Olga wcale nie miała ochoty jechać na Święta do babci Jadzi. Wiedziała, że spotka tam w komplecie swoją dość nietypową rodzinę. No, co tu wiele mówić, każdorazowo było to porażające przeżycie. Jednak z drugiej strony nie widziała krewnych już od roku i trochę za nimi tęskniła. Domyślała się, że oni tęsknili bardziej. Odkąd skończyła studia, dorosłe życie i wielkie miasto wciągnęły ją bez końca.
Droga była długa i męcząca. W pociągu panował tłok i podejrzane zapaszki, a bus ostatecznie nie przyjechał, więc nie miała innego wyjścia, jak tylko wziąć taksówkę. Kierowca, kiedy powiedziała mu, dokąd chce jechać, najpierw wytrzeszczył oczy, jakby zobaczył diabła, a potem wysadził ją na krzyżówce dobry kilometr od Kurzej.
Panikujesz, a przy lusterku kiwa ci się brzozowa plecionka przeciw złemu, z hyzopem, jałowcem i piołunem. – Pomyślała gniewnie.
Była pewna, że nos jej nie zawodzi. Pamiętała, że w dzieciństwie takie amulety wyplatały z babką każdego lata.
Naburmuszona zapłaciła za kurs i sama wyciągnęła torbę z bagażnika.
– Proszę na siebie uważać – rzucił taksówkarz, bez większego przekonania. – Podobno w okolicy ktoś napada na kobiety…
Nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Wzruszyła ramionami i ruszyła kamienistą drogą pod górę.
X
Do chaty na Kurzej dotarła późnym popołudniem. Jak zawsze wychodząc z objęć lasu, zatrzymała się i zafascynowana patrzyła na wielki dom ze spadzistym dachem, nieco sfatygowane budynki gospodarcze, ośnieżone drzewa w sadzie i lśniący lodem strumyk.
Tu spędzała wszystkie wakacje, odkąd skończyła cztery lata, aż do momentu, kiedy zaczęła nosić miano magistra inżyniera. W chacie na Kurzej poznawała świat i czuła się bezwarunkowo kochana.
Potężne piętrowe domostwo mieściło dwie kuchnie, sześć pokoi i niezliczoną liczbę składzików i komórek, o przeznaczeniu trudnym do ustalenia nie tylko dla osób postronnych. Płot był nieco krzywy, ale wyraźnie odgradzał dom od lasu, szczerząc, niczym kły, ostre sztachety. Na dodatek obok furtki tkwiła nabita na kij szmaciana głowa. Olga domyślała się, że to nie Pan Wilson, tylko ostatnie ostrzeżenie dla jakiegoś kłótliwego sąsiada.
Otrzepała buty i weszła do środka.
We wnętrzu pachniało pieczonym mięsem, grzybami, majerankiem i czosnkiem.
– Buty dobrze wytrzyj! Podłoga świeżo wymyta! – krzyknęła ciotka Martyna, która ucierała coś w makutrze.
– Masz prezenty? – spytał zza choinki wuj Julian.
– Coś tam przywiozłam – odparła odruchowo, po czym uściskała oboje.
Ciotka była koścista i emanowała skomplikowanym bukietem wazeliny, cebuli i konwaliowych perfum. Julian pachniał po prostu alkoholem. Jego rudawa broda, sweterek w serek i dłonie lśniły tajemniczo brokatem.
– Ładnie się błyszczysz, wujciu.
– A ty lśnisz! – szepnął, spoglądając na nią szklistym wzrokiem.
– Gdzie babcia? – spytała.
– Poszły i kiedy wrócą, nikt nie wie. Gorsza jest od kota – ciotka fuknęła, jakby dręczył ją kaszel. – Kładź się spać, bo jutro od rana robota. A jak mój mąż chowa się w choince, to ani chybi popił jakichś wynalazków z Henrykiem i nie będzie z niego żadnego pożytku! Skaranie boskie!
X
Następnego dnia babcia Jadzia obudziła ją o świcie i kazała drobno pokroić całą górę bakalii.
