John White
Idąc do pracy, John zastanawiał się nad znaczeniem słowa „pułapka”. “Są dwa rodzaje pułapek. Do pierwszego rodzaju zaliczyłbym takie, które obezwładniają ofiarę w jednej chwili, ich działanie polega na szybkości i zaskoczeniu: pułapka na szczury albo zamaskowany liśćmi dół. Ofiara od razu wie, że została pochwycona i że grozi jej niebezpieczeństwo”.
Zatrzymał się na skrzyżowaniu, rozejrzał i ruszył dalej, kontynuując myśl: “W pułapki drugiego typu wpada się powoli. Na początku wcale nie wyglądają groźnie. Przeciwnie, cały trik polega na tym, że ofiara ma wrażenie, że uczestniczy w czymś przyjemnym. Lgnie do potrzasku sama, nieświadoma niebezpieczeństwa i stopniowo wpada coraz głębiej. Ucieczka staje się coraz trudniejsza, aż w końcu następuje taki moment, kiedy staje się to niemożliwe…”
Szedł zatopiony w myślach i nie zauważył szczeliny pomiędzy płytami chodnika. Złożyło się tak, że czubkiem buta zahaczył o jej krawędź. Zachwiał się niebezpiecznie i – próbując utrzymać równowagę – rozłożył ramiona na bok. Przechylił się do przodu, potem do tyłu, jakby wykonywał ewolucje na łyżwach, ale ostatecznie stanął prosto i stabilnie.
Przypadkowy przechodzień, rzucił mu okrzyk aprobaty:
– Gratuluję wyczucia równowagi! I proszę na przyszłość patrzeć pod nogi.
John White był trzydziestodwuletnim bankierem, mężem i właścicielem dużego domu w Queens w Nowym Jorku. Nie miał pojęcia skąd pojawiła się u niego myśl o pułapkach. Dlaczego dzisiaj myślał o pułapkach, a wczoraj o tym, jakim kolorem odmalują kuchnię? Przy czym dobranie koloru kuchni wydało mu się zagadnieniem uzasadnionym, mającym logiczną przyczynę. Kuchnia wymagała odmalowania raz na dwa lata.
Z kolei trzy dni temu myślał o tym, jak zmienić strukturę oferowanego przez bank funduszu inwestycyjnego Krezus. To też była racjonalna myśl. I całkiem uzasadniona. Ale te pułapki?
***
John wahał się, czy wizyta u psychiatry jest dobrym pomysłem. W ostatnich miesiącach wydarzenia zapisywały się w jego pamięci w osobliwy sposób. Nie potrafił dokładnie określić, co było nie tak, ale coraz częściej odczuwał silny niepokój.
Wsiadł do windy. Z zadowoleniem przyglądał się swojej sylwetce w lustrze. Trening, który niedawno rozpoczął już przynosił efekty. Skóra nabrała blasku. Dostrzegł też, że zmieniła się sama struktura twarzy – kości policzkowe mocniej się zarysowały, a żuchwa dostała lepszych proporcji. Czy to efekt utraty masy ciała? Uśmiechnął się do siebie prezentując równe zęby.
Poczekalnia świeciła pustkami. Usiadł na krześle i zastanawiał się, co właściwie chce powiedzieć i jak to ubrać w słowa.
Drzwi gabinetu otworzyły się. Psychiatra – otyły, zupełnie łysy mężczyzna o łagodnym wyrazie twarzy – zaprosił go do środka.
Gabinet wyposażony był w dwa fotele, niewielki, owalny stolik, regał z książkami i biurko na wąskich nogach. Wszystko proste, poza jednym wyjątkiem. Podłogę zdobił piękny dywan z gęstym włosem. Na jego widok John krzyknął: „Ale po co komu wulkan pieniędzy?”.
Właściwie to wcale nie krzyknął – chciał to zrobić. Jednak z jakiegoś powodu nie zdołał. Absurdalna treść tego zdania przyprawiła go o dreszcz.
Z jego ust zamiast okrzyku wydobyło się pytanie, zadane spokojnym i opanowanym głosem:
– To dywan z egzotycznego kraju?
– Tak, to stary dywan z Hamadanu, który służył jeszcze mojemu pradziadowi. Interesuje się pan sztuką Islamu?
– Pobieżnie. Jestem bankowcem. Ale misterne ornamenty zawsze mocno na mnie działały.
– Mocno? To może być Syndrom Stendhala, panie White.
Psychiatra wybuchnął śmiechem. John zwrócił uwagę na jego trzęsący się brzuch, a potem przeniósł wzrok na spoczywające na poręczach fotela pulchne dłonie.
– To miał być żart na rozładowanie atmosfery, ale chyba byłby zrozumiały tylko w środowisku psychiatrów. Ale przejdźmy do rzeczy. Niech pan usiądzie i powie mi, co pana do mnie sprowadza.
– Mówiąc najogólniej, czuję dezorientację – odparł John rozglądając się nerwowo po gabinecie.
– Jakiego rodzaju dezorientację? Czy mógłby pan lepiej opisać ten stan?
– Są chwile, w których mam wrażenie, że moja pamięć nie należy do mnie. Zapominam gdzie odłożyłem klucze, dokumenty czy inne drobiazgi.
– Każdy z nas ma chwile, kiedy zapomina o tym lub tamtym. Może spróbowałby pan przytoczyć jedno z takich wydarzeń, żebym mógł lepiej zrozumieć gdzie tkwi problem?
John zamyślił się. Mimo usilnych prób, nie potrafił przypomnieć sobie ani jednego takiego przypadku. Kiedy i w jakich okolicznościach zgubił klucze, dokumenty albo jakąkolwiek inną rzecz? Jednocześnie miał silne poczucie, że rzeczywiście gubił te rzeczy. Nie miało to sensu i John dobrze o tym wiedział.
„To oczywiste! Gdy odkładałem klucze, nie byłem sobą i dlatego nie pamiętam, gdzie je odłożyłem. Ale teraz, kiedy o tym myślę, dokładnie wiem, gdzie leżą te przedmioty”. Zakręciło mu się w głowie. Dotknął czoła opuszkami palców i szepnął z rezygnacją:
– Nie potrafię sobie przypomnieć żadnego przypadku zaniku pamięci. Właściwie nie było takiego przypadku…
I w tym momencie zdarzyła się rzecz dziwna. John zdał sobie sprawę, że siedzi w pozycji zupełnie innej niż jeszcze przed chwilą. Lewym ramieniem opierał się o podłokietnik i był wbity głęboko w fotel, chociaż jeszcze przed sekundą pochylał się lekko do przodu, wspierając się dłońmi o kolana. Cienie rzucane przez ramę okienną również zmieniły położenie. Podobnie stało się ze wskazówkami zegara. Czas musiał przeskoczyć o pół godziny do przodu!
„Jak to się stało? Czy na trzydzieści minut zasnąłem? Straciłem poczucie czasu?”.
Ale przecież dokładnie pamiętał, co stało się w czasie tych dwóch kwadransów: rozmawiał z psychiatrą, a potem tamten badał jego refleksy neurologiczne i przeprowadził skan mózgu. John potrafił nawet dokładnie odtworzyć ten dialog:
– Proszę opowiedzieć, czy praca i życie osobiste pana satysfakcjonują?
– Jak najbardziej, wszystko jest w należytym porządku.
– A kondycja fizyczna, cierpi pan na jakieś przewlekłe choroby, zażywa leki?
– Nic z tych rzeczy. Prowadzę zdrowy tryb życia. W ostatnim czasie zmieniłem dietę, zacząłem intensywnie trenować.
– Rzeczywiście, wygląda pan na okaz zdrowia. Ale wracając do rzeczy, czy ktoś z domowników albo współpracowników, zwrócił uwagę na te zaniki pamięci?
– Może to zabrzmi dziwnie, ale muszę przyznać, że nie, nikt nic takiego nie zauważył. – John zaczął zdawać sobie sprawę, że wychodzi na idiotę. Po krótkiej przerwie dodał: – Przepraszam, może niepotrzebnie się do pana zgłaszałem.
– Niech pan nie przeprasza. – Psychiatra uśmiechnął się wyrozumiale i zapytał: – A czy pamięta pan, kiedy po raz pierwszy poczuł tę dezorientację?
– Zdaje się, że zdarzyło się to w połowie września. Tak, byłem na spotkaniu… poczułem lekkie mrowienie z tyłu głowy, a potem mdłości. Dwa dni później pojawiła się u mnie niespodziewana myśl. Zapamiętałem akurat ten moment, ponieważ ta myśl była… obca. Przez moją głowę przeleciało jak błyskawica: „oszukujemy klientów!”.
– Interesujące… A może miał pan jakiś przykry wypadek, stracił przytomność, czy był pan chory albo się zatruł? Chciałbym wykluczyć fizyczną przyczynę przypadłości.
– Nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Może oprócz…
John zamilkł na kilkanaście sekund.
– W czasie wakacyjnego urlopu odwiedziliśmy Indonezję. Zwiedzaliśmy wulkan Bromo i… doszło do… w zasadzie nieistotnego wydarzenia.
