Efekt pracy mojego mózgu, będącej rozwinięciem hasła “planety” i interpretacji zasad konkursu.
Jednocześnie debiut na portalu. Betowali: SNDWLKR oraz Radek, po raz kolejny bardzo im dziękuję.
Efekt pracy mojego mózgu, będącej rozwinięciem hasła “planety” i interpretacji zasad konkursu.
Jednocześnie debiut na portalu. Betowali: SNDWLKR oraz Radek, po raz kolejny bardzo im dziękuję.
Tkanki sklejone. Zaburzona chronologia struktur genetycznych.
Tak się kręci Oko Jowisza. Ludzkość terraformowała właśnie planety Układu Słonecznego, więc nie można było bawić się w półśrodki. Jottabajtowy komputer napędzany energią największej burzy na największej planecie psuł krajobraz, ale stanowił zło konieczne. Tworzenie materii organicznej jakoś szło, wciąż jednak należało ją zaadaptować do poszczególnych warunków.
Pluton wrócił do gry, jako całkiem udany projekt. Lepienie Ziemi na innych planetach też szło nieźle. Życie rozpleniło się na trochę księżyców Jowisza oraz napędzane bateriami słonecznymi kolonie na Merkurym. Księżyc i Mars, ze swoimi mizernymi osiedlami, robiły za przysłowiową placówkę na Syberii, niemniej jednak nie dało przecenić ich znaczenia w zachęcaniu ogółu do wyściubienia nosa poza własną atmosferę.
Zasadniczo najtłustsze rekiny podzieliły większość kosmosu. Jedna wszakże planeta – cała planeta, nie jakieś ciało typu Iris – dawała nadzieję ambitnym marzycielom znikąd. Najkwaśniejsze jabłko w tej okolicy. Gołym okiem widoczna Wenus, wedle wszelkiej dostępnej wiedzy, niemożliwa do zasiedlenia. Parawan z kwasu siarkowego skutecznie odstraszał każdego, kto miał choć trochę oleju w głowie.
I tu weszła Fundacja Ekologiczna Dla Regulacji Przestrzeni. Niezawodny sposób na uciszenie głosów protestujących przeciw naruszaniu unikatowych formacji planetarnych. Stołki dla potomstwa harcujących niczym pradawni Hunowie aktywistów. Kolejne ich pokolenia weszły w logikę i dyskurs nieograniczonej ekspansji, ujarzmione siecią współzależności i gier interesów.
Efekt – kilku nienadających się do niczego innego szaraczków chodzi z wykrywaczem perspektywicznych form tworzonych w inkubatorach przez systemy różnicujące. W największej, śmierdzącej nieograniczonym rozrodem szklarni połączonej ze stawem rozrodczym. W oku cyklonu Jowisza, choć dla niektórych raczej w okrężnicy.
Mądre głowy w międzyplanetarnych instytutach z obliczeniowymi maszynami wirtualno-fotonowymi obmyślają, jak ma wyglądać pożądana sekwencja genetyczna.
Inkubatory przerabiają komórki macierzyste na różne potencjalne organizmy, a możliwości w nadanym zakresie obliczeniowym jest tyle, że trzeba tworzyć przybliżone szablony i dopasowywać pożądane sekwencje wykrywaczem. I tutaj zwyczajny Zbyszek Wieczorek czy inny Avishek Singh może sobie latać z taką ni to kosiarką, ni to odkurzaczem i szukać, czy inkubator wymyślił coś fajnego. Bo na elektronicznym wyświetlaczu to wygląda doskonale – organizm o życiodajnym potencjale sinicy, przerobie kozy, inteligencji szczura. A przed sobą widzisz porozrastany na wszystkie strony zlepek mięsogrzybowarzywa, do tego niejadalny.
– Może trzeba to jakoś głębiej sprawdzić. – Głowił się jakiś Maciek.
– A co tu niby do robienia? Cała rabatka na biomasę i spokój na dzisiaj.– Odpowiedział mu inny Jurek.
– Zróbmy bardziej szczegółowe skany sekwencji. Może to kwestia paru sesji sukcesywnej terapii genowej i będzie z tego coś, chociaż do odkwaszenia atmosfery.
– Daj spokój, mieści się w podanym zakresie. Tu za mało płacą na takie drobiazgowe zabawy. Zresztą to nie nasze obowiązki.
– Jakaś premia wpadnie. Jak nie w kredacie, to chociaż w antyoksydantach.
– Ja tam antyoksydantów nie zbieram. Kto się jeszcze daje na to nabierać? Wolę odłożyć kredaty na jakąś porządną protezę albo chociaż egzoszkielet. Piękny i młody być nie muszę.
– No wiem, że rząd ma na to wszystko monopol, ale nie pogardzę lepszym miejscem w kolejce. Poza tym niedługo kończy mi się umowa i muszę zbierać argumenty za przedłużeniem.
– No dobra – Stwierdził jakiś Jurek. – Jak chcesz, to ci użyczę wykrywacza. Korzystając z okazji, pójdę sflocić.
Wziął floter i powerbank i oddał się naginaniu praw grawitacji. Tymczasem jakiś Maciek dokonał pogłębionych odczytów obszaru.
Z sąsiedniego sektora wtoczył się ciągacz – biomechaniczny twór pociągowo–juczny. Wyraźnie niespokojny ryczał, deptał rabatki, a powożący nim jakiś Serafin bezskutecznie próbował powstrzymać go od dalszych zniszczeń.
Sprawcy zamieszania wyłonili się tuż za żywym szałem uniesień (znacznie bardziej prozaicznym niż zmatrycowany przed pięcioma wiekami obraz Podkowińskiego). Szerszenie wielkości łydki człowieka. Rozczapierzały odnóża zakończone muchołapkami. Żuwaczki ociekały czymś błyszczącym i nie zwiastowały nic dobrego. Błoniaste skrzydła przypominały wiatraki śmigłowca.
– Weź go uśpij, czy coś! – Wrzasnął Maciek do użerającego się z ciągaczem Serafina.
– Kurna, chciałbym, ale go te cholerstwa użarły! Po zgłuszaczu nada się tylko na biomasę.
Szerszerosiczkonie zmieniły kierunek, upatrzywszy flotującego w przerwie na relaksujące opary Jurka. Ten na wrzask kolegów zorientował się w sytuacji i rozłączył floter. Spadł do jakiegoś molekularnego budyniu, ale za to uniknął rozszarpania przez anomalie.
Maciek uznał, że czas kończyć zabawę. Na podręcznym interfejsie wybrał Alarm AAAA – anomalia czwartej kategorii, możliwe zagrożenie życia. W sektorze błyskawicznie pojawiły się chmury nanodrobin, które zlokalizowały anomalie i utleniły je bez użycia ognia, dodatkowo chroniąc pracowników inkubatora. Przy okazji zostało jednak parę fragmentów, jakieś odwłoki, pojedyncze odnóża. Sektor miał zostać odcięty – Jurek, Maciek i Serafin szli na przymusowy „urlop” połączony z rozmowami z komisją wzbogaconą o aparaty heurystyczne, rekonstruujące przebieg zdarzeń na bazie informacji wirtualnych oraz chemicznych.
***
Ostatecznie, po latach prób, na Wenus pojawiły się w końcu ziemskie przyczółki. Sami Ziemianie (i ludzie z osad na innych planetach) trzymali się latających nad siarkowymi oparami minibiosfer, tworzących komfortowe warunki dla istot niedorównujących wytrzymałością niesporczakom. Co jakiś czas, minbiosfery zatrzymywały się nad korytarzami atmosferycznymi – lejami, przez które z dołu przychodziły cenne wenusjańskie bogactwa.
W samych koloniach, na dole – hierarchia stanowiła zaprzeczenie tej znanej przed wiekami na Matce Ziemi, gdzie im wyżej, tym lepiej. Kopuły blokujące słońce i gorąco czyniły warunki tylko marginalnie zdatnymi do życia dla wygenerowanych w inkubatorach płaszczkoludów. Dlatego im głębiej posuwały się w dół, tym mniej gorąca dochodziło, trafili nawet na zamrożone źródła wody – toksycznej przy spożyciu, ale dającej upragniony chłód.
Kiedyś w końcu temperatura powinna zacząć wzrastać, w miarę zbliżania się do jądra. Jednakowoż nie wzrastała, co więcej, nie było nawet śladu po aktywności tektonicznej.
W biosferze „Gina Lollobrigida” turyści mogli spotkać się z klonami-reprodukcjami wielu osób, dzięki którym kolonizacja Wenus była możliwa. O ile jednak wgląd w działanie genialnych umysłów stanowił tajemnicę międzyplanetarnego rządu, to Maciek, Jurek i Serafin mogli zostać bez zagrożenia poddani klonowaniu. Maciek doczekał się antyoksydantowej „odmłódźki”, dzięki czemu zachował ciało w całkiem niezłym stanie. Udało się go wiernie odtworzyć.
