Vidomina przeglądała archiwa potężnej Biblioteki miasta Nekropolis. Była to żmudna praca, ale ona ją uwielbiała. Kochała manuskrypty, ciszę i zapach wilgoci panującej w pomieszczeniach, która przyjemnie kojarzyła jej się z tajemniczymi zakamarkami katakumb.
Wertowała właśnie jakiś archaiczny dokument, którego nigdy wcześniej nie widziała. Musiał zostać niedawno wskrzeszony przez Azazella. Kto wie, może to jeden z manuskryptów spalonych w Bibliotece Aleksandryjskiej? Pochodzące stamtąd zwoje należały do najciekawszych i najcenniejszych arcydzieł.
Jednak na jej twarzy natychmiast pojawiło się rozczarowanie. To tylko fragment Starego Testamentu: Księga Hioba. Skrzywiła się lekko i jedynie z poczucia obowiązku przewertowała fragment Biblii, by móc wpisać do Rejestru, że wszystko jest w należytym porządku.
Jednak podczas czytania zauważyła pewne niejasności.
Zbyt wiele niejasności.
Nekromantka nie była pewna, co ma począć ze znaleziskiem. Niemożliwe, by ktoś napisał to dla zabawy: pergamin pachniał siarką, więc żaden człowiek nie mógł tego stworzyć, a nekromanci tracili dar nieśmiertelności, gdy łamali którąkolwiek z Dziesięciu Żelaznych Reguł.
Pobiegła skonsultować sprawę z Najwyższym w mieście Nekropolis, czyli Azazellem właśnie. Skoro on przywołał tę Księgę, musiał potwierdzić też jej autentyczność.
Wbiegła na schody wychodzące na powierzchnię, które po chwili zamieniły się w pojedyncze stopnie z chmur – między nimi widziała Nekropolis. W pewnym momencie poczuła, że nie biegnie już po schodach, tylko nad nimi się unosi. Nieznana siła ciągnęła ją w konkretnym kierunku. Więc Azazello nie znajduje się w Mieście Martwych?
Jej ciało zostało osadzone przed wielką, złotą bramą osiadłą na chmurach. Westchnęła ciężko. No tak, jeśli nie w Nekropolis, to gdzie indziej miałby być Zarządca Piekieł? U Pana Boga w ogródku.
Nagle, nie wiadomo skąd, przed bramę zatoczyła się kula. Przystanęła w miejscu. Z kuli kolejno wyłaniały się członki – ręce, nogi, na końcu głowa. W końcu, gdy już się w pełni rozprostował, Święty Piotr podszedł do pulpitu, na którym leżała opasła księga.
– Pani godność? – zapytał z szyderczym uśmiechem.
Vidomina skrzywiła się lekko.
– Nie mam czasu na wygłupy – powiedziała oschle.
– Podpisz się, proszę – powiedział Odźwierny.
Po złożeniu podpisu własną krwią, Vidomina przekroczyła złote bramy.
– A o co zakład, że ten gościu nie wyda wszystkich swoich oszczędności na wesele?
– No dobra. Ale o co?
– O duszę Leni Riefenstahl.
– Niech będzie. I tak trafiła do nieba przez pomyłkę.
Bóg zamknął oczy i coś wymamrotał pod nosem. Na ogromnym telewizorze przed nim i Azazellem pewien jegomość wybierał pieniądze z bankomatu.
– Moja wybranka jest tego warta – mówił zakochany człowiek, przeliczając pieniądze.
Azazello przełączył kanał. Na ekranie widniała teraz scena, która powinna zostać oznaczona czerwonym kółkiem z napisem 18+. Narzeczona zakochanego człowieka spędzała miło czas z kimś innym.
Azazello wybuchnął śmiechem.
– Ależ ludzie są głupi! Ja pierdolę! Pieprzeni debile! Czy on naprawdę myśli, że ona codziennie robi nadgodziny? I nie widzi nic podejrzanego w tym, że zawsze wraca późno z pracy? Ja pierd…
Chrząknięcie Vidominy przerwało wywód rozemocjonowanego Azazella. On i Bóg jednocześnie odwrócili się w jej stronę.
