- Opowiadanie: Kulosław - Stawką jest życie

Stawką jest życie

Trochę taka wprawka, żeby poćwiczyć. Ale mam nadzieję, że się spodoba :)

Z góry przepraszam wszystkie Anety, które mógłbym urazić użytym kontekstem. Po prostu doskonale pasował...

Przyjemniej lektury.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Finkla, Użytkownicy IV

Oceny

Stawką jest życie

Boże, błogosław Aleca Oxenforda, za stworzoną przez niego sekcję ogłoszeń o pracę. Usługi konkurencyjnych serwisów, takich jak: pracuj.pl, jobs.pl czy – wywołujący u mnie lęk egzystencjalny – linkedin.com, oczekują znajomości co najmniej tuzina języków, wykształcenia wyższego na poziomie doktoratu i doświadczenia zawodowego, dla którego należałoby podjąć pracę w wieku jedenastu lat. Co w zamian? Owocowe środy z jabłkami w roli głównej – będziecie wielbić pomarańcze, jak ludzie dorastający za komuny – i pracę w kreatywnym, energicznym zespole. Przy tym wszystkim, wejście na OLX to jak emigracja z Nowego Jorku do Acapulco. Wszystko wydaje się prostsze. Normalna praca dla normalnych ludzi, zakres obowiązków mieszczący się w: przynieś, podaj, pozamiataj. Pracujesz gdy chcesz zarobić, a nie gdy jest target do zrobienia. Brzmi jak namiastka utopii.

Dlatego sprawa jest prosta: dopóki Anetki po zarządzaniu zasobami ludzkimi nie zainteresują się tym serwisem, dopóty mam co włożyć do gara. Gwoli wyjaśnienia: nie dlatego że brak mi ambicji. Po prostu działający tam pracodawcy mają w poważaniu weryfikację faktów z życiorysu. A to świetna wiadomość, dla takiego pechowca jak ja, bo uśredniony czas moich staży wynosi dwa… może trzy miesiące (w CV wygląda to oczywiście znacznie lepiej). Później z zasady musi wydarzyć się najgorsze.

Przykładowo: dostałem kiedyś pracę w serwisie komputerowym. Miałem jakieś tam prywatne doświadczenie; czułem się pewnie. Moim pierwszym zadaniem było przeprowadzenie optymalizacji laptopa, do czego kierownik polecił swój ulubiony program. Nie minął nawet tydzień, jak klient wrócił ze sprzętem, oskarżając mnie o przerobienie sprzętu na koparkę do kryptowalut. Skąd mogłem wiedzieć, że instalka była zainfekowana?

Wysoko postawiona poprzeczka? Cóż, sądziłem że gorzej nie będzie. I wtedy dostałem się na kasę. To była żabka, albo inne odido. Minęły standardowe dwa miesiące i szefowa zaufała mi na tyle, by zostawić samego na zamknięcie. Nic trudnego: rozliczyć kasetkę, wygenerować raport z totalizatora, umyć podłogę i zamknąć drzwi. No właśnie… drzwi. Okazało się, że zamek miewał nastroje i kołatka – pomimo prawidłowego działania bębenka – odmówiła posłuszeństwa akurat w mój pierwszy samodzielny dzień. Oczywiście nie upewniłem się czy drzwi są zamknięte. Następnego dnia sklep był ogołocony. Złodziejaszki nie zostawili nawet batoników z Foods by Ann.

Ta sytuacja do cna obrzydziła mi wszelkie zleceniówki, śmieciówki i etatówki. Stwierdziłem, że najprościej – i zdecydowanie najbezpieczniej – będzie nie pracować. I co to było za uczucie! Euforyczna ulga, że choć na chwilę udało się wyjść z kołowrotka. Człowiek dowiaduje się wtedy, że śniadanie ma najlepszy smak o trzynastej, a wino o czwartej nad ranem. Spędzałem dni na długich, leśnych spacerach – przez chwilę prawie uwierzyłem, że nie potrzebuję fajek – a noce na malowaniu bohomazów (miałem wtedy fioła na punkcie Luisa Noé). Żyłem jak milioner. Tylko mój stan konta miał z tym problem. Po dwóch miesiącach przyszło mi zastanowić się nad przyszłością. Miałem dwie perspektywy: głodówka i stopniowa sprzedaż skromnego majątku, albo wizyta u bociana – z późniejszymi odwiedzinami kruka w zestawie. Bańka pękła wraz z powiadomieniem o nowych ofertach pracy w mojej okolicy.

