Obudził się w zupełnie innym miejscu, niż położył się spać. Gdy tylko to zauważył, natychmiast poderwał się na równe nogi. Drobne liście brzozy różniły się znacznie od zbutwiałych desek mostu, pod którymi zatrzymał się poprzedniego wieczora. Na szczęście most, przecinający łagodnym łukiem pobliską rzeczkę, znajdował się jeszcze w zasięgu wzroku. Odetchnął z ulgą, jednak mimo to cofnął się w gęste zarośla brzozowego lasku, by ukryć się w cieniu.
Teleportacja to zawsze teleportacja, nawet jeśli nieznaczna i nieświadoma. Rozejrzał się niespokojnie, jednak nie zauważył nikogo w pobliżu. Wszystko wskazywało na to, że także w nocy nikt nie mógł być świadkiem jego magicznego wybryku. Nie mógł sobie jednak pozwolić na zbyt wielką pewność.
Już raz zlekceważył podobne wydarzenie. To było zaraz po tym, jak szczęśliwym trafem udało mu się niepostrzeżenie opuścić stolicę. Dołączył wtedy do konwoju bireńskich kupców, którzy zaoferowali mu miejsce w kompanii. Pewnego ranka obudził się jednak kilka metrów od obozu, jaki rozbili. Zbyt pochopnie stwierdził wtedy, że żaden z towarzyszy podróży niczego nie zauważył, zaprzeczając nawet bystrości postawionego na warcie młodziutkiego chłopaka.
Po południu, podsłuchawszy rozmawiających na koźle kupców, do jego uszu dotarła jednak nazwa specjalnego oddziału Dantego. Reszty się domyślił. Z ich głosów poznał, że są w rozterce, nie dopuścił jednak, by ich sumienie miało wybierać między lojalnością wobec towarzysza, a Hirruckiej rady. Wymknął się z obozowiska następnej nocy, a choć wiedział, że został zauważony przez pełniącego wartę chłopaka, ten nie wszczął alarmu. Jedynie skinął głową, zsuwając na czoło swoją połataną kawaleryjkę.
Gdyby zdemaskował się przed kompanią kupców teraz, nie mieliby już litości i bez skrupułów odprowadziliby go pod stoliczną strażnicę. Wtedy była to jeszcze sprawa honoru. Teraz stała się sprawą pieniędzy.
Dante, będący głową Nowej Rady, nie poskąpił nagrody za każdego posługującego się magicznymi umiejętnościami człowieka, jakiego postawi się przed jego obliczem. Władca Hirrutu do wszystkich obdarzonych mocą pałał nienawiścią sprawiedliwą, równą i równie niewytłumaczalną. Na początku były to tylko prywatne porachunki, zwierzchnik bardzo szybko odkrył jednak, że do porachunków tych bardzo wygodnie jest użyć władzy.
Alan Endrich, który w dwudziestym szóstym roku Nowego Świata przedstawiał się już tylko imieniem, swoją kłopotliwą przypadłość nagłej, niespodziewanej teleportacji uważał zawsze za coś, z czego można co najwyżej pożartować. Nigdy nie pomyślał jednak, że po ćwierć wieku mieszkania w stolicy Nowego Królestwa z tego powodu będzie zmuszony w największej tajemnicy uchodzić z Biren.
Od czasu, gdy przed niespełna rokiem Alan opuścił swoje wygodne mieszkanie w stolicy Hirrutu, tułał się jedynie po pobliskich wsiach i miasteczkach, za jedyny cel obierając sobie, by nie wpakować się prosto w ręce dantyjskich wysłanników. Liczył, że po pewnym czasie zapał króla do prześladowania wszelkiego rodzaju cudaków takich jak on, ugaśnie.
Szef rady nie był jednak w stanie pogodzić się z tym, że Mocy w krainie Nowego Świata miast ubywać, przybywało po czterokroć szybciej. Powstała więc specjalna służba, polująca na odmieńców – dodatkowe patrole, przed którymi Alan był zmuszony umykać.
Jego ucieczka nie miała żadnego konkretnego kierunku, a na rozstaju dróg Alan wybierał zazwyczaj tę, która wyglądała, jakby mógł po niej nieco dłużej stąpać żywy. Tymczasem nagroda za głowę odmieńca wzrosła do tego stopnia, że ludzie gotowi byli falsyfikować dowody na czarodziejskie moce swoich sąsiadów lub krewnych, byleby za donos otrzymać kilka garści wybijanej na nowo monety.