Jurek niestety musiał zostać sztucznie uprawdopodobniony, ze względu na gorszą jakoś materiału zebranego po śmierci ze starości. Z Serafinem był ten problem, że zginął tragicznie i względnie młodo, ale jego materiał genetyczny załapał się na nową, lepszą generację rekonstrukcji. Klon Serafina rozwinął własną tożsamość (wybrał imię Stefan), ale w godzinach pracy funkcjonował jako swój pierwowzór, na zasadach normalnego pracownika muzeum. Trzej panowie z chęcią rozmawiali o swoich doświadczeniach, pokazywali wzorzec człowieka sprzed kolonizacji Wenus.
Z powierzchni napływały transporty surowców, niesione przez oswojone szerszerosiczkonie. Czasem też po minibiosferze przemykał jakiś płaszczkolud w kombinezonie. Naturalnie, istota wyhodowana, by ujarzmić powierzchnię niegościnnej planety, budziła zainteresowanie. Nikt się jednak nie domyślał, co powstaje wśród gniazd stworzonych przez człowieka istot. Szerszerosiczkonie rozkładały zmarłe płaszczkoludy na części pierwsze. Dlatego ich widok w pobliżu legowisk nietrudno dało się zracjonalizować.
Wszystko funkcjonowało sprawnie, dopóki koszmar nie powrócił ze zwielokrotnioną siłą. Stało się to tuż przed tym, jak Stefan z Serafina miał zakończyć pracę w standardowej dobie.
Wszelki rytm dnia tracił na znaczeniu, gdy szerszerosiczkonie się zbuntowały.
Komputery na Wenus nie mogły utrzymać takiej ilości nanoutleniaczy jak Oko Jowisza. Odpowiednikiem dostępnym na Lollobrigidzie były miniwyrzutnie generujące trójwymiarowe pociski – nanokusze. Tym razem jednak przeciwnik obecny był liczniej, mógł atakować zarówno z gniazd, jak i z trasy. Mało tego, wykazał się nieznaną dotąd inteligencją. Szerszerosiczkonie atakowały z ukrycia, z kanałów powietrznych, uderzały i znikały. Pikowały, zygzakowały, unikając pocisków. Nawet porywały niektórych ludzi, by służyli za żywe tarcze.
Kto mógł poradzić sobie z wrogiem, z którym siły porządkowe minibiosfery nie mogły sobie poradzić samodzielnie? Laser albo wielki nanoutleniacz z orbity załatwiłyby sprawę, ale czy to duma, czy to troska, nie pozwalała ot tak unicestwić wszystkich ludzi (i drogocennej instalacji).
I tak jak w przeszłych wiekach zaklinano duchy, wołano na pomoc świętych, odwoływano się do pamięci wybitnych osób i ich osiągnięć, tak i teraz przyszedł czas, by bohaterowie minionych epok, ożywieni, wkroczyli do akcji.
Jurka, Maćka i Stefana z Serafina nikt nie pytał o zdanie. Nawet fakt, że nie byli robotami bojowymi, a zwykłymi klonami-androidami, niewiele przeszkadzał. Zdalna konfiguracja podrasowała ich zdolności bojowe – mechaniczne imitacje organów Jurka przekształciły go w stalowego cyborga. Stefanowi z Serafina udało się wgrać osobowość komandosa-straceńca idealnego. Najmniej możliwości do rekonfiguracji miał klon Maćka, jednak ciało wyposażone w przyspieszoną regenerację obrażeń sprawiło, że też nie był bezbronny. Chłopaki dostali po blasterze, kuszy i organobrzytwie. I tak stanęło ich trzech, przeciwko armii zbuntowanych owadów.
Zanim jednak oddali swe reprodukowane żywoty pod żądne krwi żądła, centrala dowodzenia wysłała nowo skonfigurowanych wojowników do leża Egzemplarza Matki Zero. Jurek ustawił magnetyczne tarcze i poszli. Uderzało, bzyczało, trzeszczało, aż uszy więdły.
Wyczuwając, że najważniejszy organizm w roju jest zagrożony, szerszerosiczkonie skoncentrowały atak na trójce klonów. Fala pikujących owadów wepchnęła ich do królewskiego leża.
Tam jednak Egzemplarz Matka Zero, na wpół komputer, a na wpół organiczne centrum rozrodu, leżał w strzępach. Skrzydlate bydlaki zbiły się w kulę i zaczęły spychać trójkę śmiałków do środka.
Termowizor cyborga Jurka zwariował, musiał go wyłączyć. Zrobiło się gorąco, coś biło na rekonstrukcje receptorów zmysłowych, lecz brakło zakresu referencyjnego. Po same czubki włosów, Jurek, Maciek i Stefan z Serafina utknęli w Inności, która jawić im się mogła co najwyżej jako zielonkawy, zawiesisty gaz. Bez smaku czy zapachu, koncentrował się w miejscu. Szerszerosiczkonie ułożyły się w tornado, które zabrało trójkę i powiodło w stronę komina prowadzącego na powierzchnię planety. Siła, z jaką nieznany prąd wyciągnął „owady” i ich zakładników, naruszyła strukturę minibiosfery. Załodze, turystom i wszelkiemu żywemu inwentarzowi (poza płaszczkoludami) pozostała tylko ewakuacja. Komin zamknął się, a repliki trzech bohaterów ery wczorajszej na zawsze wciągnęła Wenus.
Stefan z Serafina, dzięki programowaniu komandosa, zachował przytomność. Dostrzegł, że powoli ciała szerszerosiczkoni zmieniają się, zlepiają ze sobą i zbijają w jedną masę. Droga przez nieprzyjazną atmosferę nie wpływała zanadto na stan klonów. W pewnym momencie ucichł opór powietrza, ale ruch nie ustał – nie lecieli, a skakali. Zapadł mrok, a termowizor się jeszcze nie naładował. Światło migotało w jednym punkciku, tworząc okno, stopniowo coraz szersze. Towarzyszyło to wszystko ruchowi robaczkowemu całej nowej konstrukcji transportowej. Zaraz potem, szarpnęło i przechyliło się. Z dołu uderzyło wielobarwne światło, które nie pozwalało nic zobaczyć. To, co ich niosło, znów odzyskało swobodę i leciało, tym razem jednak wolniej. Stopniowo, wzrok trzech bohaterów rozpoznawał kształty ogólnie, później namalował pejzaże pełne ogromnych stalagnatów między sklepieniem a podłożem w rozległych podziemiach. Środek transportu kluczył między mineralnymi kolumnami. W niektórych, zbudowanych, z kryształów, rozpoznać można było jego odbicie – wielkiego, pojedynczego szerszenia, szmaragdowo-zielonego i wyposażonego w śmigła zmieniające w zależności od potrzeb pozycję.
O znalezieniu się w czymś na kształt centrum cywilizacji świadczyły dwie rzeczy – Zielony Szerszeń zwolnił, a na potężnych szczeblach między stalagnatami zgromadziły się jakieś zainteresowane, przy czym trudne do zidentyfikowania kształty. Spomiędzy nich wyszedł płaszczkolud – stworzenie posiadające aparat komunikacyjny, zdolne do porozumienia z ludźmi.
Ten jednak miał wciśniętą w środek czaszki racę, z której sączył się zielony dym.
Obraz przez wizjer stał się trochę wyrazistszy – błony szerszenia musiały stać się cieńsze. Równocześnie, odezwał się wiatr i seria trudnych do zidentyfikowania dźwięków, w których przeplatała się melodia i trzeszczenie. Jurem, Maciek i Stefan nie mogli skupić wzroku ani uwagi, zbombardowani szeregiem nowych doznań sensorycznych. Nawet percepcja superkomandosa Stefana nie uniknęła przeciążenia.
Płaszczkolud tupnął kilka razy, co pozwoliło znów skoncentrować się trzem jeńcom.
Za nim kłębiły się cieniste, istoty, przypominające powiewające foliowe worki.
Z aparatu mowy płaszczkoluda wydobył się potok gwizdów, nieartykułowanych dźwięków, pseudozgłoskowych zbitek, całej gamy brzmiącej przyzwoicie i nieprzyzwoicie.
– Co? Nie rozumiemy.
– Conierozumiemy co ni nie coro conieco rozumienco mnieruzo comymie nicoroco?
– Czy znacie ziemski język?
– Cojęzyk? Czycozuzie? Nicoroski conierozumiemymie?
Próbował dalej. Stefan zrozumiał, że próbują się porozumieć i przetwarzają wszystko, co usłyszą.
Chcąc jednak przyspieszyć proces, sięgnął do zaprogramowanych zasobów umysłu komandosa i wyrzucił z siebie całą serię komunikatów dźwiękowo-gestykulacyjno-chemiczno-matematycznych.
Zrobiło się już odrobinę lepiej.
