko, więc wiedziałem mniej więcej czego się spodziewać. I nie zawiodłem się. Opowiadanie z najwyższej półki. Lektura była przyjemnością, szczególnie, że zaprezentowany przez Ciebie humor (z lekką nutką absurdu) idealnie trafia w mój gust.

 

Relacja Witka i Szefa-Boga-Demona(?) Welesa została zaprezentowana rewelacyjnie. Czapki z głów. Dialogi też genialne, szczególnie ten z Lucynką:

 

– Chcesz wpaść? – pytam.

– Po twoim trupie, Witek.

– Możesz spróbować – obiecuję. – Jeśli najpierw się ze mną prześpisz.

– Romantyk.

Z najwyższą przyjemnością biegnę klikać :)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Aww, cezary, staph it heart

 

(Żartowałam, nie przestawaj).

 

Szalenie mi miło, że trafiłam w twój gust humorem! I że ci się podobało. I że polubiłeś przekomarzanki z Welesem i Lucynką, przyjemnie dopuszczać do głosu takich charakternych bohaterów :D

 

Dziękuję za wizytę i miłe słowa heart

www.facebook.com/mika.modrzynska

Zgodznie z obietnicą poproszę o plik na maila

Cześć, kam_mod!

Starałem się nadać komentarzowi jakąś strukturę, żeby był czytelniejszy. Zacznę od fabuły.

 

Ia. Zlanie się jaźni i wskrzeszenie

– Jaźń Filipa po śmierci zlała się w jedno z jaźnią z sąsiedniej rzeczywistości

Dlaczego tak się stało? Czy to normalne w tym świecie? Jak do tego doszło? Czy teraz Filip ma dwie jaźnie? Ma dwie przeszłości? O ile niczego nie przeoczyłem, w tekście nie ma odpowiedzi na te pytania.

Niestety w tej Filip nigdy nie zebrał się na odwagę, by zagadać do Sary, gdy jeszcze chodzili razem do szkoły. Niefortunny zbieg okoliczności.

Gdyby było inaczej, coś by to zmieniło? Sara z naszej rzeczywistości i tak byłaby sama, czyż nie?

Gdy Sara poprosiła mnie o pomoc, nie zastanawiałem się – dodaje bies. – Zgodzili się bez wahania na przywrócenie Filipa z sąsiedniej rzeczywistości w zamian za wyrok śmierci w waszym wymiarze…

Kim są oni (zgodzili się)? Dlaczego bies się nie wahał? Co on z tego ma? To tak z dobroci serca? Co to znaczy, że przywrócili (znów oni?) Filipa z sąsiedniej rzeczywistości? W sensie przenieśli tamtego ze zlanymi jaźniami? Wskrzesili ciało tego zmarłego i wrócili mu jaźń? Mam wrażenie, że to tylko puste słowa.

 

Ib. Wyrok śmierci

To był człowiek. Człowiek pragnie twojej śmierci. Umrzesz za pięć lat od ostatniej pełni księżyca.

Oczywiście, nie jest trudno dodać dwa do dwóch. Życie za życie.

Moja ofiara za jego drugą szansę.

Jeśli poprawnie rozumuję: wyrok śmierci jest rodzajem paktu. Filip wraca do żywych, Witold umiera. No, tylko że nie. Filip już żyje, a Witold żył będzie jeszcze pięć lat. Jego śmierć nie jest zatem potrzebna, aby Filip żył. Co, jeśli Witold umrze wcześniej? Po co wówczas cały ten pakt? Jeśli dało się przełożyć śmierć o pięć lat, to może i o pięćdziesiąt też się da? Jak Filip w ogóle te pięć lat wytargowała i w sumie to z kim się targował? Z biesem? Zupełnie mi się to nie klei.

 

Ic. Finał

– Ty nigdy go nie zaczepiałeś – zalewa mnie głos biesa – ale moja podróż po sąsiadujących rzeczywistościach skończyła się konkluzją, że to twoja obecność zintensyfikowała dręczenie Filipa w szkole.

