- Opowiadanie: Oczova - Psithia

Psithia

Oceny

Psithia

 Leon

 

Każdego ranka to samo. Budzę się po ledwo przespanej nocy z tym samym, pulsującym bólem penetrującym czaszkę, z którym kładłem się spać. Leżąc, wbijam wzrok w sęki desek gnijących na suficie domu, w którym wynajmuję niewielki pokój. Podnosząc się z wolna z pryczy, przecieram wypełnione nieistniejącym piaskiem oczy i zerkam w okno, na którym widnieje wielka smuga po tłustej musze, którą ubiłem poprzedniego dnia zwiniętą w rulon gazetą. Widoku zza okna nie sposób nazwać malowniczym. Dzień w dzień spoglądam na te samą ulicę wiodąca na nabrzeże, wypełnioną rozpadającymi się budynkami, które zdają się ledwie trzymać na nogach.

Było tuż przed świtem. Gospodyni jeszcze spała. Wykradłem się z domu najciszej jak mogłem. Mrok zdawał się nie odpuszczać. Pomarańczowe światła płonących wciąż latarni wypaczały swym kolorem wszystko, co tylko zdołały pochwycić. Podniosłem kołnierz starego, przesiąkniętego wonią tytoniu płaszcza, odgarnąłem opadającą na czoło grzywkę i ruszyłem przed siebie. Z wewnętrznej kieszeni wyjąłem papierośnicę i odpaliłem jednego z kilku naprędce skręconych papierosów. Świdrujący ból głowy nie minął.

Ruszyłem brukowaną aleją prowadzącą do Brunatnego Portu. Po jego drugiej stronie, nieopodal rzeki znajdował się budynek komendantury, gdzie mieściło się moje biuro. W tej części miasta było zwykle spokojnie. Słyszałem jedynie skwierczenie żarzącego się tytoniu, stukot uderzających o kamień obcasów oraz nikły dźwięk smagającego metalową miednicę strumienia moczu, wydostający się z otwartego okna domu, który akurat mijałem. Po około kilometrowym spacerze dotarłem do granic portu.

To miejsce przesiąknęło smrodem. W powietrzu stale unosi się ostra mieszanka zapachu słonej wody oraz ciężki odór wilgoci i rdzy. Jednak to fetor gnijących ryb dominuje nad wszystkimi innymi. Burawa woda rozdrażnionych fal uderza o przystań, tworząc melodyjne, lecz niepokojące dźwięki. Gęste, sine chmury zwisające ciężko z nieba sprawiają, że to miejsce wydaje się jeszcze bardziej ponure. Przyspieszyłem kroku, zważając, by nie poślizgnąć się na rybim łbie lub innym odpadku. Niebawem minąłem ostatni portowy magazyn, na którym wisiał wielki drewniany szyld z napisem: "KUPCY Z MERCANDYLLI – HANDEL ZAGRANICZNY" i skręciłem w ulicę, która wiodła przez masywny, żelazny most wprost na Śródmieście. Nieopodal minąłem niewielki zaułek. Przeszedłem dalej, by po chwili się zatrzymać, a następnie zawróciłem. Moim oczom ukazał się mały sklep zielarski. Przypomniałem sobie o jego istnieniu, chociaż nigdy nie miałem potrzeby, aby korzystać z usług wiedźmy, jednak ten nieznośny ból głowy nie dawał mi żyć! Tabliczka na ścianie pokrytej dziwnymi symbolami informowała: „Mroczne Alchemie – ziołolecznictwo, zaklęcia ochronne, praktyki medytacyjne i energetyczne.” Mimo, że pora była jeszcze wczesna w środku paliło się światło. Podszedłem do drzwi i uderzyłem w nie ciężką, mosiężną kołatką. Nie minęło kilka sekund, a wejście rozwarło się z głośnym zgrzytem i w progu stanęła osobliwie wyglądająca postać.

Mimochodem zmierzyłem ją wzrokiem. Było w niej coś co wzbudzało we mnie mieszanie uczucia. Zarówno ciekawość, jak i niepokój. Nie miałem wątpliwości z kim mam do czynienia. Kobieta wręcz emanowała tajemniczością. Jej wygląd mówił sam za siebie. Oddawał w pełni jej głęboką więź z magią i naturą. Była bardzo blada, a na jej alabastrowej skórze dostrzegłem delikatne, srebrzysto-zielone wzory przypominające runy. Miała piękną twarz z głęboko osadzonymi, zielonymi oczami, mieniącymi się subtelnym, wewnętrznym światłem i długie ciemne włosy, splecione w fantazyjne warkocze, w które wplotła magiczne kamienie i ozdoby. Z jej szyi zwisały długie, misternie wykonane naszyjniki, a całość dopełniała piękna, prześwitująca, szmaragdowa szata. Kobieta nie pozostała mi dłużna i również obrzuciła mnie penetrującym wzrokiem.

