- Opowiadanie: WydLeo - Czarne słońce

Czarne słońce

Oceny

Czarne słońce

 Obu­dził go jeden z ma­ry­na­rzy któ­re­go imie­nia nie pa­mię­tał. Silne szarp­nię­cia za ra­mio­na wy­rwa­ły go z nad­zwy­czaj moc­ne­go snu. Z po­cząt­ku jego oczy nie mogły przy­wyk­nąć do świa­tła. Mu­sia­ło być to zwią­za­ne z dzia­ła­niem środ­ka który zwa­lił ich wszyst­kich z nóg i uśpił. Gdy jego oczy przy­zwy­cza­iły się do świa­tła, zo­ba­czył prze­ra­żo­ną minę majt­ka. Jego nie­bie­skie oczy były puste i roz­bie­ga­ne, ruchy ner­wo­we i nie kon­tro­lo­wa­ne. Ko­lumb ro­zej­rzał się do­oko­ła, on i in­nych dzie­się­ciu człon­ków za­ło­gi byli w za­da­szo­nej klat­ce. Kraty klat­ki były wy­ko­na­ne z dziw­nie po­ły­sku­ją­ce­go w słoń­cu ciem­ne­go me­ta­lu. Po­łysk zda­wał się mieć zie­lo­ny kolor. Z przo­du klat­ki widać było plecy woź­ni­cy. Ten miał na sobie pe­le­ry­nę ze skóry ja­kie­goś wiel­kie­go kota za­sła­nia­ją­cą więk­szość ple­ców. Z boków wy­sta­wa­ły nie­zwy­kłe na­ra­mien­ni­ki. Były wy­ko­na­ne z tego sa­me­go ma­te­ria­łu co pręty klat­ki. Ozdo­bio­ne były mo­ty­wa­mi liści i wi­ją­cych się węży. Na gło­wię obcy miał hełm do któ­re­go boków przy­twier­dzo­ne były me­ta­lo­we ele­men­ty wy­glą­da­ją­ce jak pióra wiel­kie­go ptaka.

Kiedy ma­ry­narz spo­strzegł, że udało mu się obu­dzić swego pana, pi­skli­wym gło­sem za­czął wy­krzy­ki­wać potok słów.

– Kim, kim oni są ? Skąd oni się wzię­li? Gdzie my je­ste­śmy?

– Na Boga uspo­kój się – rzekł Ko­lumb. Nie wiem kim są, ani gdzie je­ste­śmy, ale wiem, że krzy­ki mogą nam tylko za­szko­dzić.

– Ale co z resz­tą z nas? Z tymi któ­rzy byli z nami i z tymi któ­rzy po­zo­sta­li na okrę­tach?

– Skąd mam to wie­dzieć czło­wie­ku, je­ste­śmy w tej samej klat­ce.

Po­zo­sta­li rów­nież po­wo­li bu­dzi­li się i z nie­do­wie­rza­niem prze­cie­ra­li oczy. Do­oko­ła drogi z bia­łe­go ka­mie­nia która po­dą­ża­li wi­dzie­li gęstą linie drzew. Po­wie­trze było bar­dzo cie­płe i wil­got­ne. Krzysz­tof za­czął się za­sta­na­wiać jakim cudem obcy wy­trzy­mu­ję tę tem­pe­ra­tu­rę w uzbro­je­niu. Za nimi była tylko pusta droga, a widok przed nimi sku­tecz­nie za­sła­niał woź­ni­ca i drew­nia­ne ele­men­ty wozu. Jed­nak po dźwię­kach jakie do­cho­dzi­ły z przo­du można było wy­wnio­sko­wać, że przed nimi po­ru­sza się ktoś jesz­cze.

– Co my teraz zro­bi­my panie ? – ode­zwał się inny z ma­ry­na­rzy.

– W tej chwi­li mo­że­my tylko cze­kać aż do­je­dzie­my. Gdyby chcie­li nas zabić już by to zro­bi­li. Po co mie­li­by z tym cze­kać? Zo­ba­czy­my jakie mają wobec nas plany.

– Ale panie, nie mogą być przy­jaź­ni skoro nas za­ata­ko­wa­li i uśpi­li – od­po­wie­dział bos­man.

– Tak, to praw­da. Może będą chcie­li nas wy­ko­rzy­stać jako nie­wol­ni­ków. Za­cze­kaj­my aż do­je­dzie­my, wtedy bę­dzie­my mogli za­pla­no­wać ewen­tu­al­ną uciecz­kę. Póki co za­cho­waj­my spo­kój i cze­kaj­my.