Tu John przyłożył lewą rękę do klatki piersiowej w okolicy serca, a prawą uniósł i zawiesił na kilka sekund w powietrzu. Następnie palcem prawej ręki puknął kilkakrotnie w nadgarstek lewej. Odchrząknął, przełknął ślinę i rzekł:
– Potknięcie… tak niefortunnie się złożyło… upadłem na skałę i zwichnąłem… to drobiazg… Skończyło się… na bandażu elastycznym, zadrapaniu…
– Czy opisywana przez pana dezorientacja wystąpiła bezpośrednio po tym wydarzeniu?
– Nie, nie od razu. Dopiero miesiąc później, na wspomnianym spotkaniu z klientem.
– Pozwoli pan, że przeprowadzę kilka prostych testów neurologicznych i dokonam skanu mózgu. Nie musi pan opuszczać fotela. Proszę założyć na głowę tę opaskę i zrelaksować się. Za chwilę uruchomię urządzenie.
Cały ten dialog oraz operacja testowania miały miejsce w przeciągu dwóch kwadransów, kiedy John czuł, że nie jest sobą. I choć wszystko pamiętał, przyszła mu do głowy dziwaczna myśl, że na pół godziny opuścił swoje ciało. „Pułapka?”.
– Nie wykryłem nic niepokojącego – powiedział psychiatra, wybijając Johna z zamyślenia.
„Ale ja czuję, jakbym tracił siebie!” – John chciał to wszystko wykrzyczeć. Chciał, ale ponownie stracił kontrolę nad ustami, język zdrętwiał a struny głosowe zesztywniały. Po chwili stwierdził spokojnym, opanowanym głosem:
– To wspaniała wiadomość doktorze! Dochodzę do wniosku, że to wszystko może być spowodowane przemęczeniem. Tak, w ostatnim czasie pracowałem pod dużym obciążeniem i chyba stąd to poczucie wyobcowania.
Psychiatra spojrzał badawczo na pacjenta i zapisał coś w notesie.
– No dobrze, panie White, myślę, że to na dzisiaj wszystko. Czy pasowałaby panu kolejna wizyta za tydzień?
***
Kilka dni później John przemierzał korytarze swojego banku pewnym krokiem. Przeglądał dokumenty funduszu Krezus. Polecenia zakupu akcji spółek sektora wydobywczego zostały wysłane. Fundusz powinien przynieść oczekiwane zyski. Wszystko wydawało się zmierzać w dobrym kierunku.
Do momentu, gdy jego uwagę przykuły aluminiowe ramy okienne. Bez wyraźnego powodu antracytowa barwa stalowej powierzchni wydała mu się wroga i odpychająca. Zatrzymał się i dotknął dłonią metalowego profilu.
– An-tra-cyt – szepnął jakby badał sylaby.
Chciał się upewnić, czy profil nie kryje w sobie niebezpieczeństwa. Przesunął palcami w dół. Gładka powierzchnia stawiała niewielki opór. “An-dro-id” – pojawiło mu się nagle w głowie. Spojrzał w głąb korytarza. Okna były zaprojektowane w taki sposób, że tworzyły monotonny układ, co wprawiło go w przygnębienie. „Pułapka”.
– John! Joooohn!
Tobiasz Gem krzyczał z drugiego końca korytarza. W uniesionej wysoko nad głową dłoni trzymał plik papierów, którym machał entuzjastycznie.
– John, świetnie wyglądasz! Popatrz na to. To wyniki z ostatniego miesiąca. Udało nam się. Będziesz w szoku!
John spojrzał na rzędy liczb posegregowane w kolumnach. Patrzył i nie rozumiał. Wyniki finansowe, które zazwyczaj odczytywał jednym rzutem oka, zamieniły się w abstrakcyjne hieroglify. Nie potrafił ich w żaden sposób zinterpretować. Stracił zainteresowanie?
„Ratuj mnie” – zwrócił się do Tobiasza błagalnym głosem. Ale po raz kolejny nie powiedział nic, usta nie ułożyły się w żądany kształt, z gardła nie wydobył się żaden dźwięk.
Stał w korytarzu zupełnie sam. Minęło pięć, może dziesięć minut. Pamięć z trudem dobijała się do świadomości Johna. Pamiętał. Tobiasz stał tuż obok, z wypiekami na twarzy, uśmiechnięty. Rozgorączkowany pokazywał mu rzędy cyfr, przesuwał palcem po wydruku, tłumaczył, snuł plany na przyszłość. I wtedy zaczął mówić on, John. On? A może jego pozbawione kontroli ciało?
– Tobiaszu, to wspaniałe wyniki! Jestem z nas dumny. A szczególnie z ciebie. Naprawdę, wykonałeś świetną robotę. Chciałbym ci jednak coś przekazać. Myślę, że to coś ważnego. Dotarło do mnie, jak dużo zła istnieje na świecie. Ludzie krzywdzą się nawzajem. Doszedłem do wniosku, że moglibyśmy poważnie wspierać ludzi potrzebujących! Nasz bank, nasze zyski… posiadamy za dużo. Powinniśmy mieć więcej zrozumienia dla innych, szczególnie dla zupełnie obcych ludzi, zmieniać świat na lepszy…
Tobiasz słuchał, a jego oczy stawały się coraz bardziej okrągłe.
***
John przestawał istnieć. Stopniowo, dzień po dniu coś wypierało Johna z jego głowy. Poczucie nieciągłości czasu zdarzało mu się coraz częściej i nikt ani nic nie potrafiło tego zatrzymać.
Stał wyprostowany w oknie biurowca i obserwował zachód słońca. Strzępy jego świadomości zanikały nieuchronnie, aż w końcu nie pozostało nic. Był to ostatni dzień autentycznego Johna White.
Ewa White
Promienie słoneczne wpadały przez wysokie okno salonu i rozświetlały posadzkę z egzotycznego drewna, nadając jej czerwonawy poblask. Ewa siedziała na sofie w kolorze ochry i bezrefleksyjnie wpatrywała się w połamane wzory popołudniowego światła. Maj tego roku był wyjątkowo upalny.
Tkwiła sama w ogromnym domu. Nalała wina do kieliszka. Przycisnęła plecy do oparcia sofy i rozluźniła mięśnie. Jej ciało zatopiło się w miękkim pluszu. Pierwszy łyk wytrawnego wina sprawił, że na ustach zagościł grymas gorzkiego uśmiechu.
„Nie posiadamy dzieci” – pomyślała i przymknęła oczy. Czy dlatego czuła się nic nie znacząca? Nigdy nie nadszedł na to dobry moment. Jak to możliwe? Wydawało się zawsze, że czasu jest dużo. Miała wszystko zaplanowane i przemyślane już od dawna, nakreśliła listę priorytetów, kolejne zadania do wykonania. Nie dało się wcześniej. Czy ma jeszcze na to ochotę i siłę? Myśl o prawdopodobnie straconej szansie na potomstwo była dla niej przykra, ale znośna. Nie, to nie dlatego czuła się nieważna.
John… Coraz częściej zdarzało się jej spoglądać na męża ze zdumieniem. Miała wrażenie, że wygląda z miesiąca na miesiąc coraz lepiej, coraz młodziej. Jego sylwetka zawsze była dobra, ale teraz… stała się perfekcyjna. Chodził wyprostowany, stawiał kroki dynamicznie i pewnie. Ale uśmiechał się inaczej, obco. Ewa usilnie szukała w pamięci obrazu męża, który się w ten sposób śmiał. Nie, nigdy wcześniej tego tak nie robił. Przestawała go poznawać. Coś musiało się wydarzyć, coś go zmieniło. Miał kogoś? Jej kobieca intuicja podpowiadała, że nie.
Nie chodziło tylko o wygląd, zmiana sięgała głębiej. To co robił wydawało się jej już nie tylko niezrozumiałe, ale zaczynało budzić jej niechęć. Na pierwszy rzut oka John nie robił nic złego, przeciwnie, od jakiegoś czasu angażował się w przedsięwzięcia, które powinny spotkać się z jej aprobatą. Na przykład zaczął regularnie wspomagać finansowo organizacje charytatywne. Na samą myśl o tym serce Ewy zaczynało szybciej bić.
Czy on oszalał? Czy nie pamięta ich wspólnych początków? Czy nie pamięta, jak trudne było zebranie każdego grosza? Ile wyrzeczeń kosztowało życie w obskurnych, wynajmowanych pokątnie pokoikach? Ile trudu wymagało spłacenie kredytu na wymarzony dom? I teraz to wszystko roztrwonić? Skąd mu to przyszło na myśl? Czy pojawił się nagle w nim głos sumienia, potrzeba ratowania świata?
Albo wydarzenie sprzed tygodnia. Przyszedł do domu później niż zwykle. Twarz mocno zadrapana, tułów obity i posiniaczony, zwichnięty nadgarstek. Przyszło mu do głowy, żeby stanąć w obronie bezdomnego. Naraził zdrowie. Czy pomyślał o niej? A gdyby coś się stało? Przecież to nie jego sprawa. To nie w jego stylu.
Dopiła resztę wina i nagle wszystko jej zobojętniało. Białe, czyste ściany ich domu, dobre proporcje okien, starannie dobrane meble – w jednej chwili przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Znalazła się na końcu swojej drogi, dalej była już tylko pustka, złowroga przestrzeń pozbawiona sensu. Zamknęła oczy i ścisnęła powieki. Chciała, żeby jej bezgłośny krzyk przebił ściany domu i dotarł do uszu wszystkich żywych istnień.
