- Opowiadanie: cd4093 - Jestem perłą. Jedną z wielu

Jestem perłą. Jedną z wielu

Studium zaburzeń depresyjnych, hipotezy wieloświata i pasożytnictwa obcych form życia na ludziach… No dobrze… Właściwie jest to historia o dwójce samotnych małżonków i o gigantycznej szczeżui.

Dziękuję Bellatrix za szybkie betowanie.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Jestem perłą. Jedną z wielu

Alfa

Laura i Mikołaj leżeli na ręcznikach w cieniu drzew. Mikołaj czytał. Na plaży na ogół czytał albo układał kostkę Rubika. Jego żona obserwowała zieleń liści. Jest coś fascynującego w tym, że roślina żyje, tak uważała. Mikołaj mógłby długo opowiadać o transpiracji, geotropizmie czy fotosyntezie, ale Laura wiedziała, że liczy się coś jeszcze. Może to, że istnieje życie bez mózgu i serca? Czasem chciałaby pozbyć się jednego i drugiego, a przy tym wciąż istnieć. Z istnienia nie potrafiła zrezygnować.

– Idę popływać – zakomunikowała i, nie czekając na odpowiedź, weszła do wody. Mikołaj zdążył tylko coś odburknąć, a ona już wypływała za linię trzcin. Kątem oka zauważyła w zaroślach jakiś duży kształt i zawróciła. Stanęła po pas zanurzona w wodzie i w milczeniu wpatrywała się w czarną plamę.

– Co jest? – zagadnął. – Co tam znalazłaś?

– Jeszcze nie wiem. Wydawało mi się, że coś dużego leży w trzcinach.

– Może gniazdo łabędzia albo jakaś stara łódka?

– Gniazdo to raczej nie jest. – Gdy podszedł, wskazała mu wystający z wody owalny kształt.

Mikołaj podrapał się po karku.

– Jakiś śmieć – stwierdził, ale, widząc zainteresowanie Laury, pomyślał, że może to jednak coś ciekawego. Wrócił klapki i wszedł ostrożnie w trzciny.

– Uważaj, żebyś nie rozciął nogi jakimś szkłem. Ta dzicz wszędzie je rozrzuca.

– Fuj, bylebym się nie porzygał – mruknął pod nosem, zagarniając pajęczyny i próbując nie zgubić klapków zasysanych przez muł.

– Uważaj też, żeby żadna pijawka nie wbiła ci się w… – rzuciła.

– Chcesz, żebym to wyciągnął? – Odwrócił się zdenerwowany.

– Przepraszam – odpowiedziała bez cienia poczucia winy.

Mikołaj dotarł w końcu do czarnego kształtu. Nie miał pojęcia, co to jest. Jakaś wielka dmuchana zabawka? Może balon meteorologiczny? Ludzie znajdują takie rzeczy nawet we własnych ogródkach, ale, jak wiadomo z amerykańskich filmów, na ogół okazują się one statkiem mieszczącym mgłę, światło i dwie szare istoty. Podszedł bliżej. Ciekawość mieszała mu się w żyłach ze strachem. Nie czuł czegoś takiego, odkąd przestał być małym chłopcem; odkąd nie wierzył już w przygody.

Dotknął delikatnie znaleziska. Było chłodne, nawet zimniejsze od jeziornej wody. Twarde, ale uginało się pod silniejszym dotykiem. Przypominało wielkiego, czarnego małża z bardzo grubej gumy. Miało około dwóch metrów średnicy i metr albo nieco więcej wysokości; trudno to było ocenić, dopóki było zanurzone. Kształtem mogło przywodzić na myśl także gigantyczną puderniczkę, gdyż nie było idealnie okrągłe, ale posiadało zgrubienie w jednym miejscu.

Na górze muszli było miejsce, które się poruszało; bardzo powoli i ledwie zauważalnie, ale nie pozostawiając wątpliwości. Nie wyglądało to na pracę mechanizmu. Stojąc w wodzie iskrzącej się od promieni słońca, czuł, jak ogarnia go chłód. Nic, co żyło w jakimkolwiek polskim jeziorze, nie przypominało tej wielkiej, tętniącej muszli.

– Lauro… – Musiał odchrząknąć, bo głos uwiązł mu w gardle. – Podejdź tu, proszę.

– Naprawdę muszę się tam ładować? Nie możesz…

– Podejdź – przerwał jej zdecydowanie.

Laura westchnęła i założyła klapki. Gdy podeszła, mąż wskazał pulsujący grzbiet przedmiotu.

– To żyje – skonstatowała zdumiona. Poczuła, jak z każdą chwilą serce bije coraz szybciej. Była przejęta i wystraszona. Nienawidziła się bać, ale tym razem strach był przyjemnie blisko podniecenia.

Przyłożyła drżącą rękę do muszli i poczuła jej chłód oraz delikatne, miarowe drżenie, a właściwie falowanie. Zjechała dłonią na bok tego czegoś, tam, gdzie muszla miałaby szczelinę. Zbadała dwoma rękoma, naciskając gumową powierzchnię, zrazu ostrożnie, a później coraz bardziej zdecydowanie. Popatrzyła na swoje ręce. Drżały. Wbiła mocno kciuki w brzeg muszli i wreszcie poczuła. Drobna szczelina, niewidoczna, dopóki nie rozchyliło się przemocą wierzchniej warstwy. W końcu musiała puścić muszlę, bo rozbolały ją palce.

– Co to jest? – Mikołaj przełamał ciszę. – To… gigantyczny małż? – Spojrzał na żonę w oczekiwaniu na kpinę, ale nie wyglądała na skorą do żartów. – Skoro istnieją gigantyczne kalmary… – Próbował jakoś wytłumaczyć napotkane zjawisko.

– Słyszałeś, żeby w jeziorze żyło coś takiego? Jakieś cholerne Nessie, szczupak gigant czy nadnaturalnej wielkości szczeżuja? – Była zdenerwowana tym, że muszla się jej nie poddała.

– Właściwie, jeżeli chodzi o monstrualną szczeżuję, to tak, śmiem twierdzić, że coś takiego istnieje.

Podmuch wiatru zakołysał trzcinami i oboje zadygotali z zimna.

– Gdybyś nie był moim mężem, wydłubałabym ci oczy, wykształciuchu. – Laura przez lata wytrenowała do perfekcji rzucanie gróźb z zachowaniem kamiennego spokoju na twarzy. Horrory i filmy o psychopatach były kiedyś jej hobby.

– Werbalizowanie agresji nie rozwiąże twoich konfliktów wewnętrznych – odpowiedział spokojnie. – Tym bardziej nie sprawi, że to zniknie.

Spojrzeli oboje na małża. Kołysał się lekko, odkąd wiatr zaczął marszczyć taflę jeziora.

– Jest mi zimno. Co robimy? – Mikołaj się niecierpliwił.

– Jeżeli masz odwagę, wyciągniemy to.