Je­cha­li tak przez Bóg wie ile czasu po­dzi­wia­jąc zie­lo­ność lasów ze­wsząd ich ota­cza­ją­cych. Ko­lo­ro­we ptaki prze­la­ty­wa­ły nad ich gło­wa­mi z jed­nej stro­ny drogi na drugą. Gdzie­nie­gdzie przy linii drzew wi­dzie­li czło­wie­ko­wa­te przy­gar­bio­ne isto­ty bu­szu­ją­ce w ga­łę­ziach drzew i zręcz­nie prze­ska­ku­ją­ce z jed­ne­go na dru­gie. Ich okrzy­ki były da­le­ce inne od ludz­kich. Czym­kol­wiek były nie miały zbyt wiele ro­zu­mu. Od­mien­ność miej­sca w któ­rym się zna­leź­li za­czę­ła ich przy­tła­czać. Nic tu nie wy­glą­da­ło tak jak w ich ro­dzi­mych stro­nach. Słoń­ce za­czę­ło chy­lić się ku za­cho­do­wi ma­lu­jąc niebo po­ma­rań­czo­wo ró­żo­wą po­świa­tą. Po­ko­nu­jąc za­kręt uwię­zio­nym po­dróż­ni­kom uka­za­ła się w całej oka­za­ło­ści ko­lum­na wozów wy­peł­nio­nych resz­tą za­ło­gi. I co naj­dziw­niej­sze, wozy nie były cią­gnię­te przez konie czy muły a przez ol­brzy­mie wło­cha­te byki, po­sia­da­ją­ce im­po­nu­ją­cych roz­mia­rów rogi.

Zza linii drzew przed nimi za­czę­ły wy­ła­niać się mury mia­sta, były zbu­do­wa­ne z sza­re­go ka­mie­nia. Z od­le­gło­ści nie można było do­brze osza­co­wać ich wy­so­ko­ści, jed­nak to co przy­ku­wa­ło uwagę to nie­re­gu­lar­ność ich po­wierzch­ni. Z całą pew­no­ścią były one po­kry­te ja­ki­miś pła­sko­rzeź­ba­mi. Im bli­żej mia­sta się znaj­do­wa­li tym bar­dziej rósł nie­po­kój w ich ser­cach. Uciecz­ka z ta­kie­go miej­sca wy­da­wa­ła się już w tej chwi­li, nie­mal nie­moż­li­wa. Za­pa­dał zmrok a barw­ne jesz­cze przed chwi­lą niebo za­kry­ły grube, ciem­ne chmu­ry z któ­rych lada mo­ment spad­nie deszcz. Nie mi­nę­ło dużo czasu i chmu­ry za­czę­ły swój płacz. Więź­nio­wie pró­bo­wa­li w jakiś spo­sób uchro­nić się przed prze­mok­nię­ciem, jed­nak za­da­szo­na prę­ta­mi krata nie po­zwa­la­ła im tego unik­nąć.

– To wszyst­ko Twoja wina, to twój bluź­nier­czy po­mysł spra­wił, że je­ste­śmy w tym za­po­mnia­nym przez Boga miej­scu – krzy­czał jeden z ma­ry­na­rzy wska­zu­jąc na Ko­lum­ba.

– Gdyby Bóg chciał nas uka­rać, nie po­zwo­lił­by nam tu do­trzeć – od­rzekł Krzysz­tof. Naj­le­piej bę­dzie jak za­mkniesz się i prze­sta­niesz ję­czeć jak dziec­ko.

– o nie, nie za­mie­rzam wy­ko­ny­wać już two­ich po­le­ceń, to wszyst­ko przez cie­bie.

Po­zo­sta­li człon­ko­wie za­ło­gi pa­trzy­li z lek­kim po­wąt­pie­wa­niem na swo­je­go to­wa­rzy­sza. Wi­docz­nie mieli dość jego pie­prze­nia. Po­trze­bo­wa­li po­ka­zu pew­no­ści a nie pła­czu i Krzysz­tof za­mie­rzał im jej do­star­czyć.

-za­ha­ru­je­my się przez cie­bie na śmierć w ja­kiejś za­tę­chłej ko­pal­ni, płuca nam zwięd­ną od pyłu – kon­ty­nu­ował roz­pa­cza­jąc maj­tek.

Ko­lumb nie cze­kał długo, szyb­kim pro­stym cio­sem zdzie­lił płacz­ka pro­sto w nos, tak, że ten fak­tycz­nie za­pła­kał, zgiął się w pół, zła­pał się za nos i zawył

– za­mkniesz w końcu tę nie­wy­ga­da­ną mordę czy mam cię zdzie­lić jesz­cze raz? – sto­no­wa­nie po­wie­dział Krzysz­tof. Tam­ten je­dy­nie usiadł i zwie­sza­jąc głowę, pa­trzył w pod­ło­gę klat­ki.