Alan jednak dowiedział się, że istnieje miejsce, w którym rzecz stała wręcz odwrotnie. Gdzieś pośród brzozowych lasów rzeki Urpy mieściła się wieś, w której mieszkańcy, zamiast wydać lokalną magiczkę, bronili jej. Oddział specjalnych służb został wypędzony, a Dante ze zgrzytem zębów, musiał powstrzymać się przed spacyfikowaniem osady.
Mógł za to obsadzić ją czuwającym dzień i noc oddziałem, i zrobił to. Dlatego Alan, choć wyprawa za Urpę wydawała mu się ostatnim płomykiem nadziei, musiał przezwyciężyć w sobie strach przed konfrontacją z licznymi łowcami. Jeśli nie wyda swoich skłonności do teleportacji, być może otrzyma w Virgo azyl. Albo choć odrobinę wytchnienia.
Rozejrzał się niespokojnie ze swojego ukrycia w liściach brzozy. Nikt nie pojawił się na drodze. Nie zwlekając dłużej, poprawił pas zwisającej mu z ramienia torby i zebrał poły cienkiej, przeciwdeszczowej kurtki. Poranek był dżdżysty i pochmurny, jednak rześkim powietrzem zachęcał do dalszego marszu.
Pierwsze straże na przedpolach Virgo zauważył długo przed południem. Mimo lekkiej mgły, postacie krążące wokół małego namiotu były doskonale widoczne i słyszalne.
– Musimy dostać w końcu tę staruchę! – krzyczał jeden z łowców. – Inaczej przyjdzie nam zdechnąć w tych lasach. Słyszysz, wujaszku?
Alan, który odruchowo schował się za pniem najbliższego drzewa, dostrzegł, jak dwójka łowców przytrzymuje siłą niskiego, krępego mężczyznę. Trzeci z obozujących, ten, który krzyczał, pochylał się nad niższym o głowę pojmanym.
– Przekaż jej, że albo sama się odda w nasze ręce, albo my już wymyślimy jakiś sposób, by ją dostać. I nieważne, że Dante zakazał zabijać niemagicznych! – Łysa głowa łowcy lśniła z daleka.
Pojmany mężczyzna, choć przytrzymywany tak, by stać pochylonym przed łowcą, odpowiedział dumnie i równie głośno, jak on.
– Dante stracił władzę w Virgo, więc mieszkańcy nie wydadzą Szwaczki. To są nasze ostatnie słowa.
– Tak? Jesteś pewny?
W dłoni łysego błysnął nóż. Alan nawet nie drgnął. Nie mógł nic poradzić. Gdyby sprawa dotyczyła jego, łowca nie wahałby się go zabić. Wedle prawa Nowego Świata niemagicznych jednak nie wolno było nawet tknąć. Łowcy nie wyglądali jednak, jakby przejmowali się tym faktem.
Niskiemu mężczyźnie siłą wykręcono rękę do przodu. Chwilę później trysnęła z niej krew. Nóż dantyjczyka był tępy. Odcięta w nadgarstku dłoń zawisła w powietrzu, powiązana z kikutem grubym pasmem mięśnia. Trzymany w silnym uścisku mężczyzna zawył krótko, a potem zawisł omdlały w rękach podtrzymujących go łowców. Łysy najemnik dokończył swego dzieła, a krew z okaleczonej ręki spływała kaskadami na ziemię, powoli tworząc pomieszaną z błotem kałużę. Alan powstrzymywał się od wymiotów.
Łysy wrzucił odciętą pojmanemu mężczyźnie dłoń do podsuniętej przez kompana torby, wyglądającej zupełnie jak te, z którymi ludzie w Starym Świecie przechadzali się po supermarketach. Płócienny materiał szybko nasiąkał krwią, jednak łowca, nie przejmując się tym, zawiązał pakunek na szyi pojmanego i bez mrugnięcia okiem z całej siły trzepnął go w twarz.
O dziwo, mężczyzna oprzytomniał.
– No, lećże teraz do swojej Szwaczki! I przekaż jej naszą propozycję!
Mężczyzna, otrzymując jeszcze kilka kopniaków, przycisnął okaleczoną kończynę do piersi i wykonał kilka chwiejnych kroków, łkając. Na szyi kołysała się mu zabarwiona od krwi torba. Alan nie mógł uwierzyć, jakim cudem mieszkaniec Virgo trzymał się na nogach. On sam czuł, jak jego wnętrzności z całej siły chcą wydostać się na zewnątrz, świat rozmazuje się przed oczami… A po chwili znalazł się tuż przy słaniającym się na nogach, rannym mężczyźnie.