Wybrałem oczywiście mniejsze zło. Podjąłem decyzję, by wrócić do bezlitosnego obiegu. Szybko znalazłem anons: firma Mistery&Danerous Sp. z.o.o. poszukiwała sprzątacza na okres trwania aukcji antyków. Wykonałem telefon i w niecałe dwie minuty dostałem robotę. Miałem zacząć już następnego dnia o dwudziestej drugiej. Całe szczęście nie wymagali żadnych dokumentów i żadnego doświadczenia. Boże, błogosław Aleca Oxendorfa.

 

***

 

Atmosfera na parterze była nieco sztywna. Ulizany, szczupły portier o urodzie włoskiego mafioza przyszył mnie wzrokiem pełnym pogardy i wpuścił do windy dopiero po wykonaniu kilku telefonów; nie spuścił mnie przy tym z oka na sekundę, żebym przypadkiem nie ukradł jednego z cennych długopisów. Gdy wjeżdżałem na trzydzieste drugie piętro ochroniarze z pewnością patrzyli w podgląd z monitoringu, jakbym planował wysadzić budynek. Kto by pomyślał, że długa jazda windą, może być jeszcze bardziej niekomfortowa.

– Dobry! Świeżak, co? – przywitał mnie na miejscu grubszy, wąsaty konserwator.

– Tak, proszę pana.

– Jakie psze pana? Bogdan jestem!

Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym poprowadził mnie labiryntem korytarzy do małej kanciapy.

– Mopować umi?

– Umi.

– Każdy mówi, że umi. Pokażę ci dla pewności.

Po czym faktycznie pokazał procedurę mopowania. Zaczął od napełnienia wiadra ciepłą wodą; wyciągnął dwa baniaki z detergentami i dodał po miarce. Następnie zamoczył szmatę, zamieszał nią w wiadrze i wykręcił większą ilość wilgoci. Po każdej czynności przerywał i dopytywał: „Nadążasz? Nadążasz?” Kiwałem tylko głową, bo właściwie nie wierzyłem, że jest do tego konieczne szkolenie.

Na koniec założył szmatę na podstawę mopa i poprosił, bym pokazał swoją technikę. Niechętnie przejąłem kij i machnąłem kilka razy szmatą po podłodze. Bogdan lustrował w skupieniu każdy mój ruch, gładząc przy tym z zaangażowaniem wąsa.

– Dobrze, młody. Bardzo dobrze. Będą z ciebie ludzie! – skomentował i klepnął mnie po plecach.

– Dzięki, Bogdan.

– Wymopujesz w takim razie magazyn dwa, trzy i cztery. Z jedynki robią salę aukcyjną, więc trzeba tam doświadczonej ręki. Mojej ręki, rozumie się?

Zaśmiałem się z grzeczności, ale konserwator najwyraźniej nie żartował, bo strzelił palcami i wwiercał się wzrokiem w drzwi na końcu korytarza, za którymi najwidoczniej krył się magazyn numer jeden.

– To wszystko? – zapytałem.

– Prawie. Powiedz mi, boisz się myszy?

– Nie – stwierdziłem, choć w życiu nie widziałem żywej, dzikiej myszy.

– To dobrze, uważaj na te gryzonie. Nie mam pojęcia skąd się wzięły, w dodatku te szkodniki nie dają się wytępić. Są … dziwne. Jakbyś zobaczył jakąś, wal na oślep! I tak przecież musisz posprzątać.

W końcu Bogdan życzył powodzenia i poszedł w swoją stronę. Postanowiłem w miarę możliwości unikać go przez kolejne siedem godzin, co miało ścisły związek z charakterem tej pracy. Wygląda to tak, że jeżeli współpracownik po pierwszych pięciu zdaniach nie wygląda na dziwaka, to musi być narkomanem, złodziejem, mordercą ukrywającym się od wielu lat, albo – opcja najgorsza z możliwych – specem od sprośnych żartów. Wąsacz całe szczęście był nieszkodliwym wariatem, choć najwidoczniej cwanym, bo zostawił dla mnie lwią część roboty.