***
Usłyszała brzęk kluczy przy zamku drzwi wejściowych. To on! Wszedł w milczeniu, a potem zbliżył się do niej i wyszczerzył zęby w tym swoim nowym uśmiechu.
– Znowu pijesz?
Współczucie i pogarda. Przez jej ciało przeszedł dreszcz. Usztywniła się i uśmiechnęła niepewnie. Cóż mogła odpowiedzieć? Milczała.
– Łatwo wpaść w nałóg. Martwisz mnie.
Przymknęła ponownie oczy. Zakręciło się jej w głowie, oczyma wyobraźni ujrzała studnię bez dna.
– W końcu będziesz musiała wziąć się w garść. Im niżej upadniesz, tym trudniej będzie ci wrócić. Wiem, że można znaleźć przyjemność w zapadaniu się. Musisz to przełamać. To twoja decyzja, ja nie mogę ci w tym pomóc.
Wyszedł do kuchni i nalał wody mineralnej. Wrócił do pokoju, usiadł naprzeciw niej, uśmiechnął się szeroko i wypił całą szklankę. Tak, żeby nie mogła tego nie widzieć.
Z trudem wstała i chwiejnym krokiem podeszła do okna. Dotknęła zasłony, tak jakby chciała się jej złapać, ale tylko przesunęła dłonią po miękkim materiale. Kontrolowała równowagę. Promienie słońca prześwitywały przez kremową draperię, taką, jak jej suknia ślubna, kiedy dni pełne jeszcze były nadziei.
– Wpadłem na pewien pomysł i chciałbym się nim z tobą podzielić.
Jego dźwięczny głos wwiercał się w nią niemiłosiernie. Gdyby tylko mogła stać się przezroczysta. Słowa przechodziłyby przez nią, nie dotykały jej. Mogłaby też stopniowo znikać: z każdym dniem byłoby w niej więcej dziur, aż w końcu stałaby się tiulem.
– Myślałem, żeby wyjechać. Słuchasz mnie? Znowu uciekasz. Posłuchaj. Myślałem, żeby zacząć na poważnie pomagać ludziom potrzebującym. Przemyślałem wszystko dokładnie. My posiadamy za dużo. Właściwie już podjąłem decyzję. Według mnie najskuteczniejsza będzie pomoc bezpośrednia. Wiesz co mam na myśli? Po prostu naszym obowiązkiem jest być tam, gdzie nas potrzebują.
Czy ty wiesz, że zabudowania robotnicze przy kopalniach Hellas Planitia rozciągają się na powierzchni dwudziestu ośmiu tysięcy kilometrów kwadratowych? Tworzą wokół krateru opaskę slumsów o średniej grubości dwóch kilometrów. Tam mieszkają miliony i dla każdego z nich przeżycie kolejnego dnia jest sukcesem. Z naszymi pieniędzmi moglibyśmy chociaż zacząć coś zmieniać.
Po policzku Ewy spłynęła łza. Już nie chciał domu, nie chciał jej, nie chciał tego świata, który wspólnie stworzyli, jego myśli były gdzie indziej. Nie mogła na niego patrzyć. Wolała wpatrywać się w ogród w pełnym rozkwicie, w starannie skoszoną trawę – łagodne tło dla troskliwie przez nią zaprojektowanych kompozycji z kwiatów i skał. John kontynuował:
– A może przyłączy się więcej osób? Nie jest to nierealne. Nie możemy zamykać się w naszych własnych światach, patrzyć tylko na to co nasze. Musimy stawić czoła temu, co jest w świecie złe i wymaga naprawy. Wszedłem w kontakt z grupą ludzi, którzy myślą podobnie. Tobiasz Gem też się dołączy.
Przypomniała sobie, kiedy zabrał ją w podróż poślubną w okolice Enceladusa. Wyszli ze swojej kajuty i przechadzali się rozświetlonym korytarzem, zupełnie pustym, a on zażartował, że na tym potężnym promie pasażerskim Kaliope istnieją tylko oni dwoje. Roześmiała się, bo przecież zupełnie by jej to nie przeszkadzało, wszak byli dla siebie całym światem i reszta ludzkości mogła nie istnieć. Wyszli na wysunięty daleko w przestrzeń, przeszklony mostek widokowy, gdzie zdawało się, że otacza ich czysta próżnia, albo że w ogóle zostali wyrzuceni poza czas i przestrzeń. I nagle Kaliope zrobiła niespodziewany manewr, zaczęła powoli się obracać, i zza jej ciemnego kadłuba wyjrzał ogromny i biały jak marmur Enceladus, a za nim, w oddali, rozżarzone pierścienie pomarańczowego Saturna.
Rok później kupili dom. Wzruszył ją widok wyschłych róż i zaniedbanych malw. Purpurowe łubiny ginęły w gąszczu chwastów. Postanowiła wówczas zrewitalizować ogród i zabrała się do tego gorliwie. Włożyła w to wiele serca i chciała, żeby cieszyli się z ogrodu wspólnie. Wyobrażała sobie moment, kiedy będą mogli z lekkim sercem, szczęśliwi usiąść razem na ławce, w cieniu pergoli, w otoczeniu słoneczników i astrów. Mogliby wówczas rozkoszować się ginem z niebieskim curacao, schłodzonym lodem, z plasterkiem kumkwatu i liściem mięty. Mogliby rozmawiać i śmiać się takim samym łagodnym i beztroskim śmiechem jak podczas ich pierwszej wspólnej podróży do Federacji Południowoamerykańskiej, kiedy dłonią osuszała mu twarz mokrą od kropli wodospadu Iguazú.
Jednak mijały lata a ten moment nigdy nie nadchodził. Co prawda często siadywali w ogrodzie, jednak nigdy nie było tak jak sobie wymarzyła – zawsze jakaś sprawa zakłócała im spokój, w ich rozmowie pojawiało się jakieś mniejsze lub większe nieporozumienie, jakaś bolesna drzazga. Ile lat minęło, jak szybko. Może gdyby posiadali dzieci? Biegające po ogrodzie, skąpane w świetle istoty?
– …ja po prostu nie mogę nic nie robić w obliczu tego, co się tam dzieje. Oni potrzebują pomocy, w szczególności od takich ludzi jak my. Muszę tam być, na miejscu, to bardzo ważne…
Ewa dostrzegła niebieskiego motyla. Chaotycznym, urywanym ruchem zbliżał się do grupy hortensji. Przez jej ściśnięte gardło wydobył się szept:
– O czym ty mówisz?
John zamilkł. Wydawało jej się, że słyszała jak westchnął. Chciałaby, żeby tak było. Jednak zamiast tego podjął na nowo swoją mantrę. Miała wrażenie, że czyta z kartki. Mówił beznamiętnym głosem, jak automat:
– Ludzie potrzebują pomocy, nie ma sensu tu tkwić, posiadamy zbyt dużo, to niemoralne, możemy uratować wiele istnień, nas to niewiele kosztuje, dla nich to całe życie… Ale mam wrażenie, że cię nie przekonam. Myślisz, że lepiej siedzieć na miejscu i zabijać czas winem?
Spojrzał na nią wzrokiem, w którym nie dostrzegła nic poza chłodem i pogardą, a potem odwrócił się i odszedł do swojego gabinetu.
Mówił tak dużo, a ona nie usłyszała niczego. Wszystkie te słowa były dla niej jak wielka, bezkształtna chmura. Tymczasem wystarczyły dwa słowa, które mogłoby przenieść ją w jednej chwili z powrotem do świata żywych. Wiedziała, że te słowa nigdy już nie padną.
Peter Grimm
Zabudowania wokół basenu uderzeniowego Hellas na Marsie tworzyły opaskę o średnicy około dwóch i pół tysiąca kilometrów i grubości wahającej się od jednego do pięćdziesięciu kilometrów. Nie była to jednolita megastruktura, ale tysiące budynków pogrupowanych w mniejsze i większe zespoły.
Rozrastanie się Hellas Planitia regulował plan zagospodarowania przestrzennego Kompanii Wydobywczej Południowej Hemisfery. Była to potężna korporacja, która wraz z namiestnikiem z nadania ziemskiego, określała prawo i zasady życia obowiązujące w mieście.
Żeby zapewnić ochronę przed nieprzyjazną dla człowieka atmosferą, każdy z zespołów zabudowań przykrywała gigantyczna kopuła. Pod sklepieniami znajdowały się w większości slumsy – marna namiastka mieszkań dla kilkunastomilionowej rzeszy górników i robotników oraz ludzi obsługujących kompleks kopalni złota, platyny i osmu. Na ściany zewnętrzne kopuł użyto czarnych płyt z amalgamatu cementowego, wzmacnianego włóknami z tworzyw sztucznych i tytanu i izolowanego od wewnątrz metrową warstwą wełny mineralnej.
Gigantyczne wiatraki przytwierdzone do sklepień powodowały wsysanie powietrza do znajdujących się za nimi filtrów. Powietrze było czyszczone mechanicznie i chemicznie, nawilżane, wzbogacane tlenem, a następnie przepompowywane do niższych partii budowli i wypuszczane przez otwory w chodnikach.