Teleportacja. Po raz pierwszy teleportował się, nie będąc w trakcie snu.
– Hej, a kto to, ten obok!? – Dobiegły do niego krzyki ze strony obozu. – Pojawił się znikąd! To na pewno magik! Chłopcy, na nogi!
Nie było czasu na zastanowienie, ani na ubolewanie, że po jego neutralności nie zostały nawet pozory. Mężczyzna u jego boku wyrzęził coś nieskładnie.
– Nie czas teraz na to – odpowiedział Alan, słysząc, że osłupienie kompanii łysego niechybnie się skończyło. – Musimy uciekać do Virgo. Stamtąd pochodzisz, prawda? Prowadź!
Nie było jednak też czasu na wybranie kierunku. Uciekali po prostu w stronę, z której nie gonił ich pościg, choć mizerną była ucieczka z ledwie trzymającym się na nogach kompanem. Nie ubiegli nawet kilku metrów, by schować się w pobliskim lasku, bo gdy znajdowali się już przy pierwszej linii zarośli, za ich plecami pojawił się łysy łowca, mając uciekinierów niemal na wyciągnięcie ręki.
I w tamtej chwili z zarośli wypadli ludzie, krzycząc i wymachując prowizoryczną bronią. Było ich pół tuzina, uzbrojonych jedynie w kije znalezione w brzozowym lesie. Rozpoznawali w okaleczonym mężczyźnie swojego towarzysza, reagując na jego widok okrzykami pełnymi zarówno radości, jak i szoku. I doskonale znali też łowców, którzy w ślad za łysym rzucili się im naprzeciw. Przez las przedarł się wrzask. Alan poczuł ulgę. Wyglądało na to, że pojawiła się odsiecz z Virgo. A przecież łowcy nie odważą się zaatakować tylu niemagicznych. Byli ocaleni.
Zaraz po tym, jak to pomyślał, na jego głowę spadło uderzenie ciężkiej pałki łysego łowcy i zanim zdążył chociaż krzyknąć, stracił przytomność.
Obudził się, mając przed oczami poczciwą twarz mężczyzny, pochyloną nad nim z troską w oczach. Z trudem, ale rozpoznał w nim tamtego niskiego, skrępowanego jeńca, okaleczonego przez łowców. Zaczerpnął głęboko powietrza, myślami wciąż będąc na skraju lasu, gdzie uderzono go w tył głowy. Gdy mężczyzna ujrzał, że Alan oprzytomniał, jego twarz rozchmurzyła się.
– Ale żeś nam, synu, narobił stracha! – powiedział karcącym tonem. – W taką kabałę żeś nas wpakował! Trzeba było się tam trzymać z daleka, nie pokazywać…
Alan spojrzał na jego rękę. Trudno było jej nie zauważyć, skoro mężczyzna machał nią na prawo i lewo, gestykulując energicznie. Na ten widok Alan poczuł, że jest bliski ponownej utraty przytomności. Dłoń aż do przegubu była bowiem sina, niemal fioletowa. W miejscu zaś, gdzie ciął ją łysy łowca, widniały wyraźne ślady grubej nici, która łączyła uciętą kończynę z normalnie wyglądającą resztą ciałą. Mężczyzna poruszał siną dłonią jak gdyby nigdy nic się nie stało. Zwabiony jego ruchami, na łóżko Alana wskoczył nagle zwinnym ruchem czarno-biały kot.
Tyle, że kot ten, zgodnie ze swoją naturą, powinien pozostać na zawsze tylko i wyłącznie czarny. Wszystkie jego białe kończyny przymocowane były do tułowia grubym ściegiem. Zwierzę miauknęło donośnie i zupełnie, jakby się nim drażniło, podrapało się białą łapką po ciemnym pyszczku. Alan nie mógł spuścić wzroku z dziwnego tworu, jaki stanowiło jego ciało.
– A ty coś taki blady! Gotów zaraz znowu zemdleć – obruszył się mężczyzna z siną dłonią. – Nie ruszaj się, synku, bo mnie jeszcze Szwaczka zgani, że się tobą źle zajmuję. Chyba właśnie tu idzie…
Niezauważalnie niczym duch, przy posłaniu pojawiła się wysoka, kasztanowowłosa kobieta. Jej wzrok był łagodny, a na szyi kołysały się tuziny różnorakich medalionów. Przybyszka wyciągnęła w stronę Alana bladą, niebieską aż do widocznej na przedramieniu linii rękę.
Tak Alan Endrich poznał Mariellę, zwaną Szwaczką z Virgo.