– Małgorzato Rozenek, patrz jak to się robi – powiedziałem po nosem na zachętę i zgarnąłem sprzęt.

Przez pierwszy magazyn przeszedłem jak tsunami. Żadna plamka nie uniknęła dotyku mokrej szmaty. Wyczyściłem nawet zakamarki, których od postawienia budynku najwidoczniej nikt nie widział na oczy. Wydawało się, że ta robota może być nie tyle znośna, co przyjemna. Miałem krótki moment, gdy rozważałem by zaszyć się na jakiś czas w tym miejscu, ale odszczekałem te słowa w połowie drugiego magazynu. Dłonie okropnie piekły od detergentów, a pulsujący ból w krzyżu nadawał sygnał SOS. Na ostatnie kafelki po prostu wylałem resztę wody z wiadra i rozprowadziłem to po posadzce. Przyświecała mi myśl, że do rana i tak wyschnie.

Minęła trzecia w nocy, więc zrobiłem sobie krótką przerwę na papierosa w toalecie (czujniki dymu w biurowcach to prawie zawsze żart), po czym rzuciłem się na ostatni magazyn. Pierwszy rzut oka wystarczył, by ocenić, że czasu wystarczyłoby na styk. Magazyn numer cztery był zdecydowanie największy. Pełen wysokich regałów i ometkowanych eksponatów, trudnych do dokładnej identyfikacji przez znikome światło. Co jeszcze istotniejsze: o tej godzinie człowiek potrafi być naprawdę zmęczony. Mózg nad ranem lubi płatać figle i kilka razy włosy stanęły mi dęba na widok afrykańskiej maski lub działającego na wyobraźnię cienia. Wszystko zbywałem śmiechem. Naprawdę spanikowałem dopiero, gdy coś przebiegło po mojej stopie.

Zerwałem się na równe nogi. W zasięgu wzroku ani żywej duszy, ale nie mogłem się mylić. Zrobiłem rundkę po pomieszczeniu, dzierżąc mopa jakby był włócznią, gotowy wytępić każdego napotkanego gryzonia. Z tym, że nic nie znalazłem.

„Cholerny Bogdan i jego białe myszki. Po tylu latach takiej roboty też bym nie wylewał za kołnierz” – pomyślałem i odpuściłem polowanie. Wróciłem na miejsce i poczułem jak nogi mi miękną. Zniknęło wiadro.

„Ten stary pierdoła stroi sobie żarty” – wmawiałem sobie dla uspokojenia. Dłonie miałem mokre od potu; gdybym mocniej ścisnął kij mopa, wyślizgnąłby się jak mydło. Nie potrafiłem się ruszyć. W tym momencie nad moją głową strzeliła świetlówka, sekundę później kolejna.

„Oglądałem Obcego. Tyle mi wystarczy…”

Odzyskałem panowanie nad mięśniami i ruszyłem do wyjścia gotów rzucić tę robotę w cholerę. Wtedy parze gryzoni udało się przekroczyć granicę nogawek i wedrzeć do spodni. Obrzydliwe i przerażające uczucie: dotyk zimnych, małych stópek. Wierzgałem jak głupi. Gdybym miał siekierę, odrąbałbym sobie kończyny. Wtedy kolejne myszy dokonały z regału abordażu wprost w moją czuprynę. Byłem jak byk na rodeo. W końcu boleśnie odbiłem się od jednego z regałów i padłem na ziemię. Przysięgam, że usłyszałem ciche: fiuuuuu. To postawiona na najwyższej półce urna leciała na moją głowę.

Zgasło światło. Albo raczej zemdlałem.

 

***

 

Obudziłem się gwałtownie, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody. Magazyn zniknął. Byłem pośrodku niczego. Gdzie nie spojrzeć gęsta mgła sięgająca kolan; a kilka metrów ode mnie: starszy mężczyzna, odwrócony plecami, w popielatym futrze, siedzący na moim wiadrze.

– Przepraszam!

Nie reagował na moje zawołanie. Zobaczyłem jak po futrze wspinają się myszy, by po chwili schować się gdzieś pod kołnierzem. Facet nawet nie drgnął.

– Przepraszam! – powtórzyłem i wykonałem kilka kroków w jego stronę. W końcu odpowiedział:

– Który rok mamy?

