1.
Korytarz. Krzyki. Białe światło. Białe kitle. I brak oddechu.
„Dajcie mi oddychać…” – pomyślała ostatkiem sił.
2.
Dziewczyna przedzierała się przez śnieżne zaspy i całkiem gęstą, mimo zimy, roślinność. Zwróciła uwagę na prawie dwumetrowy krzew brzozy niskiej. Podobno jeszcze tylko tu można było takie spotkać.
Otrząsnęła się. Było zimno. Bardzo. Dokąd iść? Nasłuchiwała, a po chwili wzruszyła ramionami. Spróbuje utrzymać kierunek. Trafi. Cholerna puszcza.
Szczelniej owinęła się szmatami, jakie miała i swym cennym, odpornym na wilgoć i wiatr sportowym ponczo. Niezbyt długie czarne włosy wcisnęła pod czapkę.
Szła dobrą godzinę. Walczyła ze złością i wszechobecną, ponurą zimą, gdy jakiś hałas zwrócił jej uwagę. Po prawej zobaczyła żubra.
„To niemożliwe!” – pomyślała wzruszona.
Żubry tutaj? Czytała, że siedem czy osiem lat temu sprowadzono tu kilka par tych zwierząt, ale informacje, czy stadu udało się przetrwać były niemożliwe do zdobycia.
Jednak właśnie patrzyła na dowód, że żubry ocalały i to na przekór temu, iż obecnie polowano na te zwierzęta z dużą zawziętością. Babcia byłaby szczęśliwa…
Wychudzony samiec spojrzał na nią żałośnie i zaryczał. Dziewczyna ostrożnie odeszła w bok kilka kroków, posłała zwierzęciu pożegnalne spojrzenie i podjęła wędrówkę. Z torby wyciągnęła manierkę i pociągnęła mały łyk irlandzkiej whisky, tak trudnej ostatnimi czasy do zdobycia. Skrzywiła się, ale przyjemne ciepło rozlało się po jej ciele. Sięgnęła po niewielki pasek suszonego mięsa i odgryzła kawałek.
Pokonała kilkaset kroków, kiedy w krzakach po prawej zauważyła… Ciepło!
– Kogóż tu mamy?! – rozległ się krzyk.
Dziewczyna pisnęła trwożliwie.
W jej stronę wyszło dwóch rosłych mężczyzn. Jeden miał głowę owiniętą szalem, twarz drugiego skrywał kaptur, ale i tak było widać jego oczy: pełne morderczego pożądania.
– Co tu drobinka robi, hę? – zapytał ten w kapturze, ściskając w dłoni bejsbolowy kij.
– Ja… – Dziewczyna zająknęła się, cofając się powoli. – Ja do babci chciałam… Ona gdzieś tu kiedyś mieszkała, zacni panowie, ja…
Ich krok. Jej krok. Ich krok i jej krok. W końcu oparła się plecami o rosłą sosnę.
– Czego chcecie? – krzyknęła, gdy zobaczyła, jak drugi mężczyzna wyciąga wielki nóż.
– Ciebie, Czerwony Kapturku. – Ten w kapturze oblizał wargi. – Ciebie chcemy. Widzisz, babcię na pewno już zjadł wilk, których tu pełno. Pójdź z nami. Zaopiekujemy się tobą. Nakarmimy. A ty zaopiekujesz się nami.
– Nie wiem…
– To nie targ, Kapturku. Idziesz po dobroci albo cię zaniesiemy!
– A co z żubrem? – zapytał ten w szalu. – Dzieś tu blisko bendzie. Śladów w bród.
– Olać żubra. Mamy lepszą zdobycz.
– Darek, kurwa! – Pan Szal naraz się ożywił. – A może my by ją tu tak wzięli, co?
– Zamknij ryj. Ty, Borsuk, jak coś powiesz, to aż dupa. Nakarmimy. Podmyjemy, w ciepłym namiocie będzie przyjemniej, niźli tu, w śniegu, kuśkę moczyć.
– Ale jak ją chłopy opadno – Borsuk nie dawał za wygraną – to co nam ostanie? Zerżno ją w każdą dziure, a szef? Sam bendzie chciał dla się tylko młódkę!
– Powiedziałem… Ej! Łap ją!
Próbowała uciec, ale szybko zapadła się w głębokim śniegu. Słysząc nadciągające z tyłu sapanie, obróciła się i wyciągnęła ręce w górę.
– Pójdę! – wrzasnęła. – Przysięgam! Pójdę! Po dobroci i będę później dobra! Tylko mi nic nie róbcie, błagam!
– Ty ździro! – Borsuk uderzył ją w twarz otwartą dłonią.
Dziewczyna padła w śnieg.
– Borsuk, kurwa, jak jej się coś stanie, szef odetnie ci jaja! – wrzasnął Darek, dopiero ich doganiając.
Pomogło. Borsuk poderwał dziewczynę.
– Idziemy, ździro! – Zionął jej w twarz cuchnącym oddechem. – Nie myśl, że nie bende cię mieć! Bende drugi po szefie, jak już się znudzi! I bende cię rżnąć latami!
3.
– Mamo! Ale ja chcę!
– Lilka, proszę, uspokój się. – Ciepły głos matki wyjątkowo działał dziewczynce na nerwy.
– Lilka, spójrz! – Ojciec wbiegł do pokoju z rogami renifera na głowie i w zabawnym sweterku. Zaczął podskakiwać i chrumkać.
Lilka uśmiechnęła się wbrew sobie. Tata uwielbiał wygłupy. Mama westchnęła, kierując teatralnie spojrzenie w sufit. Ojciec wydawał z siebie coraz głupsze ryki.
Ryki i rogi jednak coś Lilce przypomniały. Znowu poczuła gniew!
– Ale ja chcę do babci! Obiecaliście, że w tym roku pojedziemy na święta do niej!
Ojciec spoważniał. Przesunął krzesło w stronę wesoło trzaskającego w kominku ognia i posadził córkę na kolanach.
– Kochanie – rzekł – tłumaczyliśmy ci już, że jest koronawirus i nie możemy nigdzie jeździć. Zwłaszcza do babci. Babcia ma – głos mu drgnął – dużo lat i łatwo mogłaby się zarazić.
– Ale my jesteśmy zdrowi!
– Lilka, nie krzycz! Czy jesteśmy, czy nie, nigdy nie wiadomo. Coraz trudniej o test, kolejki ciągną się tygodniami.
– Ale ja chcę zobaczyć żubra! Chcę do Mikaszówki, do babci! Obiecała mi, że pójdziemy oglądać żubry!
– Lilka! – odezwała się matka surowo. – Nie jesteś dzieckiem, żeby krzyczeć. Masz, pannico, dwanaście lat!
– Kochanie, tłumaczyłem ci, że w Puszczy Augustowskiej nie ma żubrów. Za to w Puszczy Białowieskiej…
– Nieprawda! – zaperzyła się dziewczynka. Poderwała się z kolan ojca, niemal wpadając na gorącą szybę kominka, ale ojciec uratował ją błyskawicznym chwytem. – Czytałam, że trzy lata temu sprowadzono tam żubry, aby się rozmnażały!