 

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Byli już nie­da­le­ko murów mia­sta. W za­pa­da­ją­cej ciem­no­ści i per­li­stych kro­plach desz­czu ry­so­wał się kon­tur bramy na któ­rych ledwo wi­docz­ne były po­sta­cie straż­ni­ków peł­nią­cych wartę. Ubra­ni w zbro­ję z dziw­ne­go me­ta­lu pa­trzy­li na zbli­ża­ją­cych się do mia­sta gości. Sama brama jak i mury miały wy­ry­te sym­bo­le i po­sta­cie. Naj­więk­szą z nich, wy­ry­tą nad bramą była isto­ta przy­po­mi­na­ją­ca pie­rza­ste­go węża. Jego oczy wy­sa­dza­ne nie­praw­do­po­dob­nie wiel­ki­mi szma­rag­da­mi pa­trzy­ły wprost na zbli­ża­ją­cy się do mia­sta kon­wój. Wóz z Krzysz­to­fem i jego to­wa­rzy­sza­mi za­czął prze­kra­czać bramę i deszcz prze­stał padać jak nożem uciął a gdy tylko ją mi­nę­li im oczom uka­za­ła się sze­ro­ka ulica wy­peł­nio­na po obu stro­nach ob­cy­mi któ­rzy się pa­trzy­li na przy­by­łych. Mieli oni na gło­wach me­ta­lo­we maski za­sła­nia­ją­ce twa­rze, wszyst­kie miały ten sam motyw prze­wod­ni – wy­szcze­rzo­ne zęby i ol­brzy­mie oczy do­oko­ła któ­rych wiły się węże. Ubra­ni byli w czar­ne szaty dłu­go­ścią się­ga­ją­ce do łydek i łokci, na przed­ra­mio­nach no­si­li sze­ro­kie bran­so­le­ty. W dło­niach trzy­ma­li pęki piór które z pew­no­ścią na­le­ża­ły do ol­brzy­mie­go ptaka, ma­cha­li nimi i skan­do­wa­li szep­tem cią­gle te same słowa w ję­zy­ku który nie przy­po­mi­nał żad­ne­go ze sta­re­go świa­ta. Za nimi stały domy w rów­nym sze­re­gu, zbu­do­wa­ne z tego sa­me­go sza­re­go bu­dul­ca co mury mia­sta. Ich ścia­ny były ozdo­bio­ne po­dob­nie, jed­nak skrom­niej.

Dachy bu­dyn­ków po­kry­te były drob­ną da­chów­ką o zie­lo­nym po­ły­sku ja­kie­go nada­wał spły­wa­ją­cy po niej deszcz. Co kilka me­trów z ziemi wy­sta­wał słup na któ­re­go szczy­cie pło­nął ogień pod­sy­ca­ny oliwą. Po­cząt­ko­we pod­szep­ty za­czę­ły przy­bie­rać na sile i mocy. Gdy mi­nę­li pierw­szych ob­cych ci do­łą­czy­li do kon­wo­ju za­my­ka­jąc po­chód cią­gle szep­cząc.

– To ja­kieś de­mo­ny, je­ste­śmy w pie­kle – znów za­czął maj­tek.

– Uspo­kój się do ja­snej cho­le­ry, nie wi­dzisz że to tylko maski ? Twój nos ma się za do­brze, że chcesz po­wtór­ki ?

Maj­tek je­dy­nie spu­ścił wzrok i mam­ro­tał coś nie­zro­zu­mia­łe­go pod nosem. Po­zo­sta­li jed­nak za­czy­na­li tra­cić reszt­ki od­wa­gi.

Mi­ja­li ko­lej­ne, coraz wyż­sze i zna­mie­nit­sze domy, mi­nę­li sze­ro­ki plac który wy­da­wał się być ośrod­kiem han­dlu. Przed nimi wy­ra­sta­ła ol­brzy­mia bu­dow­la oświe­tla­na nie­zli­czo­ną ilo­ścią la­tar­ni.