Jak? Jeśli założymy istnienie alternatywnych rzeczywistości (w tym takiej, gdzie Filip nie miał Sary za żonę), to i są takie rzeczywistości, gdzie Witold nie „intensyfikuje” dręczenia Filipa, bo i są rzeczywistości, gdzie Filip nie jest dręczony, a nawet w takie, gdzie nie chodzą razem do szkoły i… i tak w nieskończoność?

– Nie, reszta chciała zaimponować Maćkowi. Ale to ty byłeś punktem zapalnym. To od ciebie wszystko się zaczęło. Nie powiesz mi, że byłeś niewinny.

Jeśli istnieją inne rzeczywistości, to ta niewinność, dokładniej, wolny wybór, w moim odczuciu, traci na znaczeniu. Czy w ogóle istnieje?

– Przepraszam.

Za co? Przecież istnieją inne rzeczywistości, gdzie są najlepszymi przyjaciółmi? No, nie?

– Nieważne. Jeśli mnie rozwiążesz, nigdy już nie będę cię niepokoić. Ani teraz, ani po mojej śmierci. Obiecuję.

Czyli Witold nagle postanowił, że ok, umrze za pięć lat. Bo poruszyła go ckliwa historia?

 

Id. Sara

Gdy Sara poprosiła mnie o pomoc, nie zastanawiałem się – dodaje bies.

Sara poprosiła o pomoc, a potem zniknęła…

Po chwili znika za drzwiami.

Za drzwiami, lecz już w tekście się nie pojawia, o ile niczego nie przeoczyłem.

 

Podsumowując, jest słabo. Mgliste pojęcia. Alternatywne rzeczywistości, które więcej komplikują, niż wyjaśniają. Sensu bieżących działań bohatera nawet nie oceniam, bo to trudne, jeśli grunt jest tak grząski.

 

II. Świat przedstawiony

Biorę pod uwagę, że określasz to opowiadanie jako prolog. Niemniej na ten moment nie rozumiem, dlaczego w tekście pojawia się Weles, południca, bies, a wspomniane są strzygi i rusałki. Postacie w tekście zdają mi się nie mieć wiele wspólnego z tymi z mitologii (folkloru?), ale nie jestem specjalistą, jeśli się mylę, proszę o poprawę.

Fulguryt jest zabójczy dla stworzeń nadprzyrodzonych. Od jednego zadraśnięcia odpadają im kończyny, a dobrze zatopiony sztylet obraca demona w proch.

Jakie to szczęście, że istnieje takie coś. Bardzo to wygodne. Tylko dlaczego wszystkie „stworzenia nadprzyrodzone” giną od fulgurytu? To, jakby twierdzić, że istnieje jakaś substancja zdolna obracać zwierzęta wszystkich gatunków w proch. Czy te „stworzenia nadprzyrodzone” to taki monolit? Nie zbyt podoba mi się ta koncepcja.

Wiem, że to bies, bo przed wyjściem rano z domu skonsultowałem swój problem z internetem. Dowiedziałem się, że biesy mają ludzką twarz i ciało dzika, ich spełnione życzenia są odwracalne, a ja prawdopodobnie mam raka.

Wiki przedstawia biesa jako złego ducha, diabła. A reszta stron to reklama perfum. Nie ma więc racji. No chyba, że to SI mu tak powiedziała, to byłbym skłonny uwierzyć.

Początkowo myślałem nawet, że żartujesz, lecz:

Bies parska, opadając znów na cztery racice.

Zatem informacje w świecie przedstawionym są prawdziwe. A więc Weles, południca, itp. nie są tym samym, co w naszej rzeczywistości. Nie lepiej było im nadać własne nazwy? Skorzystać co najwyższej z tych bardziej potocznych. Bies, na przykład, jest w porządku, z niczym konkretnym się nie kojarzy. 

Cóż to tylko moje zdanie i tylko prolog, rozumiem, że później może być to lepiej rozwinięte.

 

III. ???

Umrzesz za pięć lat od ostatniej pełni księżyca.

Brzmi to dziwnie, jakby na siłę ta pełnia jest wepchnięte. Ale może to tylko moje odczucie. To, że księżyca, jest oczywiste, czyż nie? Nie ma więc sensu dodawać.