– Musimy porozmawiać – powiedziała metalicznym głosem.
– Z kim i o czym?
– Z wami. O was.
Podeszła szybkim krokiem i usiadła na szezlongu znajdującym się najbliżej telewizora. Scena na ekranie zatrzymała się akurat w bezpruderyjnym momencie. Vidomina przeniosła karcący wzrok z telewizora na Azazella. Ten przewrócił oczami i wyłączył urządzenie.
Delikatnie położyła na marmurowy stolik pergaminy wypełnione pięknym i zawiłym pismem.
– Księga Hioba. Oryginalna.
– I? – zapytał Azazello, rozpościerając się wygodnie na kanapie.
– Wersja Księgi na Ziemi jest inna. To normalne, że Szatan kłamie. Ale Bóg?
– O czym ty mówisz? – zapytał zagajony.
– O tym, że to ty przyszedłeś do Lucyfera, by zabawić się kosztem Hioba.
W tym momencie nastąpiło trzęsienie ziemi – ze ścian zaczęły wysuwać się cegły, pomieszczenie powoli znikało, by po chwili cała trójka znalazła się na piaszczystej plaży. Ocean raził swoim intensywnie niebieskim kolorem.
Bóg spojrzał na Azazella, który nagle stał się Lucyferem.
– Lucyfer?
– Tak?
– Czy Azazello?
– Kogo wolisz?
– Muszę porozmawiać z Lucyferem.
– Oto jestem.
– To ty spisałeś tę Księgę?
– Nie. Ja ją tylko umieściłem w archiwum. Chyba z tydzień temu.
– A kto ją napisał?
Lucyfer przejechał językiem po zębach. Odchylił głowę do tyłu, by wiatr mógł swobodniej targać jego gęstymi blond włosami.
– Jezu… znaczy: Boże, nie wiem. Judasz? Maria Magdalena?
– Zgadujesz?
– Tylko ty jesteś wszechwiedzący. To ty powinieneś wiedzieć. – Szatan zaśmiał się złośliwie.
– Po co tak gadasz? Przecież to wymysł ludzi.
– Bo chcę cię sprowokować.
– Przestańcie, do cholery! – Vidomina spojrzała na Boga oczami błyszczącymi jak sztylety:
– Więc tak naprawdę to ty poszedłeś do niego, by zrobić zakład?
Zapytany wzruszył ramionami.
– Czy to naprawdę takie ważne? I tak wyszedłem na tego złego, co testuje sobie wiarę ludzi, bo ma taką ochotę.
Nekromantka nachyliła się do niego.
– Ty chyba nic nie rozumiesz. Szatan przychodzący do ciebie, pragnący wystawić na próbę człowieka, to całkiem inna sytuacja. Ludzie to rozumieją jako pewnego rodzaju konieczność – wystawiasz na cierpienia jedną osobę, która ma być przykładem dla innych. Udowadniasz w ten sposób swoją siłę i ogrom wpływu, jaki masz na ludzkość, pokazujesz, że masz większą władzę od Szatana. Ale w momencie, gdy ty idziesz do niego zrobić sobie zakład, bo ci się nudzi, wychodzisz na…
– No, na kogo? – przerwał jej, niemal krzycząc, Bóg.
Vidomina westchnęła ciężko, Bóg jej zawtórował. Złączył ręce za głową.
– To nie ma znaczenia. I tak już prawie nikt we mnie nie wierzy!
– A jak myślisz, dlaczego? – Nekromantka wstała gwałtownie, a z jej włosów zaczęły wyrastać węże. Stawały się coraz dłuższe, aż w końcu spadły wszystkie na podłogę. Rozpierzchły się w różne strony. Lucyfer złapał jednego z nich.
– Siema, braciszku – powiedział pieszczotliwie do gada.
Bóg na ten widok zmarszczył brwi. Vidomina złapała go za podbródek i odwróciła w swoją stronę.