Dom wyglądał jak za czasów jej dzieciństwa, tylko niektóre sprzęty wydawały się mniejsze. Drewniane ściany pokryte były wyszywanymi makatkami, pożółkłymi zdjęciami i dyplomami w ramkach. Od góry kuchnię zamykał baldachim szorstkich i kruchych bukietów ziół.
Dziewczyna spędziła pół dnia przy szerokim stole, nieopodal rozgrzanego pieca, na którym nieustannie coś bulgotało, skwierczało i pachniało. Kiedy na zewnątrz zrobiło się już całkiem jasno, dołączył do niej Henryk, krewny którego pamiętała, jak przez mgłę. Mimo wczesnej pory już miał na sobie jedwabny frak w kolorze butelkowej zieleni, aksamitne, wiśniowe spodnie i, jak zawsze, bufiasty, koronkowy żabot. Bez wstępów postawił przed nią kubek czarnej kawy, a sam usiadł obok. Nazywała go wujkiem, choć dobrze wiedziała, że relacja z bladym dżentelmenem jest dużo bardziej skomplikowana. Stukot noża o deskę i szmer zsypywanych do misek smakołyków był idealnym tłem dla licznych przeterminowanych anegdotek.
Kiedy przyniósł kolejną kawę, odważyła się spytać:
– Czemu właściwie babka porzuciła farmację i wróciła do zbierania ziół i przygotowywania lubczyków? Pytałam, ale zawsze mnie zbywała…
– Nie powinienem – zaczął, bawiąc się żabotem. Zaraz jednak jakby obawiając się, że Olga wycofa się z pytania, dodał: – Z tego, co pamiętam, zaszła w ciążę. Poza tym w ciągu trzech lat liznęła już sporo wiedzy. No i akurat w tym czasie umarła jej prababka Katarzyna, a wtedy, sama rozumiesz, ktoś musiał się zaopiekować naszą… rodziną i ludźmi z wioski…
– Ploteczki czy wyznania wiejskiego sukuba? – zapytała obcesowo babka, która jak to miała w zwyczaju, pojawiła się w kuchni nie wiadomo skąd.
– Ależ Jagienko! – żachnął się nieco teatralnie.
– Nie zapominaj, miły Henryczku, że zaniepokojone niezwykłymi snami kobiety idą nie do lekarza, ani nie do księdza…
– Właśnie ta niezdolność wewnętrznego przeżywania doznań nieco mnie drażni u białogłów – burknął. – Za to ich krągłości, zapach, smak, te westchnienia, to coś czemu nie umiem się oprzeć – mamrotał pod nosem, opuszczając kuchnię.
W pełnym świetle dnia Olga zobaczyła u babki więcej siwizny i cienie pod oczami. U tej, którą przez wiele lat uważała za nieśmiertelną i wszystkowiedzącą, dostrzegła nagle pierwsze oznaki słabości.
Październik – westchnęła w myślach. Przez lata lubiły sobie opowiadać, w jakiej porze roku znajdują się różne znane im osoby.
– Niedługo to już będzie listopad – odparła babka, słysząc jej myśli. – Mam jeszcze coś do zrobienia przed wieczerzą. Jak chcesz pogadać, to chodź ze mną do pracowni.
Olga posłusznie wstała. Nie chodziło tylko o to, że chciała spędzić czas z babcią. Od najmłodszych lat uwielbiała pracownię. W prywatnym królestwie babci Jagi można było zobaczyć kolorowe plastry hub, słoje pełne macerowanych liści, owoców i rzeczy, których pochodzenia lepiej się było nie domyślać. Co ciekawe obok lepkich od roślinnych soków, kamiennych misek stały szklane kolby i bulgoczące gąsiorki.
Starsza pani sięgała probówką do kolby pełnej szmaragdowozielonej galaretki i zręcznie wlewała jej zawartość do plastikowych pojemników wielkości przepiórczego jajka.