– koniechamnawidzęcię obupłcionegocjacja węglotrzecia niewojnapostać
Jakkolwiek by to nie brzmiało, był to, przed tysiącleciami znany już, chrzęskrzyboczek. Efekt konieczności szybkiego dostrojenia się do dwóch obcych sobie systemów komunikacji.
– Im więcej powiemy, tym więcej zaadaptują – zawyrokował Stefan z Serafina.
– W takim razie mówmy do nich – stwierdził Maciek. – Tylko jak będzie najszybciej?
– Wykluczone! – syknął Jurek. Nie wiemy, czego chcą. Im lepiej nas poznają, tym będą większym zagrożeniem.
– I tak lepiej po dobroci, niż z wymuszeniem.
– Uwięzienie w tym tłustym odwłoku to niby „po dobroci”?
– S p o k o j n i e – zarządził wyświetlaczem naskórnym Stefan. –W olą n a s żywychniż mar twyh.
Chwila na rozszyfrowanie pozwoliła zdusić rodzącą się kłótnię. Maciek mógł tylko gestykulować, zaś Jurek – wpisywać krótkie komunikaty na wyświetlacz w elektronicznym przedramieniu.
Prawda, że napotkane, inteligentne formy, być może więcej cennej wiedzy zyskałyby dzięki żywym przykładom obcej istoty. No chyba że mają coś na kształt rozdrabniacza do drewna połączonego z komputerem który odczyta wszystkie dane.
Ale czy wtedy korzystaliby z jakiejkolwiek formy komunikacji? Takiej jak płaszczkolud?
Jest jedna cecha która w przybliżeniu pozwala dużo zrozumieć o obcym. Postawić go w sytuacji narażenia życia. Zielona zawiesina rozczłonkowała szerszenia, a trzy nieszczęsne klony powoli opadły na powierzchnię. Zawiesina postawiła każdego ze śmiałków w oddzielnym kanionie.
– Halo, słychać mnie? – odezwał się Jurek przez komunikator podskórny. Koledzy odpowiedzieli, bowiem odległość między kolegami była porównywalna do zakresu starożytnego walkie-talkie, w dodatku obecność niezagłuszonych komunikatorów wzmacniała częstotliwość fal.
– Coś trzeszczy.
– To nie na fonii. To podłoże pod nami!
W każdym z kanionów, drogę pazurami wyszarpał sobie potężny stwór o jeszcze potężniejszej paszczy. Odnóża po bokach sprawiały że sunęły niczym scynki po piasku, poskoczki w mule.
– Groźnie wyglądają, ale chyba nas nie przełkną?
– Przełkną. To kuzyni naszych znajomych. Miejscowi wyhodowali gigantyczne płaszczkoludy!
– Ale przecież one nie są do walki!
Niestety, wetknięte w grzbiety potworów race, sączące pomarańczowy dym, zapewniały, że jest inaczej. Na całą trójkę, każdego z osobna, runęły paszcze spragnione zniszczenia.
Ot, sprawiedliwość dziejowa. Wyzyskiwani przeciwko półwyzyskiwanym (klon muzealny to jednak nie to samo co obywatel urodzony po raz pierwszy). Teraz każdy ze śmiałków stał na własnej ścieżce, na której miał się wykazać. Cud, że dali radę oddychać, jakkolwiek ostro.
Superkomandos Stefan użył foczej techniki, pozwalającej na długotrwałe utrzymywanie powietrza.
Maciek kilka razy wypluł płuca, ale zdążył już do tej pory wytworzyć zregenerowane.
Jurek przełączył się na syntezofiltrację składników potrzebnych do przetrwania krwioobiegu. Niestety, w związku z silnymi nakładami na proces, reszta podsystemów musiała zmniejszyć wymiar pracy. Jurek, nie dość, że ciężki od żelastwa, to jeszcze biegł najwolniej, dlatego też pierwszy wylądował w paszczy swojej bestii.
Maciek robił, co mógł, ale nie miał ani technologii, ani wszczepionego przeszkolenia. Wszystko, co mógł zrobić, to odszukać jakiś wysoki punkt i się wspiąć. Z czasem powierzchnia stała się mglista, co dawało nadzieję się ukryć, ale węch płaszczkosmoka, albo inne jego zmysły, działały niezawodnie. Maciek miał przynajmniej fory pod postacią dudnień i pomarańczowego punktu na głowie potwora. W końcu znalazł jakiś możliwy stalagnat, z całkiem wygodnymi bruzdami do wspinania.
A były one wygodne dlatego, że wyżłobił je sobie jakiś miejscowy twór. Pochwycił on Maćka i wcisnął do gniazda, gdzie młodsze twory – ni to jaszczurki, ni to wydry, ni to nietoperze, postanowiły go zjeść.
I tu byłby koniec, gdyby nie to, że centrala regeneracyjna przetrwała w jednym kawałku. Maciek zregenerował się w ciele jednego ze swoich konsumentów i dzięki zapachowi udało mu się czasowo zmylić współgniazdowników. Po kilku dniach, rozpoznawszy nieprzyjemny odór, organizm-rodzic wyrzucił Maćka z gniazda. Był cały, ale skóra zabarwiła mu się na zielono, pokryły ją także mchy, porosty i gałęzie z tymczasowego lokum.
Wykorzystując krótkie przerwy, Stefan z Serafina, Superkomandos, obmyślał plan działania.
Nikt takiego draństwa nie pokona w pojedynkę. We trójkę niewiele lepiej, ale nie ma co gdybać – kontakt i tak stracił. Niemniej, mądrość wielu wieków i blisko dziesięciu tysiącleci dała mu podpowiedź na ostatni plan. Nie desperacki, nie debilny. Coś jak przeskoczyć licznikiem z samych dziewiątek na zera.
Wyciągnął floter. Jeszcze naładowany. Czemu się nie puścić dymkiem tuż przed śmiercią?
Pewnie nie zdążyłby popływać na zmienionej grawitacji. W ciągu kilku chwil, które mu zostały, podzielił swoje zrelaksowane jestestwo na pięć punktów o równej masie.
I wtedy i jego kłapnął płaszczkosmok.
By od razu wypluć. Stefan z Serafina płonął, a organizm wiedziony instynktem wycofał się jak najdalej od ognia. I spełnił to, czego pragnął, odkąd rozwinął autonomiczną świadomość – zakończył istnienie na własnych warunkach.
Tymczasem pierwszy płaszczkosmok przechodził ostre bóle. Organizm mechaniczny to błąd dietetyczny, zwłaszcza taki połknięty naraz.
Płaszczkosmok wypluł metalowy szkielet Jurka. Kwas nie zrobił większej krzywdy mechanicznym częściom. Uruchomiony system antydemencyjny dorobił brakujący mózg, który to z kolei skierował nanocząstki na obudowanie szkieletu. Klon Jurka stracił resztki tego co imitowało jego pierwowzór, ale trwał. Tymczasem raca zmusiła wymęczonego zatruciem płaszczkosmoka do kolejnego, desperackiego natarcia, ale stalowy szkieletor, który kiedyś był klonem Jurka, okazał się godnym przeciwnikiem. Rąbnął metalową pięścią w nos, wskoczył i wyjął racę. Wcisnął rękę do powstałej dziury. Teraz płaszczkosmok musiał słuchać jego.
Ostatni płaszczkosmok szukał Stefana. Mimo samospalenia komandosa, stwór nadal wyczuwał jego obecność. Skakał to tu, to tam, ziemia drżała, kamienie spadały. Wreszcie trafił na trop Stefana – ale nie jeden, tylko pięć. W dodatku każdy w inną stronę. Płaszczkosmok zaczął gonić za własnym ogonem. Trwało to, dopóki pięciokrotny trop Stefana nie skupił się w jednym miejscu. Płaszczkosmok zaszarżował, chcąc nadrobić stracony czas. Dostrzegł aurę swej domniemanej ofiary, odbił się ogonem i wszystkimi łapami – i rąbnął w brzeg kanionu na meandrze. Stefan nie jeden, ale pięciu mniejszych, rzucili się z kamieniami i zaczęli bić w czaszkę potwora. Ten, któremu od podziału umysł ucierpiał najmniej, zrzucił też racę z łba.
Nie udało się jednak ostatecznie rozkwasić płaszczkosmoka, gdyż kaniony wypełniła woda, nurt który zabrał z potężnym chlustem to, co zostało z trzech klonów-jenców.
Wylądowali w basenie, do którego zlewały się wszystkie trzy kaniony. Ze środka zbiornika wyrastał stalagnat, na którym czekali gospodarze podziemi wenus – w formie nadal nieokreślonej, niemożliwej do identyfikacji jako prawdziwa bądź zakamuflowana. Towarzyszył im też płaszczkolud-tłumacz.
– Z niekła przeskorupwszyście mimogieńśmierć. Wpodziembło, niedoniekło. Zdwójrozłą złąśrodek. Oskrajcimy i niepozatoć. Nimprzed pauza jedenaście gruchotnięć. Gdy potrzebna pomoc, tusłupiskuj. Niełamanie, bo rozesmok.
Percepcja trzech klonów zgasła, nim cokolwiek mogliby zrozumieć. Gdy klony odzyskały świadomość, świat pod kopułą Wenus okazał się całkiem gościnny.
Podzielili go między trzech. Jedną część zajął roślinny i długowieczny Maciek. Drugą – plemię małych, wojowniczych Stefanów. Trzecia przypadła szkieletorowi Jurkowi jeżdżacemu na płaszczkosmokoliszu. Małe, zielone pszczółki zapylały kwiaty, a granic krainy, poza barierą, pilnowały płaszczkosmoki. Drogą komunikacji przez stalagnat, gospodarze zrozumieli, że może brakować damskiego towarzystwa, toteż wysłali kolejną ekspedycję do minibiosfer. Padło na „Grażynę Szapołowską”.
Światło słoneczne w nowym osiedlu nie-Ziemian nie -Wenusjan– zastąpiły kryształy. Skupione wokół miejsca, gdzie płaszczkoludy przebiły sklepienie, tworząc jaskrawy okrąg, były jak czekający na podniesienie z odwróconej do góry nogami ziemi pierścień.
Nic nie zrozumiałem. Przepraszam, że tak wypalam, ale naprawdę nic nie zrozumiałem. Może to po prostu nie mój rodzaj literatury? Jak dla mnie było tu zbyt dużo abstrakcji. Wszystko jest tu tak bardzo pokręcone, że nawet nie wiem, jak się do tego odnieść. Czy jest to napisane źle, czy to zamierzony styl? Czy to żart, czy poważnie poprowadzona fabuła? A może to nawiązanie do jakiegoś klasyka, którego nie znam, a powinienem? Serio, kompletnie nic nie zrozumiałem.
Konstrukcja świata jest dla mnie niejasna. Nie rozumiem roli, jaką odegrały klony, nie rozumiem skąd tak naprawdę się wzięły i dlaczego na Wenus? Dlaczego w kontekście Wenus pojawia się kwas siarkowy, skoro atmosfera tej planety składa się z innych związków chemicznych? Co to za technologia i dlaczego obok kompletnie abstrakcyjnych i niezrozumiałych urządzeń, pojawiają się współczesne, np. powerbank?O co tu chodzi? Mam nadzieję, że dałem się wpuścić w jakiś kosmiczno – fantastyczno – literacki prank.
Bardzo trudno było mi przebrnąć przez te opowiadanie. Już po kilku akapitach miałem dość, ale uparłem się, że dotrwam do końca, licząc na to, że może z czasem coś się rozjaśni. Niestety im dalej, tym mniej rozumiałem. Zbyt to dla mnie abstrakcyjne. Łamańce językowe nie pomogły. Te szczeko-szirszo-kukuryki i inne temu podobne zabiegi powodowały, że czułem się, jakbym jeździł sankami po żwirze.
Olgierd Glista wybacz, że tak mocno krytykuję tekst, ale kompletnie on do mnie nie trafił. Tak jakbym natrafił na ślad obcej cywilizacji i próbował ją rozszyfrować za pomocą ludzkiego systemu pojęć. Jeśli takie było autorskie zamierzenie, to się udało, jednak bez przyjemności czytania. Najpewniej po prostu nie jestem odpowiednim targetem.
XXI century is a fucking failure!
Po części zarejestrowałem się tutaj po to żeby odnaleźć odpowiedź na pytanie, co jest nie tak z moją pisaniną. Tego rodzaju komentarz jest pomocny, sugeruje że odpowiedzialny jest styl.
Pisanie na temat konkursowy było dla mnie wyzwaniem (nieciekawie czuję się w rzeczywistym kosmosie), ale lubię pisarskie wyzwania. Część tekstów piszę jako absurd, część na poważnie, ten jest z pierwszej kategorii, ale nie chciałem czytelnika wpuszczać w maliny czy robić literackich pranków.
Z jakiegoś powodu pomylił mi się kwas siarkowy z dwutlenkiem węgla. To byłby w sumie kolejny powód dla których nieciekawie czuję się w rzeczywistym kosmosie.
Mimo wszystko, “ślad obcej cywilizacji”, nawet jeśli bez przyjemności czytania, sugeruje że coś zrobiłem dobrze. Niestety, nie orientuję się jaki jest mój target w ogóle (całokształt) – wiem tyle że to bardzo bardzo niedobrze, próbuję to rozgryźć przynajmniej od trzech lat.
Nie mam za złe negatywnego komentarza, wręcz przeciwnie. Pozdrawiam!
Po części zarejestrowałem się tutaj po to żeby odnaleźć odpowiedź na pytanie, co jest nie tak z moją pisaniną.
Może po prostu za dużo zostaje w Twojej głowie ;) Jako czytelnik mam tylko, z czym zechciałeś się ze mną podzielić, do Twojej głowy dostępu nie mam. I przyznam, że też nie rozumiem, co przeczytałam.
Uniwersum powinno być spójne, logiczne. Tutaj masz kolonie na księżycach Jowisza i na Merkurym (sic!), natomiast Mars i Księżyc nie mają większego znaczenia, a na Wenus to się teoretycznie nie da. Jak się nie da, skoro na Merkurym się da? Skoro masz technologię pozwalającą na kolonie na Merkurym, to Wenus to betka. Wystarczy ją zasłonić od Słońca, trochę się schłodzi i będzie zdatna do terraformowania.
Ludzkość terraformowała właśnie planety Układu Słonecznego, więc nie można było bawić się w półśrodki. Jottabajtowy komputer napędzany energią największej burzy na największej planecie psuł krajobraz, ale stanowił zło konieczne. Tworzenie materii organicznej jakoś szło, wciąż jednak należało ją zaadaptować do poszczególnych warunków.
W pierwszym zdaniu piszesz o terraformowniu planet. Teoretycznie następne zdanie powinno dotyczyć tego samego. I wyszło mi, że ten komputer ma za zadanie terraformowanie Jowisza poprzez zmianę gazu na materię. Po przeczytaniu całości zaczynam dochodzić do wniosku, że chodziło raczej o tworzenie życia, zdolnego przetrwać w ekstremalnych warunkach, ale pewna nadal nie jestem.
Tworzenie życia masz w opku jeszcze kilkakrotnie. I tu się rodzą kolejne pytania: Czy tworzysz życie od podstaw (płaszczkoludy)? Jeśli tak, to po co? Mało nas? Już się nie możemy pomieścić na Ziemi, myślimy o terraformacji innych planet właśnie dlatego. One mają być dla nas, a nie dla jakiś sztucznie wygenerowanych tworów.
I zaraz pojawia Ci się opowieść o szerszeniach i trójce zwykłych-wspaniałych. I znowu rodzi się pytanie: Skoro kawałek wyżej pisałeś o tworzeniu życia, to czy te szerszenie są stworzone w owym oku Jowisza, czy może to rdzenni mieszkańcy Wenus? I jak się ma spotkanie wspaniałej trójki z szerszeniami do możliwości kolonizacji Wenus? Co oni takiego uczynili, czym się do tej kolonizacji przyczynili, że zasługują na miejsce w muzeum?
Nie wiem, być może masz to uniwersum ładnie uporządkowane w głowie. Być może potrafisz mi odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. Ale nie ma tego w opku. Dlatego czytam i nie rozumiem.
Masz w tagach absurd, ale absurd w literaturze jest po coś. Ma coś uwypuklić, pokazać, wykpić. Ale w tym przypadku nie wiem nawet do czego ewentualnie się odnosisz. Taki absurd dla samego absurdu nie ułatwia zrozumienia tekstu.
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Irka_Luz bazowałem na wiedzy, którą miałem, a która zakładała że warunki na Wenus są gorsze niż na Merkurym – większe stężenie trujących gazów.
Skoro akcja musiała się toczyć na planetach układu słonecznego, postanowiłem wymyślić coś co by rozwinęło jakieś moje skojarzenia z tym związane.
Faktycznie nie pokazałem że terraformowanie w tym opowiadaniu jest raczej motywowane ekonomicznie, niż ekologicznie/demograficznie. Dlatego superkomputer pomaga w tworzeniu organizmów przystosowanych do warunków na innych planetach, które to organizmy mają być niewolnikami ziemskiego człowieka.
Trzy klony powstały dlatego, że sądzę że zawsze znajdą się chętni na obcowanie z żywą historią. Ich pierwowzory uczestniczyły w pracach nad stworzeniem organizmów pomocnych do kolonizacji.
Jeśli szerszenie to szerszerosiczkonie – tu mamy do czynienia z tymi samymi szerszeniami co na Jowiszu, tylko oswojonymi, ujarzmionymi i wykorzystanymi przez ludzkość.