Gdy była mała, bała się każdego zwierzęcia, które nie było puszystym kotkiem lub pieskiem, tak przynajmniej twierdziła matka, bo sama Laura tego nie pamiętała. Później nie bała się już niczego, co umiała skrzywdzić. „Później” to znaczy po śmierci siostry.

Z trudem przeciągnęli znalezisko bliżej brzegu, tak by muszla spoczęła na mulistym dnie. Mikołaj spojrzał na żonę.

– Z kształtu to rzeczywiście jakby małż, ale ta powłoka wygląda jak guma.

Laura milczała chwilę.

– Spróbujmy to otworzyć – zadecydowała w końcu. Mikołaj zrobił minę, jakby zaproponowała skok z mostu. Laura jednak zacisnęła usta i próbowała już rozewrzeć muszlę. Mąż z pewną niechęcią przyłączył się do niej. Palce mieli białe od naciskania, a ręce drżały im z wysiłku. Na początku tylko zewnętrzna powłoka poddała się trochę, ukazując twardy pancerz pod centymetrową elastyczną warstwą, ale po chwili górną część obiektu unieśli z obleśnym mlaśnięciem. Jakby ktoś otwierał wielki słoik z maślakami. „To oznacza, że nie znaleźliśmy balonu meteorologicznego”, pomyślał Mikołaj. Smugi lśniącego, białego śluzu nie wyglądały na smar mechanizmu, ale wydzielinę żywej istoty.

– Jasny gwint… – szepnął.

Przez krótką chwilę zastygli, czekając, co nastąpi. Śluz ciekł powoli z górnej połówki niby-małża do dolnej. Wnętrze mieniło się różnymi barwami, załamując światło w niezwykły sposób. „Jest w tym coś pięknego, coś, co rozpala ciekawość poza granice rozsądku”, pomyślała Laura, ale powiedziała tylko:

– Przecież nie zostawimy tak tego teraz. Otwieramy do końca.

Zaparli się kolanami o krawędź muszli i popchnęli pokrywę do góry. Z każdym centymetrem przesuwali ją coraz łatwiej, aż w końcu nie potrzebowała ich pomocy i rozwarła się sama. W środku nie było ani perły wielkości piłki, ani nagiej Wenus, ociekającej pianą, choć jedno ucieszyłoby Laurę, a drugie Mikołaja.

Iryzujące wnętrze przywodziło na myśl macicę perłową lub wynicowaną na lewą stronę skorupę żuka z gatunku tych, co mienią się wszystkimi barwami tęczy. Biały śluz ściekał po całym obwodzie, ale środek muszli był suchy.

Stali urzeczeni feerią barw i faktem, że nic ich jeszcze nie próbowało zjeść.

W środku było dużo miejsca, na tyle, że zmieściłby się tam zwinięty w kłębek dorosły człowiek.

– Co o tym myślisz? – zapytał Mikołaj, ułamując patyk z pobliskiego drzewka. Dotknął wnętrza małża i zakreślił kilka okręgów na tęczowej powierzchni. Później zastukał.

– Twarde – stwierdził.

– Zatem może to wcale nie jest żywe. – Laura wyciągnęła rękę i ostrożnie dotknęła środka. Położyła całą dłoń i przesuwała w lewo i prawo.

– Zabawne, jakbym dotykała ciepłego szkła – powiedziała. „Bardzo przyjemne”, pomyślała. Powoli zbliżyła głowę do znaleziska i zaglądnęła do środka, przekraczając wyimaginowaną granicę, za którą mogło czekać ją zgilotynowanie. Z początku nic się nie stało.

Alef

Małż jest tak piękny w środku! Wsuwam się cała. Nagle skorupa opada nade mną. Chcę wyskoczyć, ale zamiast tego, dotknięta prawie fizycznie odczuwanym impulsem strachu, zwijam się w kłębek. Nie otacza mnie ciemność, bo wnętrze małża wciąż delikatnie iryzuje, jakby samo było źródłem światła. Czuję, że szklane podłoże mięknie i w kilka sekund otacza mnie. Krzyczę, ale coś knebluje mi usta i wlewa się we mnie. Moją ostatnią myślą jest to, że stałam się perłą i strach przed śmiercią odbiera mi zmysły. Później wnętrzności rozrywa mi nieludzki ból. Tak rodzę moją pierwszą podróż.

Mknę przez coś, co zdaje się pustką, choć tak mocno ściśniętą siłą, która zadaje mi ból, że nicość gęstnieje. Jestem zwinięta jak płód i czuję przerażenie, jakbym za chwilę miała się urodzić. Małż wypełnił mi płuca jakimś płynem, który musi zawierać niesamowicie dużo tlenu, bo oddycham z lekkością. Czuję posmak atramentu wymieszanego z octem.

W końcu ból zaczyna słabnąć, a ja czuję, że podróż dobiega końca. W jakiś sposób małż mi to mówi. Mój statek czasoprzestrzenny, pan, oprawca, porywacz. Kawał gówna znaleziony w przybrzeżnych szuwarach, zbyt intrygujący, by go po prostu zignorować.

Skorupa powoli otwiera się i obmywa mnie poświata miriad żywych organizmów, zanurzonych w wodzie. Są jak kryl, tylko dużo większe, rozmiarów sporej ryby, a wyglądem przypominają kałamarnice. Wypływam z małża i czuję się trochę tak, jakbym opuściła łono matki. Nawet jeżeli zadało mi ból, w jakiś, sobie właściwy, sposób dbało o mnie.

W wodzie czuję się dziwnie. Po chwili orientuję się, że powodem jest łożysko, łączące mnie z małżem i umożliwiające oddychanie. Elastyczna rura tkwi w moim gardle, oplata prawy bark i biegnie dalej do opiekuna, który karmi moje płuca życiodajną cieczą. Coś powstrzymuje odruch wymiotny, więc powtarzam sobie tylko w myślach: „Wszystko będzie dobrze. Oddychaj spokojnie”.

Żeby odwrócić swoją uwagę od faktu, że bez łożyska utopiłabym się tu w ciągu pół minuty, przyglądam się krylowi. Stworzenia fosforyzują lekko, jakby rozmawiając ze sobą. Impulsy światła rozchodzącą się w ławicy niczym sygnały w neuronach. Te, do których dociera promień, przekazują go dalej, prostując się na chwilę i na powrót zwijając. Zwijaniu towarzyszy lekki błysk całego ciała.

Zaczynają przybliżać się do mnie. Domyślam się, że przybycie małża rozproszyło je i teraz na powrót zapełniają lukę. Wyciągam rękę do jednego z nich, sądząc, że albo ja pierwsza dotknę ich, albo one mnie. Kryl odpływa jednak tak, by zachować kilkunastocentymetrowy dystans. Uważa mnie za coś niewartego zainteresowania – ani to zjeść, ani przed tym daleko uciekać.

Woda jest przyjemnie ciepła. Zastanawiam się, czy umarłam, a jeżeli tak, to czy można ten świat porównać do piekła, czy do nieba. W końcu decyduję, że to czyściec. Może kryl to embrionalne dusze małych dzieci? Może muszą tu dojrzeć, by trafić do nieba? „Głupia jesteś”, mówię sobie w duchu, ale lepsze takie myśli niż pytanie, które zaczyna świdrować mój umysł. Jak długo tu zostanę? Czy też muszę do czegoś dojrzeć?

Nagle czuję, że łożysko ciągnie mnie z powrotem do małża. Nie wiem, co to znaczy. Czy wrócę do domu, czy znajdę się gdzieś indziej? Skorupa zamyka się nade mną. Znów rodzę podróż. Powrotną. W takim samym bólu.

Beta

Mikołaj nie rozumiał, dlaczego Laura postanowiła wejść do małża. Wszystko działo się tak szybko, że nie zdążył jej powstrzymać. Po prostu weszła tam i zniknęła. Wraz z całą muszlą. Jezioro wlało się natychmiast w puste miejsce. Nie było żadnego huku, błysku, nawet lekkiej poświaty, tylko plusk wody. Jego żona po prostu zniknęła.

Najpierw rzucił się na kolana i macał dno, jakby utopiła się lub zapadła pod ziemię, ale na dnie był tylko muł, kawałki drewna i wodorosty. Później usiadł na brzegu, drżąc z zimna i przerażenia, ale po chwili wstał i wrócił do wody. Zaczął znowu szukać. Był w stanie uwierzyć w wiele rzeczy. Kiedyś był pewien, że został rodzicom podrzucony przez kosmitów. Wierzył w książki von Dänikena, eksperyment filadelfijski i UFO w strefie 51, ale tu i teraz rzeczywistości zadano gwałt na jego oczach, a to trudno przyjąć do wiadomości całym umysłem. Tak więc część Mikołaja szukała ukochanej, a część wytłumaczenia tego, co się stało.

Przeszukując szuwary, poranił się o trzciny i gałęzie. W końcu zmęczony powrócił na brzeg. Zamknął oczy i starał się spokojnie oddychać, ale nie było to łatwe. Czy możliwe, że Laura utopiła się w wodzie do kolan, a jej ciało natychmiast odpłynęło gdzieś dalej? Uznał, że to niemożliwe, a więc żyła. Zniknęła gdzieś w ułamku sekundy, co nie zdarza się prawdziwym ludziom. Co robią osoby, których bliscy nagle zniknęli? Wpadają w panikę, płaczą albo biegają w kółko, ale w końcu po prostu stają oko w oko z faktem. Mikołaj zaczął czekać.

* * *

Powrót muszli był głośniejszy niż zniknięcie. Woda głośno chlupnęła, jakby ktoś wrzucił do niej wielki kamień. Krople opryskały Mikołaja, bladego i drżącego z zimna. Na szczęście minęło zaledwie piętnaście minut i był jeszcze daleki od podjęcia decyzji o samotnym powrocie do domu.

Muszla natychmiast otworzyła się, a Laura, oblepiona śluzem, wyczołgała się do wody. Mikołaj podbiegł do niej i podtrzymał jej głowę nad taflą jeziora. Powtarzał wciąż jej imię. Wymiotowała wodnistym, zielonkawym płynem. Była śliska, blada i drżąca bardziej niż on. Gdy przestała się krztusić, spojrzała na niego zmęczonym wzrokiem i na czworaka wyszła z szuwarów w toń jeziora. Zaczęła z siebie nerwowo zmywać śluz, ściągając jednocześnie strój kąpielowy. Mikołaj wrócił na brzeg i wyciągnął jej ubrania z plecaka. Laura wracała, zasłaniając rękoma piersi i łono.

Gdy się ubrała, przytulił ją i okrył wilgotnym ręcznikiem.

– Tak bardzo się bałem – szepnął.

– Ja też, kochanie – odpowiedziała cichym, drżącym głosem. – Podaj suchy ręcznik – dodała rzeczowo.

Okryli się nowym ręcznikiem i w spiekocie lipcowego słońca ogrzewali się dłuższą chwilę. Potem opowiedziała mu o podróży.

* * *

Po powrocie do domu Mikołaj nalał im po kieliszku wódki. Potem rozlał drugą kolejkę. Po trzeciej usłyszał:

– Powiesz coś w końcu?

– Co to było?

– Opowiedziałam ci wszystko, co wiem. – Sięgnęła po kieliszek. Drżały jej palce. Mikołaj wiedział, że u Laury to oznaka najwyższego afektu. – Nie mam nic do dodania – dorzuciła oschle.

Złapał ją za rękę. Chciał powtórzyć, jak bardzo drżał o nią, ale ugryzł się w język, stwierdziwszy, że w oczach Laury to byłby akt słabości, a przecież potrzebowała go teraz silnego.

– Trzeba powiadomić jakieś służby. To był kontakt. Ten małż… to obcy. Zresztą ktoś musi cię zbadać.

– Nic mi nie jest – Laura odpowiedziała cicho.

– Skąd wiesz? Skąd możemy cokolwiek wiedzieć? To zupełnie nowa sytuacja. Nie tylko dla nas. Dla człowieka w ogóle. – Laura spojrzała na niego spode łba. – Wiem, jak to brzmi, ale taka jest prawda.

– Masz rację – odpowiedziała po chwili – ale nie możemy nigdzie z tym iść. Jeżeli za chwilę się nie obudzę, jeżeli to nie jest sen, to zamienią mnie w szczura laboratoryjnego. Myślisz, że gdy już dotrze do nich, że… teleportowałam się w tej cholernej skorupie cholera wie gdzie, cholera wie po co, zbadają mnie i wypuszczą? Zależnie od tego, czy mi uwierzą, czy nie, zamkną mnie w psychiatryku albo w laboratorium.

Mikołaj zasępił się. Rozumiał, że żona ma rację. Kontakt z obcymi to przede wszystkim gigantyczne pieniądze i władza, a dopiero w drugiej kolejności romantyczne dyrdymały o międzycywilizacyjnym porozumieniu lub galaktycznym konflikcie wartości.

– Może powinniśmy wypić jeszcze po kieliszku i pójść spać? – zapytała zmęczona.

– A po chwili obudzić się i zrozumieć, że to sen? – Uśmiechnął się z trudem.

Laura nie zareagowała na jego grymas. Obracała w palcach pusty kieliszek.

– Nie miewam tak realnych, rozbudowanych i długich snów. – Skwitowała rzeczowo.

– Ja owszem.

– Jeżeli to sen, to mój – odpowiedziała, marszcząc czoło, jakby była zła, że mąż rości sobie prawo do zrodzonej w takim bólu podróży.

– Co zrobimy, jeśli to nie jest sen? – wyrzucił z siebie po dłuższej chwili.

– Nic, będziemy udawać, że to nas nie dotyczy. – Nalała sobie wódki.

– A jeżeli…

– Jestem zmęczona – przerwała mu. Wychyliła kieliszek i wstała od stołu. Nagle usiadła z powrotem i zakryła twarz dłońmi. – Fatalnie się czuję.

