- Opowiadanie: Bardjaskier - Żołnierze fortuny: Trudna noc w zajeździe Pod Trzema Koronami

Żołnierze fortuny: Trudna noc w zajeździe Pod Trzema Koronami

Hej 

Jest to dru­gie opo­wia­da­nie z cyklu, wy­da­je mi się, że po­win­no być wy­pusz­czo­ne tro­chę póź­niej, ale co mi tam ;). Po­sta­cie z tego opo­wia­da­nia będą się jesz­cze po­ja­wiać i to nawet te, które nie wyjdą z niego cało ;). Dodam też, że jest to fantasy ale bez fantasy :P – zwyczajnie do tego pomysłu nie pasowały potwory magia itp. ;) 

Za betę dzię­ku­ję  - AM­BUSHBRUCEM.G.ZANADRA

Miłej lek­tu­ry :)  

 

 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Żołnierze fortuny: Trudna noc w zajeździe Pod Trzema Koronami

Es­tien

Po­mi­mo że ry­so­pis Es­tie­na na gra­ni­cy Loary z za­chod­ni­mi lan­da­mi im­pe­rium był do­brze znany, Lo­aryj­czyk po­sta­no­wił skie­ro­wać gnia­de­go wa­ła­cha na trakt. Po dwóch dniach w gę­stej kniei był gotów pod­jąć to ry­zy­ko, by choć na chwi­lę zna­leźć się z dala od in­sek­tów, które mimo na­dej­ścia je­sie­ni, nadal cięły okrut­nie. Jeśli miał umrzeć, to wolał na trak­cie, niż zje­dzo­ny żyw­cem przez owady. Rondo ka­pe­lu­sza opu­ścił nieco niżej, a twarz prze­zor­nie przesłonił sza­lem. Wy­brał Ne­ka­rę w na­dziei, że uda mu się do­stać do od­le­głych re­jo­nów im­pe­rium, gdzie nikt nie sły­szał o fe­raj­nie, którą opu­ścił, ani o nim samym. Roz­wa­żał, który land bę­dzie naj­lep­szym kie­run­kiem uciecz­ki. Nie za­sta­na­wiał się nad tym wcze­śniej. Daw­niej, gdzie była fe­raj­na, tam był i on. Po raz pierw­szy de­cy­do­wał o sobie i kom­plet­nie nie po­tra­fił z tego sko­rzy­stać.

 

Re­imer

Lata pracy w stra­ży miej­skiej od­ci­snę­ły na Bodo pięt­no tego, co naj­gor­sze. Zgorzk­niał od uże­ra­nia się z mę­ta­mi, zo­bo­jęt­niał na wszyst­ko przez co­dzien­ne wy­dep­ty­wa­nie tych sa­mych ście­żek w trak­cie nie­zli­czo­nych pa­tro­li. Prze­mie­rza­jąc za­uł­ki pod­czas noc­nych zmian, na­uczył się dwóch rze­czy – czuj­no­ści i cwa­niac­twa. Pierw­sza po­zwo­li­ła mu prze­trwać na ulicy, a druga do­pro­wa­dzi­ła do Re­ime­ra Ri­bec­ka.

Bodo stał przy drzwiach ga­bi­ne­tu, bez­na­mięt­nie wo­dząc wzro­kiem po re­ga­łach z książ­ka­mi. Re­imer, od chwi­li kiedy kazał wpu­ścić Boda, nie za­szczy­cił go nawet prze­lot­nym spoj­rze­niem. No­to­wał coś nie­spiesz­nie gęsim pió­rem. To była stan­dar­do­wa pro­ce­du­ra, Bodo wie­dział, że musi cze­kać, więc oczy­ma błą­dził po ga­bi­ne­cie. Po­dą­żył spoj­rze­niem wzdłuż wzoru na dy­wa­nie, który dzie­lił go od biur­ka i przyj­rzał się chle­bo­daw­cy, który wła­śnie odło­żył pióro do ka­ła­ma­rza i usiadł bo­kiem, wy­glą­da­jąc przez okno na końcu ga­bi­ne­tu. Re­imer miał małe, ospa­łe, jakby wiecz­nie za­łza­wio­ne oczy osa­dzo­ne w pulch­nej twa­rzy oraz cien­kie, rzad­kie włosy, jak za­wsze sta­ran­nie przy­strzy­żo­ne i za­cze­sa­ne na lewą stro­nę głowy. Ol­brzy­mi brzuch na­pi­nał prze­szy­wa­ny srebr­ny­mi nićmi ka­ftan, na któ­rym za­plótł dło­nie. Wiecz­nie za­my­ślo­ny, po­zor­nie zda­wał się nie zwra­cać uwagi na ni­ko­go i na nic. Ale Bodo po­znał Re­ime­ra na tyle do­brze, żeby wie­dzieć, że ten widzi wszyst­ko i wszyst­ko za­pa­mię­tu­je; każde słowo wy­po­wie­dzia­ne w obec­no­ści hersz­ta było skrzęt­nie prze­cho­wy­wa­ne w pa­mię­ci.

– Jutro rano przy­je­dzie jeden z moich ludzi – ode­zwał się Re­imer, nie od­ry­wa­jąc spoj­rze­nia od okna. – Przy­wio­zą dziew­czy­nę tam, gdzie za­wsze. Ma ja­kieś trzy­na­ście, może czter­na­ście lat. Za­bie­rze­cie ją Pod Trzy Ko­ro­ny. – Umilkł, przy­my­ka­jąc oczy, jakby wal­czył z sen­no­ścią. – Eik zadba o wasze wy­go­dy, ważne jest, aby­ście się ni­ko­mu nie po­ka­zy­wa­li do około dwu­dzie­stej. Wtedy po­wi­nie­nem być już na miej­scu i poślę po was. I za­sad­ni­czo bę­dzie­cie wolni.

Re­imer znów prze­rwał, prze­niósł wzrok na list, któ­re­mu wcze­śniej po­świę­cił tyle uwagi. Sta­ran­nie zło­żył kart­kę, z szu­fla­dy biur­ka wy­cią­gnął ko­per­tę i ulo­ko­wał w niej pismo. Dzwo­necz­kiem we­zwał służ­bę.

 – Czy wszyst­ko jest zro­zu­mia­łe? – za­py­tał, roz­ta­pia­jąc lak nad świe­cą, po czym przy­bił pie­częć na ko­per­cie jed­nym z kilku sy­gne­tów zdo­bią­cych prawą dłoń.

– Tak jest – od­po­wie­dział z wy­uczo­ną pew­no­ścią w gło­sie Bodo.

– Bodo, jesz­cze jedno. Czło­wiek, który bę­dzie od­bie­rał dziec­ko, musi wie­dzieć, że córka była pod opie­ką stra­ży. Nie chciał­bym go prze­stra­szyć bar­dziej, niż jest to ko­niecz­ne.

Roz­le­gło się ciche pu­ka­nie.

– Wejść.

Lokaj prze­mknął cicho jak duch i ode­brał list.

– Do­pil­nuj, żeby tra­fił do po­sia­dło­ści May­erów, tylko do rąk wła­snych Die­tle­va.

Lokaj bez słowa od­da­lił się, za­my­ka­jąc drzwi tak cicho, iż Bodo nie mógł się oprzeć wra­że­niu, że wcale nie opu­ścił ga­bi­ne­tu.

– Więc pa­mię­taj, żeby ją do­brze trak­to­wać. – Ri­beck po­gła­dził się po po­licz­ku, po czym wes­tchnął prze­cią­gle. – W końcu to tylko in­te­res, więc weź to sobie do serca, że dziew­czy­nie nie może spaść włos z głowy. Czy to jasne?

– Tak jest. – Bodo ugryzł się w język, by nie dodać "ka­pi­ta­nie".

– Zatem to wszyst­ko, dzię­ku­ję za wi­zy­tę. – Re­imer od­wró­cił się w stro­nę okna.

Ka­pral za­ło­żył mo­rion i wy­szedł, ostroż­nie za­my­ka­jąc za sobą drzwi.

 

Igmar

Igmar Mayer przy­po­mi­nał ojca, był wy­so­ki, po­staw­ny, o przy­stoj­nej twa­rzy i dłu­gich, ja­snych wło­sach, opa­da­ją­cych swo­bod­nie na ra­mio­na. Bra­ko­wa­ło mu jed­nak oj­cow­skie­go roz­sąd­ku i roz­wa­gi, za to odzie­dzi­czył po matce wy­bu­cho­wy tem­pe­ra­ment i po­ryw­czość. Na­to­miast Ge­rald, idący po­słusz­nie za przy­ja­cie­lem, miał czar­ne, krę­co­ne włosy i po­stu­rę lekko przy­gar­bio­ną od fi­zycz­nej pracy, do któ­rej był przy­mu­szo­ny od naj­młod­szych lat. W ostat­nim cza­sie za­pu­ścił wąsy i brodę na wzór szla­chec­ki, ale mimo zna­jo­mo­ści z May­erem, nie na­brał pew­no­ści sie­bie i ta­kiej elo­kwen­cji, jaka przy­stoi za­moż­nym miesz­kań­com Glic­ken­ste­inu. Igmar i Ge­rald znali się od naj­młod­szych lat, a róż­ni­ce kla­so­we i czas nie zdo­ła­ły ze­psuć tej za­ży­ło­ści.

Od­głos roz­mo­wy do­bie­gał z par­te­ru. Igmar i Ge­rald prze­mknę­li pod ścia­ną, skąd spo­glą­da­ły na nich trzy po­ko­le­nia ryb­nych po­ten­ta­tów.

– To z czę­ści go­spo­dar­czej – po­wie­dział Igmar.

Mi­nę­li po­ko­je służ­by i za­trzy­ma­li się przy drzwiach pro­wa­dzą­cych do kuch­ni. Igmar klęk­nął i spoj­rzał przez dziur­kę od klu­cza, tym­cza­sem Ge­rald przy­sta­wił ucho do drzwi.

– To wszyst­ko – oświad­czył za­rząd­ca. – Pod­pi­sa­no “Re­imer Ri­beck”. Uwa­żam, że spra­wą po­win­na zająć się straż. Gdy sy­tu­acja do­ty­czy tak sza­no­wa­ne­go miesz­kań­ca, za­pew­niam, że po­dej­dą do sy­tu­acji z na­le­ży­tą roz­wa­gą.

Igmar wi­dział tylko za­rząd­cę sie­dzą­ce­go przy stole, ale gdzieś z głębi kuch­ni do­cho­dzi­ło go ciche łka­nie.

– Nie przy­pusz­cza­łem, że Re­imer może po­su­nąć się do cze­goś ta­kie­go.

Na dźwięk drżą­ce­go głosu ojca, mło­de­mu May­ero­wi ści­snę­ło się gar­dło, gdyż nigdy nie był świad­kiem, by mówił z takim prze­ję­ciem.

– A po­wi­nie­nem był się do­my­ślić! Od chwi­li, w któ­rej się po­ja­wił, na­le­ża­ło być go­to­wym na naj­gor­sze… – Die­tlev urwał, jakby słowa uwię­zły mu w gar­dle.

– Panie, nie mo­żesz się teraz ob­wi­niać. Trze­ba dzia­łać i tak nadto już zwle­ka­my.

– Nie! – uciął oj­ciec Ig­ma­ra. Choć głos nadal mu drżał, to prze­bi­jał się prze­zeń ton nie­zno­szą­cy sprze­ci­wu. – Ko­niec z nie­po­trzeb­nym na­ra­że­niem ro­dzi­ny! Nie będę tar­go­wać się o córkę! Choć­bym miał ostat­nie­go szy­lin­ga oddać, spro­wa­dzę Si­gu­ne do domu.

– Po­zwól panie, że po­ja­dę z tobą.

– Nie. Przy­go­tuj do­roż­kę, ty zaj­miesz się domem pod moją nie­obec­ność. – Mayer mówił już nie­mal zu­peł­nie opa­no­wa­ny.

– Jak sobie ży­czysz, panie. – Za­rząd­ca wstał od stołu i skło­nił się. – Na którą go­dzi­nę przy­go­to­wać powóz?

– Mam się z nim spo­tkać o dwu­dzie­stej w go­spo­dzie Pod Trze­ma Ko­ro­na­mi – po­wie­dział Die­tlev.

Igmar ode­rwał się od drzwi i po­rwał za rękę Ge­ral­da. Cich­cem prze­mknę­li do końca ko­ry­ta­rza i wy­szli na po­dwó­rze, nim kto­kol­wiek wy­krył ich obec­ność.

Ge­rald spoj­rzał na mło­de­go May­era, który krą­żył po placu ni­czym pies przy bra­mie. W końcu kop­nął z roz­ma­chem kurę, która nie­opatrz­nie we­szła mu pod nogi, po czym sta­nął, ła­piąc się pod boki i wy­buch­nął:

– Nie po­zwo­lę na to!

– Cóż można zro­bić? – Ge­rald po­dra­pał się w pełną loków głowę. – A wła­ści­wie, na co nie po­zwo­lisz?

– Na to, żeby oj­ciec ukła­dał się z tym zbi­rem. – Oczy mło­de­go May­era za­bły­sły z pasji.

– Zatem, co pla­nu­jesz? – za­py­tał Ge­rald, li­cząc na to, że drzwi na po­dwó­rze zaraz się otwo­rzą i ktoś ura­tu­je go przed od­po­wie­dzią.

– Po­wiem ci, co na­le­ży zro­bić. Nie ule­gać, czyli to, co oj­ciec za­czął, a my do­pro­wa­dzi­my do końca. – Igmar od­chy­lił nieco głowę i spoj­rzał ba­daw­czo na Ge­ral­da. – Bo je­steś ze mną, praw­da?

– Oczy­wi­ście, że je­stem. Prze­cież wiesz, że po­szedł­bym za tobą choć­by do pie­kła i z po­wro­tem.

– I do­brze, drogi przy­ja­cie­lu, bo mamy wi­zy­tę u sa­me­go dia­bła. – Igmar uśmiech­nął się aro­ganc­ko.

– Po­słu­chaj, to nie są żarty, mamy do czy­nie­nia z nie­bez­piecz­ny­mi ludź­mi. – Ge­rald po­tarł ner­wo­wo czoło.

– My też mo­że­my być nie­bez­piecz­ni, o czym Re­imer prze­ko­na się oso­bi­ście. Weź­mie­my kusze, któ­rych ostat­nio uży­wa­li­śmy na po­lo­wa­niu. W zbro­jow­ni ojca po­win­ny zna­leźć się też dwa po­rząd­ne mie­cze.

– I co, za­sa­dzi­my się na Re­ime­ra w za­ro­ślach? – Ge­rald nie wie­rzył w to, co sły­szał. – To nie dzik. Też ma ludzi z mie­cza­mi, pi­sto­le­ta­mi, ar­ke­bu­za­mi i tylko bo­go­wie wie­dzą, z czym jesz­cze.

– Zatem mam po­zwo­lić ojcu, żeby za­prze­pa­ścił ro­do­wy do­ro­bek z po­wo­du ja­kie­goś szan­ta­ży­sty?! – wrza­snął Igmar, jed­nak szyb­ko ści­szył głos. – Nie po­zwo­lę na to.

– Au­brey pro­si­ła mnie, że­by­śmy się spo­tka­li.

– Dalej się z nią wi­du­jesz? – Igmar po­ki­wał głową z nie­do­wie­rza­niem. – Mó­wi­łem, żebyś zna­lazł sobie lep­szą par­tię, zresz­tą nie­waż­ne.

– Po­my­śla­łem, że mo­gli­by­śmy z jej po­mo­cą do­stać się Pod Trzy Ko­ro­ny i za­sko­czyć Re­ime­ra nim spo­tka się z Die­tle­vem – po­wie­dział bez prze­ko­na­nia Ge­rald.

– Ge­nial­ne. – Igmar do­sko­czył do przy­ja­cie­la i zła­pał go obu­rącz za ra­mio­na. – Jeśli ma się spo­tkać z ojcem, bę­dzie sam albo wyśle któ­re­goś z ludzi, tak czy ina­czej za­sko­czy­my ich i od­bie­rze­my moją sio­strzycz­kę. Po czymś takim Re­ime­ro­wi ode­chce się tar­gów z ro­dzi­ną May­erów – prze­rwał, a uśmiech znikł mu z twa­rzy. – Tylko, jak na to za­re­agu­je oj­ciec?

Ge­rald wie­dział, że jeśli w sied­miu lan­dach ist­niał ktoś, przed kim Igmar czuł ja­ki­kol­wiek re­spekt, to był to Die­tlev. Uśmiech­nął się mimo woli na myśl, że star­cie z groź­nym ban­dy­tą nie budzi ta­kie­go lęku w przy­ja­cie­lu, co kon­fron­ta­cja z ojcem.

– A co mi tam? Sta­wię czoła im obu, jeśli bę­dzie trze­ba. – Igmar non­sza­lanc­ko mach­nął ręką. – W końcu raz się żyje.

– No wła­śnie – po­wie­dział z go­ry­czą Ge­rald.

 

Au­brey

Au­brey obu­dzi­ła się, gdy za oknem było jesz­cze ciem­no. Po szyb­kiej po­ran­nej to­a­le­cie opu­ści­ła pokój i ru­szy­ła ko­ry­ta­rzem, mi­ja­jąc kwa­te­ry Gil­ber­ta i Kra­fta. Kiedy ze­szła scho­da­mi do staj­ni, po­wi­ta­ło ją rże­nie koni. Wśród nich były też dwa pięk­ne ta­ran­ty na­le­żą­ce do Lu­dwi­ga i Eika Leh­ne­rów, go­spo­da­rzy za­jaz­du Pod Trze­ma Ko­ro­na­mi. Na­sy­pa­ła paszy dla zwie­rząt, upew­niw­szy się, że w staj­ni jest wszyst­ko na miej­scu i ru­szy­ła przez drzwi u pod­nó­ża scho­dów. Na­stęp­nie ko­ry­ta­rzem do kuch­ni. W pa­le­ni­sku ogień jesz­cze nie zgasł. Do­rzu­ci­ła drew. My­śla­ła o Ge­ral­dzie. Li­czy­ła na to, że więk­szość gości opu­ści go­spo­dę po po­łu­dniu i bę­dzie mogła wie­czo­rem spo­koj­nie po­roz­ma­wiać z na­rze­czo­nym. To, co miała mu do prze­ka­za­nia, nie da­wa­ło jej spo­ko­ju od kilku nocy.

Po dzi­siej­szym dniu miało już być po wszyst­kim, jed­nak gdy tylko po­my­śla­ła o na­rze­czo­nym, żo­łą­dek ści­skał się z żalu przed roz­sta­niem, które mu­sia­ło na­stą­pić i stra­chem, jak in­for­ma­cję o ze­rwa­niu za­rę­czyn znie­sie uko­cha­ny. Bo mimo wszyst­ko ko­cha­ła Ge­ral­da, ale nie jako przy­szłe­go ojca swo­ich dzie­ci, ra­czej jak bli­skie­go przy­ja­cie­la. Gdy skoń­czy­ła ostrzyć noże, przez okno wy­cho­dzą­ce na fron­to­wy dzie­dzi­niec doj­rza­ła prze­cho­dzą­ce­go Eika Leh­ne­ra. Serce Au­be­ry za­bi­ło moc­niej. Lu­dwig miał odbyć roz­mo­wę z ojcem i po­in­for­mo­wać go o ich wspól­nych pla­nach.

– Jest tylko jeden spo­sób, żeby się prze­ko­nać – po­wie­dzia­ła i ru­szy­ła przez kuch­nię.

