Gdyby spoglądał na was bezpośrednio nie czulibyście nic innego prócz strachu. Wyglądał niczym hydra z milionem głów – gdybyś uciął jedną, pojawiłyby się dwie kolejne.
Próbujesz z nim walczyć, ale od samego początku stoisz na przegranej pozycji.
Walka trwa w nieskończoność.
Mijają kolejne minuty, godziny, dni…
Nie ma szans ten, kto nie zaznał jego siły już wcześniej. Nie ma szans ten, kto nigdy z nim nie przegrał.
Zapytacie: więc jeśli przegrałaś jakim sposobem nadal żyjesz?
Dobre pytanie.
Ale, żeby poznać sens moich słów, najpierw trzeba poznać historię. Moją historię. Historię, gdy pewnego dnia zdecydował się wybrać właśnie mnie.
*
Podobno nawiedza was we snach. Potwór straszny, ale też przebiegły. Potwór okrutny, ale też mądry.
Mówię na niego Wielooki.
To mój demon.
I nigdy mnie nie opuści.
*
Gdy chodziłam jeszcze do szkoły, nazywali mnie czarownicą.
Nie dlatego, że praktykowałam czarną magię czy też gotowałam wywary w kotle.
Zwykłam ubierać się na czarno, a na moich stopach(niezależnie od pory roku) zobaczyć można było glany.
Mój wizerunek był równie mroczny co moja dusza. Byłam typem samotnego łowcy.
Nie miałam wielu przyjaciół. Tak naprawdę w ogóle nie miałam przyjaciół. Nie miałam zwierząt, ani rodziców – jedynie dziadków, którzy mnie wychowali. Nie miałam perspektyw, pieniędzy ani świetlanej przyszłości.
Byłam niczym.
Dopóki nie pojawił się on.
Na początku myślałam, że mam przywidzenia.
Mężczyzna w czarnym kapeluszu z wąskim rondem przeciął mi drogę, gdy wracałam ze szkoły. Spojrzał jedynie na mnie, a cień, który rzucał kapelusz, zasłaniał mu oczy.
Następnym razem mignął mi w sklepie. Kolejny raz wszedł do tej samej kawiarni, co ja.
I tylko mi się przyglądał.
Czy nikt inny poza mną nie widział tego dziwnego osobnika? Ludzie traktowali go jak powietrze. Jak zakłócenie w czasoprzestrzeni. Jakby dla nich nie istniał.
To był poniedziałek. Dzień moich czternastych urodzin. Dokładnie dwudziesty siódmy lipca. Był gorący letni dzień. Słońce prażyło niemiłosiernie, jednak na zachodzie wypatrzyłam zbliżającą się burzę. Dlatego też przyśpieszyłam kroku zastanawiając się czy dziadkowie(jak co roku) zamówili mi tort i kupili drobny upominek.
Jednak tym razem było inaczej.
Dziadków nie było w domu. Może chcieli zrobić mi niespodziankę? Zamiast nich zastałam na stole w kuchni niewielki pakunek z wypisanym moim imieniem.
Samanta.
Zmarszczyłam brwi. Nigdy nie przychodziły do mnie paczki. Nie miałam znajomych za granicą, moi rodzice prawdopodobnie już dawno nie żyli, zaś dziadkowie wręczali mi prezenty zawsze osobiście. Czymże więc było to coś?
Ciekawość wzięła jednak górę na rozsądkiem. Chwyciłam paczkę i poszłam z nią do swojego pokoju.
Usiadłam przy biurku mrużąc oczy. Przez okno dachowe wpadały mocne, słoneczne promienie oświetlając łapacz snów wiszący na lampie nocnej.
Wziąwszy głęboki wdech zaczęłam otwierać „prezent”, a z każdą kolejną chwilą moje oczy robiły się coraz większe. Ze zdziwienia.
W paczce był czarny nóż rytualny. Widziałam taki w książkach. Obok niego biały proszek(prawdopodobnie sól) i karteczka” Wiesz co masz z tym zrobić”.
Nie wiedziałam.
Schowałam nóż do szuflady biurka, a biały proszek wysypałam do kosza. Ktoś stroił sobie ze mnie żarty?