– Prawie nikt już w ciebie nie wierzy, bo nic nie robisz. Nie pomagasz ludziom. Odwracasz wzrok, gdy sprawiedliwi giną od płomieni sług Szatana.
– Nie mogę im pomagać. Muszą się uczyć, muszą umieć dokonać wyboru między dobrem a złem…
– Jakie to wygodne! – krzyknęła rozwścieczona. W przypływie złości wyrwała z rąk Lucyfera węża i rzuciła go w odmęt morza. W locie gad dostał skrzydeł i uniósł się w stronę chmur. – Wiesz, co by się działo, gdybyś żył na Ziemi i tak gadał? To tak, jakby matka wykopała swoje dziecko z domu i mówiła wszystkim: No co, urodziłam go, a teraz niech sobie radzi, musi się uczyć. Ludzie mają dosyć bycia Hiobami. Dorabiali sobie różne teorie na temat twojego istnienia, przez tyle wieków próbowali cię zrozumieć. Ale ty miałeś ich ciągle gdzieś, więc zgadnij co: oni teraz też mają cię gdzieś.
Nekromantka zaczęła płonąć. Po kilku sekundach zniknęła całkowicie. Pozostała po niej tylko maska przedstawiająca grymas.
Bóg ją podniósł. Długo się w nią wpatrywał. W końcu rzekł do milczącego Lucyfera:
– Lucy…
– Nie nazywaj mnie tak.
– Lucy, naprawdę myślisz, że powinienem wtrącać się w życie ludzi? Pomagać im? Przestać się nimi bawić?
– Mnie w to nie mieszaj, stary. – Spojrzał na zegarek, który nosił na lewej ręce. – Muszę spadać do siebie. Lekcja niemieckiego sama się nie poprowadzi. – Położył dłoń na ramieniu Boga. – Widzimy się potem. Dasz sobie radę. Stworzyłeś świat w siedem dni, a potem zwaliłeś na niego potop, więc tym bardziej z tą sprawą sobie poradzisz!
– Przecież wiesz, że to nie ja…
Jednak Lucyfer już go nie słuchał. Diabeł wbił głowę w piasek wzorem strusi. Po chwili w dziurze zniknął jego tułów, na końcu nogi.
Bóg wpatrywał się w intensywnie niebieski ocean. Westchnął ciężko, nie wiadomo po raz który tego dnia.
Pan Wszego Stworzenia obserwował w telewizorze chirurga prowadzącego operację. Na stole leżała młoda dziewczyna po wypadku samochodowym. W poczekalni byli jej rodzice: zapłakana matka i milczący ojciec, wpatrujący się pustym wzrokiem w ścianę.
Chirurg wykonywał bardzo ważne cięcie. Zadrżała mu ręka i naciął coś, czego nie powinien. Linie na kardiomonitorze zaczęły się obniżać, aż stały się całkowicie poziome, a po sali rozszedł się nieznośny ciągły pisk.
– Dobra, walić to – powiedział Bóg do siebie.
Zrobił nieokreślony ruch ręką w stronę telewizora. Nagle kardiomonitor pokazał górzyste linie i powrócił do rytmicznych dźwięków.
Na ekranie telewizora można było ujrzeć ulgę i radość na twarzach lekarzy. Gratulowali sobie operacji zakończonej sukcesem i dobrze wykonanej roboty. Chirurg wyszedł na korytarz, by poinformować rodziców dziewczyny, że operacja się udała. Uściskali go mocno i dziękowali ze łzami w oczach, przy okazji wychwalając jego umiejętności.
– Zaraz – zdenerwował się Bóg. – Nikt nie powiedział: Bogu dzięki? Bóg nad nami czuwa? Przecież zawsze tak mówili!
W nosie poczuł siarkę, a na oczach czyjeś dłonie.
– Zgadnij, kto?
– Nikt nie śmierdzi tak jak ty, Lucy.