– Twój dom to zetkniecie dziewiętnastego i dwudziestego pierwszego wieku, nic pomiędzy. Czemu nie wywalisz tego pieca, przecież masz lodówkę i pralkę.
– Jedzenie z pieca jest lepsze.
– Uparciuch z ciebie.
– Mam komputer. Używam, ale bez zachwytu.
X
Kiedy na niebie zaświeciła pierwsza gwiazdka, rodzina zebrała się w kuchni.
Nagle drzwi otworzyły się z łomotem i stanął w nich śnieżny bałwan obejmujący wielką miotłę.
Olga wpatrywała się w niego z rozdziawionymi ustami, aż wreszcie sapnęła i spytała:
– Kto to?
– Olaf – odparła ciotka, stawiając na białym obrusie wazę z parującym barszczem.
– Frozen?! – spytała, choć czuła się przy tym głupio.
– Babka Kachna mówiła, że z początku był zamrożony, ale szczegółów nie znam…
– Na stare lata często zmieniała opowieści. Czasem mówiła, że zjawił się w czasie wojny bolszewickiej… Jego towarzyszy utłukła, a na niego nie starczyło jej już mocy.
– Nie możecie go spytać?
– Nie mówi i jest… Żyje we własnym świecie.
– Ale ja go nie pamiętam…
– Mieszkał z nami, kiedy byłaś malutka. – Babka usiadła na honorowym miejscu. – Chodził z wami do lasu, łowił ryby, a potem gdzieś się zawieruszył. Za to rok temu, przy wiosennym zrównaniu, znalazłam go śpiącego w żłobie. No, ale dość gadania. Otrzepcie chłopaka ze śniegu i zaczynajmy wieczerzę, bo zupa stygnie – poleciła.
Wszyscy usiedli i zaczęli jeść.
– Wspaniały barszczyk – zachwycał się Henryk.
– Weź dokładkę, wciąż grozi ci anemia – odpowiedziała z troską Jaga, ale widać było, że komplementy sprawiają jej przyjemność.
– Nie, dziękuję – Henryk wyciągnął ręce w obronnym geście. – Wiem, że przygotowałaś jeszcze całą górę jedzenia.
– Komu kapusty z grzybami? Podajcie miskę Violi, bo chudziutka jest jak trzcinka.
– Przestańcie – poprosiła apatycznie Viola.
– Moim zdaniem, to co się stało Violi, mogło być pokłosiem jej weganizmu – mądrzyła się ciotka.
– A ja myślałam, że zjadła sromotnika.
– Oleńka, nie pyskuj do cioci!
– Czyli ciocia może opowiadać dyrdymały, a ja mam cicho zajadać kapustę?
– A na końcu będzie karp – ciotka zaśmiała się chrapliwie, jakby już teraz dławiła się ością.
Olgę zastanowiła reakcja pozostałych domowników. Henio chichotał, zakrywając usta, Julian niemal udławił się kompotem z suszu, nawet golumowaty Olaf wydawał się poruszony. Wyglądało to dość niesamowicie, bo jego pyzata blada, jak surowe ciasto twarz promieniała, a dokoła głowy unosiła się para wodna.
Spokój zachowały jedynie babcia i kuzynka Viola.
– O co chodzi z tym karpiem?
– Nie mam już do nich siły – Viola teatralnie wywróciła oczami.
Diva – przemknęło Oldze przez myśl. Potem jednak przyszło jej do głowy, że przyjemnie popatrzeć na zawsze elegancką Violę. No i teraz już jej nie drażnił przesadny makijaż. Zresztą, głównie dzięki niemu, wciąż była widoczna, bo ciało nieco się rozmywało.
– Karp, to skrót od kara psychopaty – wyjaśniła babka krótko.
– Jaka kara i dla kogo?
– Nieważne.
Przez chwilę jedli w milczeniu.
Potem kiedy na dworze było już całkiem ciemno, panowie wymknęli się do sionki, gdyż przy wigilijnym stole babcia Jadwiga nie pozwalała na spożywanie alkoholu. Wracając, Henryk podszedł do babki i coś szepnął jej na ucho.