Ojciec parsknął cicho.
– Żebyś ty chociaż wiedziała, co to znaczy.
– Dobrze wiem!
– Czyżby?
– Nie możemy zostawić babci samej na święta! – Lilka rozpłakała się. – Ona mi obiecała…
Ojciec przytulił córkę.
– Babcia, kochanie… Babcia nie jest już sama – powiedział dziwnym głosem.
A mama… Mama też się rozpłakała.
– Do dupy to wszystko – wyszeptała kobieta, łkając.
– Kochanie, wszystko będzie dobrze. – Mężczyzna wstał i objął żonę.
– Gówno będzie dobrze! Dokąd to zmierza?
– Żono, już trzy firmy mają szczepionki. Dwie z nich przedstawiły dowody na wysoką skuteczność i bezpieczeństwo. Rząd już czeka na pierwsze dostawy!
– To gówno mutuje – szepnęła kobieta. – Mam złe przeczucia. Tylko jedna ze szczepionek radzi sobie w przypadku mutacji. A tych jest już kilka!
– Co to „mutuje”? – zapytała Lilka.
– Spokojnie, cały świat współpracuje jak jeszcze nigdy dotąd, aby to opanować…
– Mamy ponad półtora miliona zakażeń, a blisko pięćdziesiąt tysięcy ludzi zmarło! Ostatni miesiąc, to jakiś koszmar! Wszystko stoi, wyjść nie można, bankructwa…
– Nic na to nie poradzimy. Spędźmy te święta razem. Odetchnijmy. Jakoś ciągniemy, mamy nieco zapasów i pieniędzy. Słyszałem – mężczyzna zawahał się na chwilę – że ponoć w Ukrainie i Rosji są już dostępne szczepionki, ale inne. Sprowadzają je z Arabii. Szejkowie zainwestowali miliardy, aby je wytworzyć. Ktoś niby wykradł kilka tysięcy dawek. Adam mi mówił, że jakbym chciał, to może nam takie zdobyć. Tylko dwadzieścia tysięcy euro trzeba zapłacić.
– To jakaś niesprawdzona trucizna! I to za takie pieniądze! – żachnęła się kobieta. – A Adam to wieczny kłamca i naciągacz. Pamiętasz, jak niby na darmowy pobyt w hotelu cię zaprosił, a wyszło, że to pokaz garnków?
– No nieważne – mruknął mężczyzna, czerwieniejąc. – Będzie dobrze. Obiecuję.
– Nie będzie. – Kobieta znowu zaczęła szlochać. – Nawet nie mogliśmy jej pochować, nie pozwolili jej nawet zobaczyć! Spalili ją…
Lilka patrzyła dzikim wzrokiem na płaczącą matkę, a po chwili w jej oczach pojawiło się zrozumienie. I panika.
– Babcia… nie żyje?
Odpowiedział jej szloch. I wesoły trzask ognia w kominku.
4.
– Niezła ździra, co? – darł się Borsuk, wskazując ją patykiem i wypinając dumnie pierś.
Dziewczyna siedziała w niewielkiej drewnianej klatce, wiszącej niecałe dwa metry nad ziemią. Cela była przywiązana do konaru wielkiego dębu, przy którym rozbito obóz. Wiatr nie był mocny, ale był i klatka bez przerwy poruszała się i wirowała. Mimo, że litościwie rzucono jej gruby, choć cuchnący szczynami koc, to i tak zimno przenikało ją.
Bazę obozu stanowiło kilka ustawionych w półkole sporych, płóciennych namiotów. Jeden wyróżniał się tak wielkością, jak i rodzajem. Był typowo sportowy, górski, z doskonałymi membranami.
Pośrodku obozowiska płonął olbrzymi stos drewna, którego ciepło docierało nawet do klatki dziewczyny. Nieco dalej, przy zewnętrznych namiotach, widziała jeszcze dwa mniejsze ogniska. Były też dwie niewielkie zagrody. W jednej stały trzy konie, a w drugiej tkwił porykujący niemrawo żubr, owca i dwie kozy.
W obozie panował rozgardiasz. Wokół zagród biegały i ujadały psy. Nieco na lewo od sportowego namiotu, leżały dziesiątki skrzyń, wyładowanych różnymi towarami. Widać tam było części samochodowe i rowerowe, złote ozdoby, kilka baniaków z wodą, pełno rur i metalowych fragmentów, nieco żywności, wór z symbolem tytoniu. Z dalszych okolic cuchnęło. Musiało tam być śmietnisko i latryny.
Przy mniejszych ogniskach krzątały się kobiety, gotując strawę. Mogły być w wieku około trzydziestu, czterdziestu lat. I miały związane nogi. Sznury były na tyle długie, że swobodnie mogły stawiać kroki, ale bieg nie wchodził w grę. Jedna z nich była w widocznej ciąży, a wszystkie miały pokornie spuszczone głowy.
Z pewnością nastrojów nie poprawiał widok więźniów. Dziewczyna nie była jedyną osobą w klatce. Jeszcze cztery takie cele bujały się na wietrze i tylko jedna z nich była pusta. W dwóch siedziały skulone dziewczynki. W trzeciej leżała… To musiała być ona.
– Jam ździrę chwycił – Borsuk nie przestawał się drzeć – tedy po szefie przy mnie prawo do własności!
– Borsuk, zamknij już ryj! – krzyknął ktoś. – Żebyś taki gorliwy do roboty był, gdy za dwa dni przyjdzie przenosić obozowisko dalej!
Po obozie krążyło siedmiu mężczyzn. Jeden doglądał koni, inny poganiał gotujące kobiety, kopiąc je brutalnie, nie oszczędzając nawet tej ciężarnej. Dwóch siedziało w pobliżu centralnego ogniska, pijąc bimber, paląc papierosy i grając w karty. Dziewczyna jednak wiedziała, że w sportowym namiocie jest jeszcze ktoś. Dochodziły stamtąd niedwuznaczne dźwięki.
– Darek, rzeczywiście dałeś temu kretynowi złapać taką dorodną dziewkę? – Jeden z wartowników podszedł do mężczyzny. W dłoniach trzymał kuszę pistoletową.
– A, bo wyjebałem się na śniegu – burknął zapytany.
– Tedy mój ci, ona! – Borsuk zarechotał. – Będę cię wołać Jagna tera.
– Chyba Zbyszko – mruknęła dziewczyna, wstając.
– Co?! – Borsuk podszedł do kołyszącej się klatki. Dziewczyna przeciągnęła się i z trzaskiem wyłamała palce. – Takaś uczona?
– Odejdź, głąbie! – Wartownik kopnął Borsuka w dupę. Ten w odpowiedzi kłapnął zębami, jak wściekły pies, ale się odsunął. – Co tam gruchasz, trukaweczko?
– Turkaweczko, jełopie.