Poinformowałem ją, że póki żyję, będę trzymał się od dzieci z daleka.

Informowanie pojawia się w tekście dość często. Naliczyłem sześć razy. Według mnie nie pasuje to do głównego bohatera.

Tydzień przed ostatnią sesją zginął w głupim wypadku – wychodząc spod prysznica, poślizgnął się i nadział okiem na szczotkę od sedesu. Mózg mu przebiło.

Okej, dobrze, że moja szczotka ma plastikową rączkę i schowana jest za sedesem, bo nie wszedłbym już pod prysznic.

Południca nie ma telefonu, ale dzwoni z krypty zaprzyjaźnionego strzygi.

Bo strzygi w krypcie mają już telefon? Ach, zapomniałem.

metodycznie poukładane

metodyczny

1. «dotyczący metody lub metodyki czegoś, zwłaszcza nauczania»

2. «prowadzony zgodnie z jakimiś zasadami lub z planem»

3. «postępujący konsekwentnie według pewnej metody lub jakiegoś planu»

 

Czy jedno nie wynika z drugiego?

Znajduję na podłodze wczorajsze spodnie

Brzmi to dziwnie, te spodnie, ale grunt, że to nie bielizna.

Ty nie jesteś podwładnym Welesa, tylko jego dziwką

Weles nie płaci mu za to, co robi, czyż nie? Jeśli dobrze pamiętam, Witold odpracowuje dług. Zatem to porównanie, w mojej opinii, niezbyt trafne. Prędzej jest jego niewolnikiem, niewolnikiem (niewolnicą) seksualną? O ile oni ten teges…

– Chcesz jeszcze raz?

No jasne, że chciałem.

Lucynka jak na ostrą babkę nieprzebierającą w słowach przystało lubi ulegać uległym mężczyzną. Prawdziwa z niej południca. Też takie lubię.

Mam pytanie? Jeśli on jest dziwką, kim ona jest? Może chodziło o to, że jest jej dziwką? Tylko się przejęzyczyła?

gotów wskoczyć w krzaki, gdyby się odwróciła

Wiadomo, kiedy ktoś na ciebie spojrzy, wskakuj w krzaki. Zawsze działa. Im krzaki bardziej krzaczaste, tym lepiej. Mieszkam w Nowej Hucie, wiem, co mówię.

W milczeniu dochodzę do końca uliczki, gdzie wokół kontenerów na śmieci walają się wypchane, czarne worki. Na wszelki wypadek zaglądam do środka z nożem w dłoni.

Ale że z nożem? Do worka? Do kontenera? Do końca uliczki?

– Ryj, kurwa!

Też lubię rzucić mięsem z okna.

Odgarniam folię budowlaną i zatrzymuję się na środku pomieszczenia w stanie surowym. Surowe są nieotynkowane pustaki i surowy jest beton na podłodze.

Surowa jest także twarz Filipa

To jest zabawne, przyznaję. Za to ode mnie wielki plus. :D

Surowa jest także twarz Filipa, która nagle pojawia się przede mną.

Nagle? Znikąd? Sama twarz? Jak bies później? Czy to kwantowy Filip?

Pręt zbrojeniowy leci na mnie ze świstem. Blokuję go ramieniem, które przeszywa ból, a z ust wyrywa mi się krzyk. Filip zamachuje się znowu i tym razem jestem zbyt wolny. Obrywam w potylicę.

Jeśli ani Witold, ani Filip nie zmienili pozycji, to jak Filip trafił w potylicę? To tył głowy.

Ciemnieje mi przed oczami. Na ślepo rzucam się w stronę zwinnej postaci i z braku innych środków bojowych, używam własnego ciała w charakterze tarana.

Filip jest przed nim, mniej więcej na długość pręta. Witold rozkołysał się w miejscu i w niego uderzył? Z czółka? Z brzuszka?

Obaj przewracamy się na beton, pręt z brzdękiem turla się niedaleko od nas.