Przez wąskie, ale wysokie na kilkadziesiąt metrów okna, umieszczone u podstaw kopuł, do wnętrza tych przygnębiających budowli przedostawały się niewielkie ilości promieni słonecznych. Na brudnych ulicach i domostwach światło tworzyło jasne pasy, surrealistyczny wzór rzucany przez gigantyczne żaluzje.
Peter Grimm, wyrwał się ze slumsów, co już samo w sobie było nie lada wyczynem. Weteran wojny w Alfa Centauri, wykazał się wyjątkowym talentem wojskowym i bohaterstwem, za które został sowicie wynagrodzony. Potem uczestniczył w tłumieniu rzekomego powstania w odległych koloniach, gdzie stracił ramię. Za udział w nielegalnej masakrze został skazany na dwa lata pobytu w więzieniu Nuevo Alcatraz oraz konfiskatę majątku. Po wyjściu z więzienia zamieszkał w cieszącej się złą sławą dzielnicy La Pared de Penumbra, gdzie utrzymywał się z drobnych przestępstw.
To ponura ironia, ale w La Pared można spotkać tylko dwa rodzaje kobiet: latynoskie prostytutki i fanatyczne wyznawczynie Lagalla, paradoksalny styk profanum i sacrum. Te ostatnie przemykały przez La Pared pospiesznie, wstydliwie i z konieczności, jako że dzielnica zmierzchu leżała pomiędzy rejonem przez nie zamieszkałym a obszarem handlowym Marcado.
Peter stał na tyłach składu z produktami spożywczymi, przy rampie dostawczej, niedaleko niebieskiego kontenera na suche odpadki. Opierał się o ścianę, której okładzina wyleniała od wilgotnego mikroklimatu przykrytych kloszem slumsów. Przeżuwał liść i obserwował przechodniów. Za każdym razem, kiedy syntetyczne alkaloidy topniały w jego ustach stawał się dziwnie wyczulony na buczenie wiatraków wentylacyjnych. Doszukiwał się w tym znaczenia, ale za chwilę uświadamiał sobie, że zakrawa to na paranoję. Buczenie stopniowo zanikało i w końcu naszło go przyjemne uczucie odprężenia. Przechodnie zamienili się w sunące nad ziemią zjawy. Lubił ten stan.
I wtedy ją zobaczył. Wysmukłą, o skórze śniadej i oczach czarnych jak bazalt, przepasaną długim, ciemnogranatowym suknem przypominającym tunikę i z włosami schowanymi pod grubą chustą. Szła lekko się chwiejąc, a on pomyślał: “pijany motyl”. Nie była Latynoską, a zatem musiała być jedną z fanatyczek. Ale przecież wyznawczynie prawdziwego boga nie odurzają się.
– Lagall jest najwspanialszy! – rzucił w jej stronę bełkotliwie i prowokacyjnie. A potem, w perwersyjnym geście wyciągnął przed siebie tanią protezę lewego ramienia, eksponując prymitywny chwytak, tak, jakby chciał ją nim zaczepić.
Ewa odwróciła się. Skulił się pod jej spojrzeniem jak pies smagnięty biczem. A ona stała prosto i patrzyła na niego z zainteresowaniem. Rozpoznała cień, który przeszedł bolesnym skurczem przez jego twarz – dobrze znała ten rodzaj bólu. Stwierdziła, że nieszczęśnik nadałby się na jej mrocznego przyjaciela. Odwinęła materiał sukni i wysunęła prawą nogę do przodu, obnażając kolano i udo.
***
Pokój hotelowy był ciasny i ciemny, przez wąskie okno wpadało tylko odbicie słońca rozproszone we mgle mikroklimatu slumsów. Dochodziły ich stłumione potrójną szybą krzyki targujących się kramarzy. Zapłaciła ona, Peter Grimm był już od dawna spłukany.
Stał przed nią nieruchomy: jedna ręka to mechaniczny surogat kończyny, jak u cyborga, najprostszy rodzaj, najbardziej tandetny. Spojrzała wyżej – blizna przechodząca przez prawe oko, policzek i usta, skóra twarzy pożółkła od braku słońca, oczy przysłonięte opiumową pomroką, lekki zarost, początki łysiny, sylwetka krępa, mocna i harmonijna.
Zrzuciła suknię, a potem chustę, uwalniając włosy o barwie hebanu. Odwróciła się do niego tyłem, uniosła nogę i zdjęła stringi, rzuciła je zalotnie na łóżko. Pozostawiła na sobie tylko pończochy i biustonosz.
Podszedł do niej.
– Zobacz, pustka… – Usłyszała za sobą jego szorstki głos. A potem poczuła gorący pocałunek na szyi.
– …masa ludzi…
Całował coraz niżej, przeszedł do jej pleców, a potem pośladków. Ścisnął jeden z nich zębami.
– …a nie ma nikogo.
Odwróciła się. Klęczał przed nią.
Położyła dłoń na jego głowie i zacisnęła pięść na włosach. Wtedy zdrową ręką dotknął jej stopy. Przesunął palce w górę, prześlizgując się po elastycznym materiale pończochy, minął łydkę i zatrzymał dłoń na tylnej stronie uda. Jej ciało było jędrne i ciepłe, miało kojący zapach.
Przycisnął ją do siebie, twarzą napierając na brzuch. Poczuła na skórze jego łzy:
– …czy ja istnieję?
Ukucnęła przy nim tak, że ich usta prawie się dotknęły:
– Każdy z nas jest samotny, kochanie.
Zszarpnął zieloną narzutę z łóżka i położyli się obok siebie. Nieważne kim była, chciał się w niej zatracić, w jej oczach, długich ramionach, włosach, wycierać łzy jej dłońmi, zatapiać się w niej jak w oceanie amnezji. Chciał zapomnieć o pogromach w Alfa Centauri, “a może to podróż przez most Einsteina-Rosena zdezintegrowała moją psychikę, cztery lata świetlne w tydzień?”, wymazać z pamięci przeszywający ból bycia świadkiem niegodziwości innych i swojej, chciał nigdy więcej nie widzieć spustoszenia, jakie czynił plazmowy napalm.
Kiedy kończą się kochać, Ewa milczy, myśli o czymś zupełnie innym. Leżąc na plecach uświadamia sobie, że jego metalowy chwytak dotyka jej nagiej piersi. Absurd tej sytuacji sprawia, że wybucha gromkim śmiechem. Potem odwraca się i spogląda błyszczącymi figlarnie oczyma na Petera Grimm.
Intensywność spojrzenia go onieśmiela. Dopiero teraz zauważa, że Ewa nie ma implantów siatkówek, jej oczy są naturalne, podatne na zranienie. Jest nietutejsza. Na Hellas Planitia wszyscy mają wszczepy, naturalne oczy niszczą się tu po kilku latach. Co ona tu robi, co ona robi w La Pared? Kiedyś, w dzieciństwie słyszał o kwiecie zwanym orchideą. Zarówno nazwa jak i sam kwiat wydały mu się wówczas tworami tak egzotycznymi, że nie mógł uwierzyć w ich realne istnienie.
Pragnie jej, chciałby ją całą zawłaszczyć, posiadać tylko dla siebie. Lata minęły, kiedy leżał z kobietą, nie licząc latynoskich dziwek. Ona jest wyjątkowa, pochodzi nie tylko spoza Hellas Planitia, ale spoza znanego mu świata.
Ewa zwraca się do niego, mówi powoli i z naciskiem:
– Czy zrobisz dla mnie wszystko?
– Tak – odpowiada bez wahania.
– Jak masz na imię?
***
– John, Joooohn! – Tobiasz biegł i krzyczał z odległego zakątka poczekalni niewielkiego szpitala. Ufundowany przez Johna przybytek powstał w trzy miesiące i znajdował się w samym centrum dystryktu Omega, jednego z najbiedniejszych w całym basenie Hellas. Sam John zakupił implant edukacyjny, który zintegrowany z mózgiem, dał mu natychmiastowy dostęp do podstaw wiedzy medycznej.
– Szirun zaginął… – rzekł Tobiasz. – Nigdzie go nie ma, nie wiem co robić.
– Znowu? Dzwoniłeś do Basima?
– Tak. Byłem też u Faraha i Hamida. Nikt nie wie, gdzie on się podział.
– Odnajdzie się, nie ma obawy. To nie pierwszy raz, kiedy ucieka.
– Mam nadzieję. Wiesz, jak tu jest niebezpiecznie. Obawiam się, że może trafić w łapy mafii. W każdym razie… Nie pomyślałeś nigdy, że jesteś dla niego zbyt surowy?
– Surowy? Nie rozumiem. Chcę, żeby wyrósł na porządnego, dobrego człowieka. Musi znać reguły. Zasady to zasady, kiedy je raz złamie i nie poniesie konsekwencji, będzie je łamał bezustannie.
– Ale to tylko ośmiolatek…
John nic nie odpowiedział. Odwrócił się i przeszedł do kolejnego łóżka. Spojrzał na monitor i począł analizować dane pacjenta.
– John… Posłuchaj… Musimy porozmawiać.
– Zamieniam się w słuch – odparł nie odrywając wzroku od wykresów na ekranie.
– Ja chyba straciłem przekonanie co do… sensu… Chciałem powiedzieć, że nie ma już we mnie tej pasji co na początku.
John w milczeniu spisywał dane z monitora. Potem podszedł do leżącego w łóżku pacjenta i dotknął jego nadgarstka.