– Niedługo przyniosę – odparła. – Marta, wyjmij z pieca pieczyste i wątróbkę.
– Czemu w ogóle przyrządziłaś na Wigilię mięso? – spytała Olga.
– Trafiło się.
– To znaczy?!
– Przy tylu gębach do wykarmienia, nie ma co wybrzydzać. Poza tym nie jestem tradycjonalistką.
– Babciu droga, czy możesz mówić nieco jaśniej!
– Nie musisz jeść, jak nie chcesz. Z naszego domu, nikt głodny nie wychodzi!
– Pytanie, czy każdy wychodzi… Czy mam rozumieć, że to, co podasz to ludzina? Ten „Karp”, to ktoś, kto ci podpadł?
– Nie podpadł, a napadł!
– Sąsiad?!
– Głupia jesteś! Nasłuchałaś się bajek o Jasiu i Małgosi, a powinnaś mnie znać! Zaszedł mnie w lesie, kiedy zbierałam zioła i zarzucił wnyki na szyję. Nienawidził kobiet i pewnie niedługo zacząłby mordować. Umysł taki wynaturzony. Za to ciałko do schrupania… Jeść nie musisz.
– Szukają go?
– Policja coś tam pytała, ale bez większego zaangażowania. Własna rodzina się go bała.
– Nosił wilk razy kilka…– Ciotka miała wypieki i szkliste oczy, mimo że akurat ona do sionki nie wychodziła.
– Wszyscy żrecie ludzinę?! – spytała zaszokowana Olga.
– Dla każdego coś dobrego. Henryczek zje wątróbkę, bo odkąd przedkłada uściski nad wysysanie, ma niedobory hemoglobiny, Olaf nie pogardzi mięskiem, a dla pozostałych mam esencję z mózgu. Strasznie ich ekscytuje, to co ten popapraniec miał w głowie…
– Olu, może ty wiesz, gdzie można kupić te filmy, które oglądał? Zwłaszcza ten z piersiastą mulatką – pielęgniarką!
– Julian, przestań natychmiast!
– To już wiem czemu macie puste nakrycie przy stole. Dla niezapowiedzianego gościa, żeby był na zapas! No i dziwicie się potem, że ubywa nas przy stole z roku na rok – jesteście nienormalni! Moi rodzice uciekli aż do Kanady, ciotki Krysi – mamy Violi, nie widziałam od kilku lat!
– Uczciwy niezapowiedziany nie ma się czego lękać. A co do Kanady, to pisała mi Zosia, że Indianie Nootka wezwali ją, kiedy nie mogli sobie poradzić z Wasgo!
– Były czasy, że i myślałam o wyprowadzce gdzieś daleko. No, a potem… – westchnęła ciotka.
– A co tak konkretnie dolega wujowi?
– Opili się z Heniem szczwółówką. Heniek przez miesiąc miał wrzosowy odcień, a Julian niestety nie wydobrzał.
– Ale wciąż jest między nami, bo…
– Babka mu pomogła, ale działa tylko w domu. Już nawet koło potoku zaczyna się rozwiewać. Do sklepu nie pojedzie, w urzędzie nic nie załatwi – kwękała ciotka. – I wszystko przez te wynalazki.
– Może przez jego uzależnienie – fuknęła gniewnie babka. – Jakby nie wlewał do gęby wszystkiego, co znajdzie, to by żył.
– Anzelm mówił, że to jakaś nalewka – burknął wyraźnie obrażony wuj. – Ostrzegali mnie ludzie, żeby się z czarownicą nie żenić!
– Uganiałeś się za mną, a mogłam mieć lepszych! – wrzasnęła ciotka.
– Uwielbiają się przy nas kłócić – westchnęła Viola.
– Jak to znosisz? – spytała z troską Olga.