– Detektyw Darko! Kto by się spodziewał!? Proszę wejść. – Właścicielka sklepu uśmiechnęła się nieznacznie i zaprosiła mnie do środka, po czym przeszła za ladę. Mówiła nad wyraz wyraźnie, aksamitnym, delikatnie spowolnionym głosem, jakby każde wypowiadane słowo miało wielkie znaczenie. – Jestem Raina. Jak mogę panu pomóc?

– Wie pani kim jestem? Czyżby spodziewała się pani mojej wizyty? – zapytałem nieco zdziwiony, mrużąc przy tym podejrzliwie oczy.

Pierwsze co przyszło mi to głowy to to, że przewidziała moje przyjście. Znachorka podniosła niemalże niezauważalnie kąciki ust, a jej wzrok przeszył mnie na wylot, gdy wyjrzała spod długich, ciemnych rzęs.

– Nie miałam wizji jeśli o to pan pyta. Nie jestem jasnowidzącą, ale mam oczy i uszy. Czytuję gazety, a w mieście głośno mówi się o niedawnym zatrzymaniu handlarza erderytem. Gdyby nie pan to niebezpieczna ruda wciąż wędrowałaby z Kormorianu na kontynent. – Mówiąc to spojrzała na mnie z nieukrywaną wdzięcznością.

– Tak…ekhm to była istotna sprawa… – Złapałem się za brodę okręcając ją wokół palca. Komplementy zawsze mnie krępowały.

Odkaszlnąłem, zmieszany, a silny ładunek bólu przeszył mi głowę. Syknąłem, a twarz wykrzywił mi grymas, który nie umknął zielarce.

– Proszę wybaczyć, że nachodzę panią o tak wczesnej porze. Pozwoliłem sobie zapukać, widząc zapalone światło.

– Oh, proszę nie przejmować się wczesną porą. Jak mogę pomóc? Zdaje się, że mierzy się pan z bólem głowy, nie mylę się?

– Zgadza się. Wykończą mnie. Ledwo mogę skupić się na pracy, nie wspominając już o odpoczynku i porządnym śnie. Próbowałem wszystkiego.

– I nic nie przyniosło ulgi? Napary z mięty? Kąpiele w ciepłej wodzie? Okłady z czarnej koniczyny?

– Jak już wspominałem, próbowałem wszystkiego! – Mówiąc to podniosłem nieco głos zirytowany nieustępliwym bólem i tym, że muszę się powtarzać. – Bardzo przepraszam, nie chciałem się unieść, po prostu… Jestem wykończony.

Spojrzałem na nią błagalnie mając nadzieję, że znajdzie dla mnie jakieś remedium.

– Sprawdźmy najpierw jakie jest źródło pana dolegliwości. Czy mogę? – Zbliżyła się do mnie podnosząc dłonie.

Ujęła w nie moją twarz i w pełnym skupieniu przymknęła oczy. Staliśmy tak przez dłuższą chwilę w bezruchu i milczeniu. Poczułem dziwne mrowienie w okolicach skroni i przechodzące przez nie ciepło. Wiedźma przekrzywiała co chwila głowę, ściągając brwi. Dopiero teraz mogłem przyjrzeć się dokładniej znakom na jej ciele. To co wziąłem na początku za malunki naskórne, było w rzeczywistości setkami blizn. Wkrótce potem Raina zabrała ręce masując palce.

– Wyczuwam duże pokłady stresu co w związku z wykonywaną przez pana profesją w ogóle mnie nie dziwi, ale jest tam coś jeszcze… Nie umiem określić co. Wciąż mi umykało.

Zerknęła na mnie i oparła się o blat, bijąc się z myślami.

– Istnieje pewna roślina. Bardzo rzadka i bardzo trudno dostępna. Wykorzystuję ją w ekstremalnych przypadkach, ale myślę, że może panu pomóc.