Mikołaj wstał, pocałował ją w czubek głowy i objął.

– Odprowadzę cię do łóżka.

– Nie przesadzaj, zaraz mi przejdzie.

Mikołaj znów westchnął. Z każdym problemem była tak bardzo daleka od niego.

– Kocham cię. Na swój pokręcony sposób – uśmiechnęła się.

* * *

Następnego ranka Mikołaj obudził się zmęczony. Usiadł na krawędzi łóżka i spojrzał przez okno na osiedle przytłoczone letnią ulewą. Ludzie przemykali z bloków do aut i na przystanki autobusowe skuleni pod parasolami, zgarbieni i zakapturzeni. Odwrócił głowę i spojrzał na Laurę. Spała. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien dziś z nią zostać, ale uznał, że w domu jest bezpieczna. Okrył ją kołdrą i wyszedł z sypialni.

Bet

Śniłam o małżu. Byłam wszędzie i wszystkim. Spętana pępowiną, czułam się wolna jak nigdy. Byłam tak nim, jak sobą. W każdej chwili mogłam zdecydować, że rozpłynę się w jego myślach, odwlekałam jednak ten moment, rozkoszując się serotoniną, rozlewającą się po mózgu. Przyjemnie było ją znowu czuć po tylu latach. Fluoksetyna była niczym w porównaniu z małżem, który sprawił, że znowu czegoś pragnęłam.

Teraz stoję przed nim w starym bikini, ale nie zastanawiam się, jak wyglądam, co mi odebrał ból, a co stłumiły leki. Nie myślę o tym, do czego się nadaję i jak będzie na mnie patrzył Mikołaj, gdy usiądziemy do obiadu. Głaszczę muszlę i myślę tylko o nim. Tak, zakochałam się. Właściwie chyba zdradzam Mikołaja, bo gdybym miała wybierać między nim a tym stworzeniem, długo bym się wahała. I nie mam pojęcia, kogo bym wybrała. To małż czyni mnie kobietą.

Wchodzę do wody. Dygoczę z zimna. Nie, trzęsę się ze strachu. Nie, drżę z niecierpliwości. Wiem już, że to będzie bolało, ale jestem gotowa zapłacić tę cenę. Wchodzę do muszli i zwijam się w kłębek, jak małe szczenię. Małż otula mnie sobą. Ból odbiera mi przytomność.

Gdy skorupa się otwiera, wypełnia ją ciepła woda. Prostuję się i wypływam w czarną otchłań. Nie widzę nic oprócz opalizującego wnętrza małża. Spoglądam na wszystkie strony. Ciemność pełna wody. Mijają długie minuty. Pusty świat. Wytężam wzrok i wydaje mi się, że w końcu coś dostrzegam. W miarę, jak oczy przyzwyczajają się do ciemności, zaczynam widzieć nad sobą kształt. To wielkie okrągłe stworzenie, otoczone mackami ze wszystkich stron. Ma ich dziesiątki. Jest doskonale symetryczne, nie widzę otworu gębowego ani oczu. Kula z mackami. Nagle wstrząsa nią jakiś spazm i wygina się w kształt kropli. Zaczyna powiększać się. Zdaję sobie sprawę, że jest bardzo daleko, ale właśnie przybliża się do mnie. Nie wiem, jak duże jest, ale myślę, że znacznie przerasta rozmiarem wieloryba. Wracam do małża i modlę się do niego, by nie zwlekał. Macki są coraz bliżej. Każda jest wielkości tramwaju. Muszla wcale się nie zamyka. Obiecuję sobie, że to ostatni raz, że już nigdy więcej. To zbyt ryzykowne, zbyt nieprzewidywalne. Słyszę głos stwora. Słyszę pomruk i gwizd. Długi, radosny gwizd. Po nim następuje chwila ciszy i odpowiedź. Jedna, druga, trzecia, czwarta… Z otchłani wyłania się ławica kulistych kształtów. Nagle zawracają i znikają.

Długo dryfujemy, czuję zmianę ciśnienia, a później wypływamy na powierzchnię. Próbuję wyciągnąć pępowinę z ust i złapać oddech, ale tylko się krztuszę. Chyba nie ma tu tlenu.

Jesteśmy w niewielkiej jaskini. Cała wypełniona jest błękitną poświatą, którą roztaczają tysiące drobnych światełek. Niektóre z nich są nieruchome, ale większość pulsuje lekko. Nigdzie nie widzę śladu podłoża, na którym mogłabym usiąść, ale dostrzegam wyjście, odcinające się czarną plamą. Zaczynam płynąć w tamtym kierunku. Ciągnę za sobą małża, wciąż związanego ze mną pępowiną. Trwa to bardzo długo. Okazuje się, że w ogóle nie potrafię oceniać tu odległości. Echo mojego plusku niesie się po całej jaskini.

Docieram do wyjścia i zatrzymuję się. Całkiem ciemny tunel przeraża mnie. Zastanawiam się, czy nie wrócić i nie okrążyć jaskini w poszukiwaniu innego wyjścia albo czegokolwiek, co pozwoliłoby mi uniknąć wpływania w ten korytarz. Ale wiem, że nie ma innej drogi. Wiedza ta przychodzi niespodziewanie, nie pozostawiając cienia wątpliwości. Wpływam do środka i po kilku minutach docieram do rozwidlenia. Z trzech dróg wybieram środkową. Później czeka mnie jeszcze kilkanaście takich wyborów. Przy żadnym nie waham się, zupełnie jakbym pokonywała drogę ze sklepu do domu. Ja ją po prostu znam.

W końcu wyczuwam galaretowaty grunt pod nogami i z ulgą przysiadam, żeby chwilę odpocząć. Ruszam dalej, a z każdym krokiem woda staje się płytsza. W końcu człapię po czymś przypominającym skorupę małża. Jest to śliskie i chropowate zarazem. Idę pewnym krokiem, chociaż małż ślizga się po tym, jak po lodzie i nie jest mi dużym obciążeniem. W końcu docieram do znacznie większej pieczary niż pierwsza. Jarzy się podobnym światłem, ale jest sucha. I pełna setek stworzeń, które leżą, siedzą, stoją, chodzą i pełzają. Niektóre odwróciły się w moją stronę, ale większość nie zwraca na mnie uwagi. Staję, a serce w mojej piersi tłucze się jak mały ptak, usiłujący uciec przez zamkniętą część okna z pokoju, do którego nieopatrznie wleciał. Nogi drżą mi ze strachu, bo nie są to zwierzęta. Większość tych istot ma coś w rodzaju ubrań, niektóre trzymają różne przedmioty w kończynach. I każda, absolutnie każda, ma swojego małża.

Nie wiem, co należy zrobić. Czuję się jak nowy więzień na progu celi. Na szczęście najbliższe istoty są w odległości co najmniej kilkudziesięciu kroków. Wchodzę więc trochę dalej, choć mam wrażenie, że to wcale nie ja wydaję rozkazy moim nogom. Siadam pod ścianą, przysuwając małża do siebie. W każdej chwili mogę stąd uciec, ale daje mi to tylko namiastkę poczucia bezpieczeństwa.

Siedzę tak długo. Bardzo długo, bo w końcu przestaję się trząść. Nikt do mnie nie podchodzi, czasem tylko ktoś w ogóle obdarzy mnie spojrzeniem, choć w przypadku niektórych stworzeń mam wątpliwości co do posiadania oczu.

Sama też bardzo uważam, żeby z nikim nie nawiązać kontaktu. Przesuwam wzrok po ścianach i sklepieniu pieczary, kątem oka obserwując tłum. W końcu zauważam, że co jakiś czas ktoś znika. Po prostu rozpływa się w powietrzu. Czasem też przybywa nowy małż, by po chwili otworzyć się i pozwolić wypełznąć jakiejś istocie. Nowy małż zawsze pojawia się w pustym miejscu, nigdy nikt nie materializuje się nikomu na plecach czy jakimś odpowiedniku pleców. To zabawna myśl. Byłoby to strasznie niezręczne zmaterializować się na przykład na głowie stwora przypominającego połączenie goryla z krokodylem, ubranego w powłóczystą zieloną szatę i z licznymi bransoletami na jednej z kończyn. Ja bym nie chciała. Siedzę i śmieję się z tego pod nosem. Gdyby nie strach przed zwróceniem na siebie uwagi, wybuchnęłabym histerycznym chichotem.

W końcu uspokajam się i zapadam w letarg. Później kładę się na małżu i zasypiam.

Budzi mnie szum. Wielkie poruszenie tłumu. Wszyscy podnoszą się, poza tymi, którzy nie nawykli do postawy wyprostowanej. Ściana groty za tłumem zaczyna pulsować, a później wybrzuszać się w naszą stronę. Jarzy się wciąż tym samym spokojnym światłem, ale puchnie, jak alergik po użądleniu pszczoły. Kilka zlęknionych istot przesuwa się w moim kierunku, ale większość wręcz przeciwnie – czeka obrócona w stronę ściany.

Ściana w końcu dosięga do tłumu i zaczyna go pochłaniać. Zaczyna się od tego, że rozcina ją pozioma szczelina, która poszerza się w kształt paszczy pełnej zębów. Istoty wstają po kolei i wsuwają się w szczelinę. Okazuje się, że przerażające zęby to miękkie płaty, które muskają przechodzących, popychając ich lekko w głąb nieznanego. Myślę o tym, jak te delikatne muśnięcia przyjmują mnie w głąb siebie i przesuwam się coraz bliżej w stronę tłumu.

Gamma

– Byłaś tam? – zapytał Mikołaj. W korytarzu leżały rozrzucone buty, ubrania i strój kąpielowy, brudny od śluzu. W łazience paliło się światło, a z niedokręconego prysznica kapała woda. Laura leżała na łóżku, otulona kocem. Nie spała. Patrzyła w sufit i nie zareagowała na pytanie. Mikołaj usiadł na skraju łóżka.

– Po co to zrobiłaś?

– Może raczej: „dlaczego”? – Spojrzała na niego. – Może to jest bardziej odpowiednie pytanie. Może to zawsze było pytanie, które powinniśmy byli sobie zadawać.

Milczał zdezorientowany.

– Dlaczego to zrobiłaś? – zapytał w końcu z rezygnacją w głosie.

– Musiałam, rozumiesz? Co mam zresztą lepszego do roboty – dodała z kwaśnym uśmiechem. – Jak ci minął dzień w pracy?

– Proszę, nie obracaj tego w sarkastyczną rozgrywkę.

– Naprawdę uważasz, że powinnam tu siedzieć i czekać na rozpoczęcie roku akademickiego, oglądając głupawe seriale na Netfliksie? Czy może masz dla mnie inną propozycję?

– Mhm… – Zdusił w sobie irytację. – Można robić masę…

– Możemy rozmawiać jak dorośli ludzie? – Przerwała mu. – Chcesz porównywać cokolwiek z tym? – Wskazała ręką nieokreślony punkt w przestrzeni.

– Jezioro jest w drugą stronę – odpowiedział machinalnie i zamilkł. Rzeczywiście, nikt w historii ludzkości nie miał przed sobą możliwości takich podróży. Gdziekolwiek był punkt docelowy, a oboje przypuszczali, że nie znajdował się on na Ziemi.

Mikołaj usiadł obok niej i pogłaskał po głowie.

– Opowiedz mi, gdzie byłaś.

– To ci się nie spodoba – odparła.

Gdy opowiadała, sięgnął po kostkę Rubika. Machinalnie mieszał i układał łamigłówkę, słuchając opowieści. Jego oczy i dłonie znały algorytmy układania i w ciągu kilku minut pomieszał i ułożył kostkę pięć razy. Laurze nie przeszkadzało jego hobby, ale sama nigdy nie zainteresowała się speedcubingiem. Tym razem, jednak, gdy mąż odłożył zabawkę, sięgnęła po nią. Zamilkła i przyglądała jej się chwilę. Kostka była pomieszana. Laura wykonała kilkanaście powolnych ruchów i wszystkie ściany zostały prawidłowo pokolorowane.

Mikołaj przyjrzał się jej twarzy. Dziewczyna była zdziwiona. Wziął kostkę i pomieszał ją. Laura znów ułożyła ją bez chwili zastanowienia. Powtórzyli to kilka razy.

– To jakaś nowa metoda? Wykonujesz bardzo mało ruchów.

– Wiesz, że nigdy mnie to nie kręciło. Tak, po prostu… To się właściwie układa samo.

– Co masz na myśli? To tryliony permutacji. Najkrótsze metody wymagają jakichś pięćdziesięciu ruchów, ale wymagają opanowania na pamięć dziesiątek sekwencji. Ty nie przekraczasz dwudziestu ruchów. Liczyłem. Tak nie układają nawet najlepsi zawodnicy.

– Wiesz… dużo myślałam ostatnio. Każda istota myśląca patrzy na rzeczywistość przez pryzmat celów. Cele osiąga się na drodze prowadzenia ciągów przyczynowo-skutkowych, a te osadzone są w czasie. Dla kostki czas jednak nie istnieje. Załóżmy, że nadajesz sens takiemu ułożeniu kolorów, że każda ściana jest jednolita. Taką kostkę nazywasz ułożoną, a wszystkie miliony czy tryliony innych kombinacji – złapała jego spojrzenie – czy raczej permutacji, nazywasz kostką nieułożoną. Oczywiście, dla Wszechświata jest to sztuczny i nieuzasadniony podział. Ty jednak trzymasz się go twardo i próbujesz nagiąć kostkę do swoich celów, zmieniając permutacje od jednej do drugiej, jakbyś szedł drogą: każdy wybór na rozwidleniu inklinuje dostępne wybory na kolejnym. Niemniej droga istnieje poza czasem – wszystkie rozwidlenia istnieją jednocześnie i to w sposób obiektywny. Od każdej kostki nieułożonej istnieje nieskończona liczba dróg do kostki ułożonej. Naszym celem jest przebycie drogi w jak najkrótszym czasie, a liczba najkrótszych dróg jest skończona i leżą one blisko wyjściowej… permutacji. Właściwie tak blisko, jak tylko się da, więc gdy spojrzysz na mapę możliwych dróg, nie sposób nie zauważyć tej najkrótszej. Rysowanie odcinka między dwoma punktami trwa jakiś czas, ale sam odcinek zawsze tam jest, narysowany czy nie. A nie powiesz mi, że to wielki wyczyn połączyć dwa punkty najkrótszą drogą?