Na co czternastoletniej dziewczynie nóż i sól? To musiał być jakiś głupi dowcip.
I wtedy coś dziwnego zaczęło się ze mną dziać.
Poczułam zawroty głowy i uciążliwy ścisk w tylnej części czaszki. Nogi się pode mną ugięły, a ja padłam na podłogę w konwulsjach.
Straciłam przytomność.
Gdy się obudziłam, patrzyłam swoimi oczami, na swoje obce zachowanie. Rozsypywałam sól na środku pokoju. Próbowałam przestać, ale moim ciałem jakby kierował ktoś inny. Następnie podeszłam do szuflady, w której schowałam nóż.
NIE!
Moje ciało drgnęło, a ja poczułam nieznaną mi wcześniej emocję, która mnie wypełniła. To coś co kierowało moim ciałem musiało się albo zdziwić, albo wkurzyć. Był jednak silniejszy ode mnie. Co się ze mną stało?
Potwór, który mnie opętał wyciągnął ostrze z szuflady i stanął pośrodku kręgu usypanego z soli.
Ból, który mnie wypełnił był nie do opisania, gdy ciął moje ramię. Krew spływała strugami po mojej ręce i wypełniała krąg. Nie wychodziła jednak poza niego. Chwilę potem klęczałam w kałuży własnej krwi.
– Dziadku! Babciu! – chciałam krzyknąć, jednak z moich ust nie wydobył się żaden dźwięk. To cholerstwo kontrolowało moje wszystkie funkcje życiowe. Prócz myśli.
– Wynoś się– spróbowałam ofensywy, jednak ja ani drgnęła. I wtedy wszystko pogrążyło się w ciemności.
Znajdowałam się w pustce. Nie było tu niczego. Tylko ja.
I…
I.
Zaczęłam krzyczeć, gdy przede mną wyrosła ogromna sylwetka monstrum o milionach głów. Z każdej z nich łypało na mnie innego wyrazu oko.
Chciałam uciec, jednak czarna maź przygwoździła mnie do ziemi.
– Zostałaś wybrana – powiedział chór głosów, a mnie zmroziło. – Teraz już na zawsze będziemy razem.
I nagle zmienił postać. Z wielkiego, oślizgłego potwora została ludzka sylwetka przypominająca cień. Miała białe oczodoły i szeroki, szyderczy uśmiech. Podchodziła do mnie wolno, wiedząc, że nie mam dokąd uciec.
Co się działo?
I wtedy stanęła tuż przede mną. Poczułam zapach siarki i gówna. Nie mogłam go znieść. Próbowałam zwymiotować, jednak mój żołądek był dziwnie pusty. Ja sama czułam się… pusta.
Cień uśmiechnął się do mnie po raz ostatni po czym zniknął w moich ustach. Czarna maź puściła, a ja zaczęłam się trząść. Czułam jak potwór wypełnia całe moje ciało. Kotłuje się w brzuchu, dominuję umysł i przejmuję kontrolę nad moim organizmem.
Moje ciało uniosło się – sztywne i jakby… martwe?
Spojrzałam na siebie z góry. Na moje czarne oczodoły, bladą skórę i żyły, prześwitujące przez skórę, które zamiast fioletu, przybrały kolor szkarłatu. Zaczęłam kręcić się wedle ruchu wskazówek zegara – najpierw wolno, synchronicznie, przyśpieszając z każda chwilą. Pod koniec wirowałam, szybko, chaotycznie.
A w mojej głowie rozległ się szyderczy śmiech.
Teraz już na zawsze jesteś moja.
*
Obudziłam się w środku nocy zlana potem. Z trudem łapałam powietrze, które jakby ktoś wyparł mi z płuc. Zerwałam się na równe nogi, szukając solnego okręgu i kałuży krwi.
Nie znalazłam po nich żadnych śladów.
Nóż nadal znajdował się w szufladzie, a sól w koszu.
Otarłam pot z czoła i odetchnęłam głęboko, gdy płuca mi na to pozwoliły. To był tylko sen.
Bardzo zły sen.
Jesteś pewna? – usłyszałam i w jednym momencie mnie sparaliżowało. Oglądnęłam się za siebie, spoglądając w stronę okna dachowego – miejsca, z którego usłyszałam chrapliwy szept. Nie dojrzałam jednak nikogo.
Przesłyszało mi się.
-Oh, przesłyszało ci się, mówisz? Tego również nie byłbym taki pewien….
Schizofrenia. Na pewno zachorowałam na schizofrenię. Da się zachorować na schizofrenię w ciągu jednej nocy?
Nazywaj mnie jak chcesz.
Złapałam się za głowę, czując jak mój puls przyśpiesza. Czym był głos, rozlegający się w mojej głowie? Może to echo snu, który tak dotkliwie na mnie podziałał.
– Echo snu. Ładnie. Tak możesz mnie nazywać.
– Stul pysk! – krzyknęłam w końcu.
– Sami? – usłyszałam zdrobnienie swojego imienia. To babcia.– Wszystko w porządku?
– Tak!- odkrzyknęłam.– Wszystko w porządku. Rozmawiam przez telefon.– skłamałam i od razu poczułam wyrzuty sumienia. Nigdy nie zdarzyło mi się okłamywać dziadków.
-Idź spać, kochanie. – mówiła nadal babcia zza drzwi – Jutro musisz wstać do szkoły.
– Dobrze.
Przebrałam się więc w pidżamę i przykryłam kocem, czując z każdą minutą narastający ucisk w żołądku.
Czy ja zwariowałam?
*
Nie pamiętam wiele.
Urywki wspomnień. Pamięć ciągła jakby szwankowała. Nie miałam ciągłości wspomnień, a jedyne zasrane urywki!
Pamiętam jak wstawałam z łóżka i nie mogłam tego zatrzymać. Jak wyciągnęłam nóż z szuflady. Pamiętam krzyki – krzyki babci i dziadka. Nie pamiętam jednak co krzyczeli. Byli przerażeni.
Moje ręce we krwi.
Lubimy krew.
Pamiętam jak oblizywałam nóż i pamiętam jak biegłam ciemną ulicą. Dokąd? Nie wiedziałam. Nie mogłam zapanować nad własnym ciałem, ani przewidzieć co zamierzałam zrobić.
Jednak najlepiej zapamiętałam jedno – moje odbicie w szybie sklepu. Moje oczy zaszły czernią – białka nie były ogóle widoczne, skóra przybrała kolor krwisto-blady, a moja twarz… Chciałam zacząć wrzeszczeć, jednak potwór, który mnie opętał zaczął się tylko śmiać.
Moja twarz naznaczona była bliznami. Skóra głowy, została oskalpowana.
Teraz wyglądamy, tak jak powinniśmy wyglądać.
Płacz. Chciałam się rozpłakać, jednak ta emocja jakby gdzieś uciekła. Nie mogłam jej przywołać. Jedyne co, to czułam tylko nienawiść. Nienawiść do tego stwora, który mnie kontrolował. Chciałam go zabić, unicestwić, sprawić, żeby cierpiał.
Bardzo dobrze.
Chciałam przypomnieć sobie mężczyznę w czarnym kapeluszu. Miejsca, w których go widywałam, jednak demon( bo chyba mogłam go tak nazywać) blokował wszelkie moje myśli, prócz tych, które uważał za nieinwazyjne.
Mężczyzna w czarnym kapeluszu.
Musiałam go znaleźć.
Jak tylko odzyskam kontrolę.
*
Odzyskałam ją, gdy na wschodzie świtało. Monstrum chciało poderżnąć gardło bezdomnemu, który zasnął na wysypisku śmieci. Cudem udało mi się to powstrzymać.
Bezdomny zbudził się, zobaczył mnie, uczynił znak krzyża i uciekł w popłochu.
Widząc swe dłonie upaprane we krwi, dotykając swojej łysej głowy i świeżych blizn na policzkach, padłam na kolana płacząc żałośnie. Nóż, którym dokonałam tego wszystkiego cisnęłam na górę śmieci.
Zabiłam ich. Zabiłam babcię i dziadka. Na pewno. To nie był sen. Policja będzie mnie szukać.
Ale zanim mnie znajdzie.
Pozbędę się Ciebie stworze.
Możesz próbować.-usłyszałam.
*
Wiedziałam, że noc jest jego porą. Że nocą ma większą moc. Nocą może mnie kontrolować.