– Lubimy takie harde. – Mężczyzna z niewielką blizną pod okiem parsknął. – Te klatki bardzo pomagają na chęć, wiesz? Szybko zaczyna się chcieć, wiesz? Chcieć do ludzi, do naszego ciepełka. – Zaśmiał się z własnego żartu, a reszta mu zawtórowała.
Jedna z dziewczyn w klatce zaszlochała cicho, a starsze kobiety zniżyły głowy jeszcze bardziej.
– Ja już bym chciała. – Dziewczyna przeciągnęła się lubieżnie, zrzucając z siebie śmierdzący koc. Chwyciła się prętów celi i zmysłowo zaczęła poruszać biodrami, a wirująca powoli klatka ukazywała ją mężczyznom z każdej strony.
– Fiuu! – rozległy się gwizdy, ściągając wszystkich w jej stronę. Otoczyli ją, dopingowali i podpowiadali. Gdy na koniec dziewczyna ścisnęła swoje piersi, ryki zachwytu sprawiły, że ze sportowego namiotu wyszedł olbrzymi i lekko otyły mężczyzna po pięćdziesiątce. Na potężną pierś narzucił jedynie rozpiętą bluzę.
– Co tu się, kurwa dzieje? – ryknął, a wszyscy drgnęli przestraszeni. – A ty, wracaj do namiotu! Jeszcze z tobą nie skończyłem! – szczeknął w stronę nagiej czternastolatki ze szklistym wzrokiem, która wyszła na zewnątrz namiotu.
Dziewczynka posłusznie cofnęła się.
Olbrzym podszedł i zwrócił uwagę na nową w klatce. Mężczyźni bez słowa rozstąpili się przed szefem.
– Co tu tak wesoło?
– Z ciebie się śmiejemy, panie – odpowiedziała dziewczyna w klatce, uśmiechając się.
– Lubię pyskate. – Herszt wyszczerzył zęby. – Takie najfajniej się łamie. Lubię, jak w hardych oczach niknie nadzieja, jak walczą, szamoczą się, aż w końcu poddają i stają posłuszne. Takie, jakie baby powinny być! Wtedy przestaje je boleć głowa, a zupy już nie są za słone. Chodzą, jak w zegareczku! Jak się nazywasz?
– Czy to ważne, panie? Ależ szumne zapowiedzi! Cała aż drżę z niecierpliwości. Chętnie się przekonam, czy twój fiut jest aż tak mały, że tylko do dzieci się nadaje.
W zapadłej ciszy rozległ się zduszony śmiech wartownika. Szef grzmotnął go pięścią w twarz. Mężczyzna padł z krzykiem, upuszczając kuszę.
– O! Czyli jednak radzisz sobie nie tylko z dziećmi? Lubię, jak jesteś taki twardy! – rzuciła szyderczo dziewczyna.
– Chcesz zobaczyć, gdzie akuratnie jestem twardy, bezimienna suko? – warknął szef, wyciągając dłoń w bok. – Klucz!
Borsuk posłusznie podał mu klucz. Olbrzym otworzył kłódkę i pociągnął drzwiczki. Był tak wysoki, że wsunął do środka głowę i ręce, próbując chwycić dziewczynę ogromnymi dłońmi.
– Kiedyś nazywano mnie Lilka – rzekła dziewczyna dziwnym, strasznym głosem. – Ale teraz, przez resztkę waszego czasu, mówcie mi Gamma.
I wyciągnęła przed siebie ręce.
5.
Duszności! Nieskończona ciemność, mrok. I potworna duszność! Czemu tak ciężko? Co się dzieje?
Otworzyła oczy i szybko je zamknęła. Potwornie raziło ją światło. Leżała na jakimś niewygodnym łóżku, czuła się okropnie słaba. I strasznie chciało się jej pić.
– Obudziła się!
Podekscytowany głos zmobilizował ją i zmusiła się do otwarcia powiek.
Minęło kilka minut, gdy w końcu zogniskowała wzrok. Przed sobą zobaczyła blondynkę o życzliwej i ładnej twarzy i niebieskich, wypełniających się łzami oczach.
– Jak dobrze, że się obudziłaś! Jestem Hanka!
– Wody… – wychrypiała.
Starsza od niej jakieś dwa, trzy lata blondynka podała jej kubek. Dziewczyna piła z trudem, krztusząc się i dławiąc.
– Kim jesteś Hanka? – Głos miała niewyraźny, a krtań ściśniętą.
– Twoją przyjaciółką. To znaczy – zachichotała nerwowo – mam nadzieję, że nią zostanę.
Dopiero teraz poczuła, że Hanka trzyma ją za dłoń. Próbowała się ruszyć, ale nie była w stanie.
– Nie! – Blondynka delikatnie, ale stanowczo docisnęła ją do łóżka. – Potrzebujesz czasu, aby stanąć na nogi. A… jak ty się nazywasz?
– Lilka – odpowiedziała z trudem. Te duszności w koszmarach. Czy to były tylko koszmary? – Co mi się stało?
Zanim Hanka odpowiedziała, rozległy się kroki i do pomieszczenia wszedł szczupły, łysiejący mężczyzna.
– Cześć – powiedział bez ogródek. – Jestem Robert, ale mówią na mnie Rentgen. Widzialna, jeśli pozwolisz, porozmawiam z…
– Z Lilką – powiedziała Hanka i jakby nieco obrażona wyszła.
Robert spoglądał na dziewczynę w milczeniu, ale z miłym uśmiechem.
– Ładne imię – rzekł w końcu. – I wspaniale, że już mówisz. Jesteś silna.
Lilka milczała chwilę.
– Co się dzieje? – zapytała w końcu cicho.
W głowie miała pustkę. Nie pamiętała niczego. Co się stało w ostatnie dni? Gdzie jej rodzice? Kim są ci tutaj?
– Co pamiętasz?
– Niewiele – wyszeptała.
– Który mamy rok?
– Dwa tysiące dwudziesty.
Robert milczał chwilę, trąc czoło. W końcu chwycił ją za rękę, jak wcześniej Hanka.
– Posłuchaj, to co powiem, może być dla ciebie trudne. Nie kłamię i nie zmyślam. Spróbuj dać mi skończyć, wtedy odpowiem na twoje pytania. Jeśli się źle poczujesz, powiedz, przerwiemy.
Lilka nie odpowiedziała, ale w jej oczach pojawił się strach.
– Mamy dwa tysiące dwudziesty trzeci rok. Można rzec, że nastąpił koniec świata. Nie wiem, czy pamiętasz, ale trzy lata temu w Polsce pojawił się koronawirus. Do końca listopada kraj jakoś sobie radził. W grudniu świat zaatakowały zmutowane wersje wirusa, jeszcze zaraźliwsze i dużo bardziej śmiertelne. Pojawiły się dobre i bezpieczne szczepionki, ale panika udzieliła się wszystkim tak, że władze wykupywały je dla siebie i swoich rodzin. Ceny horrendalnie urosły, choć szczepionki dawały odporność tylko na pierwotną wersję wirusa i jedną mutację. Pracowano nad lepszymi, ale wirus mutował coraz szybciej. Ludzie zaczęli umierać. Próbowali się ratować, sprzedając wszystko, aby kupić jakiekolwiek lekarstwa. No i nie było już zbytnio komu leczyć.