Kształ­tem przy­po­mi­na­ła zwę­ża­ją­cy się schod­ko­wo ku górze sze­ścio­kąt. Krzysz­to­fo­wi przy­po­mnia­ły się opo­wie­ści o egip­skich pi­ra­mi­dach. Zda­wa­ło się, że to wła­śnie do niej kie­ru­ję się kon­wój. Nikt z nich nie wie­dział co ich czeka.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Tabor za­trzy­mał się w pół­ko­lu na placu przed pi­ra­mi­dą, tłum na­pły­wał z każ­dej stro­ny za­my­ka­jąc doj­ście. Na szczyt bu­dow­li pro­wa­dzi­ły scho­dy. Księ­życ w pełni wy­szedł zza chmur i mocno roz­ja­śniał miej­sca gdzie nie do­cie­ra­ły świa­tła lamp. Przy pi­ra­mi­dzie stali żoł­nie­rze. Teraz Ko­lumb mógł w pełni zo­ba­czyć ich uzbro­je­nie. Każdy z nich był w peł­nej zbroi z czar­ne­go me­ta­lu. Na na­pier­śni­kach wy­gra­we­ro­wa­ny był sym­bol pie­rza­ste­go węża oraz przy­pię­ty do nich były pe­le­ry­ny w cętki. Wszy­scy wy­po­sa­że­ni w włócz­nie i miecz przy pasie. Hełmy po­dob­nie jak ten woź­ni­cy ozdo­bio­ny pió­ra­mi, jed­nak do­pie­ro teraz Krzysz­tof wi­dział, że mają rów­nież maski zza któ­rych widać było tylko biał­ka oczu i brą­zo­we tę­czów­ki.

– To nie wy­glą­da jak targ nie­wol­ni­ków – rzekł Ko­lumb

– Panie to ra­czej ja­kieś miej­sce po­gań­skie­go kultu – od­po­wie­dział mu jeden z ma­ry­na­rzy

– Może będą chcie­li na­wró­cić nas na swoją wiarę ? Jak to robią sa­ra­ce­ni ? – za­py­tał inny z współ­więź­niów.

– Nie mam po­ję­cia, jed­nak nie mam zbyt do­brych prze­czuć – pod­su­mo­wał Krzysz­tof.

 

 Żoł­nie­rze za­czę­li otwie­rać klat­ki i wy­cią­gać ma­ry­na­rzy. Każ­de­mu zwią­zy­wa­li ręce za ple­ca­mi. Jeden z nich był tak prze­ra­żo­ny, że nie był w sta­nie opa­no­wać zdrę­twia­łych nóg, na co gwał­tow­nie za­re­ago­wał wo­jow­nik ła­piąc nie­szczę­śni­ka za kark i mio­ta­jąc nim w kie­run­ku wyj­ścia, ten padł jak długi na ka­mien­na po­sadz­kę wy­da­jąc głu­chy ło­skot. Pró­bo­wał się pod­nieść jed­nak całe jego ciało od­ma­wia­ło po­słu­szeń­stwa wi­dząc to żoł­nierz po­now­nie go chwy­cił i po­cią­gnął sta­wia­jąc do pionu. Usta­wi­li ich w ko­lej­kę pro­wa­dzą­cą w stro­nę scho­dów. Na szczy­cie bu­dow­li roz­pa­lo­no wiele lamp, teraz widać było po­ru­sza­ją­cych się tam wo­jow­ni­ków jak i sze­ścio­kąt­ny, pła­ski blok czar­ne­go jak noc ka­mie­nia. Jeden z ob­cych no­szą­cy o wiele bogaciej ozdo­bio­ną zbro­ję ro­bią­cy wra­że­nie ofi­e­ra pod­szedł do pierw­sze­go w ko­lej­ce ma­ry­na­rza, zła­pał go za ramię i pchnął w stro­nę scho­dów mó­wiąc przy tym coś co za­pew­ne brzmia­ło „ru­szaj się do cho­le­ry". Krzysz­tof po­znał tego ma­ry­na­rza, był on bos­ma­nem na dru­gim okrę­cie, miał na imię Diego, Ofi­cer szedł o dwa stop­nie za nim cały czas trzy­ma­jąc rękę na rę­ko­je­ści mie­cza. Gdy byli w po­ło­wię drogi, tłum z nie­śmia­łych szep­tów prze­szedł w śpiew, brzmią­cy jakby był jed­nym gło­sem. Ko­lum­ba prze­szedł upior­ny dreszcz. To wszyst­ko nie wy­glą­da­ło do­brze. Diego i pro­wa­dzą­cy go żoł­nierz do­tar­li już do szczy­tu. Gdy Ma­ry­narz stał już przed ka­mie­niem pod­szedł do niego jeden z ob­cych któ­re­go do tej pory nie było widać, ten nosił po­dob­nie jak inni pełny pan­cerz, jed­nak jego pe­le­ry­na i maska były wy­sa­dza­ne nie­praw­do­po­dob­nie wiel­ki­mi szma­rag­da­mi. Zda­wał się być przy­wód­cą ob­cych. Pod­szedł do bos­ma­na i krzyk­nął, żoł­nie­rze po­de­szli i chwy­ci­li ma­ry­na­rza, ten wrzesz­czał jak opę­ta­ny.