– Nie – odparł po chwili – ale ile czasu trzeba, by wyobrazić sobie wszystkie drogi?

– Nie słuchałeś mnie uważnie. Po co je sobie wyobrażać, skoro one istnieją. Po co zresztą myśleć o wszystkich, skoro interesuje cię jedna?

Mikołaj milczał. Miał wrażenie, że dostrzega w oczach żony kpinę. Ujęła kostkę opuszkami palców i trzymała między nimi jak trofeum. Gdy cisza wybrzmiała w jego mózgu, rzuciła:

– Przynieś mi kartkę i długopis.

Laura odmówiła kolacji i wciąż pisała, gdy Mikołaj szedł do łóżka. Kiedy się poznali, marzyła o wydaniu tomiku poezji. Nie napisała nic, odkąd brała leki na depresję.

– Nie powinnaś – zaczął, ale zaraz poprawił się: – nie możesz tam jutro znów iść.

– Pójdę i nikt mi w tym nie przeszkodzi – odparła zdecydowanym głosem.

– To niebezpieczne. Nie wiesz nawet, co ci grozi. Nie wiesz, czemu to wszystko służy. Co to w ogóle jest? – Chciał jej zabronić podróży, ale nie potrafił. Szukał więc argumentów, ale jedynym było nieznane. Dlaczego jej to nie wystarczało?

– Jazda samochodem też jest niebezpieczna, zwłaszcza gdy kierowca jest zbyt zmęczony… – Głos jej uwiązł w gardle. Lampka nocna ostrym światłem rysowała jej pełną bólu twarz. Mikołaj stał w cieniu i nie widziała, jak zaciska pięść w geście bezsilności.

– Jutro masz zebranie z dziekanem, prawda? Wyśpij się porządnie – narzuciła formę, spod której nie umiał uciec. Zagrała przeciwko nieznanemu kartą codzienności. Zrozumiał, że nie zdoła jej niczego wyperswadować, a jeżeli pójdzie za nią nad jezioro – zobaczy tylko, jak znika w małżu.

Gimel

Wychodzę z małża i zauważam, że jestem znacznie bliżej ściany. Znajduję się już nie na brzegu tłumu, ale w jego środku. Do paszczy wchodzą kolejne istoty, a ja z niecierpliwością co jakiś czas przesuwam się coraz bliżej. W końcu prawie mogę jej dotknąć.

Przede mną siedzi ktoś, przypominający połączenie psa i ośmiornicy, choć odnóży ma chyba sześć. Wierci się niespokojnie. Kręci głową na wszystkie strony: na lewo, prawo, w dół i w górę. Oczy ma dziwne, jakby martwe. Ale czemu tak porusza głową? Może nie potrafi poruszać gałkami ocznymi? A może jest niewidomy, ale nasłuchuje dokoła? Może słyszy, dla mnie bezgłośne, połykanie przez ścianę moich… towarzyszy? Nie, nie czuję się z nimi związana w jakikolwiek sposób. Przyglądam się im wszystkim, by zająć czymś myśli, ale równie dobrze mogłabym obserwować drzewa albo spienione fale morskie. Małż, on jeden jest dla mnie istotny. Z nim jednym jestem związana; dosłownie i w przenośni.

Mikołaj, owszem, jest w mojej głowie. Przypomina sen. Właściwie fragment snu, którym jest moje życie poza… tym, co jest tu. Fragment snu, w którym straciłam Ulę. W którym zabiłam Ulę.

I jeszcze jest to coś. Coś, co żyje i we wnętrzu czego się znajduję. Zamykam oczy i przytulam policzek do podłoża. Jest ciepłe i przyjemne. Dotykam go dłonią i czuję, jakbym dotykała sama siebie, jakbym była trochę tym, w czym jestem. Otwieram oko i widzę, że to, na czym leżę, pokrywają jakieś porosty. Sięgam koniuszkiem języka do jednego z nich. Jest słony. Zrywam kawałek, wkładam w usta i żuję. Połykam i czuję się syta. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak byłam głodna.

Zauważam, że zrobiło się przede mną wolne miejsce. Podchodzę do ściany. Oglądam się za siebie. Widzę jaskinię pełną istot, czekających na rozwiązanie. Rozwiązanie, które zrodzi coś więcej niż ból. Kto daje nam to wszystko i po co? Myślę o tym tylko przez chwilę, bo oto moja kolej. To przynosi ulgę, gdy ściana pożera mnie, wchłania, przyjmuje. Mojego małża, rzecz jasna, wraz ze mną. Jest tu ciemno, ciepło i… po prostu przytulnie. Czuję się bezpiecznie. Jakaś siła pociąga mnie coraz dalej i dalej w ciemność. Jakby ciepły prąd morski. Zdaję sobie sprawę, że chyba jestem w wodzie, choć musi mieć temperaturę mojego ciała, bo prawie jej nie czuję.

Delta

Gdy Mikołaj wrócił z pracy, zastał bikini Laury zmięte w wannie. Laura spała. Jej ciało rysowało się pod kołdrą jako zwinięty kłębek. Usiadł na skraju łóżka i pogłaskał ją. Później poszedł przygotować obiad.

– Cześć – przywitała się kwadrans później. – Usłyszałam hałas i pomyślałam, że robisz coś dobrego dla mnie.

– W rzeczy samej – odparł oschle, ścierając z jej zmęczonej twarzy uśmiech. – Za chwilę będzie obiad – dodał nieco cieplej pod presją natychmiast pojawiającego się poczucia winy.

– Napisałaś coś? – zapytał po dłuższej przerwie. Bił się z myślami, czy zagadnąć o małża, ale nie chciał o nim rozmawiać.

Laura bez słowa podsunęła mu kartkę:

 Byłaś mną

 Bardziej niż ja

Spojrzał na jej twarz. Patrzyła na niego jak kot, który przyniósł swemu panu martwego ptaka. Wiedziała, że tego nie pojmie. Wiedziała też, że rozum mu podpowie, by uszanować jej staranie i by docenić, że dzieli się z nim miłością do siostry. Przytulił ją mocno i pocałował w czoło. Nie odwzajemniła jego uścisku. Wrócił do przygotowywania obiadu.