– Słuchaj, John… – kontynuował Tobiasz. – Ja naprawdę wierzyłem w naszą misję. Twoje słowa o pomocy potrzebującym obudziły we mnie coś autentycznego, pokazały, że życie może mieć sens. Tylko, że… Jesteśmy tu już dwa lata i nic się nie zmienia.
– Wyleczyliśmy setki ludzi. Następne setki ocaliliśmy od śmierci z wyczerpania i głodu. Wychowujemy sieroty.
– John, John… Czy ty wiesz, ilu z tych ludzi, którym pomogłeś okazało się cynicznymi kanaliami? To ludzie, którzy mieli pieniądze i wkręcili się do Fundacji, żeby mieć ich jeszcze więcej. To zwykli oszuści, którzy żerują na twojej dobroci!
– To kwestia organizacyjna. Musimy mieć lepszy system weryfikacji.
– Tak, ja to rozumiem. John… Czy ty wiesz, że jesteś oskarżany przez mieszkańców dystryktu o niesprawiedliwość? Czy zdajesz sobie sprawę, że ci, którym nie pomogłeś, cię nienawidzą? Przez naszą działalność pojawiła się zazdrość, dodatkowe konflikty. Ci ludzie nawet nie są nam wdzięczni.
– Nie mogę być odpowiedzialny za czyjeś resentymenty. Pomagam tym, którym jestem w stanie. Twierdzisz, że lepiej nie robić nic?
– Wcale tak nie twierdzę, ale John… Jest też inna sprawa. Kiedy ostatni raz sprawdzałeś bilanse ekonomiczne Fundacji?
– Tak, wiem, że jesteśmy zadłużeni, ale w tej chwili to nieistotne. Ci ludzie potrzebują nas. Damy sobie radę.
– Ale to nonsens! “Damy sobie radę”? Jesteś marzycielem, my toniemy w długach! – Tobiasz nie wytrzymał. – John! Ja wiem, że ci ludzie nas potrzebują. Nie tylko ci, ale też inni. Tylko… Wiesz co dzięki nam zmieniło się na Hellas Planitia? Dokładnie nic! Ludzie, którym pomogłeś albo opuścili to przeklęte miejsce albo się zaćpali, albo wstąpili do gangów, albo przehulali pieniądze na prostytutki i zabawę w rozszerzonej rzeczywistości!
– Nie wszyscy. Poza tym… co złego w tym, że opuścili to miejsce?
– John, nie o to chodzi! Kompania Wydobywcza na ich miejsce znalazła dziesiątki innych. Czy ty wiesz, ile konfliktów jest w tej chwili w Układzie? Ilu uchodźców desperatów szuka tu pracy za każde pieniądze, w każdych warunkach?
– Nie zmienia to faktu, że ci, którym pomogliśmy zostali ocaleni.
– Ocaleni przed czym, John? John, posłuchaj… Ja chyba się wypaliłem… Może my powinniśmy zacząć od zmiany bardziej fundamentalnej, nie wiem… od zmiany struktury politycznej? Bo co z tego, że my tu z siebie wypruwamy żyły? Może zacząć od tego, żeby nie było wojen, wyzysku… John! To mnie chyba przerosło…
– Chcesz wrócić na Ziemię?
– Tak.
– A co z sierotami, z Basimem, Hamidem, z Szirunem i innymi?
– Zabiorę je ze sobą.
John nic nie odpowiedział. Automatycznym ruchem przeszedł do kolejnego łóżka, a Tobiasz podążył za nim.
***
– Wiesz, że Ewa była tu wczoraj? Pytała o ciebie.
– Czyżby?
– Tak. Nie wyglądała dobrze. Powinieneś z nią porozmawiać.
– Doprawdy?
– John. Czemu ty ją tak traktujesz?
John spojrzał zaskoczony na Tobiasza, jakby kompletnie nie rozumiał zarzutu. Analizował coś w głowie, a potem odparł sucho:
– Traktuję ją adekwatnie. Są dużo ważniejsze rzeczy niż mitygowanie histeryczki.
Tobiasz odwrócił się i odszedł.
***
John rzadko odczuwał zmęczenie. A kiedy już mu się to zdarzało, musiało to być po bardzo wyczerpującym dniu pracy i przechodziło następnego ranka. Tego wieczora był zmęczony.
Siedział sam w niewielkim salonie. Bezrefleksyjnie wsłuchiwał się w dobiegający go przez uchylone okno refren popularnego na Marsie hitu: “Chwytaj dzień, chwytaj dzień, bo kto wie, co jutro będzie…”. Potem następowała synkopowana partia syntezatora i elektronicznych bębnów, podczas której wokalista kontynuował: “nadszedł czas, już nadszedł czas, śpiewają czarne łabędzie…”.
John usłyszał ciche zawodzenie. Początkowo nie zwrócił na nie uwagi, sądząc, że to część utworu. Dopiero kiedy zawodzenie stało się wyraźniejsze, zdał sobie sprawę, że to wołanie dziecka.
– Tuuuu… Tu… – dziecięcy głos stawał się coraz bardziej intensywny. – Tuuuuu jestem…
John rozpoznał głos Sziruna! To Szirun go wołał i ton głosu wskazywał, na to, że chłopiec potrzebuje pomocy. John wyjrzał przez okno. Szirun stał w niewielkim oddaleniu, na sąsiedniej ulicy i przywoływał go machając ręką.
– Wracaj Szirun! – krzyknął, ale Szirun uśmiechnął się tylko i zniknął za rogiem.
John zbiegł schodami i pognał za chłopcem. Dobiegł do budynku, za którym ukrył się malec, ale jego już tam nie było. “Mafia” – pomyślał i nerwowo rozejrzał się wokół.
– Tuuuu… – Usłyszał wołanie dobiegające z północnego końca calle San Carlos.
– Do diabła, Szirun! – krzyknął John i pobiegł wzdłuż ulicy. Wściekły zastanawiał się, czy dziecku rzeczywiście grozi niebezpieczeństwo czy jest to tylko jego głupia zabawa. Niestety, zgubił go.
Kluczył długo między slumsami w dystrykcie Omega, w tej upadłej dzielnicy pomiędzy calle San Carlos a kompleksem prymitywnych budynków socjalnych. Na odrapanej ścianie ośrodka dla uzależnionych od narkotyków dojrzał graffiti: “Alfa i Omega, starożytna Grecja i pieprzone Hellas Planitia, we are in fucking hell, początek i koniec cywilizacji”. Ponura scenografia zabudowań kwartału wprowadziła go w przygnębienie i pomyślał ze zgrozą, że właśnie mógł stracić szansę na ocalenie ośmiolatka.
Głos Sziruna dobiegł go nagle i dochodził z wyróżniającego się na tle innych domów eleganckiego budynku w głębi ulicy. John podbiegł, minął uchyloną furtkę, minął szyld “en venta” wetknięty w miękką, czerwonawą ziemię, a potem otworzył drzwi wejściowe. Stanął w obszernym holu bez mebli i rozejrzał się, próbując uspokoić oddech. W głębi korytarza usłyszał nawoływanie dziecka.
Przemierzył korytarz i wszedł do ciemnej kuchni, w której z niewiadomego powodu okna zabite były deskami. Szirun stał po przeciwnej stronie, tuż obok drzwi prowadzących do ogrodu, podpierał ścianę i gapił się w Johna z lękiem.
– Szirun, co ty tu robisz? Czyj to dom? Dość zabawy, wracamy do schroniska!
Ale ośmiolatek nie posłuchał, uciekł tylnymi drzwiami, które się za nim zamknęły. Zbyt pospiesznie, ze zbyt dużym trzaskiem. John uświadamił sobie, że równocześnie zamknęły się drugie drzwi, te za nim. Dobiegł go cichy syk spod sufitu. Uniósł głowę i dostrzegł, że z kratki wentylacyjnej wydobywa się dym. “Gaz. Pułapka pierwszego rodzaju. Mafia” – słowa jak błyskawice przecięły jego mózg.
John próbował wyważyć drzwi, jedne, drugie, uderzał w nie ciałem, szarpał za uchwyty, prężył solidne muskuły, ale daremnie, wzmocnione stalą drzwi ani drgnęły. Wszystko musiało być starannie przygotowane zawczasu. Po minucie gaz wypełnił całe pomieszczenie, a John osłabł. Kręciło mu się w głowie, nie mógł ustać, więc usiadł na podłodze.
Drzwi od strony ogrodu otworzyły się i wszedł Peter Grimm. Krępe ciało miał wzmocnione ochraniaczami, a do nasady nosa przytwierdzony niewielki filtr. Z filtra wychodziły dwie półprzezroczyste rurki, których końcówki ginęły w nozdrzach Petera.
– Kim jesteś? – półprzytomnym głosem zapytał John. – Gdzie jest Szirun? Chcesz okupu?
Peter wyszczerzył zęby. Napął mięsień naramienny uruchamiając w ten sposób ukrytą w protezie broń. Elementy chwytaka wyprostowały się i usztywniły, a z ich końcówek wysunęły się dwa lśniące sztylety. Zdecydowanym ruchem zatapił ostrza w brzuchu Johna, a potem energicznie przeciągnął protezę w górę, rozpruwając muskularne ciało.