– Zo­staw­cie mnie dia­ble syny, zo­staw­cie mnie na Boga czego wy ode mnie chce­cie, zo­staw­cie mnie! Boże prze­naj­święt­szy, Matko Boska ura­tuj mnie, bła­gam..!

 Jed­nak jego krzy­ki nic mu nie dały, wo­jow­ni­cy uło­ży­li go na ka­mie­niu i trzy­ma­li za koń­czy­ny. Tłum śpie­wał jesz­cze gło­śniej, ten dźwięk był ni­czym po­cisk kuszy wbi­ja­ją­cy się w czasz­kę, prze­bi­jał wszyst­kie myśli. Jeden ze sto­ją­cych przed Ko­lum­bem ma­ry­na­rzy wy­biegł z sze­re­gu i pró­bo­wał sta­ra­no­wać jed­ne­go ze sto­ją­cych straż­ni­ków, ten jed­nak zro­bił bły­ska­wicz­ny unik i trzpie­niem włócz­ni zdzie­lił ma­ry­na­rza w kark, ten padł na zie­mię jak ra­żo­ny pio­ru­nem, dwaj inni żoł­nie­rze bły­ska­wicz­nie do­bie­gli do nie­przy­tom­ne­go i prze­nie­śli do jed­nej z kla­tek. Przy­wód­ca wyjął zza pasa długi nóż i wzniósł go w górę jed­no­cze­śnie wy­da­jąc roz­dzie­ra­ją­cy okrzyk. Śpiew ucichł, sły­chać było je­dy­nie krzy­ki i bła­ga­nia roz­cią­gnię­te­go na ka­mie­niu czło­wie­ka. Obcy sta­nął obok niego, spoj­rzał w kie­run­ku księ­ży­ca a na­stęp­nie wzno­sząc nóż wbił go w klat­kę pier­sio­wą Diega, ten wydał prze­raź­li­wy okrzyk, jed­nak przy­wód­ca dalej ciął nożem nie zwa­ża­jąc na jego cier­pie­nia, nie­szczę­śnik kwi­czał jak za­rzy­na­ny wieprz. Po kilku chwi­lach opraw­ca wy­szar­pał z pier­si męż­czy­zny wciąż bi­ją­ce serce i wzniósł je wy­so­ko ponad głowę. Gęsta krew spły­wa­ła po jego ręce. Jeden z to­wa­rzy­szą­cych mu żoł­nie­rzy ob­ró­cił się i od­szedł w tył, po chwi­li po­ja­wił się z ka­mien­nym pie­de­sta­łem. Pod­sta­wił go w po­bli­że ka­mie­nia, na któ­rym teraz le­ża­ły wi­ją­ce się w kon­wul­sjach zwło­ki bos­ma­na. Ka­płan wyjął z kie­sze­ni szaty ka­wa­łek me­ta­lu i skrze­sał iskry na pie­de­stał, za­pło­nął ja­do­wi­cie zie­lo­ny ogień, na­stęp­nie rzu­cił serce w pło­mie­nie które buch­nę­ły wy­so­ko. Przy­wód­ca sto­ją­cy w bla­sku księ­ży­ca i pło­mie­ni wska­zał za­krwa­wio­nym nożem na ko­lej­ne­go z ma­ry­na­rzy. Krwa­we przed­sta­wie­nie prze­cho­dzi­ło do ko­lej­ne­go aktu.

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Opowiadanie zawiera sporo przerażających, sadystycznych scen, typowych dla opowieści o atakach konkwistadorów i reakcjach miejscowej ludności. Tu akurat mowa o poprzedzających je odkryciach geograficznych Europejczyków. Miejscami miałam skojarzenia z genialną powieścią Cerama “Bogowie, groby i uczeni” oraz oczywiście z wieloma częściami “Indiany Jonesa”. :)

Fragment zapowiada interesującą całość, czekam na kontynuację. :)

Co do spraw technicznych, myślę, że najłatwiej będzie Ci je poprawić, czytając na spokojnie cały tekst. W wielu miejscach zamiast wielkich, są małe litery (np. na początku zdań), niektóre zdania nie kończą się wcale, ważne też, aby przed każdym wyrażeniem, zawierającym “który” wstawić przecinek( (z tym chyba jest tu najwięcej problemów w całym tekście).

 

Pozdrawiam. 

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka