UFO W POLSCE?! Nowe SZOKUJĄCE doniesienia z Małopolski!
Krzysztof Gołas (48 l.), zamieszkały w podkrakowskich Racławicach, twierdzi, że w niedzielę widział nad tamtejszym kopcem Kościuszki dziwny obiekt. Czy…
Resztę gazety zakrywały inne leżące na ladzie pisma. Przecież nie mógł po nią sięgnąć. Miał jeszcze resztki godności. Ale to UFO kusiło… Cholerna dziecinada.
– To wszystko? – zapytała ekspedientka.
Jerzy podrapał się po siwej głowie. Bułki, masło, szynka…
– Tak – odparł po chwili i sięgnął po portfel.
Oczy mu nadal uciekały w stronę rozłożonych na ladzie gazet. Co za głupota!
– A gazety pan nie chce? – zapytała ekspedientka, przyglądając się Jerzemu z uśmiechem. – Jest z programem.
– A no… program się przyda.
Pewnie, że się przyda. Zwłaszcza że Jurek nie miał telewizora! Zapłacił i ruszył w stronę wyjścia.
Kupił brukowca. Plugawego brukowca! Bo jest w nim artykuł o kosmitach! Ha! Kosmitach! Oj, niedługo skończy jak te dziady w tramwajach, z siatką z Lewiatana, Faktem w ręce i wypraną maseczką jednorazową na brodzie…
– O, przepraszam! – W drzwiach wpadł na opatuloną w brudną kurtkę postać.
Poczuł stęchły smród alkoholu i mimo woli wzdrygnął się, wychodząc na chodnik przy Placu Centralnym.
Był styczeń. Deszczowy i szary. Plac Centralny, nadal ozdobiony świątecznymi dekoracjami, wyglądał ponuro, ale na swój sposób dumnie.
„Nowa Huta nigdy nie jest brudna – pomyślał Jerzy. – Zawsze zachowuje godność i przejrzystość. Tak jak ja”.
Poprawił jedwabny szalik.
Jerzy był bardzo dumny z tego, że mimo ponad siedemdziesięciu lat wciąż jest w świetnej formie zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Lekarze często mu mówili, że chcieliby się tak trzymać w jego wieku i tak ubierać.
– Elegancja – mawiał Jerzy sentencjonalnie – to podstawa dobrego samopoczucia.
W Hucie mieszkał od urodzenia. Bardzo lubił swoje schludne mieszkanko na Osiedlu Centrum A z widokiem zarówno na Plac Centralny, jak i na osiedlowe podwórko.
Był piosenkarzem. Nie byle jakim piosenkarzem! W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym roku wystąpił nawet w Opolu. Wprawdzie od tego czasu wielkich sukcesów nie odnosił, ale w Hucie każdy pamiętał jego jedyny przebój pod tytułem „Miłość to nic więcej, jak tylko właśnie ty”.
Spojrzał raz jeszcze z pogardą za siebie na witryny sklepowe lewiatana, za którymi majaczyła postać menela, który śmiał go potrącić.
I wtedy coś sobie uświadomił.
Znał tego menela.
– Józek – szepnął pod nosem.
Nie widział go od dawna. W latach osiemdziesiątych, kiedy Józek był młodym chłopakiem, znali się dobrze. I to jak dobrze. Nad zalewem, w cieniu umajonych drzew… słodka rozkoszy…
Potem jakoś się rozeszli, zamiast tego wkroczył kapitalizm, który stwierdził rozsądnie, że w Hucie pracuje zbyt wielu ludzi.
Więc pozwalniali niepotrzebnych. W tym Józka. Znana historia. Potem sobie chłopak nie poradził…
Jerzy stał tak jeszcze przez chwilę, patrząc w szybę i myśląc o Józku.
***
Artykuł o kosmitach okazał się co najmniej rozczarowujący. Kończył się właściwie w tym miejscu, w którym Jerzy przerwał lekturę w sklepie. Resztę strony zajmowała bardzo nieudolna grafika, przedstawiająca zielonego obcego z uniesionym palcem.
Jerzy obiecał sobie, że już nigdy więcej nie kupi gazety tego pokroju, po czym poszedł spać.
Ale nie mógł zasnąć. Myślał o Józku.
Przejechał ostatni dzienny tramwaj, stukając i dudniąc donośnie. A Jerzy myślał, wpatrując się w sufit.
Nagle ciszę nocną rozdarł krzyk:
– Kurwaa!