Był jeszcze świt. Musiałam wrócić do domu. Musiałam zatuszować swój wygląd.
Starałam się nie wchodzić do sypialni dziadków. Starałam się nawet o nich nie myśleć, jednak nogi same mnie tam zaniosły.
Zwymiotowałam.
To była rzeźnia.
Ubój.
Ich ciała były dosłownie poszatkowane. Krew była wszędzie. Odwróciłam od nich wzrok.
Nie ja ich zabiłam. To był on. To był on.
Powtarzałam jak mantrę.
Razem to zrobiliśmy. To nasze dzieło – powiedział.
– Milcz – warknęłam.
Pobiegłam do swojego pokoju. Narzuciłam na siebie czarną bluzę z szerokim kapturem, czapkę i kominiarkę. Nikt nie mógł mnie rozpoznać. Nikt nie mógł mnie zobaczyć. Spojrzałam na nóż motylkowy, który otrzymałam w prezencie na zeszłe urodziny. Leżał na regale, pomiędzy książkami. Schowałam go do kieszeni.
I wtedy do drzwi rozległo się pukanie.
– Zosiu! To ja, Beatka. Przyszłam tak jak się umawiałyśmy.
I drzwi uchyliły się.
Adrenalina uderzyła mi do głowy. Nie mogła mnie zobaczyć.
– Zosiu?
Wyskoczyłam przez okno dachowe. Na szczęście był to parter.
Jedyne co usłyszałam, biegnąc jak najdalej od domu to pełen przerażenia wrzask pani Beatki, gdy weszła do sypialni dziadków.
*
Było południe. W miasteczku rozlegały się syreny. Policja szukała winnego makabry na wiejskiej. Ludzie szeptali. Każdy spoglądał po sobie z podejrzliwością. Niecodziennym wydarzeniem było zabójstwo w tak spokojnym od lat miejscu.
Narkomani, bezdomni, alkoholicy…. To stało na porządku dziennym. Jednak morderstwo?
Ukryłam się w starej drewutni, kalkulując swoje szansę na znalezienie mężczyzny w czarnym kapeluszu.
Gdzie mogłabym zacząć?
I wtedy wspomniałam słowa swojej zamordowanej babci.
„ Zło przybiera formy niewinne. Nawet baranek, okazać się może wilkiem”
I przed oczami pojawił mi się obraz kościoła katolickiego. Czyżby…?
Powstałam i bez dłuższego namysłu ruszyłam w jego kierunku. Starałam się iść jak najmniej uczęszczanymi drogami, żeby mój nietypowy ubiór nie wzbudzał zbyt dużych podejrzeń.
Kto w lecie chodził w czapce i kominiarce?
Tylko ten, kto miał coś na sumieniu.
Tylko ten, który nie miał skóry głowy i policzków.
Tylko ten, kto przed kimś się ukrywał.
Na pewno mnie szukali. Wiedzieli, że to ja. Musiałam zdążyć przed nocą. Musiałam zdążyć, nim ponownie mnie opęta.
Przyśpieszyłam więc kroku.
*
Stanęłam przed kościołem. Był ogromny, pomalowany na biało. Wysokie ściany zdawały się ciągnąć do nieba. Na środku budowli uczynione zostało wgłębienie i stała tam figura matki boskiej składającej ręce do modlitwy. Skrzywiłam się. Budziła we mnie niepokój.
Zamknęłam oczy na dłuższą chwilę.
Gdy je otworzyłam nagle zastałam noc.
Co się….
Jak to…
Nie zdążyłam nawet zebrać myśli. Stwór przejął nade mną władzę.
Nie pamiętam jakim sposobem znalazłam się w kościele, ale pamiętam, że w jednej z naw siedział właśnie on. Umysł pozwolił wychwycić mi czarny kapelusz. Demon zajął miejsce za nim.
– Panie. – powiedział skłaniając nisko głowę. – Naczynie jest gotowe.
W cieniu kapelusza błysnął jego uśmiech. Wtedy dojrzałam też jego oczy, gdy skierował je wprost na nas. Żółte, gadzie, wyprane z wszelkich emocji.
– Pozwól mi z nią porozmawiać – powiedział głosem, który przyprawiłby niejednego o ciarki. Jednak nie mnie. Tej nocy zmieniłam się. Nie tylko ze względu na potwora, który we mnie siedział.