Szatan westchnął głośno i zdjął ręce z oczu Boga. Rozsiadł się na fotelu przed telewizorem.
– Jak zawsze masz dla mnie miłe słowo. Co tam?
Bóg udał, że nie denerwują go nogi Lucyfera leżące na baranku, z którego zrobił sobie podnóżek. Zwierzę zabeczało głośno, ale nie uciekło.
Szatan przekrzywił głowę, wpatrując się pytającym wzrokiem w Boga.
– Co jest?
Zapytany pocierał jedną dłoń o drugą.
– Chyba musimy zrobić kolejny zakład.
Spodziewał się szyderczego śmiechu Lucyfera. Ten jednak milczał, wyczekując dalszej części wypowiedzi.
– I znowu będzie chodziło o wiarę – dodał Bóg.
Szatan przewrócił oczami.
– Robisz się nudny.
– A ty jesteś bardziej nieznośny niż zazwyczaj. To dla mnie ważne.
– Jeszcze powiedz, że znowu chcesz zabrać komuś cały majątek, wybić całą jego rodzinę i zwalić na niego trąd.
– Nie, oczywiście, że nie. To było głupie nawet wtedy, a co dopiero teraz.
– Więc co zamierzasz?
– Miałem nadzieję, że ty mi podpowiesz. Co chwilę zlatujesz na ziemię, podszeptujesz ludziom różne pomysły… ty ich lepiej znasz.
Szatan uniósł jedną brew, intensywnie o czymś myśląc. Nagle pochylił się w stronę Boga.
– Wiesz, kto lepiej zna ludzi niż ja? Vidomina.
– Przecież ona cały czas siedzi w Bibliotece.
– Nieprawda. Bardzo często ją zsyłam na dół, zwłaszcza w piątki.
– Dlaczego w piątki?
Szatan spojrzał na swojego rozmówcę jakby był niespełna rozumu.
– Bo w piątki leci “Mam talent”.
– Co jest w tym takiego fajnego?
– Żartujesz sobie, prawda? Zmuszanie ludzi do płaczu, wyciąganie ich największych traum przed kamerą… Przecież to jest piękne!
Bóg pokręcił głową.
– To gdzie jest Vidomina?
– Chyba na pilatesie.
Wyruszył więc Bóg na swoim ulubionym środku transportu do nekromantki. Na grzbiecie różowego pterodaktyla w końcu mógł przez chwilę odpocząć. Nie musiał nim sterować – dinozaur był niczym podniebne taxi z wbudowaną nawigacją.
Razem obserwowali porośnięte mchem i lasami lewitujące skały. Niektóre przypominały małe planety. Słońce zalewało przestrzeń niebieskim światłem, więc podróżujący odnosili wrażenie, że płyną po podniebnym oceanie. Mijając latające skały, słyszeli śpiew różnych gatunków ptaków. Ich koncert brzmiał jednocześnie chaotycznie i czarująco.
W końcu podróż dobiegła końca. Pterodaktyl osiadł na jednej z większych lewitujących wysp. Przed ich oczami ukazał się ogromny grzyb z niebieskim kapeluszem. W jego pieńku widoczne były otwory, które pełniły rolę okien.
– Dziękuję ci, Pinkie – powiedział Bóg zsiadając z dinozaura. Ten zapiszczał przyjaźnie, niczym szczeniak, otarł się pieszczotliwie o ramię Pana i wzbił w powietrze, zamieniając się po chwili w małą, różową kropkę na horyzoncie.
Bóg skierował swoje kroki w stronę grzyba. Wewnątrz faktycznie przeprowadzano pilates dla nekromantów. Wśród posępnych i umorusanych sadzą twarzy szybko odszukał Vidominę.
Niezwykle elastyczna ręka nekromantki wydłużyła się, ciągnąc dłoń przez całą salę i złapała Boga za tułów. W kolejnej sekundzie Bóg już wykonywał ćwiczenia.
– Co cię tu sprowadza? – zapytała Vidomina skulona w pozycji dziecka. – Myślałam, że nienawidzisz yogi i tych podobnych spraw.