Jerzy przeklął tych troglodytów osiedlowych, te społecznie nieużyteczne podludzkie istoty bez mózgów, bez wrażliwości, wstrętne wrzody na ciele narodu i podszedł do okna, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Pomiędzy blokami, przez oświetlone latarniami trawniki, szli tabunem młodzi i gniewni. Szeroko rozstawiali nogi, machali rękami jak małpy.
– Tfu! – Jerzy splunął do doniczki z paprotką.
– Cracovia K! Cracovia S! Cracovia starą kurwą jest!
Poezja…
– Chłopaki! Tu jest żul! – krzyknął któryś, wskazując na pobliską ławkę.
Na ławce leżała sterta ubrań, ukrywając śpiącego człowieka.
Troglodyci podeszli tam i zaczęli szturchać leżącego.
Jurek nie widział dobrze. Nie miał okularów, a scenę dodatkowo zasłaniało mu drzewo, więc dostrzegał jedynie jakieś niewyraźnie kształty i ruchy.
Kształty i ruchy wskazywały na to, że postać leżąca na ławce wstaje i próbuje bronić się przed niespodziewanym napadem. Parę szybkich ciosów i bezdomny upadł na chodnik.
Dresiarze stali nad nim jeszcze przez chwilę, po czym odeszli śpiewając swą pieśń.
Jerzego coś tknęło i poszedł po okulary. Ta kurtka wydała mu się znajoma…
Wrócił i wbił oczy w leżące na chodniku ciało.
– To chyba Józek – mruknął i coś ścisnęło mu serce.
Ale czy na pewno Józek? Może kto inny… w końcu było w Hucie paru takich, co sypiali po ławkach… Ale ta kurtka…
Postanowił wyjść i sprawdzić. Ot, jeśli nie Józek, to i tak zrobi dobry uczynek, wzywając pomoc. Przed wyjściem spojrzał jeszcze raz przez okno i zobaczył, że przy leżącym stoi jakaś wysoka, smukła postać w płaszczu.
Bardzo dobrze. Nie będzie sam. A co jak co, ale człowiek w płaszczu to musi być człowiek przyzwoity.
Szybko podszedł do leżącego. Po postaci w płaszczu nie pozostał ślad. Dziwne. Ale nie miał czasu się nad tym głowić. Rozpoznał Józka.
Józek był martwy.
***
Na pogrzebie, który Jerzy sam zorganizował, nie było nikogo poza nim, księdzem i zapitymi grabarzami.
Wrócił do domu zmęczony, rozbity i wściekły. Policja dała do zrozumienia, że ma inne rzeczy na głowie niż zajmowanie się zgonem menela. Oczywiście nikt tego Jurkowi nie powiedział wprost. Ale on swoje wiedział. Niewdzięczny świat!
Usiadł w salonie i wyciągnął z kredensu butelkę koniaku. Wypijał drugi kieliszek, kiedy usłyszał dzwonek do drzwi.
Gderając, poszedł otworzyć.
– Czołem, jak się trzymasz? – Do przedpokoju wtoczył się Marek.
Był grubym, sprężystym, zapalony myśliwym, a za komuny dyrektorem jakiegoś pomniejszego urzędu.
– Jakoś – odparł Jerzy sucho.
Nie miał wielkiej ochoty rozmawiać z Markiem. Jego ekspresywność go przygniatała.
– Słyszałem o Józku. Fatalna historia.
– To prawda – odparł Jerzy.
– Byliście blisko, co nie?
– Kiedyś tak.
– Słuchajże. – Marek wyciągnął z kieszeni płaszcza butelkę wódki. – Wypijmy kieliszek. Za pamięć.
Jerzemu głupio było odmawiać, więc zaprosił Marka do salonu.
– To był dobry chłop – mówił myśliwy. – Bardzo dobry. Pamiętam go, jak pracował, zawsze taki zadbany, wesoły… co to się z tymi ludźmi dzieje czasami…
Usiedli przy stole. Słońce za przysłoniętym koronkowymi firankami oknem powoli zachodziło. Przez Plac Centralny przetoczył się tramwaj.
– Widzę, że już zacząłeś – powiedział Marek, wskazując na butelkę koniaku.
– Tak, na to wygląda.
– Ech… nie ma na taką sprawę nic lepszego niż flaszka. Kiedy Hanka umarła trzy dni piłem, za każdą dekadę małżeństwa, proszę ja ciebie, przyszedł szwagier i pił ze mną. Dobry chłop… Wiesz, że mu się zmarło w zeszłym roku?
– Nie, nie wiedziałem.
– A no widzisz. Coraz nas mniej… Staszek też umarł. Przed świętami. Kurewski Covid.
– Staszek? Który Staszek?
– Staszek Noga. Do ogólniaka ze mną chodził. Taki mały.
– A, ten. – Jerzy nie wiedział, o jakiego Staszka chodzi, ale nie miał ochoty drążyć tematu.
Zapadło milczenie.
– Paskudna sprawa. Słyszałem, jak umarł – odezwał się po chwili Marek.
– Kto, Staszek?
– Nie Staszek, Józek!
– Aha.
– To są jednak chuje.
Jerzy nic nie odpowiedział na to bezceremonialne stwierdzenie, bo z przedpokoju dobiegło pukanie do drzwi.
– Mówiłem chłopakom, żeby wpadli cię pocieszyć – zawołał Marek za Jurkiem, który wyszedł z salonu. – To pewnie oni.
Rzeczywiście. Do mieszkania wtoczyło się trzech kolejnych staruszków. Wszyscy z grobowymi minami i flaszkami w dłoniach. Jerzy zaprosił ich do salonu, w duchu przeklinając Marka i dobre wychowanie, niepozwalające wyrzucić gości.
Wchodzili po kolei. Najpierw Adam, inżynier elektryk, w wielkich okularach i z poczciwym wąsem, jak zawsze trochę zagubiony w towarzystwie. Potem Franek, aktor z Teatru Ludowego, któremu marzyła się nieśmiało wielka kariera, ale ugrzązł w Hucie i uznał, że w zasadzie to mu wystarczy. Na końcu Rysiu, nestor towarzystwa, budowniczy Huty, podpierający się laską i mlaszczący bezzębnymi ustami. Usiedli.
I znowu wyrazy współczucia, pochwała kojących właściwości alkoholu, a wreszcie sprawdzenie ich na sobie. Wspomnienia, narzekania, frustracje.
– I mówisz, że policja, co? Nic?! – wykrzyknął Marek po czwartym kieliszku.
– No nie wiem… pewnie nic… tak wyglądali, jakby nic – mruknął Jurek.
– Jasne, że nic nie zrobią. Leniwe świnie. A zresztą czy wam by się chciało robić za takie grosze? – zapytał Franek, który słynął z politycznego zacięcia.
– Ale przecież wiadomo, kto to zrobił, prawda? Jurek widział! – zawołał Adam.
– Jurek nie widział twarzy – mruknął Franek, nachylając się do Adama. – Jest paragraf, że jak nie widzisz twarzy, to nie możesz oskarżać.
– Jest taki paragraf? – zdziwił się Jurek.
– Jest, jest.
– Gówno jest, co ty pierdolisz? Nie ma – włączył się Rysiu, któremu po alkoholu słownik poszerzał się o słowa niecenzuralne.
– Jak nie ma, jak czytałem kiedyś… a może to co innego było, ale podobne w sensie… – Franek sięgnął po kieliszek, żeby ukryć zmieszanie.
– Zaraz dziesiąta – mruknął Jerzy, patrząc za okno, na zegar świetlny, stojący na bloku po drugiej stronie Placu Centralnego. Był to zegar mało estetyczny, ale przez każdego w Hucie otaczany przedziwnym kultem.
– Zaraz znowu wyjdą – warknął Marek. – Znowu wyjdą, a zabili Józka.
– Czasami mam ochotę ich tak… – Jurek zacisnął pięści. – Żeby tak raz na zawsze skończyli.
Z ust towarzyszy wydobył się pomruk aprobaty.
– Co za podludzie – mruknął Rysiu.
– Panowie! – krzyknął Marek tak głośno, że Adam spadł z krzesła. – Ktoś ich musi nauczyć manier! Nie? Słuchajcie, a może my to zrobimy?!
– Co, że jak? – zapytał Adam.
– No, ja mam strzelbę u siebie. Wezmę. Pójdziemy i, proszę ja was, tak ich nastraszymy, aż się zesrają w te swoje dresy.
Z ust Marka wydobył się świszczący śmiech. Twarz mu poczerwieniała. Wodził po zebranych podnieconym wzrokiem.
– No? Co wy na to?
Jurek pomyślał o Józku. Alkohol mroczył umysł.
– Idziemy.
***
Kroczyli przez ciemne osiedle, zataczając się co jakiś czas, ale prąc dzielnie naprzód. Marek niósł strzelbę. W umyśle połączył obraz dresów z obrazem zwierzyny. To było polowanie.
W końcu ich dostrzegli. Przy śmietniku. Trzech siedziało na dachu, dwóch dekonstruowało stojącą obok kanapę, a jeden obsikiwał róg wiaty. W rękach trzymali butelki piwa i papierosy.
– Wy! – ryknął Marek i przyspieszył kroku.
– Może to nie jest dobry pomysł? – zapytał niepewnie Adam.
Ale było już za późno na rozważanie słuszności posunięcia. Dresiarze spostrzegli staruszków i podeszli w ich stronę, trochę zaskoczeni, a trochę ubawieni.
– Czego? – spytał ten, który wcześniej obsikiwał śmietnik.
– Gówna psiego – warknął Marek, dzielnie podchodząc do chłopaka i machając mu przed nosem lufą.
– Marek, dajże spokój.
– Stul dziób Adam! Widzisz to? – Marek zacisnął strzelbę w dłoni i wbił oczy w dresa. – Wiesz, jak to strzela?
– O chuj ci chodzi?!
– O Józka nam chodzi, śmiecie – odezwał się Jerzy.
– Uuu – zaśmiali się dresiarze – śmiecie! He! He!
– Słuchajcie kurwy, dziady pierdolone, wypierdalać stąd – warknął największy z chłopaków.
– Rafix, kurwa, nie spinaj się, bo dziadki nam zejdą na zawał – powiedział dres, który obsikał śmietnik.
– Ja ci dam dziadki! Ja wam pokażę, co ja mogę!
– Marek…
– Stul dziób Adam! Ja ich nauczę!
Adam próbował powstrzymać Marka, który zrobił się całkiem czerwony na twarzy i celował w głowę chłopaka, który obsikał śmietnik.
Padł strzał.
Chłopak zwalił się na ziemię. Jego głowa była wszędzie dookoła, tylko nie na szyi.
Wszyscy zamarli.
Po chwili obie grupy uciekły w popłochu.
***
– Na to jest paragraf! – wydyszał Franek, kiedy dobiegli do mieszkania Jurka.
– Co ty, kurwa, nie powiesz!? – krzyknął Rysiu. – Wiele widziałem, ale żeby coś takiego…
Opadł na kanapę w salonie, trzymając się za pierś.
– Ale musiałem! To była samoobrona! Przecież czasami można?! – darł się Marek. – Można, prawda?! Sam powiedz, Franek.
Franek nic nie powiedział.
– Boże… Boże… – szepnął Marek, patrząc na zakrwawioną strzelbę.
Adam milczał. Był blady i cały drżał. Krew chłopaka spływała mu po wąsach. Usiadł na krześle i wpatrzył się tępo w okno.
Jerzy ze zdziwieniem stwierdził, że umysł ma zaskakująco jasny. Przynajmniej tak mu się wydawało.
– Jesteśmy cali we krwi. Musimy się przebrać – stwierdził. – Elegancja to podstawa dobrego samopoczucia.
Tak zrobili. Jerzy pożyczył im ubrania, bo żaden nie czuł się na siłach, by wracać do domu.
Usiedli w salonie. Butelki po wódce wciąż stały na stole. Zegar świetlny na Placu Centralnym pokazywał godzinę dwudziestą drugą czterdzieści trzy.
– Miałem jego ucho w spodniach – szepnął Marek. – Ucho…
– Chyba czuję gaz – powiedział bezbarwnym głosem Adam.
– Ja nie.
Zapadło milczenie.
– Dziadyy! – ryk dobiegł od strony Placu Centralnego.
Jerzy podszedł do okna. Na chodniku i trawnikach stali dresiarze. Wielu dresiarzy. Jeden trzymał w ręce koktajl Mołotowa, inni pałki i maczety.
– Przyszli po nas – powiedział Jerzy.
Cała reszta zbliżyła się do niego.
– Dużo – stwierdził krótko Franek.
Chłopak, który trzymał koktajl Mołotowa, podpalił szmatę i cisnął butelkę w okno, w którym stali. Nie trafił.
Butelka rozbiła szybę piętro niżej i blokiem wstrząsnęła potężna eksplozja.
Tynk odpadł ze ścian i sufitu, kredens się przewrócił, a szyby w oknach rozbiły na drobne kawałeczki.
***
Tak się złożyło, że piętro niżej niejaka Barbara Jarosławska, emerytowana pracowniczka Domu Handlowego Wanda postanowiła zakończyć życie w sposób mało bezpieczny dla otoczenia. Odkręciła gaz, położyła się na łóżku i była już martwa, kiedy przez okno jej salonu wleciała butelka.
Chwała socrealistycznej myśli architektonicznej, że budynek nie runął.
***
O dwudziestej drugiej czterdzieści trzy przez Plac Centralny przetaczał się właśnie ostatni autobus linii sto siedemdziesiąt cztery. Tak się złożyło, że jego kierowca był właścicielem mieszkania obok pani Jarosławskiej. Tak się złożyło, że miał podły dzień, a na dodatek dość wybuchowy charakter. Widząc, co się dzieje, wjechał autobusem w tłum dresów, zabijając dwóch na miejscu. Następnie schwycił pałkę teleskopową oraz gaz pieprzowy i rycząc wściekle, wyskoczył z pojazdu.
***
Jurek wygrzebał się spod gruzu i tynku, dysząc ciężko. Obok w podłodze ziała wielka dziura. Zobaczył, że i towarzysze powoli gramolą się na nogi.
– Panowie – powiedział. – Wyrżnijmy ich.
Przytwierdził nóż do kija od miotły i wybiegł w noc.
***
– To było wspaniale pomyślane, Qxyz! Mistrzowska robota – powiedziała królowa Myrvyt, patrząc na ekran i odgarniając futro z trzeciego oka. – Czyli mówisz, że do jutra ten chaos rozleje się na całą Ziemię, ludzie się pomordują i będzie ułatwiona inwazja, tak?
– Tak powinno być – mruknął mały, zielony kosmita z wyłupiastymi oczyma, przeglądając jakieś wykresy.
Byli na statku kosmicznym, który unosił się nad Placem Centralnym, niedostrzeżony przez pogrążonych w walce ludzi.
– Genialne! Genialne! A mówili, że nie da się manipulować rasami na taką skalę. Jesteśmy, można powiedzieć, pionierami, prawda Qxyz? Wystarczyło zabić jednego, jedynego człowieka w odpowiednim miejscu i czasie…
– Ludzkość jest dość prosta.
– Ha! Z pewnością! Świetnie, rewelacyjnie i jak zeszłam tam na dół w tym płaszczu, muszę przyznać, leżał wspaniale, żeby zabić tego żula, dobra byłam, co nie?
– Aha – mruknął Qxyz.
– Możemy już schodzić? Jak sądzisz?
– Chyba tak… Tutaj tak… Tylko musimy pozostać w Nowej Hucie, żebyście się przypadkiem nie wybrali na Czyżyny przed dwudziestą trzecią pięćdziesiąt dwa, bo cały plan weźmie w łeb.
– Ach! Inwazja! Panowie i Panie! – Królowa zwróciła się do stojących w obszernym wnętrzu spodka białych, włochatych i wielkich kosmitów. – Na ten dzień czekaliśmy od tysiącleci! Nareszcie nowa planeta zdatna do zamieszkania znajdzie się pod naszym panowaniem. Qxyz, mogę wylądować? Chcę to zrobić osobiście.
Kosmita przepuścił ją do panelu sterującego.
– Tylko ostrożnie – mruknął.
Królowa nie była dobrą pilotką. Schodząc do lądowania, strąciła zegar świetlny i złamała parę drzew.
W końcu dotknęli ziemi. Śluza się otworzyła, kosmici wyszli na Plac.
***
Kiedy UFO lądowało, Jerzy i jego towarzysze pochłonięci byli walką z dresiarzami. Rysiu zginął, Adam stracił palce. Mieszkańcy okolicznych bloków powychodzili na Plac Centralny, dzierżąc w dłoniach zabytkowe szable, noże, młotki, a nawet krzesła i lampy. Walczyli.
Pomiędzy nimi biegały owce. Skąd się wzięły? Nikt nie wiedział.
A wtedy upadł zegar świetlny. Jak na komendę wszyscy spojrzeli w tamtym kierunku. Ktoś krzyknął:
– Zegar!
I nikt już nie walczył. Patrzyli tylko na zniżające się UFO. Kiedy wyszli z niego kosmici, tłum rzucił się w tamtą stronę.
Obcy nie wiedzieli, co się dzieje. Otoczyła ich chmara wściekłych, dzikich ludzi.
***
Słońce wschodziło, a Jerzy stał na stercie zwłok kosmitów. Jedwabny szalik miał splamiony krwią. Było mu coraz dziwniej.