Odwróciła się i skierowała w stronę ściany, z której zwisały bukiety wysuszonych ziół. Stanęła na palcach i sięgnęła po lekko zakurzony, żółtawo-brązowy pęk. Ściągnęła go delikatnie zdmuchując kurz i przyniosła na ladę. Z niecierpliwością patrzyłem jak oddziela drobne wysuszone kwiaty oraz liście od łodyg. Przy każdym ruchu wzbudzała powietrze w ruch, a wraz z nim do moich nozdrzy docierał delikatny zapach przypominający mieszankę lawendy i piwonii. Był cudowny. Niemal natychmiast poczułem jak z mojego ciała odpływa całe nagromadzone napięcie. Otrzeźwiłem się w momencie, gdy usłyszałem swój jęk. Spojrzałem na Rainę, która pakowała susz do papierowej torebki.

– Jak pan widzi, to bardzo silna roślina. – Mówiąc to zmieniła ton na poważniejszy, a z twarzy zniknął ten przyjemny uśmiech. – Jej przedawkowanie jest niebezpieczne, wywołuje halucynacje, dezorientację przestrzenną i prowadzi do niestabilności emocjonalnej. Czy u pana lub w pańskiej rodzinie występowały objawy zaburzeń psychicznych?

– Nie. Nic mi o tym nie wiadomo. Nie znałem swoich rodziców. Wychowywałem się w przytułku.

Zerknęła na mnie przekrzywiając głowę i unosząc wysoko jedną brew.

– Niech pan przestrzega moich zaleceń, a wszystko powinno być w porządku. Rozumiemy się?

– Tak, rozumiem, oczywiście. Mam zrobić z tego jakiś napar?

– Owszem. Dwie łyżeczki ziela zalać gorącą wodą. Nie przykrywać! Odczekać około piętnastu minut i wypić póki będzie ciepły mniej więcej dwie godziny przed snem. Uczulam pana raz jeszcze, aby zastosował się pan do moich instrukcji!

– Dobrze, tak zrobię. Proszę mi powiedzieć ile jestem winien? – Zacząłem grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu pieniędzy.

– Cztery złotoduki – mówiąc to, wręczyła mi pakunek.

Opuściłem Magiczne Alchemie i ruszyłem w stronę posterunku. Do komendantury dotarłem, gdy na niebie robiło się coraz jaśniej. W budynku nie było nikogo z wyjątkiem starego dozorcy, który obejmuje swoje stanowisko odkąd pamiętam.

Skierowałem się na piętro. Moje biuro mieściło się naprzeciwko schodów. Wszedłem do środka i na żeliwnym haku przymocowanym na do ściany zawiesiłem płaszcz. Wyjąłem z niego papierośnicę, odpaliłem kolejnego papierosa, a następnie podszedłem do okna, by przyglądać się odchodzącym na zachód chmurom, ustępującym miejsca wschodzącemu słońcu. Na korytarzu zaczęło robić się głośno.

Spojrzałem na zegar wiszący nad drzwiami wejściowymi. Było dziesięć po ósmej, a do tej pory nie było słychać dzwonów alarmowych, meldujących o zwłokach znalezionych w dokach lub pobliskiej mordowni. Dochodziły do mnie jedynie krzyki i dźwięk gwizdka jednego ze strażników miejskich uganiającego się zapewne za głodnym niedorostkiem, który ukradł świeżo wypieczoną bułkę. Złapałem za stos teczek leżący na parapecie okna i zabrałem się za uzupełnianie raportów. Dzień zapowiadał się spokojnie. Miałem przeczucie że spędzę go za biurkiem.

 

***

 

Sprawdziły się moje przewidywania co do dzisiejszego dnia. Nie licząc głośnego i burzliwego przesłuchania jednej z kuplerek, podczas którego niemalże doszło do rękoczynów, dzień minął bez utrudnień. Z pracy wyszedłem krótko po piątej. Do domu dotarłem tuż przed zachodem. Przy drzwiach, uśmiechając się serdecznie powitała mnie gospodyni. Od razu sięgnęła po mój płaszcz.

– Jak panu minął dzień? Mam nadzieję, że spokojnie i bezproblemowo? Czy ból zelżał choć odrobinę – zapytała z troską.

– Dziękuję, był w miarę spokojny. Niestety głowa wciąż mnie dręczy, ale w drodze do pracy odwiedziłem sklep zielarski, w którym nabyłem lekarstwo, które mam nadzieję zadziała. Jest w kieszeni płaszcza.

Gospodyni zaczęła oklepywać kieszenie w poszukiwaniu pakunku. Po chwili wyjęła torebkę z zielem.

– Isolde, czy byłaby pani tak dobra i przygotowała mi napar? Zgodnie z instrukcjami zielarki dwie łyżeczki suszu zalać wrzątkiem i odstawić na piętnaście minut.

– Oczywiście mój drogi. Zaraz się tym zajmę. Kolacja gotowa, przyniosę ją do pokoju – to powiedziawszy odwiesiła płaszcz w przedsionku i skierowała się do kuchni znajdującej się nieopodal.

– Bardzo dziękuję – zawołałem za nią.

Ruszyłem w kierunku schodów prowadzących do mojego pokoju. Isolde jak co dzień uprzątnęła mój rozgardiasz i pościeliła łóżko. Zniknął także ślad po zabitym owadzie. Przygotowałem koszulę nocną oraz świeżą bieliznę i przysiadłem na skraju łóżka odpalając papierosa. Po jakimś czasie usłyszałem pukanie do drzwi i do pokoju weszła pani Isolde.

– Herbata gotowa mój drogi. – Podeszła do małego biurka, na którym postawiła pucharek oraz talerz z jedzeniem.

– Cudownie! Dziękuję. Położę się dzisiaj wcześniej. Dobrej nocy.

– Spokojnej nocy panie Darko – to rzekłszy wyszła, zamykając za sobą drzwi.

Wziąłem szybką kąpiel i zasiadłem do kolacji. Byłem straszliwie głodny. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, jak bardzo. Szybko skonsumowałem przygotowaną przez gospodynię potrawkę z dziczyzny i sięgnąłem po pucharek z wywarem. Zdjąłem talerzyk leżący na wierzchu i od razu poczułem ten sam, niezwykły zapach, który owładnął mną w sklepie zielarskim. Był jeszcze mocniejszy. Zrobiłem pierwszy łyk wciąż ciepłego naparu. Miał intensywny smak, lecz w niczym nie przypominał tego powalającego aromatu piwonii i lawendy. Był bardzo cierpki z ledwie wyczuwalną kwiatową nutą. Pozostałość pucharku wypiłem bardzo szybko, krzywiąc się lekko. Poczułem jak po moim ciele rozpływa się przyjemne ciepło, rozgrzewające po kolei napotykane organy.

Przed snem postanowiłem wchłonąć jeszcze kilka rozdziałów mojej ulubionej książki. Sięgnąłem po bardzo zniszczony egzemplarz „Upadku Katedry” autorstwa Thaddeusa Sterlinga i rozłożyłem się wygodnie na łóżku. Wczytany w stronice książki, zauważyłem, że linijki tekstu zaczynają mi się zlewać. Litery stają się coraz mniej wyraźne, a powieki ciążą mi, jakby ktoś dociskał je palcami. Ból głowy powoli ustępuje. Staje się ledwie odczuwalny. Zamykam oczy… Śpię.

 

Noel

 

Przez moment słyszę jedynie pisk rezonujący w głowie. Niemalże mnie oślepia. Po chwili słabnie i ogarnia mnie głucha cisza.

W towarzystwie mgły kroczę ociekającymi brudem ulicami Kormorianu. Zzieleniałe i zaszczane zakamarki pełne są nędznych gnid wrośniętych w fundamenty niczym liszaj w ciało. Wewnątrz butwiejących nieustannie budowli, skrywają się cienie scalone z tym miejscem. Postaci, których twarzy nie sposób dostrzec. Czuję na skórze ich piekące spojrzenia. Widzę niewyraźne tłumy ludzi uwięzionych w letargu. Milczących.

Kiedy inni wiążą się z tym miejscem wraz z wszechobecnym brudem, ja uparcie bronię się i wkraczam w mroczne zakamarki z zamiarem oczyszczenia go. Stojąc i przyglądając się z boku, stanę się częścią tej mętnej zgrai. To tutaj w najciemniejszych i najbardziej plugawych kątach kryje się źródło zakażenia. Wśród zbrukanych ulicznic i marnotrawców, nikczemnych padalców, pobocza ludzkiej egzystencji. Jak szczury zakładają gniazda w zacisznych kryjówkach, gdzie mnożą się i toczą, roznosząc choroby, zatruwając wszystko dookoła. Muszę pozbyć się szkodników.

Pod stopami wyczuwam dziwne drgania i stłumiony zgrzyt. Skrobanie i szelest przypominający poruszane wiatrem, martwe, jesienne liście. Czuję jakby coś próbowało przebić się przez grunt pod moimi stopami. Nie myliłem się. W ziemi pojawiły się rozstępy, z których z nagła wygrzebywać zaczęły się tysiące insektów tworząc hordę, która ruszyła w dół ulicy, pełznąc nie wiadomo gdzie. Podążyłem za bzyczącą chmarą, mijając co jakiś czas milczących, niewyraźnych osobników.

Oto dotarłem na grzeszne ziemie. Słonawa woń spermy wypełniła mi nozdrza. Ulice na ogół zatłoczone naprężonymi członkami okolicznego plebsu, uganiającymi się za kurwiszonami, teraz zieją pustkami. Pochowali się do swoich nor.

Po jakimś czasie rój skręcił w szeroką lukę między budynkami. Rozeszły się na moment, wspinając po ścianach, by po chwili wrócić w szeregi i wyjść na niewielkie podwórko. Na jego przeciwległym krańcu dostrzegłem kobiecą postać. Owady w momencie zleciały się w jej stronę i co do jednego wpełzły pod kiecę. Siedziała niewzruszona, jak gdyby nie zdawała sobie z tego sprawy. Ciągnie swój do swego. Nastała cisza. Dźwięk setek skrzydeł ucichł na dobre. Przystanąłem w cieniu. Siedziała na progu budynku z papierosem w jednej ręce i butlą jakiegoś trunku w drugiej. Podszedłem bliżej, a światło lampy żarzącej się nad drzwiami rozświetliło me oblicze. Zwróciła ku mnie paskudną, nalaną twarz mrużąc świńskie oczka i warknęła:

– Czego tutaj szukasz psie? Zwłaszcza o tej porze? Niewystarczająco mnie jeszcze wymaglowaliście? – warknęła charkotliwym głosem.

Zakaszlała potężnie, krztusząc się własnymi plwocinami, wyrzucając przy tym sporą ilość flegmy zalegającej w płucach. Spojrzałem na nią zniesmaczony. Cóż za odrażająca larwa. Odłożyła butelkę na bok, a kiepem cisnęła o ziemię. Podwinęła zsunięte pończochy, pulchnymi łapami uniosła obwisły, gargantuiczny biust, którego nie był w stanie poskromić nawet ciasno związany gorset i odwróciła się w stronę drzwi wiodących do burdelu. Ruszyłem za nią. Nie mogła mi się wymknąć. Doskoczyłem do niej, pochwyciłem za szyjkę pozostawionej na progu butelki i roztrzaskałem ją o ścianę. W powietrzu rozszedł się ostry zapach alkoholu. Złapałem bladź mocno za przetłuszczone włosy i szarpnąłem, by unieść spasłą głowę. Szybkim ruchem rozciąłem roztrzaskaną flaszką tłusty gardziel. Nie zdążyła nawet zakwiczeć. Padła na ziemię jak kłoda. Dławiąc się własną juchą złapała za szerokie, nieregularne rozcięcie w szyi. Powodowana spazmami, wytrzeszczała przerażone ślepia. Odsunąłem się na bezpieczną odległość, by nie splamiła mnie wyciekającym z gęby plugastwem. Rzuciłem rozbitą butlą w kąt i wpatrywałem się w mętne, gasnące z każdą chwilą oczy wstrętnej stręczycielki.

 

Leon

 

Z wolna wypływam na powierzchnię. Budzę się. Otwieram oczy i ze zdumieniem zdaję sobie sprawę, że ból, który towarzyszył mi każdego ranka jest minimalny, a ja przespałem całą noc. Zaskoczony podniosłem się raptownie z łóżka, siadając na jego brzegu. Sięgnąłem po szklankę wody, na powierzchni której lawirowały cząsteczki kurzu i jednym haustem wypiłem zawartość. Obudziłem się przepocony. Zdjąłem mokrą koszulę, rzucając ją pod drzwi łazienki. Odgarnąłem z twarzy wilgotne włosy i przygładziłem niepokorną brodę. Wiem, że śniłem sen, ale nie byłem w stanie przypomnieć sobie jego treści. Z całą stanowczością mogę stwierdzić, że nie należał do przyjemnych. Schodząc do kuchni powitałem Isolde:

– Dzień dobry pani Elys – uśmiechnąłem się do niej wyszczerzając zęby.

– Dzień dobry panie Darko. Jest pan dzisiaj nad wymiar pogodny. Nie żeby było w tym coś złego – to mówiąc uśmiechnęła się serdecznie. – Czyżby lekarstwo zadziałało? – Zapytała wyraźnie zaciekawiona i rozradowana.

– Tak, zdaje się, że pomaga. Ból jest niewielki i spałem jak zabity.

– To doprawdy cudowna wiadomość.

Podeszła do mnie i ułożyła dłoń na moim policzku.

– Wyczyściłam płaszcz mój drogi. Musiał się pan gdzieś wybrudzić. Próbowałam pozbyć się też tego uciążliwego, tytoniowego zapachu, ale mi się nie udało. Za dużo pan pali detektywie. – Skarciła mnie wzrokiem.

– Jestem pani bardzo wdzięczny. 

Złapałem za kawałek żółtego sera i upiłem duży łyk ciepłej kawy.

– Muszę ruszać do pracy. Mam nadzieję, że będzie równie spokojnie jak wczoraj… Proszę mi wybaczyć, ale znów zostawiłem w pokoju rozgardiasz. Niech pani nic nie rusza! Jak tylko wrócę, posprzątam!

– Dobrze, dobrze mój drogi.

 

***

 

W siedzibie straży wrzało. Zdaje się, że to nie będzie spokojny dzień. Udałem się do gabinetu. Rozpłaszczyłem się i ledwo usiadłem za biurkiem, gdy na korytarzu usłyszałem pospieszne kroki. Po chwili drzwi trzasnęły z głośnym hukiem, ukazując mojego zastępcę. Narwanego młodzieńca imieniem Aadan. Posiadał niezwykłą tendencją do abstrakcyjnego myślenia oraz ponadprzeciętną intuicję. Miałem do niego dziwną słabość.

– Detektywie Darko! Dotarł pan… Proszę. – Podszedł do mnie lekko zadyszany, wręczając mi notkę.

– Co się dzieje Araga? Co to za zamieszanie? – zapytałem otwierając liścik.

– Wiem tylko tyle, że w szkarłatnej dzielnicy znaleziono zwłoki. Poza tym nie wiem nic. Kazano mi doręczyć panu wiadomość od kapitana Sheza z Palluc.

Ze zmarszczonym czołem wczytałem się w słowa zapisane w notatce. Wynikało z niej, że w dzielnicy Palluc, na tyłach jednego z domów publicznych znaleziono zwłoki należące do właścicielki owego przybytku.

– To Lysandre Sygvina. Znaleziono ciało „Dobrotliwej” Lysy.

Złożyłem list i schowałem do kieszeni spodni. Z szuflady biurka wyjąłem broń i wyjrzałem przez okno, sprawdzając czy w okolicy kręcą się jakieś powozy.

– Niespełna dzień temu ją przesłuchiwaliśmy – rzekł zastępca robiąc przy tym wielkie oczy.

– Araga znajdź jakąś wolną kolasę. Musimy ruszać do Palluc.

Koniec

Komentarze

Cześć, Oczova.

Uważam, że zamieszczony tekst jest ładnie i ciekawie napisany. Świat przedstawiony jest żywy, brudny, szczegółowy, słowem wciągający. Niestety jest to tylko fragment, chyba początek historii, więc trudno powiedzieć coś więcej.

Pozdrawiam.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

bardzo dziękuję :) Powoli powstaje dalsza część opowiadania :)

Pozdrawiam.

 

Proszę bardzo. :)

Powoli powstaje dalsza część opowiadania :)

W takim razie czekam i wierzę, że uda ci się w niedalekiej przyszłości napisać całość.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Witaj Oczovo. Pozdrowienia od starego fragmenciarza. Tekst ładnie napisany i klimatyczny. Mam nadzieję, że nie całe Twoje uniwersum jest tak malowniczo obskurne. Generalnie fragment sprawdziłby się jako samodzielne opowiadanie a zakwalifikowany w ten sposób miałby szansę zyskać więcej czytelników i trafić do biblioteki, na co moim zdaniem zasługuje.

Finał, moim zdaniem jest trochę zbyt przewidywalny, choć jeśli to tylko rozdział wstępny, to nie widzę w tym większego problemu.

Pozdrowienia :) Bardzo dziękuję za Twoją opinię :) Nie masz pojęcia jak zrobiła mi dobrze. Praca nad tym opowiadaniem trwa nadal :) mam nadzieję, że całość przypadnie Ci do gustu :)

 

Nowa Fantastyka