* * *

Po południu odwiedzili ich Beata i Jurek. Laura znała się z Beatą jeszcze z liceum. Oboje byli sympatycznym małżeństwem i Mikołaj lubił się z nimi spotykać. Jurek zasadniczy, ale niepozbawiony poczucia humoru, nauczyciel geografii z każdym potrafił znaleźć wspólny temat. Beata, ekstrawertyczna księgowa, zawsze była gotowa opowiedzieć jedną z tysiąca historii, które przytrafiły się któreś z dziewczyn z pracy.

Kiedyś spotykali się co najmniej kilka razy w miesiącu, później, po tym zdarzeniu, gdy Laura zamknęła się w sobie, widywali się sporadycznie. To spotkanie było umówione jeszcze przed znalezieniem małża. Wczoraj rano Laura chciała je odwołać. Nie powiedziała tego Mikołajowi, ale ten domyślał się, że żona wyczerpana podróżą nie będzie miała ochoty na coś tak prozaicznego jak kawa i ciasto ze znajomymi. Dziś jednak wszystko wyglądało inaczej. Laura ukryła gdzieś wszystkie kartki, które zapisała przez noc. Odespała podróż oraz zarwaną noc i może nie wyglądała na wypoczętą, ale nie brakowało jej werwy, przynajmniej jak na Laurę, którą była przez ostatni rok.

Przygotowała bruschetty, które Beata bardzo lubiła. Wydawała się nawet podekscytowana spotkaniem. Mikołaj był tym mile zaskoczony, choć w głębi duszy obawiał się, że zachowanie żony nie zwiastuje nic dobrego.

Spotkanie przebiegało całkiem miło do momentu, gdy Laura wyciągnęła z szuflady kartkę.

– To… ładne. Jakby dużo mówi o Uli. – Beata była zakłopotana, ale chciała być miła dla przyjaciółki.

– Tak uważasz? – Laura zmarszczyła brwi i pochyliła się w stronę Beaty, która poczerwieniała.

– Tak. Wiesz, trudno mi to zrozumieć, ale… tak. To ładne – odpowiedziała cicho.

– Ładne?! Tyle masz mi do powiedzenia – że jest to ładne? Ładna jest utrata część siebie? Ładne jest życie ze świadomością, że zabiło się kogoś tak bliskiego?

Laura wyrzucała z siebie słowa w zimnym gniewie. Jej oczy pozostawały niewzruszone, a twarz blada. Gniew wylewał się z jej wnętrza obfitym strumieniem, jakby bezwiednie, jak gdyby był Laurze obojętny. Była to czysta, zła emocja, przepływająca przez nią i nie zostawiająca na niej większego śladu.

– Lauro, Beata nie miała nic złego na myśli. Przecież wiemy, że ty i Ula, że byłyście więcej niż siostrami. To nie twoja wina… – zakłopotany Jurek starał się załagodzić sytuację.

– Wypierdalać z mojego domu. Jedno i drugie.

* * *

– Beata miała łzy w oczach, a Jerzy był tyleż zawstydzony, co smutny. Czy ty nie rozumiesz, że my wszyscy chcemy żyć dalej? Pomimo tego, co się stało, żyć dalej z tobą.

Milczała. Jej twarz była jak twarz porcelanowej lalki. Idealna, bez żadnej zmarszczki. Nosek delikatnie zaznaczony. Oczy duże, błyszczące, martwe. Usta ściągnięte. Nie odezwała się już ani słowem.

W nocy Mikołaj nie mógł zasnąć. Patrzył, jak jej piersi unoszą się i opadają o ułamek milimetra, ledwo poruszane płytkim oddechem. Pożądał jej bardzo. W jakiś chory i absurdalny sposób, bo zawsze podniecał go jej wigor i pełnia życia, a teraz była kimś zupełnie innym. Czymś zupełnie innym. Wsunął rękę pod koszulę nocną i przesunął w kierunku piersi. Jej oczy wciąż patrzyły tępo w sufit. Usta tylko drgnęły lekko i odezwała się prawie nimi nie poruszając, jak brzuchomówca:

– Widzę tyle dróg.

Potem opuściła powieki. Jak lalka-niemowlę, gdy się ją kładzie. Mikołaj byłby w stanie przysiąc, że słyszał lekkie stuknięcie mechanizmu.

Dalet

W końcu otacza mnie całkowita, absolutna ciemność. Nie widziałam żadnego ze stworzeń, które weszły tu przede mną. Chwilę wcześniej, gdy obejrzałam się za siebie, nie widziałam też nikogo, kto wszedł za mną. Tylko blady punkt paszczy, teraz już niewidoczny. Zupełnie, jakby po drugiej stronie każdy miał swój własny świat.

Odkąd zapadła ciemność nie widzę i nie czuję nic. Słyszę tylko jakiś dudniący, monotonny dźwięk. W końcu orientuję się, że to bicie mojego serca. Szum krwi. Dźwięk mojego życia. Dużo później zaczynam czuć samą siebie, jakby w moim wnętrzu rozgorzały tysiące uśpionych receptorów. Czuję każdą komórkę ciała, a są ich miliardy. Czuję się wielka, większa niż to, w czym się znajduję. I zaczynam czuć także to – gargantuiczny organizm, w którym tysiące zagubionych stworzeń wędrują bez celu. Tylko małża postrzegam cały czas tak samo, jako opiekuna, który towarzyszy mi w tej podróży, i który jedyny zna jej cel.

Zaczynam też widzieć. Nie oczami – jakimś zupełnie innym zmysłem – nawet chyba nie moim. Mam wrażenie, że czuję siebie jako intruza we wnętrzu czegoś, w czym się znalazłam. Widzę, jak płynę z prądem płynu, który wypełnia to jestestwo. W końcu docieram do rozwidlenia jakiejś tętnicy. Nie wiem, którą drogę wybrać, więc płynę obiema naraz. Po długim czasie, na kolejnym rozwidleniu robię to samo. I znów. I znów. Jest mnie dużo, później mnóstwo. Czasem drogi łączą się na powrót. Spotykam wtedy samą siebie i jest mnie znów mniej, ale wciąż bardzo dużo. To śmieszne, jak często próbowałam dokonywać wyborów w moim życiu, zamiast po prostu spróbować wszystkich dróg. Co stało na przeszkodzie? Wolność od rozterek jest rozkoszą samoświadomości. Nieosiągalną tam, skąd pochodzę.  

Wreszcie nie czuję się samotna, gdy jestem jedna w wielu osobach. Kocham się i nienawidzę, ale zawsze rozumiem. Obdarzam siebie oskarżeniem i przebaczeniem tysiące razy. Z biegiem czasu, a chyba minęły lata, jest mnie coraz mniej i mniej. W końcu każda z pozostałych mnie wtula się w swojego małża i wracamy.