Robert westchnął smutno. Lilka patrzyła na niego wielkimi oczami.
– Rynek nienawidzi pustki, więc szybko zaczęły pojawiać się szemrane szczepionki. Do Polski dotarły już w grudniu, dwudziestego roku. Niektóre były skażone polonem dwieście dziesięć. Izotop ten emituje promieniowanie alfa, które normalnie nie jest szczególnie niebezpieczne dla człowieka, ale gdy dostanie się do wnętrza organizmu… Ludzie umierali w męczarniach.
Znowu przerwał.
– Co to “alfa”? – zapytała głupio Lilka. Nie rozumiała właściwie niczego. Szok?
– Później, obiecuję. Niektórzy, bardzo nieliczni ludzie, z pewnym drobnym uszkodzeniem kwasu deoksyrybonukleinowego…
– Boże… Czego?
– DNA. Obiecuję, że odpowiem ci na wszystko już niedługo.
Skinęła głową, wskazując na kubek z wodą.
– Pewne konkretne uszkodzenie DNA – Robert podał jej kubek do ust – które w życiu codziennym było niezauważalne, sprawiało, że ci, którzy dostali tę felerną szczepionkę z polonem… Zmieniali się.
Robert puścił jej dłoń, wstał i zaczął krążyć po pomieszczeniu. Lilka goniła za nim wzrokiem.
– Zmieniali się, ale najpierw zapadali w śpiączkę. Nie wiadomo, co się działo, ale energia na te lata hibernacji brała się z tych rozpadów promieniotwórczych. Nikt tego nie przebadał. Brakuje naukowców. Brakuje wszystkiego i wszystkich… – Robert spojrzał na przerażoną twarz dziewczyny. – Przepraszam. Nie chcę cię straszyć. Po prostu do tej pory trudno ogarnąć mi, co się wydarzyło, a jeszcze trudniej nauczyć się to przekazywać. W każdym razie zginęło około dziewięćdziesiąt procent ludzi. Większość dopadł wirus. Poleciały też dwie bomby atomowe. Jedna w Waszyngton, a druga w Pekin. Więcej atomówek nie było. Pewnie nie było komu naciskać „fire”.
Robert stanął.
– Wiem, że to wszystko niełatwo znieść, ale nie ma się co czarować. Obecnie życie wymaga od nas o wiele więcej niż cztery lata temu. Dlatego musimy zaczynać z grubej rury – mruknął przepraszająco. – Ci, co przeżyli, rozproszyli się po świecie i przez pierwszy rok zajęli łupieniem wszelkich możliwych bogactw. Te najważniejsze szybko się skończyły. Nie ma już paliw, nie ma lekarzy. Nie ma prądu. Lodówki przestały działać. Jest problem z żywnością. Powstało wiele band, które grasują, mordują i gwałcą. A my, Źródła… My chcemy, aby ten koniec świata nie był dla wszystkich taki zły…
– Moi rodzice? – Lilka poczuła napływające do oczu łzy.
Robert pokręcił głową.
– Przykro mi. Każde Źródło w chwili przemiany generowało olbrzymią ilość promieniowania gamma. Ludzie w promieniu wielu kilometrów umierali z tego powodu. Ale dzięki temu byliśmy w stanie się odnajdywać. W Polsce całkowicie radioaktywne stało się osiem miejsc. Legnica, Wieluń, Warszawa, Rzeszów, Gniezno…
– Ja… – Lilka przełknęła ślinę – mieszkam… Mieszkałam w Rzeszowie.
– Tam cię znaleźliśmy. – Robert skinął głową.
Milczała, odganiając napływające do oczu łzy, próbując przetrawić przytłaczający ją ogrom zmian. Nie, to niemożliwe. To kłamstwa, to wszystko nie może być prawdą! Przecież…
Coś ją tknęło i spojrzała na siebie. Miała piersi! Jak sięgała pamięcią, to marzyła o tym dniu! Gdy była sama w domu, naga spoglądała w lustro, z utęsknieniem wypatrując jakiejkolwiek zmiany. I właśnie na nią patrzyła!
Zauważyła, że wzrok Roberta podążył za jej wzrokiem.
Dwudziesty trzeci rok! Miała piętnaście lat! Czyli Hanka wcale nie była od niej starsza!
– Ja… – zaczęła zażenowana, nie wiedząc, co powiedzieć. – Chyba oszalałam. Słyszę głosy…
– To normalne. – Skinął głową. – Niedługo wszystko ci wyjaśnię.
– Ile masz lat?
Chłopak drgnął.
– Dwadzieścia cztery – odpowiedział w końcu.
– I już jesteś łysy?
Robert milczał chwilę, po czym parsknął śmiechem. Dwadzieścia cztery lata. Straszny staruch.
– To jest najważniejsze?
– Pewnie bardziej, niż co to jest ta alfa.
– Odpocznij Lilka – odpowiedział, gładząc ją po głowie. – Miesiąc będziesz dochodzić do siebie. Musisz też wszystko poukładać sobie w głowie. Jeśli będziesz chciała pogadać, to ja, Widzialna…
– Hanka?
– Tak, Hanka. My i inni będziemy do twojej dyspozycji. A później…
– Co później?
– Później czeka cię sporo nauki, Gamma.
6.
Uderzyła go mikrofalami prosto w twarz. Składające się w większości z wody oczy herszta bandy momentalnie zagotowały się i wręcz eksplodowały.
Olbrzym zaryczał z bólu i zaskoczenia, cofnął się niezdarnie, przyciskając ręce do twarzy, ale zaraz padł, bo i mózg oberwał.
Lilka zwinnie wyskoczyła z klatki, zrobiła na śniegu obrót przez ramię i poderwała się, zaskakując wszystkich sprawnością. Nie mieli pojęcia, że nie mogła być zesztywniała z zimna, bo ogrzewała się niewidzialną dla nich podczerwienią.
Miała ich w kupie, jak chciała. Oślepiła ich nagłym wybuchem mocnego widzialnego światła. Wszystkich, poza wartownikiem, który oberwał od szefa. Ten dopiero teraz podniósł się ze śniegu i wycelował w nią z kuszy.
Nie zdążył. Bezlitośnie smagnęła mocnym ultrafioletem, uszkadzając mu oczy. Kusznik krzyknął i wystrzelił, ale trafił jednego ze swoich prosto w brzuch. Postrzelony padł z jękiem, a wartownik puścił kuszę i rzucił się twarzą w śnieg, szukając ochłody.