– Może nie nienawidzę, tylko nie lubię – wysapał Bóg. Z czołem przylepionym do maty trudno mu było mówić. – Lucy powiedział, że cię tu znajdę.
– Zbyt dobrze zna mój grafik.
– Potrzebuję twojej pomocy.
– Z czym?
– Nie wiem, jak postępować z ludźmi. Lucy mówi, że często wśród nich przebywasz i żebym ciebie się poradził.
Nagle nekromantka przeszła dziwną metamorfozę: w ciągu kilku sekund zmieniła się w plamę, która wylądowała na suficie i przekształciła się w pająka.
– Proponuję omówić sprawę w Bibliotece Nekropolis – powiedziała, pocierając cienkimi odnóżami. – Nie lubię, jak takim rozmowom przysłuchują się obcy.
– Przecież to twoja rodzina – odrzekł zdziwiony Bóg.
– No – rzuciła Vidomina, przebierając szybko odnóżami w stronę wyjścia.
Pan wstał z maty i spoglądając na sufit, podążył za ogromnym pająkiem.
Pan Wszego Stworzenia przedstawił problem nekromantce. Ta zdawała się go nie słuchać i kilkoma odnóżami wertowała jakąś starą i grubą księgę. W końcu się zdenerwował:
– Słuchasz mnie w ogóle?
Vidomina spojrzała na niego setkami oczu i zadrżał z obrzydzenia. “Że też stworzyłem takie paskudztwo” – pomyślał.
Ku jego uldze nagle nekromantka przekształciła się w kruka. Zaskrzeczała tak głośno, że z półek wypadło kilka książek.
– I znowu zaproponowałeś Lucy’emu zakład o wiarę ludzi. Po co?
– Żeby sprawdzić, czy nadal mam w ogóle jeszcze jakiś wpływ na ludzkość.
– Nie lepiej zrzucić na ziemię własnego syna, a potem pozwolić go ukrzyżować? – prychnęła, osiadając na wielkiej loftowej lampie przytwierdzonej do biurka. – Jeden pomysł lepszy od drugiego.
Bóg spojrzał na nią z wyrzutem. Kruk przekrzywił nieco głowę.
– A jak było z Abrahamem i Izaakiem? Przyjemnie było patrzeć, jak ojciec przygotowuje się do zabicia swojego syna? I po co właściwie? Bo też chciałeś przetestować jego wiarę!
Ptak usiadł na ramieniu Boga. Ten przestraszył się zwierzęcia – przez głowę przeszła mu myśl, że kruk dziobnie go w oko.
Na szczęście tak się nie stało. Nekromantka przemówiła tylko:
– Przestań testować wiarę ludzi w ciebie. Przestań być obojętnym na ich los. Pomagaj im. Wskaż drogę.
Bóg zamyślił się i analizował słowa Nekromantki.
Kiedy się ocknął, stwierdził, że nie jest już w Bibliotece Nekropolis, tylko siedzi na kanapie w swojej rezydencji. W ekranie telewizora ujrzał sceny, które widywał już niezliczoną ilość razy, lecz nigdy nie interweniował.
Aż do teraz.
Billie wiedział już, że bez kolejnej działki dłużej nie da rady. Na drżących nogach, zlany potem, szedł dobrze sobie znaną drogą do Dicka – jedynego człowieka, który mógł mu w tej chwili pomóc.
Okropnie się bał, że mimo panującej ciemności ktoś go rozpozna, chociażby po chodzie – w takiej małej wsi jak Barkee wszyscy dobrze się znali. Postanowił więc iść do dilera skrótem przez las.
Nagle obok wydeptanej ścieżki zobaczył inną, nową. Dróżka była śnieżnobiała. Prowadziła w czarną czeluść lasu.
Billie zastygł. Jest lato, więc nie jest to ścieżka ubita śniegiem. Ktoś ją namalował?
Nastąpił na nią i próbował ją rozetrzeć. Nachylił się do niej i przejechał ręką. Dróżka była gładka jak marmur.