Absurd o tyle wiąże się z tematyką, że pokazanych jest dużo zbyt dalece zaawansowanych rozwiązań, by mogły one być możliwe do realizacji według obecnego stanu wiedzy. Nadal jednak rozwiązania te odnoszą się do konkretnych ludzkich dążeń (które są różnorodne) – osiągnięcia wiecznej młodości, wcielenia się w maszyny, panowania nad całokształtem pracy organizmu.
Ponadto, absurd wydał mi się odpowiednią drogą by przejść z czegoś posądzanego o bycie science fiction do fantasy, z krasnoludami, szkieletorami i elfami (na razie jednym elfem).
Ale też informacje o tym że za dużo zostawiam w głowie, są cenne. Wynika z nich że moje pomysły są zbyt skomplikowane i nie umiem o nich napisać tak, żeby nie zanudzić czytelnika. Wbrew pozorom i efektom, wolę pisać możliwie oszczędnie.
Przyznam, że już na etapie bety tekst zrozumiałem (mniej więcej) w taki sposób, jak napisał powyżej autor.
Kilku zdań się przyczepiłem, bo się wysypywałem mentalnie np.: “nadany zakres obliczeniowy” oraz “Zaburzona chronologia struktur genetycznych” tzn. ich nie rozumiem.
Koncepcja, że ludzkość będzie zasiedlać obce planety, zaprojektowanymi w tym celu organizmami, wydaje mi się fajna. Opisy lubię bardziej obrazowe tzn.: ja bym chciał, żeby czytelnik zobaczył, czym się różni szerszeń jowiszowy od ziemskiego.
Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny
Hej, ho! :)
Od razu mówię, że nie przeczytałam całego – przerwałam w pewnym momencie i przeskoczyłam do kilku ostatnich akapitów. Ogólnie moje pytanie brzmi następująco: w co Ty grasz? A raczej: co chciałeś tym tekstem osiągnąć?
Widziałam kilka Twoich komentarzy: pod moimi tekstami, pod tym tekstem, pod tekstami innych – i wszystkie są uporządkowane, poukładane logicznie, zrozumiałe, z sensem i na temat. To opowiadanie takie nie jest, w stopniu nawet nie tyle utrudniającym odbiór, co czyniącym z (próby) czytania prawdziwą przeprawę, taką z błotem, mokradłami i drutami kolczastymi. Nie wierzę, absolutnie nie wierzę, że nie zdajesz sobie z tego sprawy.
Zaryzykuję pewną hipotezę – otóż – czy chciałeś może pisać stylem podobnym do Dukaja? Chodzi mi o ten natłok trudnych słów, neologizmów, połączenie science fiction z fantasy. Otóż Dukaja również momentami czyta się trudno, różnica jest taka, że fabułę da się jednak bez większych problemów zrozumieć. Tutaj nie wiadomo nic albo prawie nic.
Nie wiem, czy bohaterowie są w danym momencie na Jowiszu czy na Wenus. Nie wiem, co to jest “anomalia”. Czyżby ten szerzeń? Chyba tak (ale dlaczego?). I dlaczego ta anomalia jest potem wykorzystywana przez ludzi – ale bez żadnej wzmianki o dostrzeżeniu jej potencjału, dostosowaniu itp.?
I tu weszła Fundacja Ekologiczna Dla Regulacji Przestrzeni. Niezawodny sposób na uciszenie głosów protestujących przeciw naruszaniu unikatowych formacji planetarnych. Stołki dla potomstwa harcujących niczym pradawni Hunowie aktywistów. Kolejne ich pokolenia weszły w logikę i dyskurs nieograniczonej ekspansji, ujarzmione siecią współzależności i gier interesów.
Analizowałam to zdanie, w powiązaniu z całą otoczką, jakieś 3 minuty, zanim zaczęło mi się wydawać, że rozumiem. Pomimo tego nadal nie mam najmniejszego pojęcia, co może mieć wspólnego z następnym akapitem:
Efekt – kilku nienadających się do niczego innego szaraczków chodzi z wykrywaczem perspektywicznych form tworzonych w inkubatorach przez systemy różnicujące. (…)
Z powierzchni napływały transporty surowców, niesione przez oswojone szerszerosiczkonie. Czasem też po minibiosferze przemykał jakiś płaszczkolud w kombinezonie. Naturalnie, istota wyhodowana, by ujarzmić powierzchnię niegościnnej planety, budziła zainteresowanie. Nikt się jednak nie domyślał, co powstaje wśród gniazd stworzonych przez człowieka istot. Szerszerosiczkonie rozkładały zmarłe płaszczkoludy na części pierwsze. Dlatego ich widok w pobliżu legowisk nietrudno dało się zracjonalizować.
Za przeproszeniem, ale – WTF?! Czy pogrubiona powyżej “istota” to szersze…ble ble czy ten płaszczkolud?! I jak podkreślone zdanie 2 ma się logicznie do podkreślonego zdania 1 (albo: co niby wyjaśnia?!). I jak podkreślone zdanie 3 ma się logicznie do podkreślonego zdania 2 oraz podkreślonego zdania 1?!
Czy “legowiska” to to samo co “gniazda” powyżej? Tak czy inaczej akapit nie ma sensu.
I wreszcie: skoro nikt się nie domyślał, to dlaczego nietrudno było to zracjonalizować? Czy chodzi o to, że szerszenie czyniły z tego rozkładu jakąś przykrywkę dla swoich działań? Mózg mi się ugotował, zanim to wykombinowałam, a i tak nie wiem, czy dobrze.
Mogłabym tego znaleźć więcej, ale oszczędziłam sobie czegoś tak bolesnego. Jeszcze NIGDY, NIGDY nie miałam takich problemów, żeby przez coś przebrnąć. NIGDY. Dlaczego mówię o tym tak bezpośrednio, może nawet chamsko? Bo tak jak wspomniałam, nie wierzę, że nie zdajesz sobie z tego sprawy.
Jest tutaj kilka fragmentów, które swoim stylem, swoją oryginalnością świadczą o tym, że potrafisz/będziesz potrafił dobrze (doskonale?) pisać. Np.:
Coś jak przeskoczyć licznikiem z samych dziewiątek na zera. – Nie rozumiem sensu (hue hue), ale w mającym sens kontekście byłoby to bardzo dobre.
Skąd więc ta cała bezsensowna – bezsensowna, nie absurdalna, bo to różnica – otoczka? Skąd, dlaczego i po co?
Ach, i zgadzam się z Irką, że kolonia/eksploatacja (czego? wodoru, amoniaku?) na Jowiszu jest (jakieś milion razy) mniej prawdopodobna niż na Wenus.
Kolejny powód, dla którego ten komentarz jest w tym tonie – dosyć bezwzględnym – to ten absurd właśnie. Nie sprawdzam tagów, tutaj również nie sprawdziłam. Przeczytałam to co zdołałam i z jednego z komentarzy dowiedziałam się, że to właśnie “absurd”. Dosłownie mnie to oburzyło, na pewien niewyjaśniony sposób nawet uraziło, bo tekst nie jest napisany w sposób sugerujący jakiś celowy, zamierzony absurd. Wręcz przeciwnie, wygląda jak poważna (zbyt poważna?) próba. Nie zaznaczyłeś nigdzie tego absurdu, w pewien sposób wprowadzając czytelnika w błąd.
A tekst owszem, jest absurdalny, ale nie w taki sposób, w jaki powinien. Moim zdaniem.
Nie wiem, czy nie przesadziłam, ale takie właśnie emocje wzbudziło we mnie Twoje opowiadanie. Myślę, że będzie tylko lepiej.
Pozdrawiam.
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
Radek
A tu się przyznam że formuła o sklejonych tkankach znana jest mi z prozaicznych okoliczności życiowych, tylko że tam nie chodzi o żadne tkanki czy cokolwiek w tym stopniu biologicznego.
DHBW
Na Dukaja czuję się jeszcze trochę za mały. Na Lema jeszcze za mniejszy ale w tekście pozwoliłem sobie na jedno bezpośrednie nawiązanie.
Sam próbuję odgadnąć, co miałem na myśli. Najpewniej chodziło mi o to, że zarejestrowałem się na niecałe dwa tygodnie przed terminem konkursu. Postawiłem wszystko na jedną kartę – improwizację.
Nie widziałem perspektyw na dogłębne przebadanie tematyki związanej z Układem Słonecznym w zadanym terminie, celem ewentualnej próby napisania hard sci-fi. Nie czułem się też na siłach iść w ślady takich autorów jak E.R. Burroughs, C.S. Lewis czy G. Le Rouge, którzy prezentowali wizje planet Układu Słonecznego, w czasach, gdy nadzieja że jest tam życie podobne naszemu zdawała się całkiem uprawniona (koncepcja Przygody Planetarnej albo Kosmicznej Powiastki Filozoficzno-Teologicznej to raz że w pierwszym nie zmieściłbym się w limicie słów, a do drugiego jeszcze nie dorosłem)..