– Co? – zapytałem zdezorientowany, ale starszy pan kontynuował:

– Nie można odczuć tutaj upływu czasu. Wczoraj mogło zdarzyć się wczoraj, ale równie dobrze sto lat temu. Tylko kolejni więźniowie informują mnie o tym, co dzieje się na zewnątrz. I który mamy rok.

– Jak to więźniowie?!

– Pierwszym był woj Mieszka – powiedział, jakby mnie w ogóle nie słyszał. – Dowiedziałem się, że minęło pięćdziesiąt lat i wiele się zmieniło. Jeszcze więcej zmian nastąpiło do zjawienia się kolejnego współwięźnia. Uczonego, na służbie Augusta zwanego mocnym. A komu ty służysz?

– Andrzejowi Dudzie – odpowiedziałem, zbyt przerażony absurdalną sytuacją, by zastanowić się nad sensem własnych słów.

– Dobrze, sługo Andrzeja. Który mamy rok?

– Nic nie rozumiem…

Mężczyzna westchnął i wstał z wiaderka. Był wysoki, przewyższał mnie spokojnie o głowę. Gładka, szczupła twarz, i oczy, których wyraz był jednoznaczny: patrzę na ciebie tylko dlatego, że muszę, psie. „Ałć” – sama myśl o tym mnie zabolała.

– Wątły jesteś – powiedział, po szybkim zlustrowaniu. – Ale ciało się nada…

– To sen, tak? – przerwałem mu. – Leżę w magazynie; pewnie zlałem się w gacie, a Bogdan nie może wytrzymać ze śmiechu. Jesteś omamem!

Mężczyzna wykonał kilka szybkich kroków i zdzielił mnie w twarz. Zrozumiałem przekaz. Ból był prawdziwy, czerwieniący się policzek był prawdziwy i jego pogarda również była prawdziwa. Wszystko co widziałem musiało być prawdziwe. Ale nie potrafiłem w to uwierzyć.

– Nie, nie, nie – szedłem w zaparte. – To nie może być rzeczywistość. Jesteś wytworem mojej wyobraźni.

– Wszystko tutaj jest wytworem wyobraźni czarodzieja, który zamknął mnie w tym więzieniu z rozkazu Siemowita. Tfu! – Splunął na ziemię. – Niech będą przeklęci po wsze czasy. Obaj w tym momencie jesteśmy nieprawdziwi. Prawdziwa jest tylko kupa mięsa, którą zostawiłeś wchodząc do pułapki. Można tam wrócić, a nawet należy; szkoda żeby ciało się zmarnowało. Guślarz stworzył więzienie tylko dla jednej osoby. Jeden z nas tu zostanie. Musimy tylko ustalić który.

– Nie mam zamiaru tutaj zostać! Zaraz się obudzę i koszmar się skończy.

– Jeżeli chcesz się buntować, proszę bardzo. Moje myszy są bardzo, bardzo głodne.

Przeszedł mnie dreszcz. Miałem wielką ochotę popaść w histerię. Albo rzucić się na faceta. Albo biec jak daleko mnie nogi poniosą. Albo milion innych rzeczy. Ale wszystko to po krótkiej analizie kończyło się tym samym: niczym. Z drugiej strony brak działania również był złym wyborem, w końcu jego myszy były bardzo, bardzo głodne. Znalazłem się między młotem a kowadłem.

– Ty pewnie też nie chcesz tutaj zostać. Jak w takim wypadku mamy wybrać?

– To bardzo proste – zaczął tak szybko, jak gdyby czekał na to pytanie. – Mam honor; zakładam, że i ty również. Ustalmy formę rywalizacji, która jednoznacznie wyłoni lepszego. Nagrodą będzie wolność.

– Jaką formę?

– Cóż. Z wojem starcie fizyczne przegrałem, więc nie zaryzykuję więcej wolności dla pokazu siły. Proponuję starcie umysłów. Zagadki. Przegrywa ten, kto nie zgadnie.

Byłem cały spięty, ale nieco odetchnąłem z ulgą. Siła fizyczna nigdy nie była moją mocną stroną. Trochę kiedyś bawiłem się w zagadki, więc sądziłem, że przy odrobinie szczęścia wygram bez problemu.

– Zgoda.

– Doskonale. Pozwolę ci zacząć.