***
John na chwilę przed śmiercią odzyskał świadomość siebie samego. Dla niego wyglądało to tak, jakby czas przesunął się nagle o dwa lata, a on sam znalazł się w jakimś obcym miejscu, z rozciętym tułowiem, w kałuży krwi, konający. Ale za chwilę wszystko sobie przypomniał, każdy dzień ostatnich dwóch lat, każdą chwilę od czasu, kiedy jego świadomość się zapadła. Szczególnie pamiętał Ewę i ich ostatnią rozmowę na Ziemi. Rozumiał to wszystko, rozumiał ją, cały czas rozumiał, ale nie potrafił nic zrobić, nie był sobą, był jak w śpiączce.
W odmętach umysłu Johna pojawił się cytat. John sam nie wiedział co to jest i gdzie to słyszał. Mądrość starożytnych? Mógł to być fragment jakiejś starej, zapomnianej księgi, który John gdzieś, kiedyś zdołał dostrzec kątem oka i który tkwił w jego podświadomości, czekając właściwej chwili, żeby się ujawnić.
I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał.
Tobiasz Gem
Po przybyciu na Ziemię Tobiasz poczuł ulgę. Jednak nie miał zamiaru wracać do mieszkania na Manhattanie. Za bardzo przypominało mu przeszłość. Poza tym cyfrowe, cielesne i narkotyczne uciechy, które oferował Nowy Jork już dawno przestały go bawić.
Przez ostatnie dwa lata pobytu w Hellas Planitia regularnie inwestował odłożone pieniądze. Nie, nie kradł z Fundacji Johna, jak niektórzy, aż tak cyniczny nie był. Po prostu wypłacał sobie należną za pracę pensję. Meandry instrumentów finansowych nie miały dla niego tajemnic, i tak zręcznie obracał uskładanym kapitałem, że w ciągu tych dwudziestu czterech miesięcy zdołał siedmiokrotnie pomnożyć oszczędności.
Za pozyskane w ten sposób pieniądze zakupił małą, drewnianą chatkę na końcu świata. To znaczy w Wild Mountains, gdzie od najbliższej wioski, Owlsprinsgs, dzieliło go sześćdziesiąt kilometrów ścieżek i dróg leśnych. Zamierzał tam spędzić wiele lat, a może resztę życia. Miał nadzieję, że ucieknie od tego pieprzonego świata.
Umówił się z firmą transportową, a właściwie z jej oddziałem w Owlsprings, na dostawy żywności w dwumiesięcznych odstępach. Dowozili ją terenowym skuterem, tak daleko jak się dało, czyli do miejsca, gdzie szutrowa droga zamieniała się w leśną ścieżkę. Stamtąd odbierał trzydziestokilogramowy pakunek. Zakładał paczkę na plecy i targał leśną ścieżką do siebie. Zimą i wiosną droga była niebezpieczna i zajmowała prawie cały dzień. Tu, w Wild Mountains, na Ziemi, przyroda pozostała autentyczna i działała kojąco na zmęczone cywilizacją zmysły. Żył w ten sposób dwanaście lat.
***
Był początek kwietnia, środek nocy. Przez wyjątkowo intensywną burzę Tobiasz nie mógł spać. W tym miejscu, w kwietniu burza była czymś normalnym i zdążył się przyzwyczaić. Sprawdził jeszcze raz, czy wszystkie okna są pozamykane. Wyjął z barku resztkę whisky, usiadł w fotelu i zastanawiał się jak duże szkody wokół fundamentów uczyni spływająca ze zbocza woda. Nie burza jednak była jego głównym zmartwieniem. Sen z powiek spędzał mu brak ostatniej dostawy. Na własne życzenie urwał kontakt ze światem zewnętrznym i nie wiedział co mogło się stać.
Jacob, jego dostawca, był starszym, wzbudzającym zaufanie mężczyzną. Tobiasz, z krótkiej rozmowy dowiedział się, że Jacob całe życie spędził w Owlsprings i że tę część Wild Mountains znał jak własną kieszeń. Wywiązywał się ze swoich obowiązków perfekcyjnie i informował z wyprzedzeniem o nieregularnościach w dostawie.
Tym razem spóźniał się już ponad miesiąc i Tobiasza to niepokoiło. Nie brakowało mu żywności – przez cały okres pobytu tu zdążył zgromadzić pokaźny jej zapas. Zastanawiał się raczej nad przyczyną przerwania dostaw. Nie miał ochoty schodzić w dół i liczył na pojawienie się paczki albo jakiejś informacji po ustaniu deszczów.
Z zamyślenia wyrwało go gwałtowne pukanie do drzwi.
– Nareszcie! – prawie wrzasnął, postawiony na nogi. Był pewien, że to Jacob i tylko gwoli formalności spytał: – Kto tam?
– Turysta – odpowiedział słaby, zduszony głos.
– Turysta tutaj? – Tobiasz sięgnął po strzelbę leżącą w kącie przedsionka i otworzył drzwi. Skulona postać drżała z zimna. Na widok wycelowanej weń strzelby cofnęła się o kilka kroków.
– Mogę wejść?
Przybysz zdjął foliowy płaszcz i trzęsąc się z zimna usiadł na ławie przy stole. Na jego czoło opadł mokry od deszczu pukiel jasnych włosów. Wydatne kości policzkowe i szeroka broda kojarzyły się z nordyckim typem urody.
– Zabłądziłem. Woda uszkodziła mój zegarek, straciłem orientację i zszedłem z trasy w okolicy Green Creek. Nie spałem całą noc.
Tobiasz podał przybyszowi koc, rozpalił w piecu i nastawił czajnik. Sięgnął po bochen chleba, wyciął pajdę i posmarował masłem. Przybysz jadł łapczywie, w milczeniu. Kiedy skończył, położył się na ławie.
– Mam do pana prośbę. To bardzo ważne, słucha pan? Gdybym zasnął… Proszę mnie nie dotykać, dobrze? – powiedział i momentalnie zasnął.
Tobiasz pomyślał, że to wspaniale, że przybysz tu trafił – oszczędzi mu kłopotliwego spaceru w dół. Planował zapytać go o to, co się tam dzieje. Czy woda podmyła drogę dojazdową? Czy czekają z naprawą do czasu, kiedy ulewy się skończą? Pewnie nie ma pojęcia o losach firmy dostawczej z Owlsprings.
Musiał być zupełnie niezorientowany w specyfice Wild Mountains, skoro wybrał się na wycieczkę górską o tej porze roku. Miał szczęście, że nie spłynął w dół lawiną błotną. Czy nie zasięgał informacji o tych rejonach?
Im dłużej się zastanawiał, tym bardziej wątpliwa wydawała mu się wersja, że przybysz jest turystą. Zabłąkany tak, ale nie turysta. Dopił resztkę whisky i zasnął w fotelu.
***
Obudziło go brzęczenie. W jednej chwili oprzytomniał i przypomniał sobie całą wczorajszą sytuację. Brzęczenie dobiegało ze strony śpiącego gościa. Leżał w poskręcanej, niewygodnej pozycji, a jego lewe ramię wystawało daleko poza krawędź ławy.
Tobiasz dojrzał na nadgarstku gościa zegarek, którego niewielki ekran rozjaśniał blady błękit. Na wyświetlaczu widniała mapa okolic z migającym punktem, wskazującym dokładną lokalizację. A więc nawigacja funkcjonowała.
Jakiś czas później gość otworzył oczy, uniósł się i oparł na łokciu. Zdezorientowany, próbował pojąć, gdzie się znajduje. Tobiaszowi przeszło przez myśl, że ten człowiek może być obłąkany. Podszedł do kuchni, rozpalił w piecu i postawił czajnik z wodą. Zapytał:
– Może tym razem uda nam się wypić coś ciepłego? Kawa czy herbata?
– Kawa.
Gość odłożył koc. Wstał i wbił wzrok w odległy punkt za oknem. Kiedy nie trząsł się z zimna i stał wyprostowany, jego sylwetka prezentowała się nienagannie. Zapach zalanej kawy wypełnił wnętrze chaty.
– Zdaje się, że pański zegarek nie był tak bardzo uszkodzony jak mogło się panu zdawać.
– Tak, istotnie. Skłamałem, ponieważ bałem się, że mnie pan przepędzi – przyznał gość z rozbrajającą szczerością.
Tobiasza właściwie interesowało tylko to, co dzieje się w Owlsprings. Miał przeczucie, że niespodziewane przybycie gościa ma z tym coś wspólnego.
Przybysz podszedł bliżej i jakby nigdy nic, z odległości kilku kroków zlustrował Tobiasza od stóp do głów.
– Nie jest pan najpiękniejszym okazem rasy ludzkiej – stwierdził.
Tobiasz wyczuł w jego głosie wyraźne zadowolenie. „To jednak zwykły, wielkomiejski gnojek” – pomyślał. Zła mina Tobiasza nie zrobiła na gościu wrażenia, a może nawet go rozbawiła.
– Nie widzę tu żadnego komputera – rzekł niespodziewanie przybysz. – Czy jest pan zupełnie odcięty od świata?
Jego arogancja zaczęła Tobiasza drażnić. Pomyślał, że ten rodzaj człowieka nigdy nie wybrałby się w Wild Mountains bez przygotowania, a zatem miał do czynienia z typem spod ciemnej gwiazdy albo z wariatem.
– To w jaki sposób żyję nie powinno nikogo obchodzić – obruszył się.
– Proszę się nie gniewać. Miałem dużo szczęścia trafiając na kogoś takiego jak pan. Jeżeli da mi pan chwilę, wszystko wyjaśnię. Nie ma powodów do obaw. Zakładam, że długo nie schodził pan do Owlsprings? Może lata? Wie pan, wiele się zmieniło na świecie w ostatnim czasie.
Przybysz podszedł do blatu kuchennego gdzie stały ich kawy. Podał jedną Tobiaszowi. Kofeina pobudziła mózg Tobiasza. “Istotnie, przecież przez te dwanaście lat normy kulturowe mogły się poluzować” – pomyślał. „Albo zupełnie zmienić. Może jestem zakonserwowany w etykiecie, która dawno przestała obowiązywać”.
– Prawdę mówiąc, nie wiem co się dzieje w miastach – odparł z nutką dumy. – Ponadto, nie wiem zupełnie nic o tym, co dzieje się w Owlsprings, ani w żadnej innej wiosce czy jakiejkolwiek siedzibie ludzkiej. W ciągu ostatnich dwunastu lat nie miałem praktycznie żadnego kontaktu z cywilizacją.
Gość patrzył na niego z narastającym zainteresowaniem.
– Dwanaście lat? To długi okres. Czy nie pomyślał pan, że trzymanie głowy w piasku przez tak długi czas może być niebezpieczne?
– Nie, nigdy nie przejmowałem się potencjalnym zagrożeniem. Wprost przeciwnie. Co miałoby mi grozić? Brałem pod uwagę wybuch wojny, nawet nuklearnej. Ale czy bezpieczniej byłoby tkwić w wielkim mieście? Wielkie miasta zostaną zbombardowane jako pierwsze.
– Jednak mogło się wydarzyć coś, czego pan nie przewidział.
– Na przykład co? Zmiana kulturowa? Kultura nieustannie się zmienia. Wiem, że trudno byłoby mi obecnie opuścić to miejsce i zacząć normalne życie. Na szczęście nie interesuje mnie powrót. Dobrze mi tutaj.
Nieznajomy spojrzał na Tobiasza jak na rzadki i cenny przedmiot.
– Nie będę trzymał pana w niepewności. Niestety, nie mam dla pana dobrych wieści. Na zewnątrz zaszło coś, co można by określić globalną katastrofą.
Tobiasza zmroziło. Pomyślał o dynamicznie rozwijającej się Kompanii Wydobywczej na Marsie i jej oddziałach paramilitarnych. Czy przez dwanaście lat tak bardzo się wzmocnili, że zdołali ogłosić niezależność od Ziemi? Czy to wywołało międzyplanetarną wojnę?
Gość zbliżył się do blatu kuchennego, urwał kawałek chleba i przegryzając powiedział od niechcenia:
– Katastrofa związana jest z obcą cywilizacją.
„To jednak wariat, który cierpi na zaburzenia urojeniowe. Zejdziemy razem do Owlsprings i tam oddam go w ręce lekarza, a sam zasięgnę języka w sprawie dostaw. Mam nadzieję, że zechce iść dobrowolnie”. – Tobiasz układał sobie w głowie możliwe scenariusze.
– I ta obca cywilizacja zaatakowała ludzkość?
Przybysz wsunął ostatki kęsa do ust, popił wodą, przez chwilę milczał, zastanawiając się co odpowiedzieć, po czym głęboko westchnął:
– Nie wiemy nic o samych obcych. To właściwie nieistotne, bo prawdopodobnie opuścili Ziemię dawno temu. Problemem są nie obcy, ale to, co po sobie zostawili. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności gatunek ludzki natknął się na to coś.
Przybysz uruchomił swój zegarek i wygenerował holowizję. W trójwymiarowych obiektach pojawiły się symbole matematyczne. Potrafił poruszać się biegle w obrębie teorii liczb i abstrakcyjnej algebry. Tobiasz pomyślał, że tego typu umysły najłatwiej popadają w paranoję. Zbyt długie obcowanie z abstrakcją może zaburzyć intuicyjne postrzeganie rzeczywistości.
– Niech pan posłucha – zwrócił się do Tobiasza. – dziewięć lat temu zaobserwowaliśmy spontanicznie pojawiające się zmiany w wyglądzie i w zachowaniu niektórych ludzi. Ich twarze stawały się gładsze, rysy bardziej regularne a sylwetki szczuplejsze. Początkowo zmiany te przypisywano diecie, treningowi, makijażowi albo ostatecznie chirurgii plastycznej. Problemem było jednak to, że zmiany postępowały coraz szybciej, niezależnie od jakichkolwiek zabiegów kosmetycznych.
W prasie pojawiły się wywiady z takimi ludźmi, a w telewizji filmy dokumentalne, studiujące poszczególne przypadki. Początkowo zjawisko było traktowane niepoważnie: jako tania sensacja, kolejny sposób zwiększenia oglądalności bądź zręczne oszustwo. Z czasem jednak przypadków przybywało i nie dało się ich ignorować. Zaczęto analizować statystyki. Wyniki badań zdumiewały – pomimo coraz bardziej kalorycznej żywności i rosnącej liczby siedzących miejsc pracy, w ludziach następowały korzystne zmiany fizyczne…
– Czy było to związane z działalnością obcych? – spytał Tobiasz z głupia frant.
***
Słońce świeciło wysoko nad horyzontem i wyglądało na to, że deszcze w końcu ustały. Był to pierwszy słoneczny dzień od dwóch tygodni. Tobiasz miał ochotę wyjść i przewietrzyć umysł. Zaproponował to gościowi, na co tamten przystał ochoczo.
Szli wzdłuż zbocza, ścieżką wydeptana przez leśne zwierzęta. Kiedy mijali strumień, gość nachylił się, zaczerpnął w dłonie wodę i wypił jednym haustem. Potem obmył twarz, spojrzał na Tobiasza niewidzącym wzrokiem i podjął swój wywód w miejscu, gdzie go ostatnim razem zakończył:
– Równolegle do zmieniającego się wyglądu, następowała zmiana znacznie głębsza i dużo mniej dla nas zrozumiała. Była to przemiana osobowości. Przemienieni ludzie stawali się stopniowo coraz bardziej doskonali moralnie!
Przybysz nosem zaczerpnął świeżego powietrza. Jego klatka piersiowa odkształciła się. Trzymał przez jakiś czas powietrze w płucach, rozkoszując się jego jakością, a potem zrobił powolny wydech. Na jego twarzy odmalował się wyraz błogości i rozmarzenia. Kontynuował natchnionym głosem:
– Z czasem, coraz większy procent ludzkości zaczął podlegać tej przemianie, a bycie przemienionym stało się rzeczą pożądaną. Któż nie chciałby być piękny i dobry? Ludzkość opanowało szaleństwo, niezdrowa ekscytacja! Przemienieni wykonują lepiej swoją pracę, nie jest dla nich problemem żyć w ubóstwie, a konflikty rozwiązują w sposób pokojowy.
Jednak głębsza analiza ich zachowań prowadzi do paradoksalnych wniosków. Niektóre z tych działań przynoszą pozytywne rezultaty, ale tylko w krótkiej perspektywie czasu. Podam panu konkretny przypadek. – Na gładkiej twarzy przybysza pojawił się skurcz cierpienia. – Jednym z pierwszych przemienionych był mój przyjaciel, bankier o nazwisku John White…
– John! – krzyknął Tobiasz zaskoczony. – Znałem dobrze Johna, to był również mój przyjaciel. Ale przede wszystkim wspaniały współpracownik. Spędziliśmy dwa lata w basenie uderzeniowym Hellas pomagając biednym.
– Tak, wiem, że znał pan Johna.
– Chwileczkę… – rzekł zaskoczony Tobiasz. – To nie trafił pan tu przez przypadek?
– Nie. Moja nawigacja działa, sam pan widział.
– Czyli chciał pan odnaleźć właśnie mnie?
– Dwanaście lat temu, na procesie Ewy i Petera, poznałem współpracowników Johna z Hellas Planitia. Po latach, kiedy rozpocząłem misję, przypomniałem sobie, że wspominali o przeprowadzce kolegi do Wild Mountains. Nie byłem pewien czy jeszcze zastanę tu pana, ale miałem szczęście.
– Misję. O jakiej misji pan mówi?
– O misji ratowania ludzkości – odpowiedział przybysz tonem, jakby mówił o rzeczy oczywistej.
***
– Wie pan, że John i Ewa White mieszkali w tej samej dzielnicy Nowego Jorku co ja? Właściwie byliśmy sąsiadami – rzekł przybysz i westchnął. – Żałuję, że ich historia skończyła się tak tragicznie.
Pamiętam wizyty zapłakanej Ewy, tuż po tym, jak John przeniósł się na Marsa. Odwiedzała mnie z nieułożonymi włosami i z rozmazanym makijażem, rozbita psychicznie… piękna… Siadała na sofie i skarżyła się. Raz twierdziła, że nienawidzi Johna i dobrze, że go nie ma, że był dla niej okrutny i dawał jej do zrozumienia jak niewiele jest warta. Innym razem obwiniała samą siebie: “Źle go traktowałam i dlatego przestał mnie kochać, to moja wina!”.
