Mimo że dzień był chłodny i ponury, to i tak zapowiadał się całkiem przyjemnie, bo na komisariacie panował nadzwyczajny spokój. Tu, na zadupiu, takie dni czasem się zdarzają. Można wtedy zająć się starymi, nierozwiązanymi dotąd sprawami, których i tak nie da się już rozwikłać. Jest to więc jedynie leniwa symulacja pracy.
Niestety, około godziny dziewiątej ze stanu błogości wyrwała mnie dobiegająca z korytarza awantura. Wśród głosów rozpoznałem falset posterunkowego Koperka oraz, co gorsza, bas niejakiego Spyrki, chłopa z Podlesic, stałego klienta tutejszego komisariatu, naszego złego ducha, największej okolicznej zatrujdupy.
Niechętnie odłożyłem papiery na bok i wyszedłem na korytarz.
– Co się dzieje, obywatelu?! – warknąłem tak groźnie, jak tylko potrafię.
Obaj mężczyźni jak na komendę obrócili się w moją stronę. Chłop zdjął czapkę, przycisnął ją do piersi i zadowolony, że ktoś wreszcie chce go wysłuchać, odezwał się do mnie:
– Och, jest i pan komisarz! – rzekł, awansując mnie jak zwykle do stopnia oficerskiego. – Straszna rzecz się stała!
– Panie aspirancie, ten człowiek opowiada kompletne bzdury – wtrącił się posterunkowy Koperek.
– To nie bzdury, ale święta prawda – zaperzył się Spyrka.
– Powie mi ktoś wreszcie, co się stało?
– Las ukradli!
Odgłosy awantury sprowadziły do nas komisarza Trybałę, którego Spyrka swoim zwyczajem mianował inspektorem. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu nasz dowódca, zamiast kazać wywalić chłopa na zbity pysk, polecił natychmiast przeprowadzić zbiórkę całego personelu (w składzie ja i posterunkowy). Sam zaś, jak nam później obwieścił, poinformował o zdarzeniu Straż Graniczną i komendę w Chlewkach.
Siedzieliśmy w służbowej corsie we czterech – posterunkowy za kierownicą (prowadził nas po coraz większych wertepach), obok niego komisarz (z racji gabarytów), a z tyłu ja i Spyrka (wskazujący coraz większe wertepy). Wytrzęsieni jak kostki lodu w szejkerze z ulgą przyjęliśmy wreszcie wypowiedziane krótkie “to tu!”.
Gruby paluch wskazywał porośnięte jedynie trawą wzgórze, u którego podnóża zatrzymaliśmy samochód. Chłop upierał się, że jeszcze dwa dni temu całe to wzniesienie porośnięte było mieszanym lasem z polaną na środku, gdzie rósł wiekowy jesion. Ja usilnie starałem się przekonać go, że powinien pić mniej bimbru. Koperek profilaktycznie milczał. Wreszcie komisarz rozkazał mi (mi, nie posterunkowemu!) udać się na rekonesans.
Wiatr był chłodny i przenikliwy, a ja za lekko ubrany. Powinienem był siedzieć teraz przy biurku, popijając gorącą kawę i symulując pracę. Tymczasem zostałem zmuszony do uganiania się na zimnie za wytworami fantazji zapijaczonego chłopa, któremu bimber wyżarł większą część szarych komórek! Tylko dlaczego komisarz podchodził do sprawy tak poważnie? Przecież nie jest imbecylem jak ten Spyrka. I co to za dziwne ślady?
Gdy zacząłem wspinać się na zbocze, zauważyłem mnóstwo połamanych gałązek, mniejszych i większych, skrytych dotąd przed wzrokiem w wysokiej trawie. W wielu miejscach natrafiłem na rozsypane igliwie, jakby ktoś tu otrzepywał z niego choinki. Najdziwniejsze i najniebezpieczniejsze, bo grożące skręceniem kostki, były jednak świeżo powstałe dziury, jakby szalał tu jakiś Wyrwidąb wyrywający z furią drzewa z korzeniami. O tym, że te dziwne zdarzenia miały miejsce zupełnie niedawno świadczył ciemny, wciąż wilgotny piasek, z którego nie zdążyły otrząsnąć się jeszcze źdźbła traw.
Zdumiony odkryciami, zupełnie zapomniałem o chłodzie. Obróciłem się w stronę auta, by zawołać resztę, lecz okazało się, że i oni już penetrowali wzgórze. Jedynie komisarz cofnął się do opla, by odebrać skrzeczącą radiostację.