Demon potaknął, a ja gwałtownie powróciłam do swojego ciała.
– Witaj, Samanto.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na niego z nienawiścią, czując jak moja dłoń wędruję ku ostrzu, które skrywałam w kieszeni.
– Nie radziłbym – uprzedził. – Teraz jesteśmy jednością. Znam wszystkie twoje myśli i zamiary.
Zacisnęłam wściekle zęby.
– Zabierz go ode mnie.
– Nie mogę– wzruszył ramionami. – Został zapieczętowany.
– Dlaczego ja? Dlaczego akurat mnie wybrałeś?
– Bez powodu –odparł. – Rzuciłaś mi się w oczy.
– Co chcecie ze mną zrobić?
– Zabrać ze sobą. Szczerze? Jestem pod wrażeniem. Nie sądziłem, że ciało i duch dziecka udźwignie naszego chowańca.
– Zabrać… dokąd?– zapytałam, a dłoń nie wiedząc kiedy zacisnęła się na rękojeści noża.
Odwrócił się do mnie, a ja dzielnie zniosłam spojrzenie jego gadzich oczu.
– Do domu.
Pokręciłam głową.
– Jestem w domu! – krzyknęłam i nie wahając się ani chwili dłużej, wbiłam nóż w jedno z jego paskudnych ślepi.
Mężczyzna padł na ławkę, martwy.
Przynajmniej tak mi się wydawało. Zaraz jednak usłyszałam śmiech. Potwór(kolejny) podniósł się do pozycji siedzącej i wyciągnął ostrze ze swojego oczodołu. Nie dojrzałam nawet jednej strużki krwi. Zupełnie jakby jego ciało nie składało się z naczyń krwionośnych, a z waty.
Pokręcił głową.
– Ostrzegałem – powiedział z groźbą w głosie.– Teraz tego pożałujesz.
Cisnął nóż od ławkę, a demon przejął nade mną kontrolę.
*
Tym razem nie pamiętałam nic.
Nie miałam pojęcia ile minęło godzin.
Dni i nocy.
Pewnego poranka, odzyskałam kontrolę stojąc na krawędzi dziesięciopiętrowego budynku. Spoglądałam w dół i miałam wykonać krok.
Na dole stały radiowozy policyjne, wozy strażackie i dwie karetki. Jeden z funkcjonariuszy trzymał megafon i mówił do niego.
Sens jego słów zaczął docierać do mnie dopiero po chwili.
– Samanto. Pomożemy ci. Wiemy co zrobiłaś, to nie twoja wina. Jesteś chora.
Czy zrobiłam coś gorszego niż zabójstwo babci i dziadka?
– Morderca!- usłyszałam krzyk z tłumu.
– Wariatka!
– Oddaj mojego brata z powrotem ty psychopatko!
Spojrzałam na swoje dłonie i ubranie. Wszystko było mokre od krwi. W kieszeni bluzy wymacałam nóż rytualny – nóż, który wcześniej wyrzuciłam na górę śmieci.
Oczyma wyobraźni dojrzałam obraz hydry z tysiącem głów i oczu.
Wielooki.
Mój demon.
Na zawsze będziemy razem.
Przyłożyłam nóż do gardła. Cięcie musiało być precyzyjne. Nie mogłam sama siebie zawieźć.
Wykonałam więc je starannie, czując jak ostry ból rozchodzi się, aż po koniuszki moich palców.
Rzuciłam się w dół.
Martwa.
*
Było mi zimno. Strasznie zimno.
Nie było mi jednak zimno, z racji tego, że byłam martwa.
Znajdowałam się w kostnicy, a lekarz patolog właśnie miał dokonywać mojej sekcji zwłok.
Gdy zobaczył jak otwieram oczy, a moja klatka piersiowa zaczyna się na nowo poruszać, nóż wypadł mu z rąk, a on złapał się za serce.
Powstałam.
– Wielooki – szepnęłam.– Będzie ze mną na zawsze.
I udusiłam go, czując jak chęć mordu wypełnia całe moje ciało.
Tylko ciało.
Bo dusza pragnęła tylko jednego.
Krwi.