Nic z czegoś bardziej składnego, co bym do tej pory nagryzmolił w szufladzie, nie zahaczało o konkursową tematykę. Stąd – improwizacja która okazała się swego rodzaju potwornością.
A co do szczegółów:
Nie została zasiedlona powierzchnia Jowisza, ale cyklon i potężny jego żywioł zostały wykorzystane do stworzenia bardzo silnego komputera zarządzającego nie mniej potężnymi maszynami i aparaturą z całego przekroju nauk ścisłych, od matematyki po biologię.
Co prawda laboratorium jest na Jowiszu, ale celem jego zespołu jest stworzenie form życia do kolonizacji Wenus.
(Fundacja FEDERP) – tu odreagowałem po sczytywaniu rozdziału doktoratu znajomego. Nikt nie mógł o tym wiedzieć. Może górnolotnie powiedziałem że efektem Wielkiej Gry Interesów jest zwykła robota.
Przyznam się, że ponieważ fantaści posądzani są o rozpisywanie się na temat światów które nikogo nie interesują, mam tendencję do skrajności w pokazywaniu zamiast wyjaśniania, chcąc uniknąć takiego posądzenia. Dlatego nie uwypukliłem, że szersze-rosicz-konie również zostały wykorzystane jako niewolnicy-kurierzy.
A na marginesie, dokładnie to samo co piszesz o moim tekście, ja poczułem gdy czytałem “Nienasycenie” Witkacego. Ktoś mnie kiedyś na siłę chciał wcisnąć w jego kostium, choćbym nie wiem jak odstawał.
Zanotuję też sobie różnicę między absurdem a pur-nonsensem, chociaż swojego powyższego tekstu nie uważam za nonsens całkowity.
Przy następnych konkursach (tematy zgodne z przeciekami brzmią bardzo ciekawie), mając więcej czasu, w mniejszym stopniu będę uciekać się do improwizacji.
Dziękuję za komentarze i pozdrawiam!
zarejestrowałem się na niecałe dwa tygodnie przed terminem konkursu.
Nie wiem, do kiedy były/są Planety, ale chyba nie wrzuciłeś tego na ostatnią sekundę? To oznacza, że miałeś czas, żeby to wygładzić/wyszlifować.
Nie została zasiedlona powierzchnia Jowisza,
Co prawda laboratorium jest na Jowiszu, ale celem jego zespołu jest stworzenie form życia do kolonizacji Wenus.
To gdzie chodziła ta trójka bohaterów? W cyklonie? Czy jednak po tym gazie, z którego zbudowany jest Jowisz?
Nie widziałem perspektyw na dogłębne przebadanie tematyki związanej z Układem Słonecznym w zadanym terminie, celem ewentualnej próby napisania hard sci-fi.
Wystarczy wejść na pierwszy lepszy artykuł na wikipedii, żeby dowiedzieć się, że Jowisz to gazowy olbrzym. Chociaż podobno jego powierzchni nie zasiedliłeś – no, ale tego nie wyczytałam, bo nic z tego opowiadania nie wyczytałam.
Może górnolotnie powiedziałem że efektem Wielkiej Gry Interesów jest zwykła robota.
Górnolotnie? Wybacz, ale niestety nie powiedziałeś nic, bo nie dało się tego zrozumieć.
odreagowałem po sczytywaniu rozdziału doktoratu znajomego
Wiesz, idea nawiązania jest taka, że odbiorca ma przynajmniej szansę je wyłapać i zrozumieć. Nie wiem, czy ktoś na tym Forum sczytywał ten sam rozdział. Może zapytaj, chętnie zobaczę odpowiedzi.
mam tendencję do skrajności w pokazywaniu zamiast wyjaśniania
Skrajność – dobrze powiedziane. Przy czym ta tendencja nie jest zła, tylko pokazuj, zamiast ukrywać, maskować, mieszać i wpędzać w labirynty bez wyjścia.
Bo pokazać można na różne sposoby, np. tak, żeby przed “zrozumieniem” nie trzeba było brać jakiegoś twardego kwasu.
swojego powyższego tekstu nie uważam za nonsens całkowity.
Pewnie przynajmniej podejrzewasz, co chciałeś wyrazić. Myślę, że zaliczasz się tutaj do wyjątków.
mając więcej czasu, w mniejszym stopniu będę uciekać się do improwizacji.
Napisałeś Frankensteina – inaczej nie da się tego określić – na 22 tysiące znaków. Może warto było skrócić o połowę, a zrobić tak, żeby dało się to czytać.
I znowu, poza dziwnym wtrętem o Witkacym, Twój komentarz jest poukładany i w miarę na temat. Mogę tylko wybałuszyć oczy i pokręcić głową.
Liczę, że kolejne Twoje teksty zrozumiem – i nie będę przez nie brnąć, mozolnie, na siłę (i na skróty), tylko czytać z przyjemnością.
Pozdrawiam ^^
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
Wezmę to za dobrą monetę. Też mam nadzieję że kolejne teksty okażą się zrozumiałe i dla Ciebie i dla każdego.
Hej OG,
nie będę oryginalna – też niewiele zrozumiałam ;/ Jest tag absurd (słuszny/niesłuszny – nie wnikam), ale z absurdem mi nie po drodze niestety – nie tylko u Ciebie, bo i w innych tekstach mam z nim większy bądź mniejszy problem, nie jestem targetem po prostu.
Zrozumienia nie ułatwia też Twój specyficzny styl. To jest jednak bardzo indywidualna kwestia i nie czuję się na siłach, aby ją analizować w tym tekście – podobnie, jak ewentualnych potknięć/błędów. Jeśli były, zniknęły mi pod ogólnym niezrozumieniem.
Pomimo powyższych uwag chętnie zajrzę do kolejnego Twojego tekstu ;)
pozdrawiam i powodzenia
OldGuard, dzięki za komentarz. Może kiedyś się uda. Również pozdrawiam!
Zaczęło się dobrze, zainteresowało mnie i byłam ciekawa, co będzie dalej. A im dalej, tym trudniej niestety.
Od akapitu, który zaczyna się "Termowizor cyborga Jurka zwariował…" już całkiem nie rozumiałam co się dzieje. Przeczytałam jeszcze kawałek, a potem już tylko przeleciałam wzrokiem do końca, bo równie dobrze mogłabym próbować czytać po chińsku.
Wydaje mi się, że Irka_Luz dobrze zdiangonozowała problem: zbyt dużo zostało w Twojej głowie. Plus specyficzny styl, który mnie osobiście utrudniał czytanie (nie mówię, że jest zły, ale mnie nie podszedł i przez to mnie stanowił dodatkową przeszkodę).
Wynika z nich że moje pomysły są zbyt skomplikowane i nie umiem o nich napisać tak, żeby nie zanudzić czytelnika.
Problemem chyba nie jest nuda, tylko brak zrozumienia :) Nawet skomplikowane pomysły można przekazać w zrozumiały sposób.
Na plus: szerszerosiczkonie :D Mnie się spodobały, zarówno pomysł, jak i kreatywne nazewnictwo. Tworzenie klonów historycznych postaci i umieszczanie ich w muzeum to też ciekawy koncept.
Kosmos to bazgranina byle jakich wielokropków!
mindenamifaj, dzięki za komentarz, tu widać że radykalny zwrot akcji w improwizacji nie wyszedł opowiadaniu na dobre. Co do pomysłów, właśnie sztuka na tym polega, co piszesz, ale nie każdy ją posiadł. Mam trochę obawy przed ich prezentowaniem. A szerszerosiczkonie nie muszą być takie straszne, sądzę że są bardziej zrozumiałe jak się je przeczyta na głos.
Pozdrawiam!
Слава Україні!
Nie czytało się zbyt dobrze :(
I nie wiem, o czym :(
Przynoszę radość :)
Golodh, Bellatrix, Anet, dzięki za odwiedziny i komentarz. Trudno, trzeba iść dalej.
Known some call is air am
Ja chyba wiem o co chodzi. Chciałeś podkreślić nieziemskość tego opowiadania i zgromadzić dużo specyficznych słów ale nagromadziłeś ich tak dużo, że rozjechała się gdzieś treść.
np: Termowizor cyborga Jurka zwariował, musiał go wyłączyć. Zrobiło się gorąco, coś biło na rekonstrukcje receptorów zmysłowych, lecz brakło zakresu referencyjnego.
To już dla mnie za dużo.
Możesz to przetłumaczyć na ludzki?
A jak przetłumaczysz to znajdziesz sposoób jak dostrzeć do czytelnika.
Olgierd Glista – Kop podkop pod kopułą
Miszmasz, chaos i bałagan – takie odniosłem pierwsze wrażenie w trakcie lektury. Kiedy jednak wreszcie przyzwyczaiłem się do konstrukcji zdań i okazjonalnego przeskakiwania pomiędzy podmiotami, to tamto wrażenie zaczęło słabnąć. Ale i tak nie jest dobrze.
Narracja jest dość rwana, jak wspomniałem wcześniej, w dodatku mocno streszczasz pewne akcje, motywy i całe sceny. Główny mój zarzut jest taki, że mało pokazujesz, a dużo opowiadasz, wbrew zasadzie “show, not tell”. Czasem taki sposób narracji jest potrzebny, ale tutaj mi nie pasuje. Sam początek to w zasadzie jeden wielki infodump, mający przedstawić czytelnikowi mniej więcej zasady, którymi rządzi się świat wymyślony na potrzeby opowiadania – swoje zadanie spełnia nieźle, bo z komentarzy wnioskuję, że prawidłowo odczytałem zamysł, jednak bardziej pasowałby jako wprowadzenie do świata jakiegoś erpega, a nie jako część opowieści. Z powodu tego infodumpowego sposobu przedstawienia świata nie masz też w tekście emocji – prawie w ogóle. Postacie są, bo są, nie dałem rady się do którejkolwiek przywiązać, bo też mi je skutecznie zniechęcasz, syntetyzując je w postaci klonów z powgrywanymi jakimiś programami. Wydarzenia następują po sobie w kronikarski sposób, jak takie punkty do odhaczenia na ścieżce fabuły, i brak w nich dynamiki. Więc oprócz tego rwania, narracyjnie jest też dość płasko.
Z rzeczy, które rzucają się mocno w oczy w trakcie lektury, a z których nie jestem zadowolony, muszę wymienić też próby komunikacji pomiędzy bohaterami a płaszczkocosiem. Wierzę, że te zlepki słów coś znaczą, ale nie do końca wiem co. Jakoś u Dukaja w “Innych pieśniach” mi taki zabieg bardziej pasował, może dlatego, że tam skolioza dopadała mowę i ją degenerowała, a tutaj następuje raczej próba komunikacji, więc jako czytelnik chciałbym móc rozszyfrować tę nowomowę, jednak nie potrafię i to mnie nieco irytuje.
Kolejny zarzut, to płaszczkosmoki, a konkretniej te race wystające im z grzbietów, czy tam głów. Piszesz, że chciałeś napisać coś, co zahacza o absurd. OK, spoko, ja to rozumiem, nawet czasem lubię poczytać. Tylko u Ciebie ten absurd nie wydaje się być absurdem intencjonalnym, przez co każdy z takich pomysłów, wtłoczony w opowiadanie gdzieś pomiędzy sceny tworzące bardziej poważny sztafaż, wypada bardzo źle, a w dodatku niezgrabnie. Swoją drogą – wsadzenie ręki w otwór po racy daje kontrolę? Jakoś mi się to z Avatarem skojarzyło, z tymi złączkami, które tam posiadał każdy żywy organizm :)
Fabuła. Hmm. Z tego co zrozumiałem, to ludzie terraformują planety, wykorzystując produkowaną metodą prób i błędów florę i faunę. W Oku Jowisza są farmy produkujące różne istoty i tam te szerszenie oraz płaszczkoludy zostały stworzone, tak? Były anomalią, ale taką, która jest zdolna stać się gatunkiem funkcjonującym w warunkach wenusjańskich. Potem przenosisz fabułę do czasów, w których szerszenie wymknęły się spod kontroli, a trójka prawie ludzkich techników ma im stawić czoła. Potem bohaterowie trafiają do podziemi, gdzie żyją płaszczkoludy i coś jeszcze, a na końcu adaptują się do nowego środowiska i zostają tam, wysyłając jakąś ekspedycję po panienki. I to mogłoby być niezłą fabułą, zamknięta całościa, gdyby nie ten pośpiech w streszczaniu wydarzeń oraz kolejnych scen, więc nie jest, bo ma za mało tu miejsca, fabuła nie może się rozwinąć, jest streszczeniem.
Nie jest to niestety zbyt przychylna opinia, ale zakładam, że wolisz szczery komentarz, opisujący moje wrażenia z lektury, niż puste pochwały. Napomknę jeszcze tylko, że ten motyw tworzenia gatunków i przystosowywania ich pod dane warunki przypomina mi przygody Tufa Wędrowca z opowiadań George’a R.R. Martina, a groteskowość form przywodzi na myśl “Vatran auraio” Huberatha.
Known some call is air am
Nova – dużo w tym racji, prawdopodobnie to co nazwałaś nieziemskością jest efektem tego że czułem się nieswojo pisząc to opowiadanie. Można zapytać – po jakiego grzyba więc się za to brałem?
Lubię wyzwania, lubię eksperymenty – na polu klepania w klawiaturę albo bardzo rzadko i z przymusu, bazgrania na papierze, umownie nazwijmy to polem literackim. Lubię je, nawet jeśli efekty nie budzą zadowolenia.
Outta Sewer – pełna zgoda, popieram szczerość w komentarzach, do spółki z konstruktywnością. Ale nawet z niekonstruktywnego komentarza można czasem uzyskać jakąś informację (choćby i taką że hipotetyczny użytkownik Tr0ll_Fl3jtuch niewiele ma do powiedzenia). Tu jednak cieszę się, że wyszło konstruktywnie. Jeśli nadmiernie wykorzystałem czytelników, nadużyłem ich zaufania – w przyszłych tekstach postaram się takie tendencje ograniczyć. Opowiadanie pisałem zaraz po rejestracji, uwzględniwszy niezbyt długi termin przed oddaniem konkursu. Ani wizja fantastycznej przeszłości znanego nam układu słonecznego, ani też wizja jego fantastycznej przyszłości, nie są dla mnie komfortowym tematem. Ale tutaj Wyszedłem Ze Strefy Komfortu. Gdy zaczynałem pisać ten tekst, nie wiedziałem, jak on się skończy. Początkowo planowałem zestawić różne podejścia do kwestii obowiązków i odpowiedzialności, na tle zadań które dla nas są nieosiągalne, ale dla prezentowanych ludzi to rutynowa robota. Pojawiły się jednak u mnie pomysły, jak wycisnąć z tego więcej kontekstu planetarnego, stąd zmiana czasu i miejsca akcji.
Nie znałem też jeszcze elementów, które tworzą coś co nazwałbym swoistą szkołą portalu Nowa Fantastyka. Tak jak bym to pojęcie rozumiał szkoła pisania tekstów poważnych (jeśli mowa o humorystycznych, powaga jest obecna w podejściu do formy i elementach satyry, czyli pokazywania niekomicznych rzeczy w krzywym zwierciadle) sensownych, mających coś konkretnego do powiedzenia. Być może intelektualnych?
I wbrew temu co może wybrzmiewać z moich słów – jak dotąd, nie mam z tym problemu. To normalne, że dane nazwijmy to środowisko literackie tworzy swój kanon. Skłonny jestem uwzględnić, jaki tekst byłby lepiej przyjęty przez grono czytelników – choć są wyjątki, na przykład Szanowni Betujący znaleźli parę rzeczy, które im się podobały. Ale czy w przyszłych tekstach będę się stosować do tego co uznałem za wytyczne tekstu do biblioteki lub innych honorów? Tego nie gwarantuję. Na pewno jednak dominujące pod tym tekstem komentarze krytyczne zawierają dużo pożytecznych wskazówek ogólnych.
Pracuję obecnie nad kolejnym tekstem – właściwie kilkoma, ale mam na myśli tekst który planuję kiedyś opublikować w niniejszym portalu. Widzę dużo problemów wynikających z tego, że nie wychodzi mi kompromis między kwestią autonomii tekstu, a jego umieszczeniem w szerszym spektrum wydarzeń tworzących uniwersum tworzone jak najbardziej na poważnie.
Nauczyłem się przy okazji czegoś, czego może tylko ja nie wiedziałem, ale może nie wie też ktoś inny a moje doświadczenie przyda się temu hipotetycznemu komuś.
Pisanie fantastyki przypomina żonglowanie.
Żongluje się prawdą, bzdurą, akcją i ekspozycją.
Prawda – wiarygodność, najczęściej w przeżyciach i akcji.
Bzdura – element baśniowy pod względem czysto baśniowym.
Ekspozycja – transformacja bzdury w prawdę (wiarygodność).
Akcja – żeby nie znudzić ekspozycją i zlepić wszystkie elementy prawdy i bzdury.
W sumie z beletrystyką–niefantastyką jest podobnie, tylko mamy fikcję albo bzdurę opakowaną w realizm magiczny zamiast bzdury.
Skrytykowany – chyba rozumiem dlaczego – został mechanizm, którym staram się ograniczać rozmiar opowiadania – to jest motywem, który powoduje że mam w niektórych miejscach skłonność do streszczeń. I tu żeby nie prowokować nerwów, wyjaśniam że rozumiem, że złamałem zasadę pokazywania zamiast relacjonowania (show, do not tell).