Lilka wyszarpnęła nóż zza pasa jednego z oślepionych bandziorów i przecięła mu gardło. Krew trysnęła i rozległo się gulgotanie. Ktoś chwycił ją z tyłu, obejmując przedramieniem jej szyję, ale natychmiast dotknęła go ręką i uderzyła mikrofalami. Skóra pękła z obrzydliwym trzaskiem, gdy krew się zagotowała, ktoś zaryczał. Lilka uderzyła łokciem w tył, odrywając się od mężczyzny i wbiła mu nóż w pierś.
Rozległ się strzał, kula odłupała kawał kory nieco za dziewczyną. Uskoczyła za drzewo. Mieli broń palną? W tych czasach, zwłaszcza w Polsce, było niezwykle trudno o amunicję.
– Już jesteś trupem, dziwko! – krzyknął wściekle Darek.
Lilka oddychała ciężko.
– Z boku ją bierz, idioto! Szybko!
Rozległ się metaliczny brzdęk i dziewczyna ostrożnie wyjrzała zza drzewa. Ciężarna kobieta uderzyła ciężką, żeliwną patelnią w głowę bandziora, który próbował zajść Lilkę od boku. Oprych zatoczył się i przewrócił. Darek patrzył na to i z wściekłością wycelował pistolet w kobietę, ale Lilka podczerwienią nagrzała powierzchnię broni.
Bandzior wrzasnął wypuszczając pistolet. Gamma wybiegła zza drzewa w stronę Darka, ten jednak rzucił się do ucieczki, ale nie miał szczęścia. Znowu poślizgnął się na lodzie. Dopadła go, chwyciła rękami za głowę i mikrofalami ugotowała mu mózg.
Wstała, gdy zza augustowskiej sosny wyszedł Borsuk. Przed sobą trzymał jedną z kucharek i przykładał do jej szyi nóż. Zęby szczerzył w dzikim grymasie, a spojrzenie miał szalone.
– Chodź – syknęła Lilka strasznym głosem, mieniąc się na pokaz wszystkimi barwami tęczy. Zrobiła krok w jego stronę. – Przecież chciałeś mnie mieć. No chodź.
– Nie zbliżaj się, wiedźmo, bo ją zarżnę!
– Nie wolisz mnie zerżnąć? Przecież tego chciałeś!
– Stój! – krzyknął, a w jego głosie pojawiły się piskliwe nuty.
– Nie nazwiesz mnie ździrą?
– Poderżnę jej gardło! – zawył Borsuk, a ręka mu drgnęła. Po szyi struchlałej ze strachu kobiety pociekła karminowa strużka, po chwili plamiąc śnieg.
Obryzgana krwią Lilka zatrzymała się.
– A teraz daj mi odejść! Daj mi kurwa odejść! – Głos Borsuka drżał, zęby mu szczękały.
– Przecz! – rzuciła sucho. – Puść ją i znikaj mi z oczu.
Borsuk stał chwilę, po czym zaklął szpetnie. Pchnął zakładniczkę prosto w Lilkę i skoczył za drzewo.
Dziewczyna zwinnie ominęła lecącą w jej stronę kobietę i wyciągnęła dłonie w stronę drzewa. I wpakowała w kryjącego się za nim Borsuka ponad sto grejów promieniowania gamma.
Za drzewem rozległ się zduszony krzyk. Głupiec, nie zdawał sobie sprawy, że czterdziestocentymetrowa warstwa drewna nie stanowi żadnej ochrony przed tak przenikliwą energią. Lilka odetchnęła z wysiłku. Zajrzała za drzewo akurat w chwili, gdy Borsuk padł i zwymiotował.
Stanęła nad nim, patrząc na niego zimno, a przerażenie w jego oczach rosło. Skóra na twarzy i szyi zaczęła czerwienieć i puchnąć. Próbował się odczołgać, ale nie był w stanie. Bełkotał coś niewyraźnie, drapiąc się po gardle. Po minucie ponownie zwymiotował, tym razem krwią. Strach w oczach, tak jak świadomość, powoli gasły, aż w końcu stracił przytomność. I tak czeka go łaskawa śmierć. W kilka godzin zamarznie. Choroba popromienna zabijałaby go dzień lub dłużej. I to boleśnie.
Bardziej było jej szkoda drzewa. Ze smutkiem zdała sobie sprawę, że poniosło ją, że zabiła chlorofil w tej sośnie, a także pewnie w kilkudziesięciu dalszych w linii prostej. Drzewa nie zasłużyły na to. Nie były potworami.
„A czym ja jestem?” – obca myśl pojawiła jej się w głowie.
Kim była? Czy to, co tu zrobiła, nie było potwornością? Czy same jej zdolności nie czyniły z niej potwora gorszego, niż z najstraszniejszych horrorów?
Wróciła do obozu, gdzie dzielna, ciężarna kobieta patelnią dobiła tego, któremu już wcześniej przyłożyła. Lilka podeszła do niej.
– Zostaw już. Sprawdź tego ze strzałą w brzuchu.
– Sprawdziłam. – Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie.
– Jesteś wspaniała i dzielna! – Lilka odpowiedziała uśmiechem.
Podeszła do kusznika i nogą wypchnęła go ze śniegu. Był nieprzytomny. Miał oparzoną twarz i oczy. Rozejrzała się po kobietach, które nieśmiało podnosiły głowy. Zobaczyła także dziewczynkę, wystawiającą głowę ze sportowego namiotu. Pustka zniknęła z jej oczu, zastąpiona nieśmiałą nadzieją.
– To koniec waszej udręki. Jesteście dumnymi kobietami. Nikt nie będzie wami pomiatać! Jesteście słabsze fizycznie, to prawda, ale umysły macie równie bystre! To wy decydujecie, z kim chcecie żyć i czym chcecie się zajmować! To od was zależy, czy jesteście gotowe, aby zostać matkami! Nie pozwólcie się już nigdy zniewolić! Nie poddajcie się strachowi!
Odetchnęła i poczuła obezwładniające zmęczenie. Zostało jej jeszcze jedno. Podeszła do klatek i potraktowała kłódki mikrofalami, pomagając sobie podczerwienią. Wyindukowane w metalu prądy wirowe szybko rozgrzały kłódki od czerwoności. Drewno zaczęło płonąć, ale wtedy wystarczyły dwa, trzy uderzenia i czerwone kłódki wpadały z sykiem w śnieg.
Z gulą w gardle ominęła ostatnią klatkę i podeszła do zagrody, w której niespokojnie parskał żubr. Otworzyła bramkę.
– To dla ciebie, babciu – wyszeptała.
W końcu zebrała się na odwagę i podeszła do ostatniej celi. Potrzebowała stołka i pomocy dwóch kobiet, aby wyciągnąć zamarznięte ciało. Wiedziała. Już wcześniej obserwowała klatki za pomocą podczerwieni. Inne cele świeciły czerwienią i pomarańczem, ale to jedno ciało zlewało się z otoczeniem, informując, że jego ciepło zgasło. Przybyła za późno.
7.
– Powtórz mi wszystko Gamma. Kim jesteś?
– Jestem Źródłem i panuję nad wzbudzeniem pola elektromagnetycznego. Innymi słowy jestem w stanie generować fale elektromagnetyczne.