– I co, aspirancie, zatkao kakao! – rzekł roześmiany komisarz, obracając się z trudem w fotelu pasażera w moją stronę, gdy znów wpakowaliśmy się do auta. – Na szczęście dostaliśmy cynk od informatorów. Koperek, znasz to miejsce?
Posterunkowy przytaknął skinieniem głowy.
– No to jedź szybko. Znasz ten skrót? Świetnie! Bo wiecie, musimy zdążyć przed innymi, a awanse nas nie ominą!
Nie zdążyliśmy. Na dużej łące pod borem rozlokowały się już jednostki chyba wszelkich możliwych formacji. Błyskające kogutami radiowozy tworzyły atmosferę jak z amerykańskiego filmu sensacyjnego. Kilka jeepów przywiozło oddział pograniczników, którzy właśnie zajmowali najbardziej kluczowe miejsca niedaleko ściany lasu. Z nowiutkich fordów ranger wysypała się liczna grupa terytorialsów. Krążyli teraz tu i tam ostrzeliwując groźnym wzrokiem wszystko, co mogłoby ich zdaniem stanowić zagrożenie, również nas. Całości dopełniali strażacy, medycy, a nawet gromadka członków grupy rekonstrukcyjnej. Przebrani za łuczników mężczyźni i kobiety rozpalili ognisko i maczali strzały w beczce ze smołą.
Komisarz zaklął jak tylko on potrafi, wściekły na siebie i cały świat za to, że zbyt pochopnie poinformował o sprawie wierchuszkę. Wysiadł tak energicznie, że aż samochód jęknął boleśnie. Trybała zapalił papierosa, a ja, Koperek i Spyrka z otwartymi gębami przyglądaliśmy się temu cyrkowi, nie mając bladego pojęcia, co tu się dzieje.
W tym momencie jakiś człowiek ubrany po cywilnemu, stojący kilkadziesiąt metrów od pierwszych drzew, odezwał się przez megafon:
– Nie macie żadnych szans, jesteście otoczeni! Poddajcie się! Obiecuję, że nikomu listek z gałązki nie spadnie, jeśli wrócicie na swoje miejsce!
Mężczyzna przemawiał dłuższy czas, przekonując o beznadziejnej sytuacji kogoś tam i obiecując przebaczenie jak Bóg największym grzesznikom. Gdy zdawało się już, że niepotrzebnie zdzierał gardło, a łucznicy naciągnęli cięciwy z płonącymi strzałami, drzewa zafalowały, jakby rozszalał się straszny wicher i z czarnego boru wychynął potężny, majestatyczny jesion. Skręcił konary w lewo, potem w prawo, jak gdyby lustrował okolicę. Wreszcie zatrząsł swą wielką koroną i ruszył przed siebie, starannie omijając ludzi i pojazdy. Za nim z boru dość beztrosko wybiegły parami smukłe brzozy i sosny, po nich na łąkę dostojnie wkroczyły sędziwe już dęby, często wspierające się nawzajem. Za nimi pojawiły się buki nierzadko tak potężne jak ów jesion. Trzymały one pod swą pieczą gromadkę młodych świerczków. Ariergardę tego niezwykłego korowodu stanowiły zaś strzeliste jodły, schylające czasem groźnie swe spiczaste czuby w stronę tych spośród ludzi, którzy znaleźli się zbyt blisko wędrującego lasu.
Kiedy ostatnie drzewo opuściło kryjówkę w litościwym borze, w ślad za lasem ruszyła kawalkada pojazdów ze wszystkimi jednostkami, również łucznikami.
Drogę powrotną przebywaliśmy w milczeniu poruszeni i zdumieni widowiskiem, które rozegrało się na naszych oczach. Tak naprawdę nie miałem pewności, czy aby nie śnię. W pewnym momencie z zadumy wyrwał mnie warkot potężnych maszyn. Mijały nas sześciokołowe potwory z ogromnymi wysięgnikami, na końcu których kłapały masywne uzębione szczęki.
– Harwestery – wyjaśnił lakonicznie komisarz Trybała. – No co się tak dziwicie? Ten lasek to żadne niewiniątko. Najpierw ukrywał uchodźców, potem uciekał przed sprawiedliwością. Jest wina, będzie czapa!