Ko­ry­tarz obok scho­dów pro­wa­dzą­cych na pię­tro i wy­szła na czę­ścio­wo za­da­szo­ny dzie­dzi­niec, dzie­lą­cy za­jazd na dwie czę­ści: tę z ja­dal­nią i tę go­spo­dar­czą z pię­trem, prze­zna­czo­nym na po­ko­je dla gości oraz służ­by. Na wprost można było do­stać się mię­dzy drew­nia­ny­mi fi­la­ra­mi za bar w go­spo­dzie, do skła­dzi­ku z piw­nicz­ką lub do nie­uży­wa­nej stró­żów­ki. Skrę­ca­jąc w prawo i mi­ja­jąc bro­war, dzie­dzi­niec pro­wa­dził do otwar­tej czę­ści z wy­chod­ka­mi. Za­no­to­wa­ła w pa­mię­ci, żeby spraw­dzić, w jakim sta­nie po­zo­sta­wi­li je go­ście po po­przed­nim wie­czo­rze. Teraz jed­nak skrę­ci­ła na lewo ku głów­ne­mu wej­ściu do za­jaz­du. Otwar­ła bramę i pod szyl­dem z trze­ma ko­ro­na­mi, wyszła na plac. Po­czu­ła chłód po­ran­ka, noc sza­rza­ła, a ptac­two za­czę­ło już kwi­lić i świer­go­tać. Ru­szy­ła wzdłuż bu­dyn­ku w stro­nę wschod­nie­go muru, gdzie skrę­cił go­spo­darz, zni­ka­jąc za ro­giem. Eik Leh­ner stał nad wa­rzyw­nia­kiem, był to star­szy czło­wiek, o wą­sach prze­cho­dzą­cych w bo­ko­bro­dy, a siwe włosy za­cze­sy­wał gład­ko do tyłu, nosił czer­wo­ną ka­mi­zel­kę na­rzu­co­ną na białą ko­szu­lę.

– Panie Leh­ner…?

– Au­brey, wcze­śnie dziś wsta­łaś – po­wie­dział, od­wra­ca­jąc się. – Do­brze, że je­steś. Mam coś do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia. Wi­dzisz, spo­dzie­wam się waż­nych gości dzi­siej­sze­go wie­czo­ra. Do­pil­nuj, aby ja­dal­nia była za­mknię­ta przed ich przy­jaz­dem.

– Tak, oczy­wi­ście. – Zmie­sza­ła się. – O któ­rej mo­że­my się ich spo­dzie­wać?

– Spo­tka­nie umó­wio­ne jest na wie­czór, ale do­brze by­ło­by opróż­nić salę już wcze­śniej. A, i jesz­cze jedno. Po po­łu­dniu od­wie­dzą nas pa­no­wie ze stra­ży miej­skiej, zaj­mij się nimi. Mogą za­ba­wić do wie­czo­ra, ważne jest, aby im nie prze­szka­dza­no.

– Oczy­wi­ście. Czy to wszyst­ko? – spy­ta­ła z na­dzie­ją w gło­sie.

– Myślę, że tak.

Au­brey od­wró­ci­ła się i ru­szy­ła w stro­nę wej­ścia do za­jaz­du, za­ci­ska­jąc usta z wście­kło­ści. Pró­bo­wa­ła opa­no­wać łzy, które mając sobie za nic jej sta­ra­nia, pły­nę­ły po po­licz­kach. Do­pro­wa­dzi­ła się do po­rząd­ku i ru­szy­ła jak naj­szyb­ciej do ja­dal­ni. Dzię­ki temu mogła uni­kać spo­tka­nia z ko­chan­kiem. Sala szyb­ko się za­peł­ni­ła. 

Po­świę­ca­ła klien­tom wię­cej uwagi, niż to było ko­niecz­ne. Przez to młody Leh­ner, kiedy tylko po­ja­wiał się na sali, za­sta­wał Au­brey za­ję­tą. Przed dwu­na­stą wy­szła na fron­to­wy dzie­dzi­niec przez ja­dal­nię i sta­nę­ła przy ga­bi­ne­cie Eika, wy­glą­da­jąc za róg. Gil­bert na fron­to­wym dzie­dziń­cu opo­rzą­dzał konie przy wozie, gdzie dwóch kup­ców szy­ko­wa­ło się do drogi.

– Za­mie­rzasz mnie uni­kać przez cały dzień? – ode­zwał się za jej ple­ca­mi.

Lu­dwig był wy­so­ki, o bla­dej, po­cią­głej, choć nie­wąt­pli­wie przy­stoj­nej twa­rzy, golił się na gład­ko i nosił krót­kie czar­ne włosy, które za­czy­na­ły już si­wieć.

– Jeśli to bę­dzie ko­niecz­ne.

– Nie roz­ma­wia­łem z ojcem. – Głos Lu­dwi­ga, jak zwy­kle po­waż­ny, zdra­dzał lek­kie za­kło­po­ta­nie.

– A ode mnie wy­ma­gasz, żebym ze­rwa­ła za­rę­czy­ny? A po­my­śla­łeś, że jeśli Eik mnie nie za­ak­cep­tu­je, to stra­cę pracę, dach nad głową, na­rze­czo­ne­go i ko­chan­ka, a to wszyst­ko pod­czas jed­ne­go wie­czo­ru? – Au­brey po­czu­ła, jak znów na­pły­wa­ją jej łzy do oczu. – Ja ry­zy­ku­ję całe swoje życie.

– Au­brey, wiem w jak trudnej sy­tu­acji się zna­la­złaś i obie­cu­ję ci, że cię nie zo­sta­wię, przy­się­gam.

Wóz ru­szył, a gdy minął bramę, wy­szli zza niego Bodo i Friso.

– Au­brey? – Zła­pał ją za nad­gar­stek. – Za­ła­twisz spra­wę z Ge­ral­dem?

– Jeśli do­sta­nę od cie­bie, cho­ciaż raz, coś wię­cej niż tylko obiet­ni­ce. – Spoj­rza­ła na niego wście­kle i wy­rwa­ła rękę.

Wy­szła na­prze­ciw straż­ni­kom, nie spo­glą­da­jąc za sie­bie. Bodo i Friso nie­śli spory kufer. Bodo był mar­kot­ny, jak zwy­kle, prze­śli­zgnął się po jej de­kol­cie spoj­rze­niem bez wy­ra­zu, od któ­re­go prze­szły ją ciar­ki. Friso, z wy­ma­lo­wa­ną na twa­rzy ka­ry­ka­tu­rą uśmie­chu, kiw­nął jej na po­wi­ta­nie. Au­brey nigdy się nie zde­cy­do­wa­ła, który z nich na­pa­wa ją więk­szą od­ra­zą.

– Tylko nie mów­cie, że się wpro­wa­dza­cie – po­wi­ta­ła ich, wska­zu­jąc skrzy­nię.

– Nie mo­że­my żyć bez cie­bie, więc po­sta­no­wi­li­śmy za­miesz­kać z tobą pod jed­nym da­chem. Z Bodem bę­dziesz dzie­lić łoże w dni pa­rzy­ste, a ze mną w po­zo­sta­łe, w świę­ta mo­żesz się pusz­czać, z kim chcesz. – Friso mru­gnął do niej.

– Nawet do ta­kich spraw po­trze­bu­jesz wspar­cia ko­le­gi. – Po­ki­wa­ła głową z po­li­to­wa­niem.

– Dosyć tego – syk­nął Bodo, po­pra­wia­jąc uchwyt trzy­ma­nej skrzyn­ki, która wy­raź­nie mu cią­ży­ła.

– Ależ roz­mo­wa z wami jest uro­cza, jak zwy­kle. – Au­brey uda­wa­ła, że nie za­uwa­ża cier­pie­nia na twa­rzy Boda. – A więc po­sta­no­wi­li­ście za­miesz­kać pod jed­nym da­chem, do tego spa­ko­wa­li­ście się, jak widzę, do jed­ne­go kufra, jak uro­czo. Gdy­bym wie­dzia­ła, to po­sła­ła­bym dla was jedno łoże.

Friso wy­buch­nął śmie­chem, w któ­rym nie było nawet cie­nia we­so­ło­ści, a Bodo spoj­rzał na nią w taki spo­sób, że nie od­wa­ży­ła się na dal­sze do­cin­ki.

Ru­szy­ła, pro­wa­dząc ich w stro­nę staj­ni. Bodo klął co chwi­lę po­ma­ga­jąc, sobie lewą ręką przy to­bo­le, a prawą przy­trzy­mu­jąc, le­cą­cą mu przez ramię kuszę, w które poza mie­cza­mi byli uzbro­je­ni obaj straż­ni­cy. Przy drzwiach do staj­ni pu­ści­ła ich przo­dem, zmu­sza­jąc Boda do otwar­cia bramy. Po­pro­wa­dzi­ła ich scho­da­mi na pię­tro do czę­ści dla służ­by, po czym wpu­ści­ła do pierw­sze­go pu­ste­go po­ko­ju.

– Mi­le­go po­by­tu, pa­no­wie. Po­de­ślę Gil­ber­ta, żeby przy­niósł wam coś do je­dze­nia i picia.

Na­stęp­nie ze­szła do staj­ni, gdzie Gil­bert El­sner pra­co­wał nad pod­ko­wą.

– Po­słu­chaj. – Sta­nę­ła w drzwiach, opie­ra­jąc się o fra­mu­gę. – Wie­czo­rem około osiem­na­stej po­dej­dzie do cie­bie Ge­rald. Przy­trzy­maj go tutaj do czasu, aż się po­ja­wię. – Uśmiech­nę­ła się do niego.

– Nie ma spra­wy. – Gil­bert od­wza­jem­nił uśmiech.

– Tylko przy­pil­nuj, żeby go nikt nie zo­ba­czył.

– Oczy­wi­ście.

W trak­cie resz­ty dnia ostat­ni go­ście opu­ści­li Trzy Ko­ro­ny. Gdy już wy­sprzą­ta­ła sto­ły w ja­dal­ni i zmio­tła pod­ło­gę, za­czę­ła my­śleć o Lu­dwi­gu, który od czasu ich roz­mo­wy gdzieś prze­padł. Chwy­ci­ła mio­teł­kę do kurzu i za­bra­ła się za tak­sy­der­mie wi­szą­ce na ścia­nach. Nim skoń­czy­ła, z an­tre­so­li do­bie­gło ją me­lo­dyj­ne po­gwiz­dy­wa­nie. Spoj­rza­ła na Lu­dwi­ga, który ge­stem za­pro­sił ją na górę. Nadal była na niego zła, ale też cie­ka­wa, co robił przez resz­tę dnia. Gdy po­de­szła, uśmiech­nął się do niej i objął. Po­zwo­li­ła mu na krót­ki po­ca­łu­nek, po czym, z tru­dem ukry­wa­jąc pod­nie­ce­nie, za­py­ta­ła:

– Roz­ma­wia­li­ście?

– Chodź, nie tutaj.

Po­cią­gnął ją wzdłuż an­tre­so­li, na końcu któ­rej prze­szli do ga­le­rii. Przy­parł Au­brey do ścia­ny mię­dzy po­ko­ja­mi i na­mięt­nie po­ca­ło­wał. De­li­kat­nie, lecz sta­now­czo od­su­nę­ła go od sie­bie. Pa­trzy­ła w szare oczy, do­ma­ga­jąc się in­for­ma­cji.

– Roz­ma­wia­li­śmy – po­wie­dział w końcu.

– I jak to przy­jął? – Au­brey za­kry­ła dłoń­mi usta.

– Go­rzej niż my­śla­łem, ale nie przej­muj się – dodał szyb­ko, wi­dząc pa­ni­kę w zie­lo­nych oczach. – Po pro­stu go za­sko­czy­łem, to tyle. Naj­waż­niej­sze, że się zgo­dził.

– O bo­go­wie, na­praw­dę? – za­pisz­cza­ła, tu­piąc ob­ca­sa­mi.

– Tak, dodał, że jesz­cze mu­si­my wró­cić do te­ma­tu, ale mamy bło­go­sła­wień­stwo.

– Cu­dow­nie. – Kla­snę­ła w dło­nie. – A już za­czy­na­łam w cie­bie wąt­pić.

Au­brey jedną ręką ob­ję­ła go za kark, a drugą chwy­ci­ła za klam­kę sy­pial­ni. Po­cią­gnę­ła go do środ­ka, szep­cząc:

– Nie­słusz­nie, jak się oka­za­ło, więc wy­da­je mi się, że za­słu­gu­jesz na szcze­re prze­pro­si­ny.

 

Sie­gwald

Za­jazd ota­czał mur, czę­ścio­wo po­ro­śnię­ty czer­wie­nie­ją­cą już wi­no­ro­ślą. Sie­gwald prze­je­chał przez otwar­tą bramę i za­trzy­mał wóz. W drzwiach staj­ni po­ja­wił się wy­ro­stek o pło­mien­nych krę­co­nych wło­sach i twa­rzy ob­sy­pa­nej pie­ga­mi. Han­dlarz zo­sta­wił mu wóz i ru­szył do go­spo­dy. Za­jazd nie wy­glą­dał naj­le­piej z ze­wnątrz. Mu­ro­wa­ny par­ter nie­gdyś po­kry­wał gips, który teraz od­padł już w więk­szo­ści miejsc, od­sła­nia­jąc ce­gla­ny fun­da­ment. Prze­cho­dząc pod szyl­dem z trze­ma zło­ty­mi ko­ro­na­mi, Sie­gwald minął pustą i od dawna nie­uży­wa­ną izbę odźwier­ne­go.

W ja­dal­ni było przy­tul­niej, na wprost wej­ścia znaj­do­wał się pięk­ny dę­bo­wy bar, któ­re­go pod­sta­wę zdo­bi­ła wy­rzeź­bio­na scena, przed­sta­wia­ją­ca po­lo­wa­nie z oga­ra­mi i ry­czą­ce­go osa­czo­ne­go niedź­wie­dzia. Nad nim, wsparta pięcioma filarami, znajdowała się antresola. Scho­dy pro­wa­dzą­ce na an­tre­so­lę zdo­bi­ła po­ręcz za­koń­czo­na na jed­nym końcu rzeź­bą psie­go, a na dru­gim wil­cze­go łba. Obok baru znaj­do­wa­ły się drzwi do ga­bi­ne­tu wła­ści­cie­la oraz ko­mi­nek o dużym pa­le­ni­sku, przed któ­rym roz­ło­żo­no niedź­wie­dzią skórę. Ze ścian spo­glą­da­ły na Sie­gwal­da wy­pcha­ne ku­ro­pa­twy, głusz­ce, ba­żan­ty i so­ko­ły. Była też głowa je­le­nia o im­po­nu­ją­cym po­ro­żu. Po chwi­li po­ja­wi­ła się dziew­czy­na w dłu­giej sukni, o czar­no-zło­tych bar­wach, ob­szy­tej przy rę­ka­wach i de­kol­cie bia­ły­mi fal­ban­ka­mi. Dziew­czy­na, która przed­sta­wi­ła się jako Au­brey, miała dłu­gie, po­fa­lo­wa­ne, kasz­ta­no­we włosy, duże, zie­lo­ne oczy i pełne, czer­wo­ne usta. Han­dla­rza jed­nak bar­dziej in­te­re­so­wał trzy­ma­ny przez nią kufel, z któ­re­go ob­fi­ta piana spły­wa­ła na pod­ło­gę oraz obiad, który nio­sła w dru­giej ręce.

 

Ge­rald

Za­trzy­ma­li konie w za­gaj­ni­ku, nie­opo­dal Trzech Koron. Ge­rald gła­dził roz­grza­ną szyję wierz­chow­ca, spo­glą­da­jąc, jak Igmar mo­cu­je się z rynsz­tun­kiem. Ge­rald nigdy nie wi­dział przy­ja­cie­la uzbro­jo­ne­go, a przy­naj­mniej nie w sen­sie bo­jo­wym, gdyż w obec­nej sy­tu­acji wy­pra­wy na dzika wy­da­wa­ły się nie­istot­ne. Oce­nił, że przy­ja­ciel wy­glą­da dość mi­zer­nie. Ele­ganc­ki wams i plu­dry, pięk­nie zdo­bio­na sakwa, spra­wia­ły, że choć za­wsze robił bar­dzo dobre wra­że­nie, to z bro­nią wy­glą­dał jak ka­ry­ka­tu­ra żoł­nie­rza. A choć Ge­rald wło­żył ciem­ne bry­cze­sy, du­blet i skó­rza­ną kurt­kę, w któ­rej cho­dził na po­lo­wa­nia, to i tak z bro­nią czuł się dziw­nie.

Ru­szy­li wzdłuż linii drzew, trzy­ma­jąc się jak naj­da­lej od go­ściń­ca. Po­de­szli od tyłu za­jaz­du, prze­my­ka­jąc przez pole. Do­pa­dli do wschod­nie­go muru i po­de­szli do bramy. Ge­rald rzu­cił okiem na fron­to­wy go­ści­niec, dał znać Ig­ma­ro­wi, że droga jest wolna, i bie­giem ru­szy­li ku staj­ni. Mayer po­cią­gnął za drzwi, lecz były za­mknię­te.

– Cze­kaj.

Ge­rald przy­su­nął się do szcze­li­ny mię­dzy skrzy­dła­mi.

– Gil­bert, to ja, Ge­rald, otwórz – za­wo­łał ści­szo­nym gło­sem.

Po chwi­li usły­sze­li kroki, po czym sta­jen­ny od­bez­pie­czył ry­giel i wpu­ścił ich do środ­ka.

– A to, co za jeden? – Gil­bert spoj­rzał po­dejrz­li­wie na Ig­ma­ra, gdy we­szli.

– Nie twój in­te­res, smar­ku – wark­nął Mayer.

– Mia­łeś być sam, Au­brey bę­dzie wście­kła, jak go tu zo­ba­czy. – Gil­bert wy­ce­lo­wał pal­cem w Ig­ma­ra.

– Spo­koj­nie, wszyst­ko jej wy­tłu­ma­czę. – Ge­rald po­kle­pał sta­jen­ne­go po po­licz­ku. Igmar ro­zej­rzał się po staj­ni i za­py­tał:

– A te dwa po­cią­go­we są od kogo?

– Od wozu – od­parł zja­dli­wie Gil­bert, pa­trząc bez­czel­nie na May­era.

– Mie­li­śmy na­dzie­ję, że bę­dzie już pusto – wtrą­cił się Ge­rald.

– Ku­piec z Hes­sen przy­je­chał, miał się za­trzy­mać tylko na po­si­łek, ale długo coś sie­dzi i sporo już wypił, więc pew­nie zo­sta­nie na noc. Ale poza nim ni­ko­go wię­cej nie ma.

– Więc to dobre wie­ści, je­ste­śmy pierw­si – za­uwa­żył Igmar.

– Ra­czej ostat­ni, wszy­scy go­ście opu­ści­li już za­jazd, a Eik kazał za­my­kać i ni­ko­go wię­cej nie wpusz­czać. – Gil­bert po­dra­pał się w głowę, przy­glą­da­jąc się im po­dejrz­li­wie.

– Gdzie mamy za­cze­kać na Au­brey? – Ge­rald ro­zej­rzał się za ja­kimś wy­god­nym miej­scem.

– Nie tu, wejdź­cie do kuźni, tam na pewno nikt już nie bę­dzie za­glą­dał. – Sta­jen­ny wska­zał im drogę. – Usiądź­cie i nie ha­ła­suj­cie, Au­brey zaraz po­win­na się zja­wić – po­wie­dział, za­my­ka­jąc za nimi drzwi.

Igmar oparł kuszę, po czym sam usiadł na ko­wa­dle. Ge­rald nie­spo­koj­nie krą­żył, gdyż nerwy znów da­wa­ły o sobie znać. Myśli ko­tło­wa­ły mu się w gło­wie, ale wszyst­ko mi­nę­ło, gdy usły­szał głos Au­brey:

– I jak? Jest już?

– Ra­czej są. – Gil­bert uchy­lił drzwi, pusz­cza­jąc ją przo­dem.

– Jak to są? – spy­ta­ła Au­brey wcho­dząc do kuźni.

– Ano, je­ste­śmy. – Igmar wstał i skło­nił się z kur­tu­azją.

– Je­ste­śmy? – Za­czer­wie­ni­ła się ze zło­ści Au­brey. – Dla­cze­go go tu ścią­gną­łeś i dla­cze­go wy­glą­da­cie, jak­by­ście szli na po­lo­wa­nie albo go­rzej, na wojnę?

– Uspo­kój się, ko­cha­nie. – Ge­rald pod­szedł do niej i chciał ją po­ca­ło­wać, ale za­trzy­ma­ła go w po­ło­wie drogi.