– W porządku: ten, kto mnie tworzy nie potrzebuje mnie, kiedy to robi – zacząłem, przypominając sobie wyjątkowo trudną łamigłówkę. – Ten, który mnie kupuje…

– Trumna. Czyż nie?

Pokiwałem jedynie głową w odpowiedzi. Uświadomiłem sobie swoją pozycję.

„Woj Mieszka… Jeśli to nie omam, to facet miał lekko tysiąc lat na wymyślanie zagadek. Mam przejebane” – pomyślałem zrezygnowany.

– Kiedy mnie potrzebujesz, wyrzucasz mnie. Kiedy mnie nie potrzebujesz, przywracasz. Czym jestem? – Zadał zagadkę.

Z trudem się opanowałem. Może tylko kącik ust delikatnie drgnął, ale niczego nie zauważył. Znałem tę zagadkę. Poznałem ją całkowicie przypadkiem, od jednego z dziwaków, z którym pracowałem. Tylko co po mojej odpowiedzi, skoro zaraz będę musiał sam wykrzesać z siebie nieco kreatywności. Jednego byłem pewien: Bilbo wygrał podstępem i ja także musiałem. Moje kieszenie były akurat puste, ale może coś z innej beczki…

– Kotwica – odpowiedziałem, po krótkiej ciszy.

Widziałem zmianę w wyrazie twarzy. Chyba grymas gniewu. Dobra karta. Mruknął coś, że gra się jeszcze nie skończyła. Miał rację. A ja miałem zamiar właśnie ją skończyć.

– Jestem żółtą farbą, do której dolano niebieską farbę. Jakiego koloru farbą jestem teraz?

– To nie jest zagadka! – zaoponował mój przeciwnik.

– Zagadka to zagadka, nie doprecyzowaliśmy zasad.

Facet przeszył mnie wzrokiem mordercy. Spod jego płaszcza wybiegła chmara myszy kierując się wprost na mnie. Byłem gotów stepować w razie konieczności, ale zatrzymały się metr ode mnie.

– Jeśli zgadnę – zaczął konkurent. – To moi przyjaciele zjedzą cię. Mogę poczekać kolejne sto, a nawet i tysiąc lat. Ale chcę zobaczyć jak cierpisz, za dopuszczenie się takiego oszustwa.

– Zgoda – odpowiedziałem, przełknąwszy ślinę.

Trwało to w nieskończoność. Mężczyzna przechadzał się w jedną i drugą stronę. Mamrotał pod nosem. Mierzył mnie wzrokiem. Przykładał czasem jednego z gryzoni do ucha, jakby mógł usłyszeć podpowiedź. Wszystko wytrzymałem. Aż doczekałem się odpowiedzi:

– Przejrzałem twój chytry zabieg. – Zmroziło mnie. Wyobraziłem sobie ból wywołany małymi, mysimi ząbkami. – Odpowiedzią jest: żółto-niebieski.

– Nieprawda… – powiedziałem cicho, by po chwili uświadomić sobie co się wydarzyło. – Nieprawda! Zielony! O, kurwa! Chodzi o zielony!

 

***

 

Mam po prostu pecha. Raz okradają sklep, w którym pracuję, innym razem ląduję w czarodziejskiej pułapce ze świrem i legionem myszy na rozkaz. Gdy ocknąłem się w magazynie była piąta pięćdziesiąt. Zostało mi dziesięć minut zmiany. I połowa roboty do wykonania.

Przemykałem jak duch po korytarzach. Wszystko, żeby uniknąć Bogdana. Gdzieś miałem te parę złotych, po prostu nienawidzę się tłumaczyć (a miałem powody by sądzić, że moje wyjaśnienie może nie przejść). Niestety prawa murphy'ego są bezwzględne: jeżeli przewidziałeś cztery możliwe awarie, to oczywiście wydarzy się piąta. Moja wydarzyła się w windzie na parterze.

– Twardowski! Za mną!

Po głosie rozpoznałem, że to z nim rozmawiałem przez telefon. Wróciliśmy na firmowe piętro i zaprowadził mnie do swojego gabinetu. Bogdan też tam był. Wylądowałem na dywaniku.

– Twardowski, to kompletna tragedia!

– Od początku wiedziałem, że nic z niego nie będzie, szefie – dopowiedział konserwator.