Chłopak podniósł głowę i spojrzał w głębię lasu, próbując wydedukować, gdzie kończy się biała i gładka jak stół ścieżka. Wewnętrzny głos mu podpowiadał, by nią podążyć. Początkowo szedł powoli, obawiając się poślizgu, lecz niesłusznie – dróżką szło się wygodnie, odniósł też wrażenie, że ktoś go nią prowadzi. Nawet nie zauważył, kiedy zniknął w czeluściach czarnego lasu.
Giulia udawała, że śpi. Nasłuchiwała oddechu… jak on miał? Nieważne. Ważne, żeby spał. Trąciła lekko mężczyznę, ale ten mruknął coś niezrozumiałego i przewrócił się na drugi bok.
Dziewczyna zachichotała cichutko i powolutku wstała z łóżka. Wciągnęła szybko sukienkę na swoje zgrabne ciało i wyszła z sypialni.
Rozglądnęła się po ogromnym korytarzu i z podziwu aż otworzyła usta. Wcześniej nie miała okazji przyjrzeć się pomieszczeniom, bo… właścicielowi willi (Jak on się nazywał? Marco? Może Marco) bardzo się spieszyło do łóżka i bynajmniej nie chodziło mu o sen. W każdym razie nie w pierwszej kolejności.
Przeszła boso przez korytarz i nie mogła się nadziwić pokojom, które mijała: każdy z nich był wypełniony drogimi meblami, z pewnością od włoskich i duńskich salonów. Tak, często widywała takie meble – tak często, że nawet umiała wymienić niektórych projektantów. Niejednokrotnie ich nazwiska przewijały się w nad wyraz nudnych rozmowach biznesmenów czy spadkobierców, których wyławiała z morza ludzi stłoczonych w klubach nocnych.
Jej sposób działania był banalnie prosty: zarzucić obcisłą sukienkę, kusić wdziękami, udawać, że jest się zainteresowaną łysiejącym facetem, upić go i uwieść. Gdy tymczasowy luby odpływał w meandry snów, ona odpływała w meandry przepychu. Nienależącego do niej rzecz jasna.
W jednym z pokoi ujrzała elegancki, czarny kuferek spoczywający na biurku pokrytym szklaną taflą. Oczywiście podeszła do niego, bo domyślała się zawartości.
Otworzyła kuferek i uśmiechnęła się szeroko. Przeczucie jej nie zwiodło. Złote bransoletki i naszyjniki skrzyły się w blasku księżyca w pełni. Już miała po nie sięgnąć, gdy kątem oka zauważyła coś osobliwego.
Odwróciła głowę i ujrzała biały pas na podłodze. Mogła przysiąc, że wcześniej go nie widziała. Pas przypominał ścieżkę i ciągnął się w stronę wyjścia.
Giulia przetarła oczy, ale ścieżka nie zniknęła. Pomyślała, że może jednak to Marco ją przechytrzył, a nie ona jego i wsypał jej coś do drinka. Ale po co miałby to robić? Ulegała mu bez oporów.
Podeszła do pasa i dotknęła go bosą stopą. Był bardzo ciepły, mimo że przypominał marmur. Nastąpiła więc na niego całymi stopami i zaintrygowana zaczęła nim podążać. Nawet nie zauważyła, kiedy opuściła willę, tak bardzo zaciekawiła ją osobliwa ścieżka.
Dróżka nagle się skończyła, więc Billie uniósł głowę. Zobaczył wielką kulę światła, która lewitowała w próżni. Wszędzie panowała czerń.
Usłyszał głos, który z pewnością nie należał do człowieka.
“Nie potrzebujesz narkotyków.”
– Nie potrzebuję narkotyków – powtórzył wbrew swojej woli Billie.
“Narkotyki to syf”.
– Narkotyki to syf.
“I są cholernie drogie”.
– I są cholernie drogie.
Gdyby w czarnej pustce był jakiś obserwator, zauważyłby, że Billie zamienił się nagle w młodą i ładną dziewczynę.