I go powalił? Bez podcięcia nóg, czy czegoś, dostawszy raz w głowę? A Filip stał i czekał? Nie cofnął się?

Rusza w stronę ściany, ale łapię go za kostkę, a gdy znów ląduje na betonie, pół kroku od pręta zbrojeniowego, dopadam do niego i siadam okrakiem na jego piersi.

Filip rusza, lecz nie wstał. Z kolei Witold na nim siada, ale też zapomniał wstać.

Wyrywa się z rykiem, próbując zrzucić mnie z siebie.

No, jak wcześniej stał jak kołek, to teraz trzeba się poruszać, ale to może przez tę surową twarz.

Jego ręka opada do tyłu, tuż obok pręta zbrojeniowego. Palce zaciskają się na metalu, a Filip zamachuje się po raz ostatni i na ślepo pcha prętem przed siebie. Ból eksploduje w moim ramieniu. Przewracam się na bok z wrzaskiem, a chłopak wykorzystuje nieuwagę, by się podnieść. Wycofuje się na bezpieczną odległość.

Dostał nożem po ręce. A teraz leżąc, chwyta pręt i ot tak przebija mu prętem ramię? Jak on to zrobił? Ja też chcę. Też jestem molem książkowym. To nie w porządku, że ja tak nie potrafię.

Zwykle mój szef przychodzi, gdy go wołam. Nie po psiemu, nie zawsze można na niego liczyć, ale bardziej jak kot, którego właściciel trzyma w ręku saszetkę karmy.

To kto w końcu jest tu czyją dziwką? Bo się pogubiłem.

– I całe szczęście. Weles, musisz mi powiedzieć, o co chodzi z Filipem. Jestem pewien, że znasz się na wskrzeszaniu ludzi lepiej niż ja.

Co takiego zaszło, że Weles nagle dzieli się informacjami? Wcześniej nie mógł, bo fabuła za szybko poszłaby do przodu? Zjawił się jak pies na zawołanie, przepraszam, kot, a teraz wyjawia wszystko ot tak sobie, a przedtem taił; w sumie też bez powodu.

Bóg śmierci i bydła zakłada nogę na nogę, jakby brał udział w spotkaniu biznesowym.

Jest szkieletem, czyż nie. To może piszczel na kość udową?

Gawędzimy sobie kulturalnie, więc niemal zapominam, że rozmawiam z demonem. To znaczy, bogiem.

To znaczy, bytem zdecydowanie nieludzkim.

Yyy… jest szkieletem? Jak mógł zapomnieć. On go nie widzi?

Tereska dopytuje podejrzliwie, a ja niepodejrzliwie jak najmniej wyjaśniam.

Yyy… Że co? xD

Odkąd dwa lata temu podpisałem pakt z Welesem, żeby uratować ojczyma, moje życie przypominało dziką kolejkę górską, pełną niespodziewanych wypadków, wałęsania się po obrzeżach Olsztyna i okazjonalnych wizyt w szpitalu.

Czyli wałęsanie się po obrzeżach Olsztyna to prawdziwy rollercoaster? Żegnaj Nowa Huto, jadę do Olsztyna.

Następnym logicznym krokiem jest włamanie się do mieszkania Filipa i Sary.

Oj, Witold i logika. XD Dlaczego nie przyczai się w krzakach? Wcześniej chciał w nie wskakiwać.

 rzucam się przed siebie.

Frontalny atak zawsze działa. Z nożem na dzika z ludzką twarzą. Jazda!

Nawet uprzejme z jego strony, że nie próbuje zabić.

Bo to nowoczesny bies lub coś? On najpierw tłumaczy…

Przy kolejnym ruchu wymierzam kopniaka w powietrze w chwili, gdy bies dopiero się materializuje. Wkładam w to wszystkie siły, jakie jeszcze mi pozostały, oraz trochę więcej.

Oj chyba dużo więcej. Gość stoi w miejscu i kopie coś, co pojawia się i znika i cały czas jest szturchany. To nie może się udać. Nie wierzę w to.

Uderzenie zwala go z nóg.

O, kurka! Udało się.

Tym razem waga ciężka działa na moją korzyść, bo cielsko leci przez całą długość klatki schodowej.