– Co cię wyróżnia?
– Z tego co twierdzisz, jestem jednym z najsilniejszych Źródeł na świecie. Potrafię operować zakresem częstotliwości nawet dziesięć do dwudziestej herca, co odpowiada promieniowaniu gamma.
– Dobrze! A co mamy niżej gamma?
– Rentgen, też potrafi nieźle dokopać, a poza tym pozwala oceniać stan kości. Ultrafiolet C, B i A. C potrafi solidnie oparzyć, B opala i pomaga wytwarzać witaminę D. Słoneczne C jest dobrze absorbowane przez atmosferę, a konkretnie przez ozon. Swoją drogą, fakt, że ostatnie dwie zimy są tak cholernie zimne i śnieżne zawdzięczamy drastycznemu zmniejszeniu emisji dwutlenku węgla do atmosfery. To nastąpiło na skutek – Lilka przełknęła ślinę – śmierci większości ludności i zaprzestania nadmiernego spalania ropy i węgla. Zmniejszenie tego gazu w atmosferze sprawiło, że więcej ciepła ucieka w kosmos, co wpłynęło na bilans energetyczny Ziemi.
– Dalej!
– Niżej mamy światło widzialne. Rozszczepione, przykładowo przez wodę, daje nam tęczę. Wiedzę tę mamy dzięki panu Newtonowi. Poniżej jest podczerwień. Każde ciało o temperaturze większej niż zero absolutne promieniuje podczerwienią. Dzięki temu możemy widzieć w nocy, to jest możemy sprawdzać rozkład temperatur. Podczerwień jest też wspaniałym nośnikiem ciepła, co odkrył, eee, Herschel, czy jak mu tam było.
– Friedrich Wilhelm Herschel – podpowiedział Rentgen.
– Właśnie. Dalej są mikrofale. Mają wiele zastosowań, ale świetnie nadają się do podgrzewania wody i wszystkiego, co wodę zawiera.
– Dlaczego?
– Hm. Cząsteczki wody drgają podążając za mikrofalami. Pojawia się i tarcie i… I inne. W każdym razie ruszające się cząsteczki wody przekazują energię termiczną wszystkiemu wokół. Tak działają… Działały kuchenki mikrofalowe.
– To czyste podstawy. Myślałem, że po roku tłuczenia tego do twojego pustego łba będziesz wiedzieć więcej!
– Wcale nie mam pustego łba! – krzyknęła obrażona Lilka.
– Żartowałem, nie denerwuj się! – Robert roześmiał się i poklepał ją po plecach.
Jego dotyk zelektryzował ją, jakby potrafił operować prądem. Oderwała od niego wzrok, nie chcąc, aby to zauważył.
– Łatwo je ekranować. I telefony komórkowe też działały w zakresie mikrofal.
– Dobra już, dobra, żartowałem. Co za mikrofalami?
– Fale radiowe. Pozwalają komunikować się na dalekie odległości. Jeśli potrafimy się dostroić, możemy wręcz rozmawiać na odległość. Trzeba jednak pamiętać, że taką komunikację łatwo podsłuchać.
– Jesteś wspaniała – powiedział Rentgen, a Lilka poczuła dziwne ściskanie w brzuchu.
– Nie podlizuj się – prychnęła wściekle, sama nie wiedząc, dlaczego.
– To co, pokażesz mi jeszcze raz wpływ twojego gamma na ten kawałek kamienia?
– Nie! – warknęła dziewczyna. – Doskonale wiesz, co się stanie! Jesteś starym prykiem i jakimś pieprzonym profesorem fizyki. Nawet jakbyś tego nie widział, pewnie potrafiłbyś to wszystko obliczyć.
– Patrzenie na ciebie jest niezwykle satysfakcjonujące – odpowiedział.
Lilka zamilkła, patrząc mu w oczy. Czego ten przystojny dupek od niej chciał?
Robert się roześmiał po chwili.
– No nie daj się prosić!
– Odczep się. Wiesz co się stanie z tym kamieniem. Popatrzysz sobie na niego w podczerwieni i zobaczysz, że jego temperatura, a może i objętość trochę wzrośnie, mimo, że wpakuję w niego miliony grejów.
– Uszkodzisz jego strukturę. A później zemdlejesz i padniesz. Będę musiał cię cucić.
– Marzy ci się.
Robert zaśmiał się i obrzucił ją spojrzeniem, jakim do niedawna obrzucał zupełnie kogoś innego.
– Idę do biblioteki – powiedziała po chwili, nie mogąc znieść milczenia.
– Po co? W rok przeczytałaś wszystko, co mamy. Historię, beletrystykę, fantastykę, fizykę, matematykę i…
– I erotykę. Zazdro? Idę.
Odwróciła się i odeszła.
Dotarła w końcu do szumnie nazywanej biblioteki, gdzie znajdowały się czterdzieści trzy książki. Co się z nią dzieje? Od miesiąca zachowuje się okropnie! Przed tygodniem niemal spartolili przez nią akcję! Musi wziąć się w garść. Musi poczytać. Książki przynosiły ukojenie. Każdą literę kojarzyła z czytającymi jej rodzicami.
No, może poza tym erotykiem, po którym zaczęła obrzucać trzech chłopaków wśród Źródeł taksującymi spojrzeniami.
Nie. To zdecydowanie zła pora na erotyk. Właśnie z tego powodu cierpi. Ciekawość sięgała w niej zenitu. A poza tym… znała go na pamięć. Czytała go sześć razy.
Przeglądała tytuły. Drapieżne ptaki i Monsun. Diuna. Krótka historia czasu. Potop i Krzyżacy. Silmarillion. Krew Elfów. Poza Cieniem. Śladami Pitagorasa. Wszystko O Kostce Rubika. Dotarium Byliśmy. Przygotowanie Do Matury i Znikająca Łyżeczka. Dziwne opowieści chemicznej treści. Słowa Światłości. Skarb w Srebrnym Jeziorze. Tomek na tropach Yeti. Solaris. Eden. Głos Pana. Kochanek i wiele innych.
Nie było książki, której nie przeczytałaby przynajmniej dwa razy, choć wielu z nich pewnie nigdy do końca nie zrozumie. Wszystkie były wspaniałe i żałowała, że nie mieli ich więcej. Już dogadała się z Robertem, że przy następnych wypadach do miast, spróbują spenetrować biblioteki. Musiały tam czekać tysiące tomów!
Westchnęła. Wzięła do ręki Solaris. Kiedyś czuła jedność z tą książką. Fascynowało ją, jak bardzo Kris nie był w stanie zrozumieć oceanu, uosobienia obcej, nieznanej formy życia. Lilka poczuła narastający gniew.