– Nie jest źle, biorąc pod uwagę mój stan, zawsze mogę niknąć. No i nie grożą mi zmarszczki, otyłość i w ogóle starość – powiedziała chełpliwie. – Tylko szkoda mi trochę, że sobie nie pożyłam. Wiesz, jak pisał Mickiewicz: „Kto nie dotknął ziemi ni razu…” I mama mnie nie odwiedza.
– Martynko, wyjmij z szabaśnika pierogi dla dziewcząt.
– A kiedy wreszcie będą prezenty?! – Głos wuja Juliana był wysoki i natarczywy, co musiało być skutkiem wielokrotnego wymykania się do sieni.
– Kiedy nie ma dzieci, ktoś musi zachowywać się jak Osioł w Shreku – rzekła kwaśno Jaga. – Już dobrze, rozpakujcie prezenty.
Zajrzeli pod drzewko.
Olga z radością zauważyła, że Violi spodobał się szal z paszminy, ciotka przeglądała książkę kucharską, a Julian, mimo braku odbicia, mierzył przed lustrem kapelusz. Henryk – korzystając z rodzinnej atmosfery, zdjął poplamiony barszczem żabot i przymierzył nowiuteńki z błękitnej koronki. Ułożył go staranie, zasłaniając wystający nieco z piersi kołek.
– Henryk jest twoim dziadkiem, prawda? – spytała szeptem babci.
– Skąd, jest ojcem Anzelma. Moja babcia była nieślubną córką Anzelma.
– Właśnie zdziwiłam się kiedy nie zastałam Anzelma, a co z nim?
– Pomagał przygotować strój na Wielkanoc, chciał wyczyścić zastawę, a że była srebrna… rozsypał się. A wtedy pojawił się Henryk.
– A z jakiego powodu jest z nami?
– Sama widzisz, nie przebili serca. Pewnie ktoś działał w nerwach.
W swojej paczce Olga znalazła miód, kilka buteleczek babcinych mikstur i drogie perfumy.
– Ale się wykosztowaliście! – krzyknęła. – Nie trzeba było!
– Zwłaszcza z tej zielonej butelki pij codziennie łyżeczkę – odparła z uśmiechem babcia. – Zaraz zrobię dla wszystkich zimową herbatkę, a ty mi powiesz, kiedy w mojej kuchni usłyszę tupot bosych stópek.
– W twoim wieku kochana, to raczej bez szans…
– I po co się droczyć?! – Babka prychnęła jak rozgniewany kot.
– Nie mam męża, a od kilku dni nawet narzeczonego. Podsumowując NIEPRĘDKO! Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, na co liczysz…
– Znowu brzydkie myśli!
– Wcale nie brzydkie, tylko racjonalne. Ty objęłaś „posadę” po prababce Katarzynie, ona po swojej, czyli wychodzi na to, że, będziesz potrzebowała na następczynię mojej córki. Przyjadę, jeśli urodzę syna…
– Na to bym nie liczyła – uśmiechnęła się krzywo. – My nie rodzimy mężczyzn.
– Nie ma o czym mówić.
– Źle ci tu u mnie bywało?
– Cudownie babciu kochana, ale nigdy nie zamierzałam osiąść tu na stałe, więc nie będę tego chciała również dla mojego hipotetycznego potomka.
– Młodaś to głupiaś – zaśmiała się. – Od sześciu tygodni jesteś w ciąży, to znaczy po medycznemu od ośmiu.
Olga zamarła oniemiała. W tym czasie babka wyjęła z lodówki półmisek pełen szmaragdowozielonych kulek i położyła go na stole.
– Teraz odrobina karpia, a potem wspólnie pośpiewamy kolędy.
– Chodź się przewietrzyć – zaproponowała Viola i wyciągnęła kuzynkę przed dom.
– Czasem wydaje mi się, że na nic w swoim życiu nie mam wpływu – szepnęła Olga.
– Ja tam wierzę, że wszystko jest w zasięgu ręki!
Las był biały i cichy, a padający od domu złocisty blask odbijał się w śniegu i w długich lodowych soplach. Za ich plecami niosły się śpiewy pełne nadziei i radości.