“Nie potrzebujesz kraść” – zagrzmiał głos.
– Nie potrzebuję kraść – powtórzyła Giulia.
“Kradzież jest zła”.
– Kradzież jest zła.
“Od sypiania z wieloma mężczyznami można dostać jakiejś choroby”.
Giulia zmarszczyła brwi i zawahała się przez chwilę, ale powtórzyła słowa. Po chwili zamieniła się w mężczyznę w średnim wieku.
“Nie potrzebujesz zabijać”.
– Nie potrzebuję zabijać…
Ciała zmieniały się co chwilę, a głosy różnych osób zlały się w chaotyczną mieszaninę szeptów.
– Nie potrzebuję się objadać…
– Nie potrzebuję podpalać…
– Nie potrzebuję bić…
– Nie potrzebuję zdradzać…
– Nie potrzebuję…
Ten dziwaczny proces wydawał się nie mieć końca. W końcu Bóg bardzo się zmęczył.
Kula światła zniknęła, a z nią wszyscy wezwani ludzie.
Billie powoli rozklejał powieki. Nadal był w lesie, a przez drzewa przebijały się pierwsze promienie słońca. Leżał na miękkim mchu i zdziwiony stwierdził, że nic go nie bolało.
Narkotyczny głód minął. Chłopak poczuł się silny jak nigdy wcześniej. Serce wypełniała czysta radość, niesplamiona nawet najmniejszą troską.
Chłopak wzniósł ręce do góry w geście podziękowania.
– Boże! Dziękuję ci! Będę cię chwalił aż po kres mojego życia!
Bóg w tym czasie oglądał scenę w swoim podniebnym telewizorze. Uśmiechnął się szeroko.
– I będę zawsze na tobie polegał! Zawsze! – dodał chłopak w uniesieniu.
A wtedy Bóg zmarszczył brwi.
Giulia ocknęła się w gabinecie. Stała przed szklanym biurkiem w pokoju wypełnionym duńskimi meblami, pochylona nad kuferkiem z biżuterią. Rozejrzała się. Mogła przysiąc, że podążała jakąś białą ścieżką, a potem miała dziwny sen. Cóż, może faktycznie Marco dosypał jej coś do drinka.
Sięgnęła odruchowo po złote naszyjniki, ale nagle cofnęła rękę.
“Co ja robię?" – skarciła siebie w duchu. – “Przecież to obrzydliwe!”
Już miała wyjść z pokoju, gdy w drzwiach stanął Marco. Dopiero wtedy się zorientowała, że jest już ranek.
– Witaj, piękna – przywitał ją mężczyzna. – Masz ochotę na śniadanie?
Giulia wpatrywała się w niego przez chwilę w milczeniu. Wczoraj nie zwracała uwagi na jego wygląd, ale teraz musiała przyznać, że nawet był przystojny. A gdy usiedli do śniadania, stwierdziła, że wcale nie jest taki nudny jak inni biznesmeni. Zdarzało mu się też od czasu do czasu powiedzieć coś zabawnego.
Podziękowała w myślach Bogu, bo nie miała wątpliwości, że to on ją naprawił. Coś w niej się zmieniło na lepsze. Już zawsze będzie powierzać swój los Wszechmogącemu.
W każdej sytuacji.
Bóg otępiałym wzrokiem wpatrywał się w telewizor. Nagle poczuł zapach siarki. Mimowolnie się skrzywił.
– Cześć, Lucy – powiedział głosem jak robot.
– No, cześć – zagaił Szatan wesoło. Przyjrzał się twarzy Boga i uśmiech zszedł mu z twarzy. – Ej, stary, co jest?
Bóg kiwnął głową w stronę ekranu telewizora. Przełączał kanały. Na każdym z nich siedzieli nieruchomo ludzie. Wyglądali, jakby czegoś wyczekiwali. Po kilkunastu kliknięciach nawet Lucyfer wyczuł w nich wszystkich coś niepokojącego.