Jak Lem śmiał sięgać poza granice własnej planety?! Ludzie nie potrafili zrozumieć samych siebie! Ona nie była w stanie zrozumieć ani siebie, ani tego, co wydarzyło się przez ostatnie lata! Przecież jeszcze w dziewiętnastym roku wszystko było dobrze! Kurwa! A ten tu wymyśla jakieś myślące oceany?! Państwa od lat konkurowały, zabawiały się w przeciąganie liny, kto da więcej, kto więcej weźmie, kto wymyśli lepszy sprzęt do zabijania. I po co?! Po co to wszystko, skoro można było się skupiać na leczeniu i pomaganiu? Z tego co słyszała, fundusze wojskowe były większe niż te dla lekarzy. Zabijanie ponad życie.
Ogarnięta irracjonalną złością cisnęła książką Lema w podłogę. Zrobiła to w chwili, gdy Rentgen stanął obok niej.
Nie skomentował tego, tylko chwycił ją za dłoń. Wysoki, szczupły. Piękny. Łysy.
I podniecający.
Lilka ze złością szarpnęła ręką, ale Robert nie dał się zaskoczyć. Nie puścił.
– Wiesz – powiedział cicho – kiedy pierwszy raz czytałem Głos Pana, to wręcz chciało mi się śmiać, jak Stasiek naśmiewał się sam z siebie i wielu pomysłów SF, które wydawały się zwyczajnie głupie. Dziś patrzę na nas i ogarnia mnie przerażenie. Czym my jesteśmy? Czym się staliśmy? Jakby nas ktoś opisał?
Lilka milczała.
– Jesteśmy science? A może fantasy? Świat się skończył. Dlaczego przeżyliśmy? Po co?
– Ty mi odpowiedz – szepnęła nieśmiało.
Robert jednak nie odpowiedział. Ale przynajmniej ściskał jej dłoń.
Gdy już chciała odejść, odezwał się.
– Coś ci powiem, Lilka. Wiesz, dlaczego robimy to, co robimy?
– Co? To, że jako Źródła staramy się, aby ten koniec świata nie był taki zły?
– Czytałaś Eden?
– Wiesz, że tak.
– Te zmiany, to co w nas się dokonało, dokonało się też w innych. I wielu z nich będzie jak Tyran Bez Twarzy. Wykorzystają te zmiany, aby ulepszać gatunek. Ci, którym się nie uda, zginą. Wielu zostanie poddanym eksperymentom. A to wszystko nie dlatego, żeby nam było lepiej. Zechcą na tym zarobić. Zechcą objąć władzę. W końcu zechcą zniewolić wszystkich pozostałych. Dlatego my musimy rozlać się na cały świat. Nie tylko na Polskę. Musimy spróbować zjednać wszystkie Źródła. A ci, którzy nie zechcą się do nas przyłączyć… Muszą umrzeć.
Lilka milczała chwilę.
– Co ci się stało, Robercie? Kto wybudził ciebie? Dlaczego chcesz ratować świat, poświęcając siebie samego?
Nie odpowiedział, jedynie patrzył na nią. Jego wzrok, najpierw twardy i zablokowany na przeszłość naraz zmiękł i pogłębił się… Cholera! Przecież ten starzec przeżył już ćwierćwiecze!
Jego usta zbliżały się do niej, a ona nie mogła ich powstrzymać.
Nie mogła powstrzymać siebie.
Ich wargi zetknęły się i powstała energia większa, niż podczas anihilacji pozytonów i elektronów. Widzialne światło zniknęło, pozostawiając ciemność, ale i odczucie miękkości jego ust.
Jego dłoń, najpierw delikatna, jak grawitacja księżyca, przyciągnęła ją w końcu mocno, jak magnes neodymowy. Jej ciało przywarło do jego ciała i poczuła się dziwnie, gdy…
– Jak mogliście?! – rozległ się krzyk, po którym odskoczyli od siebie.
W drzwiach stała Hanka, a oburzenie, ba, zgrozę miała wypisaną na twarzy. I ten wyrzut w jej oczach…
– Widzialna… – Robert ruszył w jej stronę.
– Zamknij się! – warknęła.
– Haniu… – zaczęła Lilka, dopiero sobie uświadamiając, że jej przyjaciółka kochała się w Rentgenie od dawna. – Haniu, poczekaj.
Hanka jednak nie poczekała. Obróciła się na pięcie i odeszła.
8.
Gamma spoglądała na Hankę, nie hamując łez. Przyjrzała się ciału przyjaciółki przy pomocy pasma rentgenowskiego. Zobaczyła połamane żebra i ręce. Widzialna cierpiała. Nie chciała dać się złamać, więc w końcu to ją połamali. Hanka nie potrafiła krzywdzić ludzi. Pewnie raz spróbowała mikrofal i wtedy złamano jej ręce.
Niewątpliwie zgwałcono ją wielokrotnie, a później brutalnie pobito, łamiąc żebra. Te zwierzęta nie raczyły jej pomóc. Wrzucono ją do klatki, gdzie zamarzła. Z takimi obrażeniami nie była w stanie generować podczerwieni.
Minęła godzina, zanim Lilka się uspokoiła. Zerknęła w ciemniejące niebo i z zaskoczeniem zdała sobie sprawę, że jest dwudziesty czwarty grudnia, dwa tysiące dwudziestego piątego roku. I właśnie zobaczyła pierwszą gwiazdkę.
Opanowała łzy i wyciągnęła w niebo ręce. Wypuściła strumień czerwonego światła.
Podeszła do ognia i siorbnęła ugotowanej zupy, gdy usłyszała w głowie głos, nadający na długich, radiowych falach.
– Tu Rentgen. Jak akcja?
– Tu Czerwona Jeden. Sukces. Odbiłam zakładnika.
– Tu Radio Trzy. Nikogo nie zastałem.
– Tu Mikro. Rosochaty Róg odbity.
– Fioletowy. Odbiłem dzieci, ale ani śladu Widzialnej Jeden.
– Widzialna Dwa. Okolice Mińska. Tu również brak Hanki.
– Ha! A tamtejszy prezydent wciąż udaje, że demokratycznie wygrał?
– Stul się, Fioletowy – sucho rzucił Rentgen. – Gamma! Jesteś tam?
– Jestem. Mam Hankę. Nie żyje.
Zapadła bolesna cisza. Lilka przeżywała to podwójnie. Gdyby nie jej pogłębiający się związek z Robertem, Hanka nie uciekłaby, mimo dręczącej ją depresji.
– Znalazłem Jurka – odezwał się w końcu Rentgen.
Rozległy się ciche świsty. Lilka źle słyszała, Puszcza Augustowska nieco tłumiła fale radiowe. Jurek? Dawny przyjaciel Roberta? Też rentgen, który zajął się handlem niewolnikami?
– Tak, dobrze słyszeliście. Namierzyłem skurwiela. Skrył się w Wojnowicach, w takim zamku na wodzie. To koło Wrocławia.
– Kawał drogi – mruknęła Czerwona Jeden.
– Musimy go dorwać – rzekł twardo Robert, a kilka głosów mu zawtórowało. – Spotkajmy się w bazie. Obgadamy plan ataku.