– Znikasz na pół nocy!

– Wyczułem jak palił papierochy w toalecie, szefie.

– Robota niezrobiona!

– A to co zrobione, jest byle jak, szefie.

– Naturalnie, jesteś zwolniony. Bogdan, co zrobimy?

– Zamykamy magazyn numer cztery, szefie. To jak pobojowisko.

– Musimy znaleźć kogoś do ogarnięcia tego burdelu. Na wczoraj, Bogdan!

– Zajmę się tym, szefie!

– Twardowski, masz mi coś jeszcze do powiedzenia?

Zastanawiałem się do czego konieczna była moja obecność. Byłem pewien, że facet po prostu chciał mnie poniżyć. Pokazać, że bez niego firma padnie, a beze mnie nie będzie żadnej różnicy. Eleganciki jego pokroju nie muszą się upijać, gonić za adrenaliną, ani uprawiać seksu, żeby poczuć się lepiej. Wystarczy im wyższość nad podwładnymi.

Miałem ochotę wygarnąć mu. Jednym zdaniem mógłbym zapewnić mu kilka wizyt u terapeuty. Mógłbym nawet opowiedzieć o pojedynku na zagadki, żeby myślał, że robię z niego idiotę. Ale uświadomiłem sobie, że mu współczuję. Takim jak ja, zdarzają się magiczne więzienia; takim jak on błędy w excelu i trudni klienci. To był pewnie dla niego najlepszy moment w ciągu dnia. Bo co później, po tych kilkunastu godzinach w biurze? Dzieciaki, które mają go za obcego i żona, zdradzająca go z kumplem z innego działu. Odpuściłem.

– Do kogo zgłosić się po dniówkę?

Wyrzucono mnie z budynku. Resztę dnia i tygodnia przesiedziałem w domu, nie mając ochoty ruszyć się z kanapy. Zastanawiałem się, ile tamten mężczyzna przesiedzi jeszcze w więzieniu. Może jego myszki zwabią następnym razem Bogdana? Z nim nie miałby większego problemu.

A gdy w lodówce nie było niczego prócz światła, wróciłem na OLX. Znalazłem anons, wykonałem telefon i dostałem robotę w magazynie napojów gazowanych.

Boże, błogosław Aleca Oxendorfa…

 

Koniec

Komentarze

Cześć Kulosław !!!

 

Opowiadanie bardzo mi się podobało. Początkowo nawet nie a po chwili się przekonałem, że historia jest naprawdę fajna. Wciągnęło mnie. Lekka trochę humorystyczna opowieść. :)

 

Pozdrawiam serdecznie!!!

Jestem niepełnosprawny...

No proszę, odwiedził mnie Gucci Mane, tylko że literacki :D Dzięki za komentarz i miło, ze się spodobało :) początki to wciąż moja pięta achillesowa, ale staram się nadrabiać z biegiem treści :) 

pozdrawiam!

Zawsze coś da się poprawić

Na wstępie: 

Tu silver_advent, forumowy Jaś Fasola, którego zadaniem jest siedzieć i patrzeć na obrazy. Z tą drobną różnicą, że ja patrzę na opowiadania, nie jestem aż tak mądry jak “doktor” Fasola, ale za to trochę brzydszy :)

Pozwól więc, że wyłożę Ci, co o tym wszystkim myślę.

 

Zastanawiałem się, czy uraczysz nas kolejnym opowiadaniem. Pierwsze pamiętam dobrze, nawet nuta inspiracji Nagim Lunchem zostawia na historii dość specyficzny sznyt, opowiastki nie sposób potem w łatwy sposób wypędzić z własnego czerepu.

 

Przeczytałem “Stawką jest życie” z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony operujesz językiem w wyjątkowo widowiskowy sposób. Literacko jesteś bardzo dobry, powtarzasz tym samym to co pokazałeś w swojej historii miłosnej z maszyną do pisania w roli głównej. Myślę, że to efekt naturalnych zdolności, popartych przeczytaniem tęgich stosów niezłej prozy. 

Nie skłamię, jeśli napiszę, że zazdroszczę Ci tak dużej swobody w tym zakresie.

 

Z drugiej strony – powtórzyłeś również słabości, które można było dostrzec poprzednio. 