Żaden problem to fantastyka więc wszystko można.

Ale ja nie mam czasu podziwiać, jak daleko upada. Zwlekam się z podłogi i wpadam do mieszkania Filipa.

Cofam słowa o Witoldzie. Włam rzeczywiście był logiczny. Nie wiedziałem, że Filip nie zamyka drzwi.

 

Działo się w tym opowiadaniu, ale dotrwałem do końca. W mojej opinii tekst jest zupełnie nieprzemyślany i niedopracowany. Stara się być fajny, bo wulgaryzmy, bo rypanie południc… ale, no litości. Nie wiem, może to nie moja bajka. Może jest zbyt zmęczony…

Pozdrawiam. :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Nova, posłałam ci pmkę!

 

Hej, Atreju!

 

Chciałabym ci bardzo podziękować za poświęcony czas na lekturę, wnikliwą analizę oraz zostawienie tak długiego komentarza. Musiało to ci zająć kawał wieczoru!

 

Przykro mi, że opowiadanie ci się nie spodobało. Obawiam się, że na większość twoich pytań odpowiedziałabym prostym – bo postanowiłam, że tak będzie. Fulguryty zabijają demony, strzygi mają w kryptach telefony, a południce i Weles zaliczają rozjazd z naszą szczątkową wiedzą o nich tak samo, jak dwudziestopierwszowieczne demony w popkulturze zaliczyły rozjazd ze średniowiecznymi wierzeniami. Jestem dziewczyną wychowaną na Buffy Postrach Wampirów i na Zmierzchu, więc mam świadomość tego, że konwencja urban fantasy pozwala na takie zabawy z materiałem źródłowym. Na tym polega urok literatury – mity i legendy są stale poddawane reinterpretacji, retellingom i opowiadane na nowo. Wszak najbardziej lubimy historie, które już trochę znamy ;)

 

Pozostałe twoje uwagi wzięłam pod rozwagę i jestem pewna, że będę jeszcze długo o nich myśleć. Mam nadzieję, że uniknę powtórzenia tych błędów w kolejnych tekstach :)

 

Jeszcze raz bardzo ci dziękuję za poświęcony mi czas!

www.facebook.com/mika.modrzynska

Jeszcze raz bardzo ci dziękuję za poświęcony mi czas!

Nie ma sprawy. Życzę powodzenia przy pisaniu kolejnych opowiadań. :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Witam serdecznie.

 

Niezwykle ciekawe jest dla mnie to, że Witek zwraca uwagę na kolor oczu praktycznie u każdego rozmówcy. Moja romantyczna natura nakazuje mi zaznaczyć ten detal na samym początku, żeby nie zagubił się w komentarzu.

 

Nieoczywistość boskiego zwierzchnictwa była bardzo odświeżająca. Relacja Welesa i Witka ma w sobie coś więcej niż pan i sługa, mistrz i uczeń, deus i kołowrotek-w-maszynie. Mimo słów Lucynki o byciu dziwką, czuć, że ten związek jest dużo głębszy (niezamierzone horni wykreślić ze zdania). Najbliższe skojarzenie, jakie przyszło mi do głowy, to zależność wampirza (współistnienie gwarantuje wzajemne korzyści). Jest też fajna komediowa teatralność zachowania Welesa. Zdecydowanie mój ulubiony bohater.

 

postdemonicznymi obrażeniami

<3

 

Iście filmowy początek ciut sabotuje tajemnicę śledztwa. Ale opowiadanie również jest filmowe, więc wszystko trzyma się konwencji. Jeśli chodzi o samo śledztwo, minęło dość szybko i łatwo, jak po sznurku (do prania). Największą fantastyczną zagwozdką w tekście był dla mnie fakt, że nauczyciel wychodzi ze szkoły o trzeciej. I że na SORze przyjęli od ręki ;) (pun intended) Jednak to nie o kryminał się rozchodzi.

 

To w końcu opowieść o nastoletnich emocjach, które – jak słusznie zaznaczasz – dużo ciężej ogarnąć niż fizykę kwantową. Ty ogarnęłaś. Ogółem: bardzo sprawnie rozpisany i poprowadzony efekt motyla. Osobiście liczyłam, że bies rozszarpie Witka na witkowe strzępy, zamiast edukować go na własnych błędach, ale widać nie taki bies straszny jak się napierdala tańczy ;)

 

Dodam jeszcze, że forma poszatkowanego tekstu nie jest dla mnie – w końcu każdy fragment ma zaledwie parę akapitów – co się rozkręci wymiana piłki, już następuje as serwisowy i narrator gwiżdże punkty. Mnie forma krótka dekoncentruje; chociażby w momencie ataku prętem zbrojeniowym, akcja jest rozbita na dwa fragmenty. Być może dopatruję się tutaj jakiegoś literackiego konserwatyzmu (scena walki, a więc ciągłe napieranie krótkimi zdaniami, bez wytchnienia?), jednak wolałam zaznaczyć te uczucie, niż je przemilczeć ;) Może ta uwaga Ci się do czegoś przyda.

 

Jako fanka słowiańskich klimatów, byków, wianków i wszystkiego w tym stylu, bardzo dobrze się bawiłam.

Pozdrawiam.

 

Cześć!

 

Kurcze, chyba już stary jestem, bo choć masa elementów tej jakże kolorowej układanki bardzo mi się spodobała, tak przesłania i końcówki nie złapałem (albo może muszę piwo odpalić, by bardziej sercem patrzeć, a mniej rozumem?). Jest kilka niezłych dialogów, zwłaszcza z południcami, w sam raz do YA, jest ciekawa relacja bohatera z bogiem… kimś/czymś nadprzyrodzonym, wreszcie jest tajemnica, którą umiejętnie kawałeczek po kawałeczku ukazujesz. Świetnie dopracowałaś początek, wciąga i intryguje. No i – last but not least – miejsce akcji: miasto mojego dzieciństwa, do którego mam wielki sentyment ;-)

Wartka, dynamiczna akcja, umiejętne przeskoki między kolejnymi scenami, trochę sztampowe motywy, ale wszystko w Olsztynie, więc bardzo mnie się podobało.

Mocno rzuca się w oczy, że tekst jest jednym z cyklu, bo sporo w nim odniesień do wydarzeń jedynie wspomnianych, bez znajomości których trochę się traci (albo, patrząc z innej strony, zachęca do ich poznania?). Nie mniej całość pozostaje zrozumiała i spójna. Udane YA, gratulacje z okazji publikacji w NF! 

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Hej Żongler!

 

Jejku, wielką przyjemność mi sprawiła lektura twojego komentarza, który od wczoraj przeczytałam chyba z dziesięć razy. Bardzo mi się podoba to, że zwróciłaś uwagę na szczegóły, które normalnie się konsumuje bez większej refleksji. Z tymi oczami to rzeczywiście zagadkowa sprawa, ale trzeba przyznać, że zarówno lekarka, jak i Sara oczyska miały konkretne (horni zamierzone).

 

Dodam jeszcze, że forma poszatkowanego tekstu nie jest dla mnie – w końcu każdy fragment ma zaledwie parę akapitów

 

TOSŁUCHAJTOSIĘDOBRZESKŁADABODŁUGAFORMA JUŻ 26 CZERWCA

 

Dobra, już się nie wygłupiam. Bardzo ci dziękuję za wizytę, za piękny komentarz i za czas poświęcony na naskrobanie tych paru zdań. Było mi bardzo miło heart

 

Hej krarze!

 

Dziękuję ci ślicznie za wizytę. Ja również żądam sprawiedliwości dla Olsztyna, które jest bardzo fajnym i niedocenianym w literaturze miastem. Do rypania południc na przykład nadaje się jak znalazł.

 

Totalnie rozumiem, że YA motyw przemiany i dramatycznego school bullying (wspomniany przez Żongler efekt motyla) jest nie na każde zęby.