– Jak mam się uspo­ko­ić? Mie­li­śmy spę­dzić wie­czór razem, a nie z Ig­ma­rem i na­bi­ty­mi ku­sza­mi. – Zła­pa­ła kuszę opar­tą o ko­wa­dło i wy­ma­chu­jąc nią przed twa­rzą Ge­ral­da, krzy­cza­ła. – Wiesz prze­cież, że mie­li­śmy po­roz­ma­wiać, za­le­ża­ło mi na tej roz­mo­wie!

– Wiem, ko­cha­na, ale wy­ni­kły… – Ge­rald spoj­rzał na Ig­ma­ra.

– Wy­nik­nę­ły nie­prze­wi­dzia­ne oko­licz­no­ści – do­koń­czył spo­koj­nie Igmar.

– Je­dy­ną nie­prze­wi­dzia­ną oko­licz­no­ścią je­steś ty. – Ci­snę­ła w niego kuszą. Igmar jed­nak zła­pał ją zręcz­nie. Au­brey opar­ła się o ścia­nę i po­wie­dzia­ła zre­zy­gno­wa­na:

– Co się tu dzie­je?

– Nie­wie­le. Muszę po­twier­dzić, czy za moimi ple­ca­mi, oj­ciec robi in­te­re­sy z takim jed­nym – skła­mał Igmar bez mru­gnię­cia okiem. – Ma się z nim spo­tkać Pod Trze­ma Ko­ro­na­mi. Jak tylko się do­wiem, czy to praw­da, wyjdę tą samą drogą, którą nas wpro­wa­dzisz, a tobie zo­sta­wię Ge­ral­da na resz­tę wie­czo­ru.

Igmar do­strzegł, że dziew­czy­na przy­glą­da się z ukosa kuszy.

– A to głu­pia spra­wa, bo fak­tycz­nie wy­cią­gną­łem Ge­ral­da do boru, na dzika, ale zgu­bi­li­śmy drogę, a wie­dząc o spo­tka­niu nie mie­li­śmy już czasu za­wró­cić do mia­sta, żeby się roz­bro­ić.

– Nie mie­li­śmy in­ne­go wyj­ścia i przy­je­cha­li­śmy pro­sto Pod Trzy Ko­ro­ny – dodał Ge­rald.

Au­brey pa­trzy­ła na nich chwi­lę, w końcu kiw­nę­ła głową, że się zga­dza.

Wy­szli z kuźni, na­stęp­nie cicho prze­mknę­li przez ko­ry­tarz mię­dzy kuch­nią a scho­da­mi, żeby nie za­alar­mo­wać Kra­fta tłu­ką­ce­go się przy na­czy­niach, aż do­tar­li na za­da­szo­ny dzie­dzi­niec. Za­trzy­ma­ła ich mię­dzy drew­nia­ny­mi fi­la­ra­mi. Au­brey chwi­lę pod­słu­chi­wa­ła przy drzwiach pro­wa­dzą­cych do ja­dal­ni, czy nie ma kogoś za barem, a jak się upew­ni­ła, że nikt ich nie za­sko­czy, otwo­rzy­ła drzwi do skła­dzi­ku.

– Tu nikt nie po­wi­nien za­glą­dać. Na wszel­ki wy­pa­dek, będę na sali – po­wie­dzia­ła, kątem oka ob­ser­wu­jąc, czy nie nad­cho­dzi ktoś od stro­ny kuch­ni. – I bła­gam na wszyst­kich bogów, bądź­cie cicho. Dam wam znać, jak coś się wy­da­rzy.

 

Sie­gwald

Sie­gwald miał do­świad­cze­nie w piciu i za­mie­rzał je wy­ko­rzy­stać, nim ruszy na pół­noc. Opła­cił noc­leg i po­le­cił mło­de­mu Leh­ne­ro­wi, żeby nie za­bra­kło przy stole Sie­gwal­da na­pit­ku i jadła. Za­ja­dał się serem, kiełbasą i chle­bem ze smal­cem do­pra­wio­nym czosn­kiem niedź­wie­dzim. A choć szczo­drze za­pła­cił, han­dlarz za­uwa­żył, że odkąd Eik po­ja­wił się na sali, był nie­po­cie­szo­ny, że je­dy­ny gość jesz­cze nie po­szedł do kwa­te­ry. Stary Leh­ner od­po­wia­dał na py­ta­nia zdaw­ko­wo, a do każ­dej spra­wy od­sy­łał syna, który chęt­nie usłu­gi­wał Sie­gwal­do­wi. Gdy han­dlarz po­skar­żył się, że za­czy­na bra­ko­wać piwa i chle­ba, Eik wstrzy­mał usłuż­ne­go Lu­dwi­ga i oświad­czył, że kuch­nia jest już za­mknię­ta, a on bę­dzie mu­siał wcze­śniej za­mknąć go­spo­dę.

– To taka jest ta wasza za­chod­nia go­ścin­ność?– żach­nął się Sie­gwald. – Cóż to ma być? Jak płacą, trze­ba usłu­gi­wać! Co? Moje hes­sen­skie szy­lin­gi są ci wstręt­ne, to pro­szę tu­tej­sze też się znaj­dą!

Leh­ner nie od­po­wie­dział i wró­cił do biura.

– Pro­szę, to na koszt baru – po­wie­dział Lu­dwig, po­da­jąc ko­lej­ny kufel.

– Coś mało go­ścin­ny ten go­spo­darz. Oświad­czam zatem, że odej­mu­ję mu dwie ko­ro­ny z jego szyl­du – po­wie­dział Sie­gwald. – A zanim się udam na spo­czy­nek, sko­rzy­stam z wy­chod­ka.

Prze­szedł drzwia­mi obok scho­dów na an­tre­so­lę. Na po­dwó­rzu było już ciem­no, choć księ­życ wi­siał wy­so­ko na gra­na­to­wym nie­bie, oświe­tla­jąc czte­ry wy­chod­ki. Nim Sie­gwald wy­szedł z sza­le­tu, do­bie­gło go wa­le­nie w bramę, a po chwi­li usły­szał ba­so­wy głos Kra­fta dys­ku­tu­ją­ce­go z kimś przy głów­nym wej­ściu.

– To się Eik ra­czej nie ucie­szy – po­wie­dział na głos Sie­gwald, sta­jąc przed sza­le­tem. Pró­bu­jąc doj­rzeć w ciem­no­ści, z kim roz­ma­wia ku­charz. Po chwi­li dwie po­sta­cie wy­szły z mroku. Sie­gwald doj­rzał wy­so­kie­go, szczu­płe­go męż­czy­znę o twa­rzy za­sło­nię­tej sza­lem i oczach skry­tych pod ron­dem ka­pe­lu­sza.

– Pan Sie­gwald, jeśli do­brze pa­mię­tam – głos Kra­fta w noc­nej ciszy roz­brzmie­wał, zda­wać się mogło, w całej oko­li­cy.

– Do­brze pa­mię­tasz. – Sie­gwald po­dra­pał się w ły­si­nę i uśmiech­nął zja­dli­wie. – A sły­sza­łem od pana Leh­ne­ra, że nie przyj­mu­je­cie już gości. 

– Ano, nie przyj­mu­je­my, ale ten oto po­dróż­ny z Loary przy­był i le­d­wie co duka po na­sze­mu. Nie było jak mu wy­tłu­ma­czyć, a też się nie godzi zo­sta­wiać na go­ściń­cu po nocy. – Kraft zda­wał się nie mieć sobie nic do za­rzu­ce­nia, jed­nak dodał szyb­ko – może pan za­pro­wa­dzić go do wspól­nej izby, jeśli do­brze zro­zu­mia­łem, na­zy­wa się Es­tien.

– A co mi tam. Jasne, że za­pro­wa­dzę i chęt­nie zo­ba­czę minę go­spo­da­rza. – Sie­gwald podał po­dróż­ne­mu rękę, przed­sta­wia­jąc się i wska­zał kie­ru­nek.

Gdy we­szli do środ­ka, za­sta­li za barem Au­brey i Lu­dwi­ga, któ­rzy byli tak po­chło­nię­ci roz­mo­wą, że nawet ich nie za­uwa­ży­li, do­pó­ki Sie­gwald się nie ode­zwał.

– Za­praw­dę je­stem wiel­ki, bo jak ina­czej na­zwać kogoś, kto to­wa­rzy­stwo znaj­du­je nawet w wy­chod­ku? – Sie­gwald kiw­nął na Au­brey. – Dobra ko­bie­to, ku­charz obie­cał jesz­cze jedną ko­lej­kę za do­pro­wa­dze­nie stru­dzo­ne­go po­dróż­ne­go, który, za­ło­żę się, że chęt­nie spłu­cze gar­dło.

Po tych wy­ja­śnie­niach za­siadł na miej­scu, wska­zu­jąc go­ścio­wi krze­sło obok.

– Drogi panie – za­czął Lu­dwig, pod­cho­dząc do sto­li­ka. – Naj­moc­niej prze­pra­szam, ale w dniu dzi­siej­szym go­spo­da już jest nie­czyn­na.

– A gadaj zdrów, on po na­sze­mu nie mówi – wtrą­cił Sie­gwald. – Ale ja, co nieco, mówię po lo­aryj­sku, jed­nak tylko przy peł­nym kuflu, je­śliś ła­skaw.

– Au­brey, podaj panom jesz­cze po jed­nym. – Młody Leh­ner za­cho­wy­wał spo­kój godny po­dzi­wu i zwró­cił się do han­dla­rza – jak­bym mógł pro­sić, żeby pan wy­ja­śnił na­sze­mu go­ścio­wi, że wła­ści­wie go­spo­da jest za­mknię­ta?

– Oczy­wi­ście.

Sie­gwald przez chwi­lę wpa­try­wał się w po­wa­łę, jakby stam­tąd chciał wy­czy­tać od­po­wied­nie słowa, a gdy Au­brey po­da­ła im kufle, po­gła­dził brodę i chrząk­nął, zanim po­ma­łu za­czął prze­ma­wiać, co rusz ro­biąc pauzy mię­dzy sło­wa­mi. Lo­aryj­czyk ścią­gnął ka­pe­lusz, od­sła­nia­jąc, sple­cio­ne w war­kocz, czar­ne włosy i twarz w ko­lo­rze oliw­ko­wym. Napił się piwa, słu­cha­jąc w sku­pie­niu. W końcu od­po­wie­dział szyb­ko i spoj­rzał na Lu­dwi­ga.

– No cóż – za­czął Sie­gwald, się­ga­jąc po kufel – spra­wa jest pro­sta, trze­ba mu je­dy­nie noc­le­gu i po­dzię­ko­wał za piwo, bo był spra­gnio­ny po po­dró­ży.

W tej chwi­li drzwi ga­bi­ne­tu otwar­ły się i po­ja­wił się w nich wy­raź­nie pod­nie­co­ny Eik.

– Lu­dwig, chłop­cze, przy­je­chał mości Re­imer… – za­czął, lecz za­trzy­mał się w pół słowa, wi­dząc, że w izbie jesz­cze są go­ście. – Na wszyst­kie dia­bły i de­mo­ny, nawet naj­prost­szej rze­czy nie mo­żesz do­pil­no­wać! Sala miała być pusta, a ty spro­wa­dzasz ko­lej­ną osobę?

– Ten oto po­dróż­ny aż z Loary ścią­gnął… – za­czął Lu­dwig, wi­dząc skon­fun­do­wa­ną minę ojca.

Eik, nie zwa­ża­jąc na słowa syna, wyj­rzał przez okien­ni­ce, po czym pod­szedł do drzwi i ener­gicz­nie za­czął je od­ry­glo­wy­wać, po­śpiesz­nie mó­wiąc:

– Nie ma już czasu na to, po­pro­wa­dzę mości Re­ime­ra do ga­bi­ne­tu, a ty do­pil­nuj, gdy się zjawi pan Die­tlev, by do­łą­czył do nas.

Sie­gwald prze­tłu­ma­czył sens słów Leh­ne­ra, a w progu po­ja­wił się niski je­go­mość o okrą­głej twa­rzy i opa­słym brzu­chu, ubra­ny w czer­wo­no-bia­łe plu­dry z bo­ga­to wy­sa­dza­nym pasem, przy któ­rym wi­siał szty­let o mi­ster­nie zdo­bio­nej rę­ko­je­ści. Miał ele­ganc­ki czar­ny wams, wy­szy­wa­ny srebr­ny­mi nićmi, spod któ­re­go wy­sta­wa­ły białe rę­ka­wy ko­szu­li. Wszedł po­wo­li, mi­ja­jąc go­spo­da­rza i nie zwra­ca­jąc uwagi za­rów­no na gości, jak i na po­wi­ta­nie Eika. Za nim wkro­czy­ło dwóch ro­słych męż­czyzn, obaj w wy­so­kich bu­tach, bry­cze­sach i du­ble­tach w czar­nym ko­lo­rze, przy bio­drach zwi­sa­ły im mie­cze. Sie­gwald spo­strzegł, że muszą to być bra­cia, naj­pew­niej bliź­nia­cy, bo choć jeden nosił prze­pa­skę na oku, a drugi miał ze­szpe­co­ny bli­zną po­li­czek, to obaj mieli wąskie usta, wy­so­kie czoła, krza­cza­ste jasne brwi i krót­ko przy­strzy­żo­ne włosy.

– Na­lej­cie cze­goś po­rząd­ne­go Wilg­bur­go­wi i Wig­ber­to­wi. – Re­imer nie zwró­cił się do ni­ko­go kon­kret­ne­go, za­pa­trzo­ny gdzieś w stro­nę ko­min­ka. – Gdy Mayer się po­ja­wi, moi lu­dzie z dzie­dziń­ca go przy­pro­wa­dzą. Spoj­rzał w stro­nę wnę­trza ja­dal­ni, po­ma­łu prze­śli­zgu­jąc się wzro­kiem po ze­bra­nych. Bliź­nia­cy go mi­nę­li, ten z bli­zną sta­nął przy barze, drugi usiadł przy bra­cie, tak, by wi­dzieć wnę­trze go­spo­dy. Re­imer, lekko ko­ły­sząc się na boki, wszedł za Eikiem do ga­bi­ne­tu. Sie­gwald do­strzegł zmia­nę w zie­lo­nych oczach Lo­aryj­czy­ka, stały się czuj­ne.

– Pro­sił­bym, żeby pa­no­wie do­pi­li i udali się do pokoi. – Lu­dwig prze­rwał ciszę, która zda­wa­ła się nie mieć końca. – Au­brey, przy­go­tuj panu z Loary pokój.

Tu za­wa­hał się i spoj­rzał na po­dróż­ne­go, a ten py­ta­ją­co na Sie­gwal­da.

– A tak, już tłu­ma­czę… – po­wie­dział han­dlarz.

– Morda w kubeł – prze­rwał mu Wig­bert, nie od­wra­ca­jąc się od baru.

A w gło­sie było tyle gnie­wu, jakby Sie­gwald za­mie­rzał ura­zić człon­ka jego ro­dzi­ny. Han­dlarz zer­k­nął kątem oka na Lu­dwi­ga.

– Pa­no­wie, po­dróż­ny jest z Loary… – za­czął syn wła­ści­cie­la.

– Gówno mnie to in­te­re­su­je – ode­zwał się Wilg­burg, ły­piąc na Lu­dwi­ga jed­nym okiem. – Nie bę­dzie­my słu­chać tego zwie­rzę­ce­go war­ko­tu, jak chce szwar­go­tać po swo­je­mu, to niech wraca do sie­bie.

Sie­gwald szep­tem prze­tłu­ma­czył szyb­ko, co po­wie­dział Lu­dwig, lecz nie od­wa­żył się prze­ło­żyć słów braci. Zresz­tą nie było sensu, z twa­rzy Lo­aryj­czy­ka wy­czy­tał, że ich sens był dla niego jasny.

– Sły­sza­łeś, łysy, co po­wie­dzia­łem?

Sie­gwald ski­nął głową jed­no­okie­mu, po czym dusz­kiem dopił piwo. Wstał i ru­szył w stro­nę scho­dów. Gdy zła­pał za po­ręcz w kształ­cie psie­go łba, zer­k­nął na Lo­aryj­czy­ka, ten nie pa­trzył na niego. Roz­siadł się, od­rzu­cił na plecy war­kocz czar­nych wło­sów i spo­koj­nie wypił ko­lej­ny łyk.

– Panie, chyba po­wi­nien pan udać się na spo­czy­nek. – Lu­dwig wska­zał Lo­aryj­czy­ko­wi scho­dy pro­wa­dzą­ce na an­tre­so­lę.

– Może go za­pro­wa­dzę – za­pro­po­no­wa­ła Au­brey.

I nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, po­de­szła do sto­li­ka, na­chy­li­ła się nad przy­jezd­nym, ła­piąc go za ramię i wska­za­ła prze­mie­rza­ją­ce­go an­tre­so­lę Sie­gwal­da.

– Nie skoń­czy­łem – po­wie­dział Lo­aryj­czyk z sil­nym ak­cen­tem, po­ma­łu, sta­ran­nie wy­po­wia­da­jąc każde słowo.

– Nie skoń­czył – po­wtó­rzył, uśmie­cha­jąc się Wilg­burg, mru­żąc jedno oko. – Co to za go­spo­da, gdzie nie można w spo­ko­ju napić się piwa, daj­cie temu bru­da­so­wi dopić spo­koj­nie, bo wróci do sie­bie i bę­dzie opo­wia­dał o tym, jak podle go w im­pe­rium trak­to­wa­no.

– Oczy­wi­ście – po­wie­dział młody Leh­ner. – Cze­goś jesz­cze pa­no­wie po­trze­bu­ją?

Gdy nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi, po­pro­sił Au­brey na dzie­dzi­niec.

 

Au­brey

Gdy wy­szli, Lu­dwig zła­pał ją za ra­mio­na.

– Po­słu­chaj, nie ma po­trze­by, żebyś tam ze mną wra­ca­ła.

Był za­ra­zem wy­stra­szo­ny i tro­skli­wy. Au­brey już miała za­pro­te­sto­wać, gdy uj­rza­ła uchy­lo­ne drzwi od skła­dzi­ku i za­mar­ła.

– Może masz rację, zo­ba­czę, co robi Kraft – po­wie­dzia­ła szyb­ko.

– Do­brze. – Przy­tu­lił ją. – Za go­dzi­nę po­win­no być już po wszyst­kim, wtedy przyj­dę do cie­bie.

Od­wró­cił się i ru­szył do skła­dzi­ku. Au­brey otwo­rzy­ła usta, jed­nak nie zna­la­zła żad­nych słów, by go za­trzy­mać. Wszedł do środ­ka. Po chwi­li do­strze­gła świa­tło pa­da­ją­ce z wnę­trza po­miesz­cze­nia. Lu­dwig wy­szedł z dwie­ma bu­tel­ka­mi wina.

– Idź już. – Po­ca­ło­wał ją w po­li­czek i wró­cił do ja­dal­ni.

Au­brey we­szła do skła­dzi­ku, gdy tylko Leh­ner za­mknął drzwi od baru, zwięk­szy­ła ogień lampy. Po Ig­ma­rze i Ge­ral­dzie nie było ani śladu, otwar­ła jesz­cze klapę do piw­ni­cy.

– Ge­rald?! Igmar?! – za­wo­ła­ła, a gdy nikt jej nie od­po­wie­dział, po­czu­ła, jak ogar­nia ją pa­ni­ka.

 

Sie­gwald

Sie­gwald, gdy tylko za­mknę­ły się za nim drzwi, po­czer­wie­niał ze zło­ści i wsty­du. Pod­szedł do po­ko­ju. Coś jed­nak nie da­wa­ło mu spo­ko­ju. Ru­szył dalej ko­ry­ta­rzem, po lewej na­tra­fił na scho­dy. Zszedł, kie­ro­wa­ny za­pa­chem z kuch­ni. Na dole, spod drzwi na­prze­ciw, doj­rzał świa­tło. Uniósł dłoń, by za­pu­kać, ale zre­zy­gno­wał i po­cią­gnął za klam­kę. Kuch­nia była już wy­sprzą­ta­na, przy dużym stole na środ­ku po­miesz­cze­nia Kraft pa­ko­wał mięso. Spoj­rzał przez ramię na Sie­gwal­da.