Twoje opowiadania są jak spektakl fajerwerków. Naprawdę pięknie się je ogląda, ale po chwili jedyne co pozostaje, to siwy dym niknący w powietrzu. 

Masz dużą dysproporcję pomiędzy umiejętnościami fabularnymi a zdolnościami językowymi.

Albo uczciwiej byłoby napisać, że nie pokazałeś jeszcze tych pierwszych. 

Potrafisz pięknie pisać o niczym, ale moim zdaniem to nie starczy, żeby utrzymać czytelnika na długo. 

Nie mówię tego, żeby Ci dokuczyć, bo po cichu mocno kibicuję temu co piszesz, raczej staram się wskazać, nad czym można by jeszcze popracować, żeby było dużo lepiej. Jest na to potencjał, ale jeśli chcesz pisać na poważnie, to rozwijaj tę stronę. 

 

Nie mówię tego jako osoba pisząca. Żeby była jasność, jestem tu w pozycji krytyka-eunucha, który sam nie potrafi ;D 

Masz we mnie czytelnika, ale czytelnika mającego nadzieję i oczekującego czegoś więcej.

 

Ogólnie ta historyjka NA TLE wielu innych, które pojawiają się na forum chyba zasługuje nawet na bibliotekę, ale cholerka – mam przeczucie graniczące z pewnością, że stać Cię na dużo więcej, tylko pogłówkuj jak połączyć ten świetny język z wartką akcją. 

Wtedy będziesz jak literkowy pancernik Yamato :D

Siema @Silver_advent, nie wiem o co miałbym się spiąć, skoro powiedziałeś jednak sporo dobrego XD

Ale doskonale wiem, do czego pijesz. Sam widzę, że to taka spoko kapliczka, tylko że bez boga. Nie chcę się usprawiedliwiać, bo od pustego gadania lepiej byłoby udowodnić, że jest inaczej. Mam w planach napisać jeszcze coś krótkiego, żeby po prostu popisać (ale chcę nieco ożywić to co tworzę – spokojna twoja głowa!), a później podejść do czegoś większego, gdzie znalazłbym miejsce dla akcji, ale też dla takiego właśnie pitolenia, w którym nieźle się czuję… 

Więc mam nadzieję, że moja dotychczasowa rozgrzewka nie skończy się potknięciem przed samym wyskokiem :) Trzymam kciuki za samego siebie i pozdrawiam! 

Zawsze coś da się poprawić

Witaj sługo Andrzeja;)

 

Poczułam bliski związek z bohaterem zwłaszcza po frazie “Żyłem jak milioner. Tylko mój stan konta miał z tym problem.”

Całą historia tak zakręcona, że karuzela przy tym to betka. I jeszcze konkurowanie z Perfekcyjną…no szacun.

Lożanka bezprenumeratowa

Dzięki, ze wpadłaś :) jeśli opko spodoba się większej ilości ludzi to chyba zgłoszę się do pani Perfekcyjnej po hajs za reklamę, bo tylko ona by ogarnęła tę robotę do końca :D

Zawsze coś da się poprawić

Interesująca historia.

Mam tylko pewien problem z kompozycją. Wydaje mi się, że samo gęste to pułapka w ostatnim magazynie. A poświęcasz na to chyba mniej więcej ćwierć tekstu, potem błyskawicznie zamykasz. Czyli wychodzi, że wprowadzenie przydługie.

Ale czytało się całkiem przyjemnie.

Babska logika rządzi!

Hej, Finkla. 

To miał być krótki tekst i trochę się wystraszyłem objętości, jak sobie tę “pułapkę” zacząłem rozkładać na czynniki ;p Więc zarzut poniekąd słuszny. Ze wstępu trudno byłoby mi się czegoś pozbyć, za to mogłem jednak rozbudować wątek ostatniego magazynu. Na przyszłość będę szukał większej równowagi.

Dzięki, za opinię :)

Zawsze coś da się poprawić

Cześć, Mnie również „kupiłeś" tym opowiadaniem, zwłaszcza jego początkiem. Zabawna satyra, mówiąca trochę o współczesnym rynku pracy. Pozdrawiam

@Jpolsky dzięki za odwiedziny i komentarz :) Polecam się i również pozdrawiam. 

Zawsze coś da się poprawić

Nowa Fantastyka