– Co oni robią? Żyją?
– Żyją… a właściwie… nie żyją.
– Co?
– Czekają na ścieżkę. Na mój znak.
Szatan aż wygiął plecy do tyłu i wybałuszył oczy.
– Jaki znak? Co ty zrobiłeś?
Pan westchnął ciężko.
– Vidomina mi poradziła, bym wtrącał się w życie ludzi. Bym wskazywał im drogę. Więc wskazywałem. I tak się to skończyło. Nic nie robią. Nie podejmują żadnych decyzji. Czekają, aż ja za nich ją podejmę.
Przez chwilę obaj milczeli. Pan Wszego Stworzenia był już nawet przekonany, że Lucyfer zastanawia się razem z nim, jak z tego wybrnąć i że mu współczuje. Jednak Szatan nagle wybuchnął śmiechem.
Bóg skarcił go wzrokiem i zacisnął zęby. W końcu Lucyfer po dłuższej chwili przestał się śmiać.
– Jesteś lepszy ode mnie – powiedział, wycierając łzy. – Jak Piekło kocham, jesteś w tym ode mnie o wiele lepszy! W tak spektakularny sposób zniszczyć życie ludziom… Genialne!
Bóg w tym momencie go nienawidził. Zresztą nie tylko jego.
Vidominy również.
– Pinkie! Do nogi! – zawołał Bóg do różowego pterodaktyla. Zwierzę usłuchało i natychmiast wzbili się w powietrze.
Był wściekły i tym razem nie podziwiał pięknych widoków i zalesionych, lewitujących skał.
Wylądowali na jednej z nich, z charakterystycznym ogromnym grzybem. Pan dosłownie wleciał do środka.
Wszedł do sali, w której odbywał się pilates. Nekromanci o zszarzałych twarzach zauważyli go i zaczęli się z niego naśmiewać. Nie zauważył wśród nich Vidominy.
– Gdzie ona jest?! – krzyczał Bóg.
– Kto?
– Dobrze wiecie, kto!
– My nic nie wiemy!
I wybuchli jeszcze głośniejszym śmiechem.
– Wszechwiedzący… nie wie, gdzie jest… Vidomina… – Niektórzy dosłownie się krztusili ze śmiechu.
Bóg w ataku furii trzasnął gromem. Cała sala, nekromanci i grzyb zniknął. Została sama skała, na brzegu której stał zdziwiony pterodaktyl.
A dużo niżej ludzie pochowali się w domach, uciekając przed burzą.
Czarny kruk podleciał do ogromnej, strzelistej wieży. Na jej szczycie czuwało Oko, które rozglądało się czujnie po śnieżnobiałej okolicy. Gdy ujrzało kruka, zastygło w miejscu.
Ptak poszybował w jego stronę z zawrotną szybkością. W kilka sekund znalazł się na szczycie.
– Wygrałaś – rzekło Oko do kruka.
Zwierzę wyraźnie się uśmiechnęło. Uśmiech ptaka z obnażonymi zębami wyglądał dość makabrycznie.
– Musiałam dać temu ważniakowi pstryczka w nos – odpowiedział kruk. – Bawił się ludźmi, nie zdając sobie sprawy z tego, że istnieje siła, która może się też bawić nim.
Oko przymknęło na chwilę powiekę na znak aprobaty.
– To było spektakularne. Naprawdę genialne.
– Dziękuję, moja droga – odpowiedziała nekromantka. – Też tak uważam.
Zdało się słyszeć śmiech, otaczający ich z każdej strony, którego efekt spotęgowało potężne echo. Vidomina nawet nie zadrżała – przyzwyczaiła się do nietypowego śmiechu Oka.
– To o co robimy kolejny zakład? – zapytała strażniczka wieży.
– To już zależy od Boga i Lucyfera. Od tego, co znowu wywiną.
Oko chciało coś odpowiedzieć, ale kruk odleciał.
Spieszył się do swojego ukochanego miejsca – Biblioteki Nekropolis.