Jak dotąd, pisanie dla mnie osobiście jest miotaniem się ze skrajności w skrajność – akcja nie może być za krótka, musi być dłuższa, żeby wszystko zrozumieć, ale nie można wszystkiego opisać żeby nie znudzić czytelnika.
Akcję trzeba wyjaśnić ekspozycją, ale czytelnik nie chce ekspozycji, tylko akcję. Czytelnik jednak chce wiedzieć, dlaczego coś się dzieje, dlatego chce żeby akcja była uzasadniona ekspozycją.
Może fakt że mam kłopot z proporcjami, po prostu świadczy że Jeszcze Dużo Przede Mną Pracy albo po prostu nie umiem pisać i większe powodzenie czeka mnie w innym hobby którego jeszcze nie odkryłem.
Dziękuję i pozdrawiam!
Hej!
Muszę jeszcze dorzucić disclaimer, że nie roszczę sobie praw do wygłaszania jakichkolwiek prawd, czy nawet krytyki podpartej czymkolwiek innym niż własnymi preferencjami oraz odczuciami i wrażeniami, które towarzyszą mi w trakcie lektury. Byłem jurorem w tym konkursie i postawiłem na szczerość, bo zaplecza naukowego nie mam żadnego do krytykowania, natomiast wiem co mi się podoba a co nie :) Tak więc, wiesz, ja tu tylko sprzątam, nie musisz się mną przejmować zanadto :)
Ale tutaj Wyszedłem Ze Strefy Komfortu. Gdy zaczynałem pisać ten tekst, nie wiedziałem, jak on się skończy.
No i dobrze :) Ja stale wychodzę, z lepszym lub gorszym skutkiem – ważne żeby próbować się mierzyć z nowymi wyzwaniami i wyciagać z nich wnioski, nawet jeśli nie są zbyt optymistyczne. A część moich tekstów również powstała w podobny sposób – pisałem na bieżąco, nie wiedząc dokąd zmierza fabuła ;)
Nie znałem też jeszcze elementów, które tworzą coś co nazwałbym swoistą szkołą portalu Nowa Fantastyka.
Głównymi elementami szkoły NF, jesli w ogóle możemy o czymś takim mówić, są poprawność językowa, przejrzysta konstrukcja opowiadania, brak błędów logicznych i nienaciąganie niewiary czytelników. Reszta to własny styl, warsztat i pomysły autora. Popatrz na przykład na teksty użytkownika Maciek Żółnowski – one nie są typowo NFowe, są często mocno oniryczne, poetyckie, z zacięciem, które na myśl przywodzi dzieła Stefana Grabińskiego. Taki ma Maciek styl, tak pisze, i choć nie jest to styl, który lubią tutejsi użyszkodnicy, to znajduje fanów swojej twórczości. Nie musisz pisać pod nasze dyktando, możesz pisac pod siebie, my tutaj damy Ci feedback, dowiesz się od nas, co nam się podoba, co nie podoba, na co przymykamy oko, a na co reagujemy alergią – tylko to nadal jesteśmy my, tutejsi bywalcy, ludzie o różnych gustach, różnym podejściu, z i bez zaplecza naukowego, młodzi i starzy. Oczywiście nie znaczy to, że pod Twoje opowiadanie z komentarzem przybiegnie zróżnicowana masa ludzi, ale jakąś próbkę dostaniesz. I ode mnie dostałeś opinię – opinię niespełna czterdziestoletniego marudy, który kocha fantastykę, a od dwóch lat z hakiem próbuje ją pisać. I tym właśnie jestem, nikim więcej (a przynajmniej tutaj, na portalu) :)
Ale czy w przyszłych tekstach będę się stosować do tego co uznałem za wytyczne tekstu do biblioteki lub innych honorów? Tego nie gwarantuję. Na pewno jednak dominujące pod tym tekstem komentarze krytyczne zawierają dużo pożytecznych wskazówek ogólnych.
Sam musisz ocenić, które z tych rad są dobre, które pozwolą Ci lepiej pisać, a które są próbą zmuszenia Cię do zamknięcia się w pudełku z oczekiwaniami poszczególnych czytających. Mnie NF dużo dał, naprawdę, nauczyłem się tutaj pisać w sposób, który można okreslić (taką mam nadzieję ;)) pisaniem opowiadań, bo wczesniej pisałem scenariusze do erpegow, a ze scenariuszami jest nieco inaczej, bo w nich liczą się konkrety, fakty i informacje przekazywane bezpośrednio i klarowanie.
Wyboldowane przemyslenia całkiem spoko, choć próba ujęcia zagadnienia w sztywne ramy jakichś wytycznych nie do końca mi leży, bo co dziś jest prawilne, jutro może być przeżytkiem.
I tu żeby nie prowokować nerwów, wyjaśniam że rozumiem, że złamałem zasadę pokazywania zamiast relacjonowania (show, do not tell).
Tak długo jak nie poruszysz kwestii religii albo polityki, lub nie spróbujesz mi wmówić, że napisałem coś, czego nie napisałem, nie masz najmniejszych szans na zdenerwowanie mnie (no, chyba, że byłbyć moją żoną, bo ona to umie ;)). A ta zasada jest dobra, zaś Twój tekst niestety wiele rzeczy streścił – albo mogłeś zawęzić wizję do tego co rzeczywiście niezbędne, albo musiałbyś dostać jeszcze kilka tysięcy znaków miejsca, żeby pozwolić tym kwestiom odpowiednio rozkwitnąć.
Jak dotąd, pisanie dla mnie osobiście jest miotaniem się ze skrajności w skrajność – akcja nie może być za krótka, musi być dłuższa, żeby wszystko zrozumieć, ale nie można wszystkiego opisać żeby nie znudzić czytelnika.
Ja już nie mam złudzeń, że kiedykolwiek przestanę się miotać i wyczuję te odpowiednie proporcje :)
albo po prostu nie umiem pisać i większe powodzenie czeka mnie w innym hobby którego jeszcze nie odkryłem.
Naaaah, Twój tekst nie bolał, więc z tym nieumieniem pisania to nie przesadzaj. Ja też mam czasem wątpliwości, czy nie skupić się na czymś innym, co daje mi frajdę i co wszyscy (bez wyjątku) chwalą. Ale gdybym się tym wątpliwością poddał, to dam znać, że do tego doszło i zacznę zbierać zamówienia na wypieki :D
Pozdrawiam serdecznie
Q
Known some call is air am
Miś przeczytał, a właściwie przeleciał przez tekst. Nie był w stanie czytać dokładnie. Zapamięta go jako nagromadzenie absurdu/pur-nonsensu chwilami drażniącego albo bawiącego. Skłania się raczej do tezy, że autor zażartował sobie w specyficzny sposób z czytelników.
Dziękuję Koali75 (Misiowi) za przeczytanie. Osobiście sądzę, że żarty najlepiej działają jako niewymuszone, więc mam wątpliwości co do określenia tekstu jako spełniającego taką funkcję. Trochę to dziwnie zabrzmi ale sam do końca nie wiem jak było. Na pewno nie chciałem, by żart był wymierzony w czytelników, zakładając że jakiś żart tu jest.
Hola!
Widziałem tu pewien szczególny rodzaj humoru (szerszerosiczkonie:P) i kilka ciekawych pomysłów, tak więc, powiedzmy, był tu potencjał. Niestety przy lekturze trochę się potykałem i mam wrażenie, że nie do końca wszystko zrozumiałem. Czego może być to wina? Chyba coś z narracją, która sprawiła wrażenie chaotycznej i przeskakującej między różnymi perspektywami. A być może pomysł mnie przerósł i sposób skomplikowania? Wybacz, że nie jestem w stanie napisać nic więcej, ale chyba nic mądrego nie wymyślę:/
Слава Україні!
Hmmm. Bardzo chaotycznie.
Coś tam zrozumiałam, ale bardzo mało.
Na początku miałam wrażenie, że nadmiernie streszczasz, pokazujesz wszystko z dystansu. Z tego powodu nie związałam się z bohaterami. A w końcówce z opowiadania zrobiła się szalona kreskówka, w której wszystko jest możliwe – ssaki morfują w rośliny albo kryształy, dużo akcji, mało zasad trzymających świat w kupie.
Jeszcze chyba trafiają się problemy z klarownością zdań. To znaczy, Tobie wydaje się, że coś wyjaśniłeś, ale czytelnik nie zrozumiał, bo na przykład podmiot się zgubił, więc nie ma pewności, kto zrobił to, co zrobione zostało.
W olą n a s żywychniż mar twyh.
Czy ten ortograf jest celowy?
ani wszczepionego przeszkolenia.
Przeszkolenia cyborgowi się raczej nie wszczepia, tylko wgrywa.
Babska logika rządzi!