W tym momencie z przybyszem stało się coś dziwnego. Zamilkł i zacisnął zęby, a później wybuchnął histerycznym śmiechem:
– Rozumie pan? Myślała, że to jej wina!
„Bez wątpienia wariat. Prawdopodobnie maniak”. – pomyślał Tobiasz, podejmując mimo to wątek:
– Wiem o czym pan mówi. Ja również spotkałem Ewę, ale już na Marsie. Odnalazła Johna na Hellas Planitia i rzuciła się w desperacką próbę sprowadzenia go na Ziemię. Wysiłek okazał się o tyle rozpaczliwy, co daremny i odniósł przeciwny skutek – John najpierw ją ignorował, a potem kazał odejść i zaprzestać kontaktu. Było to najgorsze co mógł zrobić, bo to właśnie po tym wydarzeniu Ewa udała się do La Pared de Penumbra. Słyszał pan o tej dzielnicy? Rezydują tam pospolici przestępcy, kwitnie prostytucja i przemysł porno. Nie wiem dokładnie co się z nią działo w tamtym okresie. Zapewne piła, ćpała i błąkała się bez pamięci, pomieszkując w obskurnych hotelikach.
Pamiętam, że John był wówczas wyjątkowo skoncentrowany na pracy. W zapamiętaniu z jakim się jej oddawał było coś absurdalnego. Działał mechanicznie i bezkrytycznie, jak robot, jakby wykonywał program z listy: pomagaj biednym, nie kradnij, nie zabijaj. Często odnosiłem wrażenie, że on od czegoś ucieka, usilnie o czymś chce zapomnieć…
***
Wrócili do chaty. Po zjedzeniu szybkiej kolacji Tobiasz zaproponował gościowi wino. Ostatnia jego butelka dostarczona mu przez Jacoba poprzedniego lata, stała spokojnie w szafce ponad kuchennym blatem. Gość nie zamierzał pić, więc Tobiasz nalał tylko sobie i z lubością zaczął sączyć pachnący trunek. Czując odurzające działanie alkoholu zapytał zaczepnie:
– Ciągle nie powiedział mi pan o swojej misji i co to wszystko ma wspólnego z obcymi.
– Spieszę z wyjaśnieniem. Zjawiskiem przemienień zainteresowała się Centrala Kontruderzeń Biologicznych. Podejrzewali, że w grę może wchodzić atak separatystów i zlecili przeprowadzenie szczegółowych badań. Wspominałem panu, że jestem biomatematykiem? Byłem jednym z ludzi zaangażowanych w projekt badawczy.
Podjęliśmy się analizy kodu genetycznego przemienionych. Bardzo szybko okazało się, że część ich komórek posiada DNA znacznie różniące się od kodu właściwego gatunkowi ludzkiemu. To było dla nas szokiem! Przemiana ludzi następowała właśnie z tego powodu – ich własny kod był wypierany przez kod obcy.
Nieco później odkryliśmy, że obcy kod był w każdym nowym przypadku identyczny. Co to oznaczało w praktyce? Przemienieni stopniowo stawali się coraz bardziej do siebie podobni. Wszyscy dążyli do jednej, doskonałej formy. Można powiedzieć, że stawali się klonami idealnego modelu. Wtedy nas olśniło. To nie mógł być naturalny mechanizm ewolucyjny, ale zaplanowana transformacja genotypu w doskonały wzorzec.
„Jacob…” – pomyślał Tobiasz. „A może i Jacob uległ przemianie? Trudno przewidzieć co mógłby zrobić jako doskonały moralnie człowiek. Czy pozostawiłby mnie tu samotnego i poświęciłby się działalności charytatywnej w odległych zakątkach Układu Słonecznego? Czy może zginął próbując ratować jakieś nieszczęsne dziecko?” Tobiasz spojrzał na spierzchniętą skórę swoich dłoni i dotknął poduszki brzucha.
– Kontynuowaliśmy badania. Wkrótce w organizmach ludzi przemienionych odnaleźliśmy bardzo małego, nieznanego wirusa.
Wirus ten nie był w stanie dokonać tak fundamentalnej transformacji, ponieważ był zbyt mały, żeby pomieścić wzorcowe DNA. Musiała tu wchodzić w grę jakaś wyjątkowo wydajna kompresja. Odkryliśmy, że wirus wykorzystuje sprytny matematyczny trik – nieokresowe rozwinięcie ułamkowe pewnej liczby przestępnej. Mając dowolnie długi i złożony kod, można go skompresować do dowolnie małych rozmiarów poprzez znalezienie takiej liczby. Użyta tu maestria matematyczna na naszym obecnym poziomie rozwoju nauki jest nieosiągalna. To, co było dla nas domysłem, teraz stało się pewnikiem – mieliśmy do czynienia z tworem obcej inteligencji.
Zdolność matematycznego myślenia Tobiasza malała proporcjonalnie do kwadratu woluminu wypitego alkoholu. Nie chcąc okazać się zupełnym durniem wydobył z siebie:
– Ten wirus zmieniający DNA nie mógł powstać naturalnie ani nie mógł go zaprojektować człowiek, musiał być zatem tworem obcej inteligencji. Domyślam się, że wirus został pozostawiony przez obcych, albo może przez nich wysłany na Ziemię, i z jakiegoś powodu zaczął się rozprzestrzeniać, doprowadzając do masowej przemiany ludzi?
– Dobrze pan zrozumiał.
– I John natknął się na tego wirusa?
– Zdaje się, że tak. Na procesie sądowym jego psychiatra ujawnił, że John zranił się w nadgarstek podczas urlopu, niedaleko wulkanu Bromo we Wschodniej Javie. Niedługo po tym wydarzeniu zaczął źle się czuć i zmieniać.
– I myśli pan, że to tam się zakaził? A potem infekował innych?
– Myślę, że tam mogło się to wszystko zacząć. Natomiast mechanizm infekowania jest tajemniczy. Prawdopodobnie odbywa się ono za pomocą dotyku, ale nie zaobserwowaliśmy na tyle wyraźnej regularności statystycznej, żeby przyjąć to za pewnik. Pan przebywał z Johnem dwa lata i się nie zaraził.
– Rzeczywiście, na to wygląda. Ale ciągle nie rozumiem. Co złego jest w tym, że ludzie zmieniają się w byty doskonalsze, nawet jeżeli miałby to być tylko pozór doskonałości? Co z ich poprawionym wyglądem i dobrym zdrowiem?
– Istnieje taka stara teoria, powstała jeszcze pod koniec XX wieku, mówiąca, że procesy myślowe wykorzystują efekty niedeterministyczne. Miejsca w mózgu, gdzie takie procesy mogłyby się odbywać zwane są mikrotubulami. Odkryliśmy, że u przemienionych ilość mikrotubuli stopniowo się zmniejsza, a ostatecznie następuje ich całkowity zanik. Innymi słowy, ludzie ci tracą wolną wolę i nie są zdolni do dokonywania świadomego wyboru. A ten z kolei powiązany jest w pewien sposób ze świadomością istnienia.
To subtelny temat, więc nie będę wchodził w szczegóły techniczne. Powiem tylko, że nasza grupa badawcza doszła do ponurej konkluzji: przemienieni, tracąc świadomość swojego istnienia, stają się specyficznym rodzajem istot, czymś co przypomina…
– Sztuczną inteligencję? – Tobiasz wyrwał się z odpowiedzią.
– Właśnie tak. Ci ludzie umierają w duchu, choć fizycznie żyją. Stają się zombie, androidami, marionetkami praw fizyki, tragiczną parodią istot ludzkich.
– Czy proces przemiany da się zatrzymać albo odwrócić? – zapytał Tobiasz po chwili.
– Jeżeli moja misja się nie powiedzie, to czeka nas zmierzch gatunku homo sapiens.
***
Gość opuścił Tobiasza następnego dnia rano. Przed wyjściem poprosił, żeby tamten podarował mu kilka swoich włosów. Miały mu posłużyć do tworzenia bazy danych.
„W Układzie Słonecznym zostało już niewiele osób z nieskażonym kodem genetycznym i moją misją jest zebranie ich kodów DNA i odtworzenie z nich gatunku ludzkiego, odpowiednio zróżnicowanego” – powiedział na pożegnanie gość. Miało to nastąpić na jakiejś odległej i odizolowanej od Układu planecie, której nazwy i lokalizacji – z wiadomych powodów – nie chciał Tobiaszowi zdradzić. Przed odejściem poinformował, że on sam jest zainfekowany, chociaż spowalnia przemianę farmaceutykami. A potem zaśmiał się obłąkańczo.
Tobiasz Gem odprowadzał wzrokiem niknącą na tle rozświetlonego nieba sylwetkę przybysza. „Biedny szaleniec.” – myślał. – „Przejął się tak bardzo historią Johna i Ewy, że dobudował do tego wątek wirusa i obcych. On, tak samo jak i ja, ucieka od zmieniającego się świata, szuka w Wild Mountains schronienia i narodzenia się na nowo. Tak samo jak i mnie, sprowadza go tu nieumiejętność odnalezienia się w świecie ludzi coraz bardziej zunifikowanych, w świecie, który wyjaławia z autentyczności i który – co do tego obaj jesteśmy zgodni – nieuchronnie pogrąża się w ostatecznym mroku.”