Ponownie rozległo się wycie, aż Lilka chciała się odłączyć. Jednakże coraz więcej Źródeł zaczynało krzyczeć. Też czuła tę pierwotną radość życia, to, że przeżyli, że uratowali ludzi. Żałowali, że stracili Hankę, ale Hanka już dawno straciła z nimi kontakt i wspólną wizję. No i umarła na własne życzenie.
Okrzyki radości zaczęły przypominać wycie wilków. Po kilku minutach udzieliło się to Lilce. Cała adrenalina zaczęła parować z jej ciała! Przeżyła! Mimo wszystko przeżyła! Spojrzała na martwego Darka.
– Miałeś rację! – syknęła. – Pełno tu wilków.
– Gamma, szykuj się. – Robert był rozbawiony. – Ponoć Jerzy już na ciebie czeka. Ponoć jest gotów. Cały zamek obłożył ołowiem.
Rozległy się jeszcze głośniejsze śmiechy. Lilka śmiała się wraz z nimi. Mimo śmierci przyjaciółki, czuła się potrzebna, czuła, że jej życie ma sens w tym dziwnym, nowym świecie.
W końcu Źródła starają się, aby ten koniec świata nie był tak zły, jak mógłby być.
A ona postara się jeszcze bardziej… Przypilnuje Roberta, który powoli zamieniał się w Tyrana Bez Twarzy. A kiedy nim się stanie, zabije go.
I tylko delikatnie, tuż pod skórą czuła wielką tęsknotę za matką i ojcem.
I babcią.
9.
Duszność. I ciemność. Mijająca duszność i narastająca jasność.
Otworzyła oczy. Jasność była porażająca, a wokół słyszała piszczenie i pikanie. Rozejrzała się nieprzytomnym wzrokiem. Metalowe łóżko. A obok ktoś w białym kitlu. I w ubraniu z folii.
– Dzień dobry – odezwał się mężczyzna ze zmęczonym uśmiechem na twarzy. – No, wielki sukces! Twoja matka się ucieszy. Z powodu koronawirusa nie możemy jej tu wpuścić, ale dzielnie nocuje w aucie już kilka nocy.
– Moja matka? – wyszeptała dziewczynka.
Czuła ucisk w piersi, z trudem wydobyła głos. Co to za maska na jej ustach i nosie?
– Tak, twoja mama – odpowiedział lekarz. – Walczyliśmy o ciebie, wiesz? Dość desperacko podano ci osocze, o które już tak trudno. Zadziwiające, jak na ciebie podziałało! Wiesz, ostatnie badania mówią, że jest mała grupa ludzi, z pewną wadą genetyczną. Ja wiem, że nie masz pojęcia, o czym mówię, ale musisz mi wybaczyć. Takie gadanie pomaga mi na stres.
– Wadą w kwasie deoksyrybonukleinowym? – zapytała cicho.
Lekarz świsnął przez zęby. Po chwili jednak wzruszył ramionami, odetchnął i podszedł do jednego z wielu urządzeń.
– Jak mówiłem, ta grupka ludzi osiąga cudowne efekty leczenia za pomocą osocza.
– Który mamy rok? – zapytała dziewczynka.
– Najlepszy! – roześmiał się lekarz, ale w jego głosie czuć było nutę szaleństwa. – Dwa tysiące dwudziesty! No i dziś wigilia, dwudziesty czwarty grudnia. Pierwsza gwiazdka z pewnością już na niebie!
Dziewczynka oddychała ciężko. Co ona miała w głowie? To sen?
– Zwykle w takim stanie, jak twój nie podajemy już osocza. W końcu byłaś pod respiratorem. – Półprzytomny lekarz nie zwracał uwagi na to, że nie powinien tak mówić do dziecka. – Ale jednak dałaś radę. Proszę bardzo… – Zerknął na monitor. – Saturacja dziewięćdziesiąt siedem. To jest niebywałe. Wczoraj rano praktycznie umierałaś. Dziś wystarczy ci tlen. A już niedługo będą dostępne szczepionki. Świat uratowany. Zajrzę do ciebie za jakieś trzy godzinki. Wcześniej pojawi się pielęgniarka. Trzymaj się, młoda.
Lekarz puścił do niej oko i wyszedł.
Dziewczynka rozejrzała się po sali, na której leżało jeszcze trzech pacjentów. Wszyscy mieli rurki wepchnięte w usta. Żaden się nie odzywał, nie poruszał.
Co się w ogóle działo?
Minęła godzina, podczas której nikt się nie pojawił. Urządzenie podłączone do palca dziewczynki kilka razy pokazało mniej niż dziewięćdziesiąt i zaczęło piszczeć, ale widać alarm był mało istotny. W końcu jednak ktoś otworzył drzwi. Z pewnością pielęgniarka.
– Lilka? – rozległ się szept.
Zaskoczona dziewczynka spojrzała w stronę wejścia.
– Mama? – zapytała cicho.
– Kochanie, jestem – szepnęła matka.
– Zostałaś pielęgniarką? – zapyta Lilka, a matka zachichotała nerwowo.
– Zdobyłam takie wdzianko, ale nieważne. Słuchaj, mam dla ciebie szczepionkę.
Lilka patrzyła na matkę, której wzrok naraz wydał jej się dziwny. Nieobecny.
– Co się dzieje mamo? – zapytała z wysiłkiem pokonując duszności.
– Mam szczepionkę – powtórzyła matka nieswoim głosem. – Nie pozwolę, aby coś ci się stało.
– Mamo – naraz Lilka poczuła irracjonalny strach – nie rób tego. Ja nie chcę. Ja nie chcę zabijać!
– Co ty bredzisz, dziecko? Co ten wirus z tobą zrobił? Ale to nic, zaraz będzie ci lepiej.
Kobieta wyjęła strzykawkę, a Lilka poczuła narastającą panikę.
– Nie chcę! – próbowała krzyknąć, ale wciąż była słaba i pod maską z tlenem niewiele mogła. – Zostaw! Gdzie tata?!
– Tata… – W oczach kobiety zalśniły łzy. – Ja go nie posłuchałam. Nie pozwolę, żebyś umarła, jak on. Sprzedałam dom i zdobyłam dla ciebie szczepionkę od Adama.
– Nie rób mi tego, błagam! Ta szczepionka nie jest prawdziwa, wszyscy zginiecie! – płakała Lilka.
– Nie płacz, kochanie, wszystko będzie dobrze – powiedziała matka, wbijając jej w ramię igłę i wstrzykując zawartość strzykawki.
Lilka krzyknęła, poczuła niewyobrażalny ból. Po kilku sekundach jej ciało zaczęło dygotać i mienić się kolorami tęczy.
– Lilka, co ci jest? Co ci, cholera jest?! Doktora! – słyszała jeszcze krzyk matki.
Coś rozrywało Lilkę, coś szarpało ją od środka, niczym rogi żubra, niczym niedźwiedź, niczym wściekły lew!
Salę, szpital i pół miasta wypełnił niebieski błysk.
I wszystko ucichło.