– Śmia­ło, za­pra­szam – za­chę­cił go ku­charz.

Sie­gwald wszedł do środ­ka i przez chwi­lę roz­glą­dał się za miej­scem do sie­dze­nia. W końcu wy­brał ta­bo­ret przy pa­le­ni­sku, w któ­rym ogień, choć już przy­gasł, to dawał jesz­cze dużo cie­pła.

– Pić się chce i po­my­śla­łem, że może jesz­cze coś się znaj­dzie w kuch­ni. – Sie­gwald spoj­rzał na li­tro­wy dzban, sto­ją­cy przed Kra­ftem.

– Oczy­wi­ście.

Ku­charz wy­tarł ręce w far­tuch i podał na­czy­nie han­dla­rzo­wi, który spo­strzegł, że Kraft ma już nieco w czu­bie.

– Dzię­ku­ję. 

Sie­gwald po­cią­gnął po­rząd­nie, oddał ku­cha­rzo­wi na­czy­nie i zer­k­nął w stro­nę okna, skąd do­cho­dzi­ły od­gło­sy roz­mo­wy. Kraft pod­szedł do blatu, prze­sta­wiał na­czy­nia i wyj­rzał.

– Choć pan zo­ba­czyć – przy­wo­łał Sie­gwal­da.

Han­dlarz wziął ze sobą ta­bo­ret, wdra­pał się na niego i spoj­rzał na fron­to­wy dzie­dzi­niec, gdzie roz­ma­wia­ła czterech męż­czyzn.

– Wi­dzisz pan tego, który przy­szedł od stro­ny go­ściń­ca? – Kraft wska­zał bo­ga­to ubra­ne­go męż­czy­znę.

Na gło­wie miał pięk­ny ka­pe­lusz z oto­kiem przy­trzy­mu­ją­cym dwa złote pióra. Ubra­ny był w czar­ny wams i plu­dry, do tego miał zie­lo­ną ko­szu­lę oraz poń­czo­chy.

– To mości Die­tlev Mayer, po­znać go można po bar­wach ro­do­wych.

– A tych trzech? – za­py­tał han­dlarz.

– Niech no się przyj­rzę, czy któ­re­goś po­zna­ję.

Tym­cza­sem bar­czy­sty mło­dzie­niec o ja­snych, ru­dych wło­sach i prysz­cza­tej twa­rzy, wska­zy­wał May­ero­wi drogę do go­spo­dy. Dry­blas o dłu­gich, ja­snych wło­sach i nie­ład­nej, chu­dej twa­rzy, ubrany w bia­ło-czer­wo­ny du­ble­t ru­szył za Die­tle­vem. Sie­gwald za­uwa­żył, że blon­dyn ma przy pasie ban­do­let. Czwar­ty z ludzi Ri­bec­ka stał spo­koj­nie z boku. Głowę za­kry­wał mu skó­rza­ny cze­piec, nosił czar­ną, krót­ko przy­strzy­żo­ną brodę, a w zę­bach trzy­mał za­pa­lo­ną fajkę. Na jasną ko­szu­lę miał na­rzu­co­ną zie­lo­ną ka­mi­zel­kę, a za­miast plu­drów nosił nie­bie­skie sza­ra­wa­ry na wzór tych, które za­kła­da się w Pa­no­nii. Przy pasie zaś wi­siał mu to­po­rek o nie­wiel­kim, zaokrą­glonym ostrzu z dłu­gim sty­li­skiem.

– O! Widzi pan tego w nie­bie­skich ga­ciach? – Wska­zał Kraft. – Tego po­zna­ję, to Lan­dorf Brandstätter, były knecht. Po­dob­no wal­czył na Wscho­dzie, nim przy­wę­dro­wał w te stro­ny, szyb­ko zna­lazł pracę u Ri­bec­ka. Ta­jem­ni­czy typ, o któ­rym różne plot­ki cho­dzą po mie­ście.

Han­dlarz i ku­charz pa­trzy­li jesz­cze chwi­lę, aż Die­tlev i blon­dyn znik­nę­li im z pola wi­dze­nia. Prysz­cza­ty, za­rzu­ciw­szy na ramię pałkę, cho­dził w tę i z po­wro­tem. Na­to­miast Lan­dorf oparł się o mur, za­plótł ręce na pier­si i spo­koj­nie pykał fajkę.

– Skoń­czą robić in­te­res i po­ja­dą – po­wie­dział Kraft. – A przy­po­mnia­ło mi się, że w spi­żar­ni jest nieco su­szo­ne­go mięsa. Cze­kaj, no pan, zaraz przy­nio­sę, bę­dzie czym prze­ką­sić.

Sie­gwald wró­cił na miej­sce przy pa­le­ni­sku, pełen złych prze­czuć co do resz­ty wie­czo­ru.

 

Igmar

Igmar krę­cił się po ma­ga­zy­nie, roz­draż­nio­ny bez­czyn­no­ścią. Na dźwięk każ­de­go od­gło­su za­sty­gał na chwi­lę w na­dziei, że to Au­brey nad­cho­dzi z in­for­ma­cja­mi o wy­da­rze­niach w go­spo­dzie. Ge­rald sie­dział na skrzy­ni z miną jak czło­wiek, który tra­fił na przy­ję­cie, na któ­rym nikt się go nie spo­dzie­wał. Gdy z go­spo­dy do­bie­gły ich ko­lej­ne od­gło­sy, Mayer po­chwy­cił kuszę i uchy­lił drzwi.

– Co ty wy­pra­wiasz? Mie­li­śmy cze­kać!

– Na co? Aż spra­wy się roz­wią­żą bez na­sze­go udzia­łu? – wark­nął Igmar.

Za­da­szo­ny dzie­dzi­niec był pusty. Igmar wy­szedł i prze­mknął mię­dzy fi­la­ra­mi. Od stro­ny bro­wa­ru rów­nież ni­ko­go nie do­strzegł. Zo­ba­czył, jak Ge­rald nie­pew­nie wy­chy­la się z ma­ga­zy­nu.

– Idziesz? – syk­nął do niego Igmar.

Ge­rald ski­nął głową i po­biegł za May­erem w stro­nę otwar­tej czę­ści dzie­dziń­ca. Tam sko­czy­li za naj­bliż­szy sza­let, na­stęp­nie za­czę­li się prze­kra­dać, aż za­uwa­ży­li drzwi pro­wa­dzą­ce do go­spo­dy.

– Zaj­rzę do środ­ka i ro­ze­znam się w sy­tu­acji – wy­szep­tał Igmar. – Po­win­ni być już na miej­scu.

– A co, jeśli ktoś nas za­uwa­ży? – wy­bą­kał lę­kli­wie Ge­rald.

– To za­ba­wa za­cznie się nieco wcze­śniej. – Uśmiech­nął się szel­mow­sko Igmar, na­stęp­nie pod­biegł do bu­dyn­ku.

Ostroż­nie zła­pał za klam­kę i uchy­lił drzwi, zaj­rzał w chwi­li, gdy blon­dyn wpro­wa­dził do go­spo­dy Die­tle­va. Na ten widok Igmar po­czuł nagły ucisk w żo­łąd­ku. Gdy oj­ciec znik­nął za drzwia­mi ga­bi­ne­tu, młody Mayer wy­szep­tał do sie­bie:

– Mu­sisz mu się po­sta­wić i wziąć spra­wy w swoje ręce, je­steś May­erem, a tu cho­dzi o twoje dzie­dzic­two.

Po­czuł na ra­mie­niu rękę Ge­ral­da, a gdy spoj­rzał na niego, zo­ba­czył go­to­wość w oczach to­wa­rzy­sza, co do­da­ło mu no­wych sił. Igmar oparł się o ścia­nę i za­czął na­cią­gać kuszę, Ge­rald bez słowa po­szedł za przy­kła­dem mło­de­go May­era. Na­stęp­nie ostroż­nie umie­ści­li bełty.

– Co teraz? – za­py­tał Ge­rald.

– Cze­ka­my, aż oj­ciec wyj­dzie z Re­ime­rem – po­wie­dział Mayer, ob­ser­wu­jąc ja­dal­nię przez szpa­rę mię­dzy drzwia­mi a fra­mu­gą. – Wła­ści­ciel po­szedł na pię­tro, z pew­no­ścią wy­sła­ny po moją sio­strę. Zaraz, przy na­szych drzwiach sie­dzi jakiś gość, wy­glą­da na Lo­aryj­czy­ka, więc chyba nie mu­si­my się o niego mar­twić. Przy ga­bi­ne­cie stoi jeden z ludzi Ri­bec­ka, drugi sie­dzi nie­da­le­ko baru. Nie widzę zza scho­dów, ilu jest przy kon­tu­arze. Ja biorę na cel Re­ime­ra, ty masz mieć na oku tego Lo­aryj­czy­ka i Eika Leh­ne­ra. Gdy się za­cznie, każ mu oddać Si­gu­ne. Jak tylko ją wy­pu­ści, wyjdź­cie przez dzie­dzi­niec i pędź­cie w stro­nę za­gaj­ni­ka.

– A co, jeśli jej nie wy­pu­ści? – za­py­tał Ge­rald.

– To wpa­kuj mu bełt w ko­la­no. – Głos Ig­ma­ra za­brzmiał szorst­ko, jak u sta­re­go wo­ja­ka, po­ucza­ją­ce­go mło­de­go re­kru­ta. – To tylko karcz­marz, nie bę­dzie ry­zy­ko­wał życia dla in­te­re­sów Ri­bec­ka.

Usły­sze­li, jak drzwi ga­bi­ne­tu otwie­ra­ją się. Przez szpa­rę zo­ba­czy­li, jak Die­tlev Mayer i Re­imer Ri­beck stają w sali. Igmar kiw­nął na przy­ja­cie­la i wpa­dli do ja­dal­ni.

Oka­za­ło się, że za scho­da­mi był jesz­cze jeden oprych, który teraz wolno ob­ró­cił się, spo­glą­da­jąc na nich ocza­mi, po­zba­wio­ny­mi ja­kie­go­kol­wiek wy­ra­zu, jakby trzy­ma­li w rę­kach pa­ty­ki za­miast kuszy. Jed­no­oki wstał w pierw­szym od­ru­chu, uśmiech­nął się, rów­no­cze­śnie kła­dąc dłoń na rę­ko­je­ści mie­cza. Die­tlev wpa­try­wał się w Ig­ma­ra, mil­czał, z twa­rzy biła mu roz­pacz.

– Roz­wa­li­my któ­re­muś łeb? – ode­zwał się wy­so­ki blon­dyn.

Igmar do­pie­ro teraz spo­strzegł, że czło­wiek Re­ime­ra trzy­ma wy­ce­lo­wa­ny w ich stro­nę ban­do­let.

– Nie trze­ba, Ge­ri­no, je­stem prze­ko­na­ny, że do­szło tu do nie­po­ro­zu­mie­nia – po­wie­dział Re­imer, nie­znacz­nie cho­wa­jąc się za ple­ca­mi Die­tle­va. – Praw­da, mości Mayer?

Die­tlev Mayer zdą­żył za­le­d­wie ski­nąć głową, gdy na an­tre­so­li po­ja­wi­li się straż­ni­cy z wła­ści­cie­lem i Si­gu­ne. Igmar do­strzegł pa­ni­kę na twa­rzy Ge­ral­da.

– Si­gu­ne, sio­strzycz­ko, wszyst­ko w po­rząd­ku?! – za­wo­łał Igmar, wo­dząc kuszą od opry­cha z bli­zną, przez jed­no­okie­go, do blon­dy­na.

Si­gu­ne, nie­sio­na przez Bodo, spoj­rza­ła na salę prze­ra­żo­na. Ge­rald zer­k­nął na Lo­aryj­czy­ka, który sie­dział z obo­jęt­ną miną, trzy­mał ręce w kie­sze­niach płasz­cza i wo­dził wzro­kiem po ze­bra­nych, jak ma­larz po nie­do­koń­czo­nym ob­ra­zie. Ge­rald od­wró­cił się w stro­nę scho­dów i wy­ce­lo­wał kuszę w ich szczyt.

– Si­gu­ne, wszyst­ko do­brze? – po­wtó­rzył Igmar, gdy straż­ni­cy za­trzy­ma­li się, nie wie­dząc, co robić.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, bra­cisz­ku – od­po­wie­dzia­ła dziew­czy­na drżą­cym gło­sem.

– Pa­ni­czu Igmar, ro­zu­miem, że przy­sze­dłeś po sio­strę? – ode­zwał się Ri­beck.

– Zga­dza się – od­parł z de­ter­mi­na­cją Igmar.

– Zatem świet­nie się skła­da, gdyż usta­li­li­śmy z twoim ojcem, że Si­gu­ne wraca do domu. – W gło­sie Re­ime­ra za­brzmia­ła nuta za­do­wo­lo­ne­go han­dla­rza, ku­pu­ją­ce­go towar bez tar­gów po za­ni­żo­nej staw­ce. – Praw­da, panie Die­tlev?

Mayer prze­szy­wał syna wzro­kiem bar­dziej nie­po­ko­ją­cym niż wy­ce­lo­wa­na lufa ban­do­le­tu. Die­tlev ski­nął tylko głową, nie będąc w sta­nie nic po­wie­dzieć przez za­ci­śnię­te szczę­ki.

– Wi­dzisz, Igmar? – za­czął ła­god­nym tonem Re­imer. – Nie ma po­wo­du do gwał­tu, wszy­scy chce­my tego sa­me­go.

– Do­praw­dy? – Igmar sta­rał się opa­no­wać drże­nie głosu. – Si­gu­ne wraca do domu, a ty już nigdy nie bę­dziesz nie­po­ko­ił na­szej ro­dzi­ny, po­nad­to wszyst­kie usta­le­nia, które po­czy­nił oj­ciec, uwa­żam za nie­waż­ne.

– Cho­dzi o ofer­tę współ­pra­cy mię­dzy mną a panem May­erem? – Ri­beck zro­bił obo­jęt­ną minę. – Oczy­wi­ście, masz prawo weta, w końcu je­steś peł­no­praw­nym spad­ko­bier­cą. Skoro spra­wa jest w za­sa­dzie wy­ja­śnio­na, myślę, że mo­że­my się wszy­scy uspo­ko­ić.

– Do­pie­ro, gdy Si­gu­ne wyj­dzie stąd wraz z moim to­wa­rzy­szem. – Igmar wska­zał głową na Ge­ral­da.

– Oczy­wi­ście. Bodo, znieś panią Si­gu­ne i prze­każ ją temu mło­dzień­co­wi – roz­ka­zał Re­imer.

Igmar czuł, jak kusza za­czy­na cią­żyć mu w dło­niach. Zer­k­nął ukrad­kiem na Ge­ri­no, który stał bo­kiem w po­zy­cji strze­lec­kiej, bez cie­nia zmę­cze­nia. Gdy Bodo pod­szedł do kra­wę­dzi scho­dów, za­py­tał chra­pli­wym gło­sem:

– Chyba zda­je­cie sobie spra­wę, co ozna­cza gro­że­nie bro­nią przed­sta­wi­cie­lom prawa?

Ge­rald spoj­rzał na Ig­ma­ra. Młody Mayer wi­dział, jak pa­ni­ka ogar­nia przy­ja­cie­la.

– Spo­koj­nie, Ge­rald, to nic nie zna­czy – po­wie­dział Igmar.

– Zga­dza się, chłop­cze, tylko spo­koj­nie – po­twier­dził Re­imer.

Bodo ru­szył w dół scho­dów, nie spusz­cza­jąc z oczu ce­lu­ją­ce­go w niego chło­pa­ka. Za­pa­dła cisza, prze­ry­wa­na skrzy­pie­niem stop­ni pod bu­ta­mi straż­ni­ka. Gdy zna­lazł się w po­ło­wie drogi, inny dźwięk prze­szył wnę­trze go­spo­dy Pod Trze­ma Ko­ro­na­mi. Nie­przy­jem­ne zgrzyt­nię­cie, a potem świst. To kusza Ge­ral­da wystrzeliła, bełt z im­pe­tem wbił się w udo straż­ni­ka. W tym samym mo­men­cie ban­do­let Ge­ri­no wy­pa­lił. Za­pa­lo­ny proch buch­nął ogniem, a wnę­trze go­spo­dy wy­peł­ni­ło się dymem. Bodo usiadł cięż­ko na stop­niu, lecz nie upu­ścił dziew­czy­ny. Zawył do­pie­ro, gdy ta wście­kle ugry­zła go w dłoń. Ge­rald stał osłu­pia­ły, wi­dząc, jak Si­gu­ne wy­ry­wa się z objęć straż­ni­ka i na zła­ma­nie karku pędzi w dół scho­dów. Gdy zo­sta­ły jej nie­speł­na trzy stop­nie do po­ko­na­nia, sko­czy­ła w stro­nę Ge­ral­da. Ten zła­pał dziew­czy­nę w po­wie­trzu, ob­ró­cił się, trzy­ma­jąc ją w ra­mio­nach, i wtedy zo­ba­czył, że Igmar leży na pod­ło­dze. Ge­rald ści­snął moc­niej Si­gu­ne i wy­biegł na dzie­dzi­niec.

 

Au­brey

Au­brey za­trza­snę­ła drzwi do skła­dzi­ku, za­sta­na­wia­jąc się, gdzie Igmar i Ge­rald mogli pójść. Ru­szy­ła przez dzie­dzi­niec, a na­stęp­nie ko­ry­ta­rzem, otwar­ła drzwi do staj­ni, ale ta była pusta. Kuź­nia i wo­zow­nia za­mknię­te. Wbie­gła po scho­dach na pię­tro i sta­nę­ła przed po­ko­jem sta­jen­ne­go. Za­pu­ka­ła raz, drugi, i trze­ci.

– Witaj, Au­brey – przy­wi­tał ją w drzwiach.

– Wi­dzia­łeś Ge­ral­da? – za­py­ta­ła Au­brey.

– Zgu­bi­łaś uko­cha­ne­go – rzekł roz­ba­wio­ny sy­tu­acją Gil­bert.

 – To rów­nież twój pro­blem, bo jeśli okaże się, że ci dwaj coś na­wy­wi­ja­li, to po­wiem Leh­ne­ro­wi, że to ty ich wpu­ści­łeś przez staj­nię. – Spio­ru­no­wa­ła go wzro­kiem.

– Ale prze­cież… – Gil­bert za­czął się jąkać.

– Żad­ne­go "prze­cież". Le­piej rusz się! Mu­si­my ich po­szu­kać!

Ze­szli razem do staj­ni i usły­sze­li wy­strzał, na dźwięk któ­re­go oboje pod­sko­czy­li. Spoj­rze­li na sie­bie i ostroż­nie zbli­ży­li się do drzwi obok scho­dów. Przy­sta­wi­li głowy do desek.

– Co to było? – za­py­tał Gil­bert.

– Nie wiem, temu Lo­aryj­czy­ko­wi źle z oczu pa­trzy­ło, to pew­nie jakiś awan­tur­nik. Nie chciał opu­ścić sali, gdy go pro­si­li­śmy z Lu­dwi­giem, mu­siał ściąć się z ludź­mi Re­ime­ra.

Au­brey po­czu­ła prze­ni­ka­ją­cy na wskroś nie­po­kój i zła­pa­ła sta­jen­ne­go za rękę. Ko­lej­ny wy­strzał spra­wił, że od­sko­czy­li od drzwi.

– Może po­win­ni­śmy się scho­wać na wszel­ki wy­pa­dek? – za­pro­po­no­wał Gil­bert. W tym mo­men­cie usły­sze­li od­głos szyb­ko zbli­ża­ją­cych się kro­ków. Od­sko­czy­li, aż po boksy, gdzie konie nie­spo­koj­nie biły ko­py­ta­mi o kle­pi­sko. Gil­bert po­rwał widły ster­czą­ce z kupki siana. Au­brey scho­wa­ła się za sta­jen­nym, kła­dąc mu ręce na ra­mio­nach i spra­wia­jąc, że chło­pak po­czuł, jak męż­nie­je. Drzwi otwar­ły się na oścież, a do środ­ka wpadł Ge­rald z Si­gu­ne na rę­kach. Au­brey wszyst­ko zro­zu­mia­ła w jed­nej chwi­li i po­czu­ła, że robi jej się słabo. Ge­rald pod­szedł pod drzwi wo­zow­ni i ostroż­nie po­sa­dził dziew­czy­nę, która była roz­trzę­sio­na, szlo­cha­ła.

– Obej­mij ją! – roz­ka­zał Ge­rald, głos mu drżał.

Au­brey usia­dła obok Si­gu­ne i przy­cią­gnę­ła ją do sie­bie, a sta­jen­ny opu­ścił widły.

– Co się tam stało? – za­py­ta­ła Au­brey.

Ge­rald pa­trzył na nią błęd­nym wzro­kiem.

– Co wy­ście na­ro­bi­li! – krzyk­nę­ła Au­brey.

Ge­rald za­krył twarz dłoń­mi i za­pła­kał. Pa­trzy­li na niego, gdy drzwi uchy­li­ły się, sta­nął w nich Lu­dwig z musz­kie­tem w jed­nej ręce i roż­kiem na proch w dru­giej.

– Gdzie jest Kraft? – rzu­cił szyb­ko młody Leh­ner.

– Nie wiem, pew­nie u sie­bie, albo w kuch­ni – po­wie­dział Gil­bert i za­py­tał – co się tam stało?

– Po­wiem ci, co się stało. Ten – wska­zał pal­cem na Ge­ral­da – i młody Mayer wpa­dli do go­spo­dy z ku­sza­mi, bio­rąc na cel Re­ime­ra i żą­da­jąc, by oddał im, o tę, tam przy wo­zow­ni. Oj­ciec z Bodem i Fri­sem byli już na an­tre­so­li i chcie­li prze­ka­zać Si­gu­ne, gdy Ge­rald wy­strze­lił w Boda, ra­niąc go w nogę. A potem za­czę­ła się istna jatka. 

Si­gu­ne wy­bu­chnęła prze­raź­li­wym pła­czem, ści­ska­jąc w pasie Au­brey, ta ob­ję­ła jej głowę i gła­dziła po zło­ci­stych lo­kach. Ge­rald upu­ścił miecz i usiadł cięż­ko na kle­pi­sku.

– Ri­beck na­ka­zał po­zbyć się świad­ków – dodał młody Lu­dwig.

– Po­zbyć? Co to zna­czy, po­zbyć się? – za­py­tał Gil­bert i po­bladł.

 – Nie wiem – od­parł szyb­ko Lu­dwig. – Dla­te­go, gdy się za­czę­ło na ca­łe­go, wy­cią­gną­łem strzel­bę spod lady i wy­bie­głem was szu­kać

– A co z Lo­aryj­czy­kiem? – do­py­ty­wa­ła Au­brey.

Wtedy drzwi od stro­ny kuch­ni otwar­ły się po raz trze­ci.

 

Es­tien

Es­tien usły­szał dźwięk zwal­nia­nej cię­ci­wy, a na­stęp­nie huk z ban­do­le­tu. Blon­dyn Ge­ri­no był do­brym strzel­cem, Es­tien cie­szył się, że to nie do niego mie­rzył. Broń wy­pa­li­ła do­kład­nie w chwi­li, gdy Igmar spoj­rzał w stro­nę scho­dów. Po­cisk tra­fił go w po­li­czek, a siła ude­rze­nia ob­ró­ci­ła go nim upadł. Dłu­gie włosy za­kry­ły ro­ze­rwa­ną twarz, lecz frag­ment czasz­ki, w miej­scu w któ­rym kula wy­szła, ode­rwał się czę­ścio­wo i ster­czał z tyłu głowy, razem z ko­smy­ka­mi wło­sów. Es­tien przez dym spo­strzegł, jak Lu­dwig, który przez cały ten czas stał za barem z bu­tel­ką wina w ręku, zro­bił dwa kroki w tył, w stro­nę drzwi. Bliź­nia­cy spoj­rze­li na hersz­ta. Re­imer wy­glą­dał, jakby jesz­cze ana­li­zo­wał całą sy­tu­ację, do chwi­li, gdy Die­tlev zo­ba­czył po­wa­lo­ne­go syna. Wtedy z gar­dła May­era wy­do­był się prze­raź­li­wy sko­wyt. Blon­dyn upu­ścił róg z pro­chem, klnąc pod nosem. Es­tien nie za­re­ago­wał. Sły­szał już, jak lu­dzie wyją w ten spo­sób; to był dźwięk, który wy­da­je czło­wiek tra­cą­cy wszyst­ko, co nada­wa­ło życiu ja­ki­kol­wiek sens. Od­głos ten wie­lo­krot­nie na­wie­dzał Lo­aryj­czy­ka w drę­czą­cych noc­nych ma­rach. Wtedy Re­imer już bez dłuż­sze­go wa­ha­nia pod­jął de­cy­zję, wy­cią­gnął szty­let i jed­nym pew­nym pchnię­ciem wbił go w kark May­era. Sko­wyt urwał się gwał­tow­nie, cia­łem kupca wstrzą­snę­ły kon­wul­sje nim upadł.

– Zabić świad­ków – wark­nął Re­imer.

Wig­bert już szedł w stro­nę Es­tie­na, wy­cią­ga­jąc broń. W świe­tle la­tar­ni twarz, oszpe­co­na bli­zną, wy­glą­da­ła upior­nie. Es­tien nadal sie­dział, spo­glą­da­jąc na Ge­ri­no, który miał jakiś pro­blem z prze­ła­do­wa­niem. Wig­bert sta­nął nad Lo­aryj­czy­kiem z unie­sio­ną bro­nią i wy­mie­rzył cię­cie. Z twa­rzy bliź­nia­ka biła pew­ność sie­bie, jak u rzeź­ni­ka ćwiar­tu­ją­ce­go mięso. Es­tien na taką pew­ność sie­bie wła­śnie li­czył. Za­parł się no­ga­mi, a lewą ręką bły­ska­wicz­nie dobył korda, gdy klin­ga o sze­ro­kim ostrzu z im­pe­tem zle­cia­ła na Lo­aryj­czy­ka, tra­fi­ła ide­al­nie mię­dzy jelc a głow­nię korda. Wig­bert wło­żył tyle siły w cię­cie, że ciało po­szło za cio­sem. W tym mo­men­cie Es­tien wstał, tra­fia­jąc czub­kiem głowy w pod­sta­wę ma­syw­nej szczę­ki. Zęby Wig­ber­ta zgrzyt­nę­ły, a cios od­chy­lił go do tyłu. Es­tien prawą ręką za­mach­nął się w po­zio­mie, wy­do­by­tym spod płasz­cza na­dzia­kiem. Tra­fił w prawy po­li­czek, do­kład­nie w starą bli­znę. Tym razem salę wy­peł­ni­ło obrzy­dli­we chrup­nię­cie, jakby ktoś miaż­dżył sko­ru­py orze­chów. Oprych ryk­nął, lecz urwał w chwi­li, gdy Es­tien po­cią­gnął za sty­li­sko. Na­past­nik stra­cił rów­no­wa­gę, po­tknął się o wła­sne nogi i padł na pod­ło­gę, obok ciała Ig­ma­ra.

Wilg­burg do­sko­czył i ciął uko­śnie w bio­dro, Es­tien spa­ro­wał cios cze­ka­nem. Jed­no­oki wy­ko­nał dwa szyb­kie kroki, za któ­ry­mi po­szły dwa pchnię­cia. Es­tien przed pierw­szym zdą­żył usko­czyć, dru­gie odbił kordem wpa­da­jąc na ścia­nę. Lo­aryj­czyk oparł jedną nogę na krze­śle i wybił się, prze­la­tu­jąc nad sto­łem, wy­ko­nał w po­wie­trzu efek­tow­ne salto, zo­sta­wia­jąc Wilg­bur­ga po dru­giej stro­nie blatu. Bliź­niak zła­pał kra­wędź stołu, ale za­wa­hał się, za­sko­czo­ny akro­ba­tycz­ną sztucz­ką. Lo­aryj­czyk wy­lą­do­wał pew­nie na rów­nych no­gach, spoj­rzał na Ge­ri­no, który stał już w po­zy­cji strze­lec­kiej, mie­rząc w niego. Es­tien rzu­cił się w stro­nę scho­dów, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie z po­chy­lo­ną głową. Jed­no­oki ru­szył za nim. Bodo, wi­dząc na­past­ni­ka, w jed­nej chwi­li za­po­mniał o beł­cie w nodze, pu­ścił trzy­ma­ne obu­rącz udo i się­gnął po miecz. 

Es­tien prze­sko­czył nad nim i w locie tra­fił go w tył mo­rio­na tępą stro­ną na­dzia­ka. Straż­nik zje­chał po stop­niach, zwa­la­jąc się pod nogi klną­ce­go Wilg­bur­ga. Es­tien do­tarł na an­tre­so­lę i za­marł. Friso trzy­mał wy­mie­rzo­ną w niego kuszę. Ge­ri­no, wi­dząc, że Lo­aryj­czyk sta­nął, wy­pa­lił. Kula nie­chyb­nie się­gnę­ła­by celu, gdyby nie wy­rzeź­bio­ne pod­par­cie na szczy­cie po­rę­czy w kształ­cie wil­cze­go łba, które zna­la­zło się na linii strza­łu. Kula roz­trza­ska­ła je w drza­zgi, lecz dę­bo­we drew­no zmie­ni­ło tor lotu po­ci­sku, który ze świ­stem wbił się w ścia­nę za ple­ca­mi Es­tie­na.

W chwi­li, gdy ban­do­let wy­pa­lił, Friso na­ci­snął spust. Huk wy­strza­łu spra­wił, że ręka mu drgnę­ła, a bełt minął głowę Lo­aryj­czy­ka. Es­tien pojął, że wciąż żyje i bez wa­ha­nia ru­szył na dru­gie­go ze straż­ni­ków. Friso upu­ścił kuszę, się­ga­jąc do rę­ko­je­ści mie­cza. Lo­aryj­czyk, bę­dą­cy dwa kroki od niego, odbił się lekko od ziemi, wy­ko­nał pi­ru­et, a cio­sem, za któ­rym po­szedł cały impet ciała, zdzie­lił Frisa cze­ka­nem w prawą skroń. Straż­nik stęk­nął. Po ude­rze­niu, pasek, który przy­trzy­my­wał mo­rion, pu­ścił, a hełm wy­fru­nął przez ba­lu­stra­dę, spa­da­jąc do sali z brzę­kiem, roz­bi­ja­jąc dzba­ny i kufle stojące na barze. Siła ude­rze­nia rzu­ci­ła Frisa na po­ręcz, na któ­rej za­wisł bez­wład­nie. Es­tien zgrab­nie wy­lą­do­wał i, nie zwal­nia­jąc biegu, do­tarł do końca an­tre­so­li. Otwo­rzył drzwi i wy­padł na ko­ry­tarz. Bie­giem prze­mie­rzył ga­le­rię, mi­ja­jąc po­ko­je, a na­stęp­nie ru­szył ostroż­nie scho­da­mi w dół. Stop­nie wy­pro­wa­dzi­ły go na ko­lej­ny ko­ry­tarz. Spod drzwi na­prze­ciw­ko zo­ba­czył bi­ją­cy blask. Po­cią­gnął nosem, wy­czu­wa­jąc kuch­nie. Zde­cy­do­wał się ru­szyć na lewo, skąd do­cho­dził go za­pach staj­ni. Nacisnął klam­kę, drzwi ustą­pi­ły. W środ­ku byli nie­mal wszy­scy: Ge­rald, sta­jen­ny z wi­dła­mi, obok nich Lu­dwig z na­bi­tym musz­kie­tem. Au­brey i Si­gu­ne sie­dzia­ły opar­te o drzwi wo­zow­ni. Za ple­ca­mi Es­tie­na sta­nę­li Sie­gwald i Kraft, któ­rzy ukrad­kiem wy­szli z kuch­ni.

– Co się tu wy­pra­wia? – za­dud­nił basem ku­charz.

Lu­dwig opu­ścił broń i na­ka­zał całej trój­ce wejść do środ­ka.

 

Re­imer

Re­imer za­wró­cił Wilg­bur­ga. Nie był pe­wien, czy bliź­niak po­do­ła Lo­aryj­czy­ko­wi, a nie lubił sta­wiać na nie­pew­ną kartę. Po­my­ślał, że to cho­ler­nie nie­spra­wie­dli­we, że przy tak pro­stej spra­wie wszyst­ko mogło tak się skom­pli­ko­wać. Ob­ser­wo­wał bliź­nia­ka, gdy zmie­rzał po­wo­li w kie­run­ku scho­dów, mi­ja­jąc Leh­ne­ra, beł­ko­czą­ce­go coś nad wi­szą­cym bez ruchu Fri­sem. Gdy Wilg­burg do­szedł do po­rę­czy, za­trzy­mał się i przyj­rzał roz­trza­ska­nej gło­wie wilka.

– Byłem pe­wien, że linia strza­łu jest czy­sta – po­wie­dział do niego Ge­ri­no. – Ależ miał szczę­ście ten su­kin­syn.

Re­imer do­strzegł u pod­nó­ża scho­dów Boda. Leżał twa­rzą do pod­ło­gi, nie­ru­cho­my, spod hełmu cie­kła nie­mal czar­na krew. Obok niego wił się i wrzesz­czał Wig­bert. Ri­beck pod­su­nął sobie krze­sło, wy­cią­gnął spod man­kie­tu chu­s­tecz­kę i otarł pot z czoła.

– Panie… – za­czął Ge­ri­no.

Re­imer jed­nak prze­rwał mu mach­nię­ciem dłoni. Wilg­burg zszedł tym­cza­sem na dół i przy­klęk­nął nad bra­tem, pró­bu­jąc do­pa­trzeć się, jak po­waż­ne od­niósł ob­ra­że­nia. Bliź­niak twarz miał bladą z wście­kło­ści, więc Ri­beck po­sta­no­wił za­cząć od karcz­ma­rza:

– Mości Leh­ner, je­ste­ście na tyle przy­tom­ni, by stwier­dzić, czy Friso Kel­ler jest jesz­cze mię­dzy nami?

Eik za­mru­gał szyb­ko, co chwi­lę prze­cie­ra­jąc oczy kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym, jakby miał w nich pia­sek. Re­imer dał mu chwi­lę.

– Nie od­dy­cha, ma roz­cię­tą głowę i krwa­wi z rany, o bo­go­wie, jak on bar­dzo krwa­wi – wy­ją­kał Eik.

– Pro­szę cię, znajdź nić i igłę, jeśli łaska – po­wie­dział Re­imer, tak jakby za­ma­wiał obiad.

Leh­ner znów za­mru­gał ner­wo­wo, a potem ru­szył, by wy­ko­nać po­le­ce­nie, jak na do­bre­go go­spo­da­rza przy­sta­ło.

– Dzię­ku­ję – dodał Ri­beck. – Wilg­burg, co z twoim bra­tem?

Bliź­niak spoj­rzał na niego z furią

– Zanim od­po­wiesz, po­sta­raj się uspo­ko­ić i za­pew­niam cię, że jesz­cze tej nocy zo­ba­czysz, jaki kolor ma krew Lo­aryj­czy­ka. Teraz spo­koj­nie, po­wiedz mi, co z Wig­ber­tem?

Jed­no­oki nim od­po­wie­dział, usiadł na bra­cie okra­kiem, zła­pał go za prze­gu­by i przy­szpi­lił ręce do ziemi. Wig­bert chwi­lę wal­czył, w końcu uspo­ko­ił się, pry­cha­jąc krwią, gdy z sy­kiem wy­pusz­czał po­wie­trze.

– Ma roz­dar­ty po­li­czek i na pewno stra­cił kilka zębów, ale i tak za­wsze był brzyd­ki – po­wie­dział Wilg­burg, scho­dząc z brata.

Ge­ri­no za­chi­cho­tał ner­wo­wo, lecz ucichł zaraz, gdy Re­imer zmie­rzył go wzro­kiem, na­stęp­nie pytał dalej:

– A teraz po­wiedz mi, co z dru­gim panem wła­dzą?

Wil­burg ob­ró­cił straż­ni­ka i po­wie­dział:

– Nie żyje.

Eik, wy­mi­nąw­szy le­żą­cych u pod­nó­ża scho­dów, wszedł za bar i za­czął grze­bać za kon­tu­arem.

– Do­brze zatem – pod­jął Re­imer, ob­ser­wu­jąc, jak Wilg­burg sadza brata na krze­śle. – Wy­cią­gnij trupy na plac z wy­chod­ka­mi. Na­stęp­nie spro­wadź­my Lan­dor­fa i po­pro­śmy, żeby zszył twarz Wig­ber­ta. Po­dob­no pod­czas wo­ja­ży już miał z czymś po­dob­nym do czy­nie­nia, miej­my na­dzie­ję, że nie za­po­mniał tej sztu­ki.

Wig­bert sie­dział na krze­śle, trzę­są­cą się ręką uci­skał ranę. Re­imer bez­na­mięt­nie ob­ser­wo­wał przez chwi­lę, jak jucha ciek­nie mu przez palce i kapie na pod­ło­gę. Stu­ka­nie w okien­ni­ce ode­rwa­ło go od tego ma­ka­brycz­ne­go wi­do­ku, ob­ró­cił się i do­strzegł głup­ko­wa­tą, prysz­cza­tą twarz ru­dziel­ca Rocco.

– Co się tu stało? – za­py­tał, a wyraz zdzi­wie­nia na twa­rzy spra­wił, że wy­glą­dał jak kre­tyn w czy­stej po­sta­ci.

– Spro­wadź tu Lan­dor­fa – rzu­cił krót­ko herszt i zwró­cił się do blon­dy­na. – Ge­ri­no, idź z tym idio­tą i do­pil­nuj, żeby nikt nie opu­ścił za­jaz­du.

Eik tym­cza­sem skom­ple­to­wał wszyst­kie przed­mio­ty i przy­tar­gał misę z wodą. Jed­no­oki, który wy­niósł ostat­nie ciało, wró­cił i sta­nął za bra­tem. Drzwi go­spo­dy otwar­ły się, Ge­ri­no i Lan­dorf z fajką w zę­bach we­szli po cichu. Dym roz­ta­czał w izbie przy­jem­ną woń do­bre­go ty­to­niu. Po­de­szli do sto­li­ka. Lan­dorf pod­wi­nął rę­ka­wy i za­brał się od razu do ob­my­wa­nia ran Wig­ber­ta. Re­imer wstał i do­łą­czył do resz­ty, za­pra­sza­jąc też Leh­ne­ra.

– Mu­si­my usta­lić w pierw­szej ko­lej­no­ści, na kim mo­że­my po­le­gać – po­wie­dział Re­imer, kła­dąc dłoń na ra­mie­niu Eika. – Drogi Leh­ne­rze, do­wio­dłeś, że na tobie można, jed­nak za­sta­na­wia mnie, co się dzie­je z Lu­dwi­giem. Czy mo­że­my li­czyć na jego po­słu­szeń­stwo?

– Tak, wy­da­je mi się, że od ja­kie­goś czasu łączy go pewna za­ży­łość z Au­brey. – Leh­ner mówił przy­tom­nie, jed­nak wyraz twa­rzy miał upior­ny, wy­glą­dał jakby coś w nim pękło i wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że nie da się tego już po­skła­dać. – Za­pew­ne za­nie­po­ko­jo­ny pana oświad­cze­niem o świad­kach, po­biegł, by ją chro­nić, tak mi się wy­da­je.

– Czy mo­że­my li­czyć na jego po­słu­szeń­stwo?

– Myślę, że mnie po­słu­cha, jeśli bę­dzie miał pew­ność, że nic mu nie grozi – po­wie­dział Eik.

– Do­brze, po­sta­raj­my się usta­lić, gdzie po­dzie­wa się resz­ta re­zy­den­tów. Przy­po­mnij mi, Eik, ilu macie gości. – Re­imer przy­ja­ciel­sko po­trzą­snął ra­mie­niem Leh­ne­ra.

– Jest tylko Lo­aryj­czyk i Hes­seń­czyk, no i ten młody, który wy­biegł z Si­gu­ne – od­rzekł wła­ści­ciel.

– Ze staj­ni ktoś nas ob­ser­wo­wał, myślę, że tam się schro­ni­li – po­wie­dział Lan­dorf, przy­trzy­mu­jąc jedną ręką twarz Wig­ber­ta, a drugą sta­ran­nie pro­wa­dząc igłę, by szew był drob­ny.

– Dobra ro­bo­ta – po­chwa­lił go Ri­beck. – Kto jesz­cze zo­stał?

– Au­brey, Gil­bert sta­jen­ny i Kraft ku­charz – wy­bą­kał Eik.

– Czy mo­że­my na nich po­le­gać, jak na Lu­dwi­gu?

– Myślę, że tak – po­twier­dził go­spo­darz.

Lan­dorf skoń­czył szyć i oce­nił, że jest za­do­wo­lo­ny z efek­tu, a Wig­bert zniósł męż­nie cały za­bieg.

– Wy­glą­da nie­źle, sta­raj się nic nie mówić, żeby szwy nie pu­ści­ły, a rana po­win­na się szyb­ko zro­snąć – po­wie­dział Lan­dorf, ob­my­wa­jąc ręce w misie. Re­imer spoj­rzał na niego.

Lan­dorf wie­dział, czego herszt ocze­ku­je, więc wy­cią­gnął fajkę z ust i po­wie­dział:

– W czę­ści go­spo­dar­czej jest cia­sno, nie bę­dzie moż­li­wo­ści, by spraw­nie wła­dać bro­nią. Dla­te­go przy­da się kusza. Po­wi­nien tam pójść ktoś, kto do­brze się nią po­słu­gu­je. To mogę być ja. Na ze­wnątrz Rocco i Ge­ri­no będą ostrze­li­wać tych, któ­rzy spró­bu­ją uciec przez fron­to­wy dzie­dzi­niec. Bra­cia pójdą górą obok po­miesz­czeń straż­ni­ków dróg, do pię­tra dla służ­by. Jak się za­cznie, wpad­ną scho­da­mi od góry do staj­ni. To po­win­no za­sko­czyć tych w środ­ku. Ale na po­czą­tek pro­po­nu­ję… – Lan­dorf spoj­rzał po zgro­ma­dzo­nych. – By ze mną udał się też pan Leh­ner. Spró­buj­my naj­pierw za­ła­twić spra­wę po­lu­bow­nie. Niech Eik po­roz­ma­wia z synem. Wy­star­czy, że po­zo­sta­li wy­da­dzą nam mło­dzi­ka, dziew­czy­nę i Lo­aryj­czy­ka, to oca­le­ją. – Zer­k­nął na Ri­bec­ka. Ten nie opo­no­wał. – Ob­słu­ga oca­le­je. Pan Ri­beck bę­dzie miał ich na oku. Zresz­tą po­trze­bu­je­my świad­ków, by po­twier­dzi­li naszą wer­sję wy­da­rzeń, gdy już zjawi się straż. Jeśli jest z nimi Hes­seń­czyk, to się go cicho za­ła­twi po wszyst­kim. Można też go ode­słać precz. Pew­nie i tak już nigdy nie wróci w te stro­ny. Resz­ta bę­dzie na po­zy­cjach, gdyby coś po­szło nie tak.

– Ta pro­po­zy­cja nie pod­le­ga tar­gom – zgo­dził się Re­imer, pa­trząc na Leh­ne­ra. – Jeśli chcesz oca­lić syna, pa­mię­taj, że nie ma innej moż­li­wo­ści na po­lu­bow­ne za­ła­twie­nie spra­wy. Resz­ta po­cze­ka, jak mówił Lan­dorf, w go­to­wo­ści. Żad­nych in­dy­wi­du­al­nych dzia­łań, ro­zu­mie­my się? – Spoj­rzał na braci. Ci od­po­wie­dzie­li mu po­nu­rym mil­cze­niem.

 

Au­brey

Chwi­lę trwa­ło, nim wszy­scy się uspo­ko­ili i prze­sta­li krzy­czeć jeden przez dru­gie­go. Es­tien uchy­lił drzwi od staj­ni i ob­ser­wo­wał dzie­dzi­niec, na któ­rym naj­pierw tego z fajką zmie­nił Ge­ri­no, przy­no­sząc ru­de­mu kuszę. Au­brey, Gil­bert, Kraft, Ge­rald i Lu­dwig usie­dli w kole na środ­ku kle­pi­ska. Sie­gwald sta­nął przy drzwiach pro­wa­dzą­cych na ko­ry­tarz i wy­pa­try­wał, czy ktoś się nie zbli­ża. Si­gu­ne łkała cicho. Miała ładną, choć mocno spo­nie­wie­ra­ną su­kien­kę z wy­ha­fto­wa­ny­mi ma­ka­mi i zie­lo­ną wstąż­kę we wło­sach. Gdyby nie twarz, z któ­rej biła roz­pacz zdru­zgo­ta­ne­go dziec­ka, to wy­glą­da­ła­by, jakby wy­bie­ra­ła się na jar­mark.

– Nie mam po­ję­cia, czy coś nam grozi – po­wie­dział Lu­dwig do Au­brey, która po raz ko­lej­ny za­da­wa­ła to py­ta­nie. – Ri­beck to czło­wiek, który nie szuka za­tar­gów z pra­wem, choć dzia­ła wbrew niemu. Na pewno sam chce zna­leźć roz­wią­za­nia z tej sy­tu­acji.

– A jed­nym z nich jest po­sła­nie nas w ślady Ig­ma­ra i jego ojca – żach­nął się Ge­rald.

– Tego nie mo­żesz wie­dzieć – po­wie­dzia­ła Au­brey. – Na pewno Lu­dwig może po­roz­ma­wiać z ojcem, a mości Leh­ner zna Re­ime­ra nie od dziś i zdoła jakoś za­ła­go­dzić sy­tu­ację.

– A może za­do­wo­lą się tylko Lo­aryj­czy­kiem – po­wie­dział spo­koj­nie Lu­dwig. – Spójrz­cie na dziew­czy­nę. Jest prze­ra­żo­na, na pewno bę­dzie współ­pra­co­wać. Nawet myślę, że Ge­rald, jeśli za­pew­ni Re­ime­ra, że bę­dzie sie­dział cicho, ma szan­sę oca­lić skórę. Ale nie Lo­aryj­czyk… On po­ciął jego ludzi, a tego Ri­beck z pew­no­ścią nie da­ru­je.

– Ty by­dla­ku! – Ge­rald chciał się pod­nieść, lecz Au­brey nie po­zwo­li­ła, trzy­ma­jąc go za rękę. Po­cią­gnę­ła na­rze­czo­ne­go z po­wro­tem na kle­pi­sko. – My­ślisz, że będę się płasz­czył przed nim? Nie po tym, co zro­bił. A od Si­gu­ne ocze­ku­jesz, by po pro­stu za­po­mnia­ła o ro­dzi­nie? Oni nadal tam leżą! – krzy­czał Ge­rald.

– Lu­dwig jest po pro­stu zde­ner­wo­wa­ny, jak my wszy­scy. Pa­mię­taj­cie, że z tymi ludź­mi zo­stał Eik – po­wie­dzia­ła spo­koj­nie Au­brey i spoj­rza­ła ostro na mło­de­go Leh­ne­ra.

– Masz rację, prze­ma­wia­ją prze­ze mnie nerwy. – Leh­ner pod­parł się na kol­bie i wstał, po czym po­wie­dział do Sie­gwal­da. – Sły­chać coś?

– Cicho jak w kryp­cie, jeśli mogę się tak wy­ra­zić. – Sie­gwald po­dra­pał się w głowę. – Panie Es­tien, a co pan o tym sądzi?

– Miło, że py­tasz, ale praw­da jest taka, że nie wiem. – Es­tien wzru­szył ra­mio­na­mi. – Na placu jest ich dwóch. W go­spo­dzie za­bi­łem straż­ni­ków. Oba­wiam się, że Wig­bert mógł prze­żyć, więc pew­nie jest ich sze­ściu, uzbro­jo­nych, mają ban­do­let i kusze. Pew­nie już usta­li­li, gdzie je­ste­śmy i myślą nad tym, jak nas… – spoj­rzał na ze­bra­nych w staj­ni, po czym dodał – …zabić.

– Nie wie­rzę, po­wta­rzam raz jesz­cze. – Nie dawał za wy­gra­ną Lu­dwig. – Zo­ba­czy­cie, że przy­ja­dą się z nami roz­mó­wić i za­ła­go­dzić sy­tu­ację.

Es­tien po­now­nie wzru­szył ra­mio­na­mi. Przy bra­mie na chwi­lę po­ja­wił się ten z fajką. Ge­ri­no słu­chał go uważ­nie.

– Po­słu­chaj­cie. – Es­tien zwró­cił się po­now­nie do ze­bra­nych w staj­ni. – Oni tam na ze­wnątrz nie próż­nu­ją, wy­mie­niaj­cie się in­for­ma­cja­mi. Myślę, że po­win­ni­ście się przy­go­to­wać.

– Na co przy­go­to­wać? – wy­mam­ro­tał Gil­bert, ści­ska­jąc w dło­niach widły.

– Do­brze by było, gdyby ktoś sta­nął przy scho­dach na wszel­ki wy­pa­dek – po­wie­dział Es­tien, igno­ru­jąc sta­jen­ne­go.

Kraft z wiel­kim ku­chen­nym nożem kiw­nął głową i zajął sta­no­wi­sko. Ge­rald zbli­żył się do Es­tie­na z mie­czem.

– Co mogę zro­bić? – za­py­tał.

– Stań przy Au­brey i Si­gu­ne i pil­nuj ich, by nie wpa­dły w pa­ni­kę.

 Ge­rald po­słusz­nie wy­ko­nał po­le­ce­nie.

– To ty wpro­wa­dzasz pa­ni­kę, panie Lo­aryj­czyk – po­wie­dział Lu­dwig.

– Może, a może nie, zo­ba­czy­my, a za­ło­żę się, że nie­ba­wem – skwi­to­wał Es­tien i zwró­cił się do Gil­ber­ta – chłop­cze, stań z tymi wi­dła­mi obok Sie­gwal­da i trzy­maj ostrza­mi w dół, bo kogoś jesz­cze na­dzie­jesz.

– Ktoś idzie. – Sie­gwald przy­mknął drzwi i szyb­ko scho­wał się za fra­mu­gą. Es­te­in wy­cią­gnął broń.

– Po­słu­chaj­cie, do­brzy lu­dzie, to ja, Eik.

Usły­sze­li z ko­ry­ta­rza.

– Przy­cho­dzę, byśmy mogli wszy­scy cali i zdro­wi za­że­gnać tę sy­tu­ację.

– Jest z nim jeden, ma kuszę – po­wie­dział Sie­gwald, spo­glą­da­jąc w szpa­rę mię­dzy drzwia­mi a fra­mu­gą.

– Mó­wi­łem, że się do­ga­da­my – po­wie­dział z dumą w gło­sie Lu­dwig i ru­szył w stro­nę drzwi, za­bie­ra­jąc ze sobą strzel­bę. – Za chwi­lę bę­dzie po wszyst­kim – rzu­cił na od­chod­ne i znik­nął za drzwia­mi.

Wszy­scy spo­glą­da­li po sobie, na­sta­wia­jąc uszu, jed­nak do­bie­gał ich le­d­wie sły­szal­ny szept, za­głu­sza­ny koń­skim pry­cha­niem i bi­ciem kopyt o kle­pi­sko. Roz­mo­wa prze­cią­ga­ła się, gdy Au­brey nie wy­trzy­ma­ła.

– To dobry znak, praw­da? – W jej gło­sie sły­chać było de­spe­ra­cję. – Że tyle roz­pra­wia­ją, to musi być dobry znak.

– Sły­sza­łem kogoś przy scho­dach na górze – wy­szep­tał Kraft, co­fa­jąc się wy­raź­nie prze­stra­szo­ny.

Es­tien spoj­rzał na ru­de­go i blon­dy­na. Stali teraz nieco bli­żej sta­jen­nej bramy, Ge­ri­no trzy­mał broń na ra­mie­niu, a rudy przy pier­siach.

– Wraca – ode­zwał się Sie­gwald.

Lu­dwig wszedł do środ­ka, nie­spiesz­nie, za­trzy­mu­jąc się do­pie­ro na środ­ku staj­ni. Wszy­scy wy­cze­ki­wa­li w na­pię­ciu, gdy w końcu prze­mó­wił:

– Ob­słu­ga jest bez­piecz­na – za­czął. – Hes­seń­czyk, jeśli nie bę­dzie spra­wiać pro­ble­mów, może wraz z do­byt­kiem od­je­chać, przy­rze­ka­jąc, że za­po­mni o spra­wie i nie wróci wię­cej w te stro­ny.

Lu­dwig spoj­rzał na Es­tie­na, musz­kiet miał w po­go­to­wiu, a kurek zamka od­cią­gnię­ty.

– To wspa­nia­łe. – Au­brey wy­mi­nę­ła Ge­ral­da, pod­bie­gła i uści­ska­ła Lu­dwi­ga.

– Jaki jest wa­ru­nek? – wy­chry­piał po­sęp­nie Sie­gwald, za­ci­ska­jąc pię­ści.

– Ge­rald, Si­gu­ne i Lo­aryj­czyk – wy­li­czył chłod­no Lu­dwig.

– Nie godzi się. – Kraft po­krę­cił głową.

– To był twój po­mysł!? – krzyk­nął Ge­rald. – Tak się wy­kpi­łeś z sy­tu­acji, po­świę­ca­jąc nas.

– Nie, to jest wa­ru­nek Ri­bec­ka, nie pod­le­ga ne­go­cja­cji – po­wie­dział oschle Lu­dwig. – Mo­że­my teraz wyjść. Tylko my i Hes­seń­czyk, każdy inny zo­sta­nie za­bi­ty.

Zła­pał Au­brey za rękę i za­czął pro­wa­dzić w stro­nę wyj­ścia.

– Au­brey? – zawył Ge­rald. – Chyba nie po­zwo­lisz na to?

Za­trzy­ma­ła się i ob­ró­ci­ła. 

– Ja… – za­czę­ła – …ja nie mogę tu zo­stać, ro­zu­miesz?

Lu­dwig przy­cią­gnął ją do sie­bie i Ge­rald zro­zu­miał, pojął wszyst­ko w lot.

– Przy­kro mi, Ge­rald – po­wie­dział Lu­dwig i uśmiech­nął się ką­ci­kiem ust.

Ge­rald do­strzegł to i ru­szył ku niemu. Lu­dwig wy­szarp­nął dłoń, dziew­czy­na stra­ci­ła na chwi­lę rów­no­wa­gę i upa­dła na kle­pi­sko. Młody Leh­ner uniósł musz­kiet. Nie zdą­żył jed­nak wy­pa­lić, ostrze Ge­ral­da tra­fi­ło go w głowę nad czo­łem.

Lu­dwig zro­bił dwa kroki do tyłu, a musz­kiet wy­padł mu z rąk. Z roz­cię­tej głowy przez czoło po­cie­kła krew, kro­ple ze­braw­szy się na nosie za­czę­ły kapać pod nogi. Naj­pierw usiadł cięż­ko, a potem padł na wznak. Sie­gwald pod­biegł i usu­nął broń z za­się­gu ręki Au­brey, która blada wsta­ła, prze­szła nad le­żą­cym bez życia ko­chan­kiem, pa­trząc z prze­ra­że­niem na Ge­ral­da i ru­szy­ła do drzwi. Nie zwol­ni­ła, nawet wi­dząc Lan­dor­fa mie­rzą­ce­go do niej z kuszy. Rzu­ci­ła się na szyję Leh­ne­ra, który spo­koj­nie za­py­tał:

– Au­brey, gdzie Lu­dwig?

 Dziew­czy­nie łzy po­cie­kły po po­licz­kach. Leh­ner od­su­nął ją na bok, przez uchy­lo­ne drzwi doj­rzał le­żą­ce­go syna i Kra­fta po­chy­la­ją­ce­go się nad nim.

– Co z moim synem? – wy­szep­tał z nie­po­ko­ją­cym chło­dem w gło­sie.

– Pan wie, że Lu­dwig i ja…

Zła­pał ją za ra­mio­na, na twa­rzy Eika ma­lo­wa­ły się na prze­mian furia i roz­pacz.

– Co z moim synem?! 

– Mie­li­śmy się po­brać. – Głos uwiązł Au­brey w gar­dle, a łzy za­le­wa­ły po­licz­ki. – Prze­cież Lu­dwig roz­ma­wiał z panem. Mówił, że pan wy­ra­ża zgodę.

– Mów, co z moim synem! – wy­wrzesz­czał jej w twarz, za­ci­ska­jąc palce na ra­mio­nach.

– On nie… – za­czę­ła, a wtedy Eik ją pu­ścił, upa­dła.

Leh­ner spoj­rzał, jak Kraft pod­trzy­mu­je głowę Lu­dwi­ga za­la­ną krwią, która spły­wa na zie­mię, bar­wiąc słomę.

– Lu­dwig wspo­mi­nał, że cię rżnie i że trze­ba coś z tobą zro­bić, gdyż chcesz się wże­nić do ro­dzi­ny – Leh­ner ce­dził słowa, z tru­dem pa­nu­jąc nad sobą. – Nie ma już żad­ne­go ukła­du, panie Lan­dorf. 

– Przy­kro mi – wy­szep­tał Lan­dorf. 

Trzy­ma­jąc fajkę w zę­bach, przy­ło­żył kolbę kuszy do ra­mie­nia. Au­brey otwo­rzy­ła usta, by bła­gać o li­tość, lecz nie do­by­ło się z nich ani jedno słowo. Za­sło­ni­ła twarz dło­nią. Bełt wy­strze­lił, prze­bi­ja­jąc jej rękę i wszedł w po­li­czek pod pra­wym okiem, przy­szpi­la­jąc głowę Au­brey do ścia­ny.

Lan­dorf wy­cią­gnął fajkę z ust, w jej miejsce wsa­dził kciuk i palec wska­zu­ją­cy i za­gwiz­dał prze­cią­gle.

 

Sie­gwald

Prze­cią­gły gwizd prze­szył wnę­trze staj­ni. Sie­gwald sko­czył do drzwi i nie mie­rząc wy­pa­lił. Pierś Eika eks­plo­do­wa­ła, nim padł na pod­ło­gę. Lan­dorf, cho­wa­jąc się za ku­chen­ną fra­mu­gą, przy­kuc­nął, na­cią­ga­jąc cię­ci­wę. Sie­gwald bły­ska­wicz­nie za­mknął drzwi i do­padł Lu­dwi­ga, szu­ka­jąc pro­chu i kul. Z pię­tra, po scho­dach, wy­pa­dli bliź­nia­cy. Wilg­burg w biegu ciął na odlew po pier­si za­sko­czo­ne­go Kra­fta. Ku­charz za­ry­czał i zwa­lił się na Lu­dwi­ga. Sie­gwald sko­czył do tyłu, ła­piąc broń obu­rącz za lufę. Jed­no­oki prze­sko­czył nad Kra­ftem i ude­rzył z góry. Han­dlarz przy­jął ude­rze­nie na kolbę, po­tknął się, stra­cił rów­no­wa­gę i upadł. W tym cza­sie Wig­bert doj­rzał Es­tie­na i ru­szył na niego. Lo­aryj­czyk ode­pchnął na bok sta­jen­ne­go i przy­jął po­zy­cję, sta­jąc bo­kiem z na­dzia­kiem nad głową i wy­cią­gnię­tym kor­dem w lewej ręce. Wig­bert, nim do­padł do Es­tie­na, sko­czył z unie­sio­nym mie­czem. Za­śle­pio­ny żądzą mordu, nie spo­strzegł, że Lo­aryj­czyk jest przy­go­to­wa­ny do uniku. Es­tien od­sko­czył zwin­nie. Miecz Wig­ber­ta ude­rzył o kle­pi­sko. Bliź­niak od­wró­cił się bły­ska­wicz­nie, lecz nie dość szyb­ko. Es­tien już był przy nim, za­sy­pu­jąc go cio­sa­mi, bijąc na prze­mian kor­dem i na­dzia­kiem. Wig­bert pa­ro­wał z naj­więk­szym wy­sił­kiem za­da­wa­ne ciosy, a za każ­dym z nich zmu­szo­ny był się cofać, do mo­men­tu, gdy na­tra­fił ple­ca­mi na boks staj­ni. Wig­bert zdo­łał jesz­cze odbić za­da­ne z góry ude­rze­nie cze­ka­nem, wtedy Lo­aryj­czyk skró­cił dy­stans i wbił mu kord w mo­stek, po samą rę­ko­jeść. Wig­bert wy­ba­łu­szył oczy, jakby nie mógł uwie­rzyć w to, co się stało, na­stęp­nie wy­pu­ścił po­wie­trze i sko­nał.

Sie­gwald młó­cił kolbą na lewo i prawo, ja­kimś cudem od­bi­ja­jąc dwa ko­lej­ne cię­cia, gdy nagle jed­no­oki za­mar­ko­wał cios, na­stęp­nie szyb­kim ru­chem nad­garst­ka ude­rzył od dołu w lufę musz­kie­tu, wy­trą­ca­jąc go z dłoni han­dla­rza. Sie­gwald roz­pacz­li­wie krzyk­nął. Wilg­burg nie zdą­żył jed­nak wy­pro­wa­dzić ko­lej­ne­go ciosu, ob­ró­cił się w ostat­niej chwi­li, by spa­ro­wać widły Gil­ber­ta. Miecz wszedł mię­dzy ostrza. Sta­jen­ny uniósł broń do po­now­ne­go pchnię­cia, lecz Wilg­burg był szyb­szy. Jed­nym cię­ciem roz­rą­bał trzon wideł, a dru­gim głowę sta­jen­ne­go, za­bi­ja­jąc go na miej­scu. Ponad cia­łem Gil­ber­ta do­strzegł Lo­aryj­czy­ka i mar­twe­go brata, wi­szą­ce­go bez­wład­nie na kor­dzie. Zawył wście­kle i ru­szył, szu­ka­jąc ze­msty. Ge­rald, za­mro­czo­ny pa­nicz­nym stra­chem, ock­nął się sły­sząc okrzyk na­cie­ra­ją­ce­go Wilg­bur­ga, od­sko­czył pod ścia­nę wo­zow­ni. Przy­po­mniał sobie o Si­gu­ne, lecz dziew­czy­ny nigdzie nie dostrzegł. Drzwi boksu otwo­rzy­ły się z hu­kiem. Do staj­ni wpadł wierz­cho­wiec, dziew­czy­na do­sia­da­ła go na oklep po­chy­lo­na nad koń­skim łbem z pal­ca­mi wcze­pio­ny­mi w grzy­wę. Ta­rant Leh­ne­rów prze­ciął drogę jed­no­okie­mu, który wy­ha­mo­wał tuż przed ko­py­ta­mi. Zwie­rzę do­bie­gło do ścia­ny mię­dzy scho­da­mi a drzwia­mi, sta­nę­ło dęba ob­ra­ca­jąc się, spło­szo­ne za­pa­chem krwi i pro­chu. Si­gu­ne, ku za­sko­cze­niu wszyst­kich, nie spa­dła. Klacz ru­szy­ła ga­lo­pem w stro­nę bramy. Wilg­burg znów zna­lazł się na jej dro­dze, w ostat­niej chwi­li uni­ka­jąc stra­to­wa­nia. Do­strzegł, jak koń mija Lo­aryj­czy­ka, jed­nak nie zdą­żył już za­uwa­żyć na­dzia­ka wi­ru­ją­ce­go w po­wie­trzu. Cze­kan prze­le­ciał przez staj­nię i wbił się w pierś Wilg­bur­ga z gło­śnym chrup­nię­ciem zła­ma­nych żeber. Jed­no­oki chwy­cił za sty­li­sko, zro­bił krok do tyłu, pró­bu­jąc zła­pać od­dech, lecz płuco już się za­pa­dło, otwie­rał i za­my­kał usta, jak ryba wy­cią­gnię­ta z wody. Tra­cąc siły, przy­kląkł na jedno ko­la­no, w końcu upadł na bok. Koń Si­gu­ne wpadł w bramę, z im­pe­tem roz­rzu­ca­jąc skrzy­dła drzwi na boki, do­kład­nie w chwi­li, gdy Rocco na­chy­lił się, by ją otwo­rzyć. Ude­rze­nie ode­rwa­ło go od ziemi, prze­fru­nął kil­ka­dzie­siąt cali w po­wie­trzu, nim upadł na dzie­dzi­niec. Blon­dyn, mając czas i miej­sce, od­su­nął się, wy­ce­lo­wał broń i wy­pa­lił, do wy­bie­ga­ją­ce­go na dzie­dzi­niec konia, lecz spu­dło­wał. Klnąc, za­czął ła­do­wać ban­do­let.

Sie­gwald zna­lazł pro­chow­ni­cę i kule. Es­tien pod­biegł do Wilg­bur­ga i nie zwal­nia­jąc biegu, wy­rwał ostrze z pier­si bliź­nia­ka, następnie ru­szył po scho­dach na pię­tro. W tej samej chwi­li z dzie­dziń­ca roz­legł się ko­lej­ny wy­strzał, a na­stęp­nie Sie­gwald usły­szał rże­nie konia. Wy­biegł na plac, mi­ja­jąc Ge­ri­no.

Han­dlarz ru­szył pro­sto do przy­gnie­cio­nej ta­ran­tem Si­gu­ne. Scho­wał się za po­wa­lo­nym wierz­chow­cem i za­czął ła­do­wać musz­kiet. Gdy spoj­rzał na plac, zo­ba­czył jak blon­dyn znika w staj­ni.

– Nie ru­szaj się – po­wie­dział.

Dziew­czy­na w mroku nocy wy­glą­da­ła nie­mal jak upiór. Sie­gwald uniósł nieco koń­ski grzbiet, a wtedy Si­gu­ne uwol­ni­ła nogę. Chcia­ła rzu­cić się od razu do uciecz­ki, lecz han­dlarz zła­pał ją za rękaw su­kien­ki i po­cią­gnął ku sobie.

– Nie wsta­waj, tam­ten na pewno zdą­żył już prze­ła­do­wać – po­wie­dział.

Sie­gwald do­strzegł, że ktoś wy­cho­dzi zza otwar­tych na oścież drzwi od staj­ni. Oparł broń na koń­skim brzu­chu i przy­mie­rzył. Ru­dzie­lec wy­to­czył się zza bramy chwiej­nym kro­kiem i po­stą­pił na­przód. Usły­szał wo­ła­nie z wnę­trza bu­dyn­ku, spoj­rzał w tamtą stro­nę, lecz nim pojął, co się dzie­je, musz­kiet wy­pa­lił. Sie­gwald tra­fił w pierś, tam­ten padł, nie wy­do­by­wa­jąc z sie­bie żad­ne­go dźwię­ku. W tej samej chwi­li blon­dyn wy­sko­czył na dzie­dzi­niec, idąc ku nim szyb­kim kro­kiem z wy­mie­rzo­ną bro­nią. Dziew­czy­na doj­rza­ła go i po­bie­gła w stro­nę za­jaz­du. Ge­ri­no po­dą­żył za nią ban­do­le­tem. Sie­gwald wy­sko­czył zza za­sło­ny, do­by­wa­jąc noża. Ge­ri­no wy­ce­lo­wał w niego. Han­dlarz do­padł blon­dy­na dłu­gi­mi su­sa­mi i za­mach­nął się. Ostrze spa­dło na Ge­ri­no w chwi­li, gdy na­ci­snął spust, roz­ci­na­jąc gar­dło blon­dy­na uko­śnie od ucha po oboj­czyk. Ge­ri­no za­char­czał i padł. Sie­gwald macał pierś. Była cała, a mógł przy­siąc, że drga­ją­cy w kon­wul­sjach na­past­nik na­ci­snął spust. Sie­gwal­do­wi serce wa­li­ło jak mło­tem, gdy zer­k­nął z nie­do­wie­rza­niem na ban­do­let. Do­strzegł krze­mień na pa­new­ce i proch, który ja­kimś cudem nie za­pa­lił się od skrze­sanej iskry. Pod­niósł głowę i za­uwa­żył, że drzwi pod szyl­dem za­jaz­du są uchy­lo­ne. Ru­szył w tamtą stro­nę, a gdy prze­cho­dził pod wy­ma­lo­wa­ny­mi trze­ma ko­ro­na­mi, do­szedł go dźwięk zwol­nio­nej cię­ci­wy. Za­padł się w ciem­ność, nim jesz­cze upadł na zie­mię. Lan­dorf tym­cza­sem na­rych­to­wał kuszę i po­biegł śla­dem Si­gu­ne.

 

Re­imer

Re­imer, gdy usły­szał strza­ły na ze­wnątrz, pod­szedł do okna w ga­bi­ne­cie Leh­ne­ra. Zo­ba­czył, co się dzie­je na dzie­dziń­cu i nie mógł uwie­rzyć, że znów wszyst­ko szło nie tak. Po­biegł do ja­dal­ni, do­padł do kon­tu­aru, dy­sząc cięż­ko, do­strzegł rzeź­bio­ną pod­sta­wę, gdzie osa­czo­ny niedź­wiedź wal­czył o życie ze sforą psów. Nagle po­czuł za­pach ty­to­niu, na­stęp­nie zza baru wy­ło­ni­ła się twarz Lan­dor­fa z fajką w zę­bach, podał rękę Re­ime­ro­wi i wcią­gnął za bar. Lan­dorf wy­cią­gnął fajkę i przy­ło­żył palec wska­zu­ją­cy do ust. Obaj spoj­rze­li w górę na an­tre­so­lę nad ich gło­wa­mi.

– Je­ste­ście tam?

Re­imer i Lan­dorf roz­po­zna­li Lo­ar­ski ak­cent.

– A może uszli­ście na we­wnętrz­ny dzie­dzi­niec?

– Spo­koj­nie, je­ste­śmy tu i ni­g­dzie się nie wy­bie­ra­my – po­wie­dział Lan­dorf.

– Tak mi się zda­wa­ło, że wciąż czuję tytoń – po­wie­dział Lo­aryj­czyk. – Przy­jem­ny za­pach, wy­da­je mi się, że jakiś po­rząd­niej­szy.

 – Naj­lep­szy. W Pa­no­nii można go do­stać – od­po­wie­dział Lan­dorf. – U nas jest rzad­ko spo­ty­ka­ny, a jak już jest, to zdzie­ra­ją na nim okrut­nie.

 – Co z resz­tą? – wy­szep­tał Ri­beck do Lan­dor­fa.

 – Nie żyją.

Usły­sze­li Lo­aryj­czy­ka prze­miesz­cza­ją­ce­go się wzdłuż an­tre­so­li.

 – To się mu­sia­łeś wy­kosz­to­wać na ten tytoń?

 – Nie­ szcze­gól­ne, tam jest tani. – Lan­dorf wo­dził kuszą za miej­sca­mi, gdzie deski po­ru­sza­ły się pod no­ga­mi Lo­aryj­czy­ka. – Na miej­scu za­ku­pi­łem spory zapas, żeby teraz móc się nim roz­ko­szo­wać.

 – Brzmi to jak wstęp do cał­kiem do­bre­go in­te­re­su – od­po­wie­dział Lo­aryj­czyk.

W tym mo­men­cie za­trzesz­cza­ła ba­lu­stra­da tuż nad barem.

– Zejdź i ob­ga­daj­my to – za­pro­po­no­wał Lan­dorf i przy­ło­żył kuszę do po­licz­ka.

Przy­mie­rzył, ocze­ku­jąc do­god­nej sy­tu­acji do od­da­nia strza­łu. Re­imer wska­zał drzwi pro­wa­dzą­ce na dzie­dzi­niec. Lan­dorf kiw­nął, że się zga­dza.

– Jak tam, je­steś jesz­cze, panie Lo­aryj­czyk? – do­py­ty­wał Lan­dor­fa.

Ri­beck chwy­cił klam­kę, nie od­ry­wa­jąc oczu od desek nad głową. Na­ci­snął ją, drzwi ustą­pi­ły z ci­chym trza­skiem, na górze za­pa­dła głu­cha cisza. Ri­beck ostroż­nie wy­szedł z baru, a gdy prze­kro­czył próg, ob­ró­cił się i spoj­rzał na ciem­ny dzie­dzi­niec. Cze­kał, aż oczy przy­wyk­ną do pół­mro­ku. Nagle do­strzegł kon­tur po­sta­ci sto­ją­cej tuż obok jed­ne­go z fi­la­rów. Otwo­rzył usta, by przy­wo­łać Lan­dor­fa, jed­nak cień sko­czył ku niemu. Re­imer za­marł w prze­ra­że­niu. Na­stęp­nie ciało hersz­ta prze­szył ból, gdy sztych mie­cza wbił się w brzuch. Re­imer ryk­nął prze­cią­gle, a głos przemknął przez za­jazd od fun­da­men­tu aż po strych. Ge­rald na­parł na rę­ko­jeść, a ostrze we­szło o ko­lej­ny cal w opa­sły brzuch. Re­imer zła­pał obu­rącz za klingę, ka­le­cząc dło­nie. Lan­dorf ob­ró­cił się i wy­strze­lił bełt, który po­le­ciał w ciem­ność. Es­tien cze­kał cier­pli­wie, a gdy usły­szał dźwięk zwol­nio­nej cię­ci­wy, prze­sko­czył przed ba­lu­stra­dę, lewą ręką opie­ra­jąc się o po­ręcz z kor­dem w zę­bach i na­dzia­kiem w pra­wej. Wy­lą­do­wał mięk­ko na kon­tu­arze. Lan­dorf rzu­cił kuszę i dobył to­po­rek. Es­tien ude­rzył zza głowy. Ostrze z im­pe­tem wbiło się w kość po­licz­ko­wą tuż przy pra­wym oku Lan­dor­fa z taką siłą, że bez­wład­ne ciało po­le­cia­ło za cio­sem i wy­rżnę­ło o blat, na­stęp­nie padło na pod­ło­gę. Es­tien ze­sko­czył z kon­tu­aru i wy­szedł na dzie­dzi­niec. Ri­beck stał w ciem­no­ści, nadal trzy­ma­jąc ostrze, wo­dząc błęd­nym wzro­kiem.

Lo­aryj­czyk wy­cią­gnął kord z zębów i pod­szedł do niego. Ri­beck na ten widok pod­niósł za­krwa­wio­ną dłoń i wy­cią­gnął w stro­nę Lo­aryj­czy­ka. Otwo­rzył usta, nie zdą­żył jed­nak nic po­wie­dzieć. Es­tien ode­pchnął rękę i wbił mu ostrze w gar­dło i pa­trzył, jak osuwa się mar­twy na zie­mię.

 

Lo­aryj­czyk stał nad Ge­ral­dem. Bełt tra­fił go w szyję nad pra­wym oboj­czy­kiem. Konał, dła­wiąc się krwią. Es­tien do­pie­ro teraz za­uwa­żył Si­gu­ne wy­cho­dzą­cą ze stró­żów­ki. Po­de­szła w mil­cze­niu i przez krót­ką chwi­lę zda­wać się mogło, że tuż przed śmier­cią, z twa­rzy mło­dzień­ca znik­nął strach.

Lo­aryj­czyk zła­pał dziew­czy­nę za rękę i po­pro­wa­dził do wyj­ścia, nad któ­rym wi­siał szyld z wy­ma­lo­wa­ny­mi trze­ma zło­ty­mi ko­ro­na­mi.

Koniec

Komentarze

Bardzie,

moją opinię znasz ;). Tekst wygląda dużo lepiej, fabuła zapewnia wiele rozrywki, ale nie wiem, czy dobrym pomysłem jest publikowanie cyklu bez zachowania kolejności zdarzeń. W opowiadaniu jest wielu bohaterów, a jeśli ktoś umiera, a później opublikujesz inny tekst, w którym ta postać będzie nadal żywa, to trudno będzie się połapać. Dobrym pomysłem będzie oznaczenie (może poprzez ponumerowanie?) kolejności czytania.

Twoje opowiadanie z powodzeniem mogłoby zostać zekranizowane. Chętnie bym ten film obejrzała :).

M.G.Zanadra – dziękuję jeszcze raz za betę :). A jeśli chodzi o bohaterów, to chyba nie ma takiej potrzeby. Każde opowiadanie będzie zamkniętą całością (jeśli mi wyjdzie ;)) i będzie opowiadać inną historię którejś z postaci, więc śmierć bohatera w jednej historii nie będzie jej wykluczać z innej dziejącej się w innym czasie i miejscu :). Ach ekranizacja to by było coś pięknego, no chyba, że przez Netflixa, bo wtedy to by była katastrofa ;). Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Ja tu nie widzę fantasy ani fantastyki w ogóle, tylko historyczną obyczajówkę. Wymiana zakładniczki na coś bliżej nieokreślonego, która poszła strasznie nie tak. Multum postaci, których losy mnie nie zainteresowały. No, nie znalazłam jakiegoś fantastycznego elementu, który by utrzymał moją uwagę, zainteresował…

Widzę jeszcze sporo usterek technicznych średniego kalibru.

Olbrzymi brzuch napinał przeszywany srebrnymi nićmi kaftan, na którym zaplótł dłonie.

Czyli co napinało, a co było napinane? Niby można się domyślić, ale czytelnik nie jest od tego, żeby rozszyfrowywać coś, czego autor wcale nie zamierzał szyfrować. Unikaj takich dwuznacznych konstrukcji.

Skręcając w prawo i mijając browar, dziedziniec prowadził do otwartej części z wychodkami.

Z tego zdania wynika, że to dziedziniec skręcał. To chciałeś napisać?

przedstawiająca polowanie z ogarami i ryczącego osaczonego niedźwiedzia.

Nie jestem pewna, czy niedźwiedzie ryczą, ale załóżmy, że tak. W jaki sposób poznać, że rzeźba przedstawia niedźwiedzia wydającego z siebie głos, a nie na przykład chcącego coś ugryźć?

trzymany przez nią kufel, z którego obfita piana spływała na podłogę oraz obiad, który niosła w drugiej ręce.

Piękny przykład braku przecinka, który zmienia sens zdania. W tej chwili piana spływa na obiad. Fuj!

Babska logika rządzi!

Hej Finkla – dzięki za przeczytanie i komentarz :). Jeśli chodzi o uwagi to ta z dziedzińcem i wychodkami odnosi się dokładnie do dziedzińca, który skręcał:) Jeśli chodzi o pianę w obiedzie to masz rację, że nie oto mi chodziło ale tak też jest super :D. Akcja Zapewniam dzieje się w świecie fantasy, ale w tym opowiadaniu nie było miejsca na fantastyczne zjawiska ani opisy o czym uprzedzam w przedmowie. Jeszcze raz dzięki i pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Hmmm. Jakoś trudno mi wyobrazić sobie dziedziniec, który prowadzi do czegoś otwartego innego niż brama. A i z bramą łatwo nie jest, bo prowadzi coś wąskiego (ścieżka, korytarz, nitka w labiryncie…), a dziedziniec raczej bywa szeroki, jest z niego dostęp do różnych budynków.

Babska logika rządzi!

Finkla – jak wpiszesz w googla wewnętrzny dziedziniec i dasz na grafikę, to są przykłady jak to wygląda ????

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

No, są obrazki dziedzińców czy innych podwórek. Ale czy te dziedzińce dokądś prowadzą? Dla mnie prowadzenie wiąże się z narzuceniem kierunku, a dziedziniec daje zbyt wiele możliwości, żeby cokolwiek narzucać.

Babska logika rządzi!

No tak mój, prowadził do wychodków i browaru :), ale wiem o co ci chodzi :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Ech, Bardziejaskrze, mocno przegadana zdało mi się opowiadanie, zwłaszcza że chyba połowę tekstu poświęcasz przedstawieniu takiego mnóstwa postaci, że dość szybko pogubiłam kto jest kim i skąd się wziął w zajeździe, i do końca historii nie zdołałam się w tym połapać, a drugą część zajmuje opis walki, a właściwie krwawej jatki, w której życie tracą niemal wszyscy. Ponieważ nie lubię podobnych opisów, nie ukrywam, że ta część okazała sie dla mnie mało interesująca.

Zastanawiam się też, kiedy to wszystko się dzieje – zadeklarowałeś, że to opowiadanie fantasy, więc spodziewałam się realiów zbliżonych do naszego średniowiecza, ale w tekście znalazłam wiele opisów do tych czasów zupełnie niepasujących, że nadmienię „bar”, którego w tamtym czasie być nie mogło, tudzież niektóre nazwy ubioru postaci również nie powinny być jeszcze znane, że o aromatycznym tytoniu nie wspomnę. Za wcześnie też, jak mi się wydaje, na niektóre rodzaje broni, ale tu mogę się mylić, bo na broni to ja się nie znam.

Wykonanie, co chyba nie będzie dla Ciebie wielkim zaskoczeniem, pozostawia sporo do życzenia. Mam nadzieję, Bardziejaskrze, że kolejne opowieści tego cyklu okażą się znacznie ciekawsze i że znajdę w nich choć trochę fantastyki.

 

a twarz prze­pa­sał prze­zor­nie sza­lem. → Czy twarz można przepasać?

Proponuję: …a twarz prze­zor­nie przesłonił sza­lem.

 

Mi­nę­li po­ko­je służ­by… → Mam wrażenie, że w opisywanych czasach służba mieszkała w izbach, nie w pokojach. Pokoje/ komnaty były w pałacach, zamkach i dworach możnych, ale chyba nie w zajeździe.

Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

prze­bi­jał się prze­zeń ton nie­zno­szą­cay sprze­ci­wu. → Literówka.

 

– Nie. Przy­go­tuj do­roż­kę… → Czy to na pewno była dorożka?

Obawiam się, że w czasach tego opowiadania dorożek jeszcze nie było.

 

Ge­rald po­dra­pał się w gęstą od loków głowę. → Czy na pewno gęsta była głowa, czy może tylko włosy?

Proponuję: Ge­rald po­dra­pał się w pełną loków głowę.

 

mo­gli­by­śmy za jej po­mo­cą do­stać się… → …mo­gli­by­śmy z jej po­mo­cą do­stać się

 

Do­rzu­ci­ła drwa.Do­rzu­ci­ła drew.

Tu znajdziesz odmianę rzeczownika drwa.

 

Ko­ry­tarz prze­szła obok scho­dów pro­wa­dzą­cych na pię­tro i wy­szła na czę­ścio­wo za­da­szo­ny dzie­dzi­niec… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Ko­ry­tarzem obok scho­dów pro­wa­dzą­cych na pię­tro wy­szła na czę­ścio­wo za­da­szo­ny dzie­dzi­niec

 

do­stać się mię­dzy drew­nia­ny­mi fi­la­ra­mi za bar w go­spo­dzie… → W czasach, o których piszesz, w gospodach nie było barów.

Proponuję: …do­stać się mię­dzy drew­nia­ny­mi fi­la­ra­mi za szynkwas w go­spo­dzie…

Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

Otwar­ła bramę i prze­szła pod szyl­dem z trze­ma ko­ro­na­mi, wy­cho­dząc na plac. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Otwar­ła bramę i pod szyl­dem z trze­ma ko­ro­na­mi wyszła na plac.

 

– Au­brey, wiem w jak cięż­kiej sy­tu­acji się zna­la­złaś… → – Au­brey, wiem w jak trudnej sy­tu­acji się zna­la­złaś

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

po­wi­ta­ła ich, wska­zu­jąc na skrzy­nie. → …po­wi­ta­ła ich, wska­zu­jąc skrzy­nię.

 

Gdy już wy­sprzą­ta­ła sto­li­ki w ja­dal­ni→ Gdy już wy­sprzą­ta­ła stoły w ja­dal­ni

W czasach tej historii w gospodach ustawiano duże i ciężkie stoły, nie stoliki, które uległyby zniszczeniu podczas pierwszej lepszej burdy czy innej awantury.

 

Nad barem wi­sia­ła an­tre­so­la, pod­trzy­my­wa­na przez pięć fi­la­rów. → Skoro antresola była oparta na filarach, to czy na pewno wisiała?

Proponuję: Nad nim, wsparta pięcioma filarami, znajdowała się antresola.

 

Obok baru znaj­do­wa­ły się drzwi do ga­bi­ne­tu wła­ści­cie­la oraz ko­mi­nek o dużym pa­le­ni­sku… → Jakoś nie umiem sobie wyobrazić dawnego zajazdu z gabinetem oberżysty.

Proponuję: Drzwi przy szynkwasie prowadziły do kantorku wła­ści­cie­la, tuż obok był ko­mi­nek o dużym pa­le­ni­sku

 

Ele­ganc­ki wams i plu­dry, pięk­nie zdo­bio­na sakwa… → Obawiam się, że w opisywanych czasach pludrów jeszcze nie noszono.

Pludry pojawiają się także w dalszej części tekstu.

 

Ge­rald wło­żył ciem­ne bry­cze­sy, du­blet… → Obawiam się, że nie mógł włożyć bryczesów, albowiem w opisywanych czasach tych spodni jeszcze ich nie znano.

Bryczesy pojawiają się także w dalszej części tekstu.

 

Zła­pa­ła za kuszę opar­tą o ko­wa­dło… → Zła­pa­ła kuszę opar­tą o ko­wa­dło

 

aż do­tar­li pod za­da­szo­ny dzie­dzi­niec. → Czy na pewno dotarli pod dziedziniec?

A może miało być: …aż do­tar­li na za­da­szo­ny dzie­dzi­niec. Lub: …aż do­tar­li pod za­da­szenie dzie­dzi­ńca.

 

Za­ja­dał się chle­bem ze smal­cem do­pra­wio­nym czosn­kiem niedź­wie­dzim, kieł­ba­są i serem. → Czy dobrze rozumiem, że smalec był doprawiony czosnkiem, kiełbasą i serem?

 

– To taka jest ta wasza za­chod­nia go­ścin­ność ?– żach­nął się Sie­gwald. → Zbędna spacja przed pytajnikiem, brak spacji po nim.

 

– Pro­szę, to na koszt baru… → – Pro­szę, to na koszt gospody

 

za­sta­li za barem Au­brey i Lu­dwi­ga… → …za­sta­li za szynkwasem Au­brey i Lu­dwi­ga

 

za­czął, lecz za­trzy­mał się wpół słowa… → …za­czął, lecz za­trzy­mał się w pół słowa

https://nck.pl/en/projekty-kulturalne/projekty/ojczysty-dodaj-do-ulubionych/ciekawostki-jezykowe/w-pol-czy-wpol-

 

obaj mieli cien­kie usta… → Raczej: …obaj mieli wąskie usta

 

Po chwi­li do­strze­gła pa­da­ją­ce świa­tło z wnę­trza po­miesz­cze­nia. → Po chwi­li do­strze­gła światło pa­da­ją­ce z wnę­trza po­miesz­cze­nia.

 

Sie­gwald spoj­rzał na li­tro­wy dzban… → Skąd w czasach tego opowiadania wiedziano, co to litr?

 

Sie­gwald po­cią­gnął po­rząd­nie oddał ku­cha­rzo­wi na­czy­nie zer­k­nął w stro­nę okna… → Zamiast pierwszego spójnika postawiłabym przecinek.

 

gdzie roz­ma­wia­ła czwór­ka męż­czyzn. → Raczej: …gdzie rozmawiało czterech mężczyzn.

 

Dry­blas w bia­ło-czer­wo­nym du­ble­cie o dłu­gich, ja­snych wło­sach i nie­ład­nej, chu­dej twa­rzy… → Czy dobrze rozumiem, że rzeczony dublet miał długie jasne włosy i nieładną chudą twarz?

A może miało być: Dry­blas o dłu­gich ja­snych wło­sach i nie­ład­nej chu­dej twa­rzy, ubrany w biało-czerwony dublet

 

blon­dyn ma przy pasie ban­do­let. → Czy w czasach tej opowieści znano już bandolety?

 

za­miast plu­drów nosił nie­bie­skie sza­ra­wa­ry… → Rozumiem, że nie nosił pludrów, ale czy na pewno miał na sobie szarawary?

 

Po­dob­no wal­czył na wscho­dzie, nim przy­wę­dro­wał w te stro­ny… → Po­dob­no wal­czył na Wscho­dzie, nim przy­wę­dro­wał w te stro­ny

 

zdą­żył za­le­d­wie ski­nąć głową, nim na an­tre­so­li po­ja­wi­li się… → …zdą­żył za­le­d­wie ski­nąć głową, gdy na an­tre­so­li po­ja­wi­li się

 

To kusza Ge­ral­da wy­pa­li­ła… → Czy kusza na pewno wypaliła, czy może wystrzeliła?

O ile mi wiadomo, wypalić można z broni palnej.

 

– Obej­mij ją, do cho­ler­ny! → Literówka. Dodam jeszcze, że wątpię, aby w czasach opowiadania znano to przekleństwo.

 

Si­gu­ne wy­bu­chła prze­raź­li­wym pła­czem… → Si­gu­ne wy­bu­chnęła prze­raź­li­wym pła­czem

 

ta ob­ję­ła jej głowę, gła­dząc po zło­ci­stych lo­kach. → Raczej: …ta ob­ję­ła jej głowę i gładziła po zło­ci­stych lo­kach.

 

Bliź­nia­cy spoj­rze­li na hersz­ta w zło­wiesz­czym mil­cze­niu. → Na czym polega złowieszczość milczenia?

 

Z twa­rzy bliź­nia­ka biła bez­li­to­sna pew­ność sie­bie… → Na czym polega bezlitosność pewności siebie?

 

tra­fi­ła ide­al­nie mię­dzy jelcz a głow­nię korda. → Czy tu aby nie miało być: …tra­fi­ła ide­al­nie mię­dzy jelec a głow­nię korda.

 

dru­gie odbił kodem wpa­da­jąc na ścia­nę. → Literówka.

 

Bliź­niak zła­pał za kra­wędź stołu… → Bliź­niak zła­pał kra­wędź stołu… Lub: Bliź­niak zła­pał stół za kra­wędź

 

roz­bi­ja­jąc dzba­ny i kufle le­żą­ce na barze. → …roz­bi­ja­jąc dzba­ny i kufle stojące na szynkwasie.

 

Zła­pał za klam­kę, drzwi ustą­pi­ły. → Mam wrażenie, że złapanie klamki nie otworzy drzwi.

Proponuję: Nacisnął klam­kę, drzwi ustą­pi­ły.

 

Eki, wy­mi­nąw­szy le­żą­cych… → Literówka.

 

wszedł za bar i za­czął grze­bać za kon­tu­arem. → …wszedł za szynkwas i za­czął tam grze­bać.

 

że nic mu nie grozi – powie­dział Eki. → Literówka.

 

Si­gu­ne łkała cicho, obej­mu­jąc pod­ku­lo­ne ko­la­na. → Obawiam się, że nie mogła podkulić kolan, bo musiałaby na nich siedzieć, a wtedy nie mogłaby ich objąć.

Proponuję: Si­gu­ne łkała cicho, obej­mu­jąc przyciągnięte zgięte nogi.

 

Ge­rald chciał się pod­nieść, lecz Au­brey nie po­zwo­li­ła mu, trzy­ma­jąc go za rękę. → Pierwszy zaimek jest zbędny.

 

i myślą nad tym, jak nas… – Spoj­rzał na ze­bra­nych w staj­ni, po czym dodał. – …Zabić. → Potraktowałabym didaskalia jak wtrącenie, a wypowiedź dokończyła małą literą.

Proponuję: …i myślą nad tym, jak nas… – spoj­rzał na ze­bra­nych w staj­ni i dodał – …zabić.

 

skwi­to­wał Es­tien i zwró­cił się do Gil­ber­ta.Chłop­cze, stań z tymi wi­dła­mi… → …skwi­to­wał Es­tien i zwró­cił się do Gil­ber­ta – chłop­cze, stań z tymi wi­dła­mi

 

– Ja… – za­czę­ła – …Ja nie mogę tu zo­stać, ro­zu­miesz?– Ja… – za­czę­ła – …ja nie mogę tu zo­stać, ro­zu­miesz?

 

– Lu­dwig wspo­mi­nał, że cię rżnie i że trze­ba coś z tobą zro­bić, gdyż chcesz się wże­nić do ro­dzi­ny. – Leh­ner ce­dził słowa, z tru­dem pa­nu­jąc nad sobą. → Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

Lan­dorf wy­cią­gnął fajkę z ust, w jej miej­scu wsa­dził kciuk… → Lan­dorf wy­cią­gnął fajkę z ust, w jej miej­sce wsa­dził kciuk

 

pod ścia­nę wo­zow­ni. Przy­po­mniał sobie o Si­gu­ne, lecz dziew­czy­ny nie było przy wo­zow­ni. → Czy to celowe powtórzenie?

 

z pal­ca­mi wsz­cze­pio­ny­mi w grzy­wę. → …z pal­ca­mi w­cze­pio­ny­mi w grzy­wę.

Sprawdź znaczenie słów wszczepićwczepić.

 

sta­nę­ło dęba ob­ra­ca­jąc się na tyl­nych no­gach… → Czy dookreślenie jest konieczne, czy koń mógł stanąć dęba i obrócić się na przednich nogach?

 

Sie­gwald zna­lazł pro­chow­ni­ce i kule. → Literówka.

 

Es­tien pod­biegł do Wilg­bur­ga, nie zwal­nia­jąc biegu, wy­rwał ostrze… → Nie brzmi to najlepiej.

A może wystarczy: Es­tien pod­biegł do Wilg­bur­ga i nie zwal­nia­jąc wy­rwał ostrze

 

Scho­wał się za po­wa­lo­nym wierz­chow­cem i za­czął ła­do­wać musz­kiet. Gdy spoj­rzał na plac, zo­ba­czył jak blon­dyn chowa się w staj­ni. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję w drugim zdaniu: Gdy spoj­rzał na plac, zo­ba­czył jak blon­dyn znika w staj­ni.

 

który ja­kimś cudem nie za­pa­lił się od wskrze­szo­nej iskry. → Pewnie miało być: …który ja­kimś cudem nie za­pa­lił się od skrzesanej iskry.

Sprawdź znaczenie słów wskrzesićskrzesać.

 

– To się mu­sia­łeś wy­kosz­to­wać na ten tytoń?

Nie­szcze­gól­ne, tam jest tani. → Literówka.

Skąd w opisanych czasach mieli tytoń?

 

Re­imer wska­zał na drzwi pro­wa­dzą­ce na dzie­dzi­niec.Re­imer wska­zał drzwi pro­wa­dzą­ce na dzie­dzi­niec.

 

Ri­beck chwy­cił za klam­kę… → Ri­beck chwy­cił klam­kę

 

ciało hersz­ta prze­szył ból, gdy sztych mie­cza wbił się w brzuch. Re­imer ryk­nął prze­cią­gle, a głos prze­szył za­jazd… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Re­imer zła­pał obu­rącz za miecz, ka­le­cząc dło­nie. → Miecz trzymał Gerald.

Proponuję: Re­imer zła­pał obu­rącz klingę, ka­le­cząc dło­nie.

 

Lo­aryj­czyk wy­cią­gnął kordy z zębów… → Czy miał w zębach więcej niż jeden kord?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej

regulatorzy

 

Dziękuję za przeczytanie i komentarz :)

 

Szkoda, że lektura się nie podobała, no ale nie zawsze jest niedziela ;). Oczywiście dziękuję za wyłapanie wszystkich błędów obiecuje, że zostaną poprawione, jednak muszą zaczekać, bo poświęciłem już zbyt dużo czasu na ten tekst, a inne pilniejsze sprawy wymagają bym się nimi zajął :). 

Jeśli chodzi o realia – to Mersja jest bardziej na etapie średniowiecza, Nekara to XVI – XVII wiek, jest jeszcze Panona, Loara i Korsja, które cywilizacyjnie też są na innych poziomach. Świat Żołnierzy fortuny właśnie na tym się popiera tj. mieszance różnych epok, ale reszta będzie opisana (lub nie ;) czas pokaże) w innych opowiadaniach.  

Oczywiście mogłem i nadal mogę napisać opowiadanie na 20 tyś znaków i po krótce przedstawić cały świat Żołnierzy fortuny, ale uważam, że pisanie tak krótkich form nie rozwija mojego pisania, a przy okazji odziera pomysł z jego odkrywania :). 

 

Pozdrawiam :) i do zobaczenia (mam taką nadzieję :)) po innymi tekstami :)  

 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Bardzo proszę, Bardziejaskrze.

 

Oczy­wi­ście dzię­ku­ję za wy­ła­pa­nie wszyst­kich błę­dów…

Muszę Cię rozczarować, Bardzie, ale nie mogę dać gwarancji, ze wyłapałam wszystkie błędy – to jest po prostu niemożliwe po jednokrotnym przeczytaniu tekstu.

 

Jeśli cho­dzi o re­alia…

Rozumiem, że to Twój świat, że tak go sobie wymyśliłeś, ale dla mnie wielce dezorientujące jest używanie w obcym świecie, a nawet światach, pojęć, które znam z naszych minionych czasów. Pewnie za wiele od Ciebie wymagam, ale chyba wolałabym, abyś odpuścił sobie dokładne opisywanie, jakie stroje mają na sobie poszczególne postaci, zwłaszcza że to nie ma dla treści chyba żadnego znaczenia. Byłoby lepiej, tak mi się zdaje, gdybyś wymyślił własne nazwy ubiorów, albo całkiem z tego zrezygnował – w końcu wiadomo, że nogi mieli obleczone jakimiś portkami czy innymi nogawicami i że nosili koszule, kaftany czy inne kubraki.

Tak samo razi mnie używanie muszkietów równocześnie z mieczami.

 

…uwa­żam, że pi­sa­nie tak krót­kich form nie roz­wi­ja mo­je­go pi­sa­nia…

Bardzie, skoro tak uważasz, pisz opowiadanie tak obszerne, jak uznasz to za najlepsze dla tego, co masz do powiedzenia. Żaden czytelnik nie powinien mieć na to wpływu – może tylko, co najwyżej, wyrazić opinię o przeczytanym dziele.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za wszystkie wskazówki i uwagi :) Wszystko jest do przemyślenia i ewentualnie do wprowadzenia w przyszłości :) 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Jasne, Bardzie, przed nami mnóstwo przyszłości. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej 

 

regulatorzy

 

Poprawione :D 

 

Bliźniacy już złowieszczo nie milczą i nie spoglądają z bezlitosną pewnością siebie, a chleb ze smalcem nie jest już doprawiony serem z kiełbasą :D 

 

Jak wspominałem wcześniej mieszanina epok ma być wpisana w koncepcje świata ( nawet jeśli nie udało mi się tego obronić w tekście :)) więc te fragmenty pominąłem mam nadzieje, że mi to wybaczysz :).

 

“trafiła idealnie między jelcz a głownię korda. → Czy tu aby nie miało być: …trafiła idealnie między jelec a głownię korda.” 

 

To poprawiło mi nastrój :D Nawet spróbowałem sobie wyobrazić jak jelcz wjeżdża nagle do gospody powstrzymując cięcie ;)

 

Dziękuję jeszcze jeszcze raz za wyłapanie błędów i pozdrawiam :) 

 

 

 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Bardziejaskrze, jeszcze raz bardzo proszę i cieszę się, że mogłam pomóc.

A różne byczki i szczególne przejęzyczenia będą się nam przytrafiać i to nie tylko ku rozbawieniu czytających ale, jak się okazuje, także autorów. ;)

Powodzenia w dalszej pracy twórczej!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzie, opowiadanie długo już czeka w kolejce, ale ciągle nie mam czasu na tak długie, najwyżej na przeczytanie szorta. Nie lubię się odrywać. Obiecuję, że przeczytam i napiszę, czy mi się podobało. :)

Misiu nie ma pośpiechu :) i miło że napisałeś, o braku czasu doceniam i pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Nowa Fantastyka