Niemniej bardzo, bardzo mi miło, że znalazłeś czas, by zapoznać się z tekstem i że koniec końców przyzwoicie się bawiłeś. Dziękuję ci za przesympatyczny komentarz heart

www.facebook.com/mika.modrzynska

TOSŁUCHAJTOSIĘDOBRZESKŁADABODŁUGAFORMA JUŻ 26 CZERWCA

 

( ͡° ͜ʖ ͡°)

 

To akurat zdążę przeczytać Cypka, który przyszedł dzisiaj w paczusi.

Och! Teraz to się wzruszyłam :3 Miłej lektury heartheart

www.facebook.com/mika.modrzynska

Hej, kam_mod

 

Podobało mi się. Nie tak, jak np. Lady Łazarz, ale o powodach (powodzie) za chwilę.

 

Fajnie żonglowałaś mitologią słowiańską we współczesności. Lubię wtrącenia z zachowaniami społecznymi i obserwacjami zjawisk – tak jak w przypadku facebookowych "nagrobków". Humorystyczne wstawki też są na plus, szczególnie z diagnozą raka. :P Końcowe sceny musiałem przeczytać dwa razy, aby jakoś połączyć sobie równoległe rzeczywistości. No i jestem fanem pani Tereski.

 

Poza tym – totalna pierdoła, ale Witek zmienia tabletki w ciągu kilku godzin:

W apteczce znajduję ibuprofen, wyciskam dwie tabletki na dłoń i popijam wodą.

[…]

Tym bar­dziej teraz, gdy głowa boli mnie mimo dwóch ta­ble­tek pa­ra­ce­ta­mo­lu, a moż­li­wo­ści ma­new­ru lewej ręki koń­czą się na jej swo­bod­nym zwi­sa­niu.

Coś, co średnio przypadło mi do gustu – struktura. Całość opowiadania jest dość dynamiczna w swoich krótkich lub bardzo krótkich scenach, natomiast tekst wydaje mi się za bardzo poszatkowany. Tutaj przykład:

Nie, nie będę się bać byle de­mo­na. Uno­szę ful­gu­ryt w zdro­wej dłoni i rzu­cam się przed sie­bie.

***

Bies po­ru­sza się szyb­ko, o wiele szyb­ciej niż po­wi­nien w tym wiel­kim ciel­sku. Le­d­wie robię krok do przo­du, znika i po­ja­wia się za moimi ple­ca­mi. Od­wra­cam się i ata­ku­ję, ale nóż prze­ci­na po­wie­trze, a bies po­py­cha mnie od tyłu. Przy zde­rze­niu z zie­mią moje ramię za­czy­na pul­so­wać bólem. Prze­krę­cam się i nie­mra­wo pod­no­szę na nogi, które demon pod­ci­na jak ja dawno temu pew­nej po­łu­dni­cy.

Pomiędzy końcem poprzedniej sceny, a początkiem kolejnej mogło minąć co najwyżej kilka sekund, więc nie widzę sensu dzielenia tego. 

Nie mniej, to kwestia indywidualnych preferencji. Wolę bardziej "płynące" teksty, w których będę miał chociaż chwilę na rozeznanie w miejscu, czasie i bohaterach. Nie przeszkodziło mi to jednak w przyjemnym czasie z lekturą, więc to jest najważniejsze.

Pozdrawiam!

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Przyjemnie się czytało :) I gratuluję publikacji!

E.

Hej, Sagitt! Dziękuję za wizytę i komentarz – bardzo mi miło, że znalazłeś w tekście tyle pozytywów! Te tabletki to totalnie moje przeoczenie, dziękuję i już poprawiam.

 

A z tą strukturą to masz rację, nie wiem skąd mi się to wzięło, że czasem rozbijam sceny w połowie (chęć wzięcia oddechu?), ale mam tę przywarę od lat i od lat wszyscy mi ją wycinają, a ja wciąż nie mogę się przestawić.

 

Cieszę się, że mimo to spędziłeś z historią Witka parę miłych chwil heart

 

Hej, Cesarzowo Mordoru! Bardzo mi miło, że czytało się przyjemnie heart Dziękuję za odwiedziny i komentarz!

www.facebook.com/mika.modrzynska

Nowa Fantastyka