Epsilon

W pracy Mikołaj nie mógł się skupić. Studentów zbywał opryskliwymi półsłówkami, a przed kolegami udawał, że jest zajęty pilnym projektem. W rzeczywistości rozważał, co powinien zrobić. Wiedział, że nie da się w nieskończoność ukrywać podróży Laury. Jej choroba usprawiedliwiała wiele zachowań, zresztą ich życie towarzyskie prawie nie istniało, tym bardziej po wieczorze z Beatą i Jurkiem. Z własnymi rodzinami widywali się rzadko z racji odległości. Pozostawali przypadkowi ludzie. Ich zejście do jeziora, niewiele mające wspólnego z plażą, otoczone zaroślami, pozostawało odosobnione. W końcu jednak jakiś wędkarz tam trafi, o tym Mikołaj był przekonany. Nie miał jednak pojęcia, co mógłby zrobić, aby uprzedzić rozwój wypadków.

Uderzał bezwiednie w klawiaturę, pisząc stek bzdur w Wordzie. Później uruchamiał Excela i wypełniał komórki formułą generatora pseudolosowego. Kolejne komórki uzależniał od poprzednich, dodawał do nich wartości losowe, mnożył, wiązał bezsensownymi zależnościami, zmieniał rozkłady z równomiernych na gaussowskie, Bernoulliego, Poissona i chi kwadrat. Prawdopodobnie mógłby tak markować pracę tygodniami.

„Zazdroszczę jej. W gruncie rzeczy po prostu jej zazdroszczę. Mógłbym przecież tak samo jak ona wejść do małża. Tak byłoby lepiej. Jestem zdrowy. Umiem trzeźwo myśleć. Kto wie, co mógłbym dać ludziom, gdybym to ja odbył podróż. Zrodził podróż. Tak o tym mówi Laura”.

Podszedł do okna. Samochody sunęły nieprzerwanym strumieniem. Mężczyźni i kobiety, jedni w pośpiechu, drudzy spokojniej, poruszali się po chodnikach.

„Nie zrobię tego, bo się boję”, pomyślał. Usiadł z powrotem do biurka i kliknął ikonę przeglądarki internetowej. „Trzeba to zakończyć”, powiedział sobie.

* * *

Po powrocie zastał żonę przy jego komputerze.

– Potrzebowałam laptopa, a w moim odpaliła się aktualizacja. Palec mnie boli od długopisu. Odwykłam. – Odwróciła się do niego tylko na chwilę, po czym wróciła do pisania.

– Chwilę… zmieniałem hasło kilka tygodni temu. Nie podałem ci nowego, bo nie sądziłem, że będziesz potrzebować mojego komputera. – Mikołaj był szczerze zdziwiony.

– Wpisałam wszystkie. Któreś musiało zadziałać – odpowiedziała, tym razem już się nie odwracając.

– Jak to wszystkie? Wszystkie, których używam? To było zupełnie nowe hasło. Wiesz, teraz te ransomware'y…

– Nie, wszystkie – odpowiedziała zirytowana. – Wszystkie możliwe.

– Ale przecież…

– Nie wpisywałam ich kolejno za pomocą klawiatury. Wpisałam w głowie, wszystkie jednocześnie. To właściwe, wiesz, było po prostu jakoś na wierzchu. Och, trudno ci się to tłumaczy.

Zostawił ją przy komputerze i zajął się obiadem. Przy stole okazało się, że żadne z nich nie jest głodne.

* * *

W nocy obudził go głos Laury. Podniesiony, przepełniony emocjami i zaangażowaniem. Nie słyszał go od lat. Brakowało mu go tak bardzo, że przyłożył ucho do drzwi i wsłuchiwał się w tembr, w którym kiedyś się zakochał. Jego żona rozmawiała sama ze sobą. Z początku z trudem rozróżniał słowa, a gdy rozbudził się na tyle, by rozumieć poszczególne wyrazy, ich sens był mglisty i niejednoznaczny.

– Nie ufam ci teraz, tak samo jak zawsze. Nigdy ci nie ufałam. Gdy chciałaś się zabijać, kłamałaś, i gdy chciałaś żyć, nie mówiłaś prawdy. Zależało ci tylko na tym, by trwać tym przeklętym istnieniem pośrodku niczego. Oglądałam się wstecz i widziałam ciebie. Patrzyłam w przyszłość i widziałam ciebie. Nikogo nigdy tak nie nienawidziłam, więc robiło mi się niedobrze na myśl, że jestem właśnie tobą i nikim więcej. Marionetką, za której sznurki pociąga czas. Czułam, jak jego żarna mielą bez cienia zmęczenia każdą godzinę, jak pracują w moich bebechach, w moim mózgu, jak wyciskają powietrze z moich płuc. Później stawałam obok i widziałam, że to nie mnie zmieniają w bezwolną, bezkrwawą i bezcelową papkę, ale ciebie – mnie wczoraj, mnie jutro i wreszcie – mnie dziś. Odetchnęłam dopiero teraz, gdy małż pokazał mi, jak bardzo się myliłam co do istoty tego wszystkiego.

Głos zamilkł na dłużej. Mikołaj chwycił klamkę i zorientował się, że drzwi są zamknięte. Było w tym coś tak upiornego, że poczuł, jak po plecach przechodzi mu dreszcz.

– Lauro, co ty wyprawiasz? – wydusił z siebie. Usłyszał szmery i kroki. Jakieś szepty i syknięcia.

– Chciałam posiedzieć w spokoju i pomyśleć. Nie chciałam… – Wyczuł wahanie w głosie. – Nie chciałam, żebyś mnie widział w takim stanie.

– Jestem twoim mężem. Widziałem cię w różnym stanie – odparł zdenerwowany, ale zanim zdążył wymyślić coś uszczypliwego, opanował się. – Nigdy cię nie odtrąciłem. Otwórz mi proszę.

– Zaraz znajdę klucz, gdzieś mi się zapodział – odpowiedziała spokojnie. Spojrzał w dziurkę – klucz był w drzwiach. Słyszał przez chwilę jakieś kroki, później Laura podeszła do drzwi i wypuściła go z sypialni.

– Nie mogłaś spać? – zapytał. Gardził sobą za to udawanie, że nic się nie stało. Za udział w grze o sumie zerowej, bo składała się z pustego udawania, że są dwojgiem zwykłych, szczęśliwych ludzi. – Z kim rozmawiałaś? – dorzucił w końcu.

– Z nikim – odpowiedziała, ale po chwili dodała:

– Właściwie nie powinnam cię oszukiwać. Rozmawiałam ze sobą. Tak właśnie było, rozmawiałam ze sobą. – Uśmiechnęła się. Zmęczenie wykrzywiło ten uśmiech w brzydki, ale szczery grymas.

Przeszedł obok niej i podszedł do okna.

– Te lipcowe noce są takie jasne. – Starał się rozstawić w głowie pionki na szachownicy. Myślał nad pytaniem, które rzucone mimochodem, wydobędzie z Laury jakąś prawdę. Nigdy nic takiego nie przyszło mu do głowy. Laura mu umykała. Jako żona, jako kobieta, jako bliska osoba. Jako ktokolwiek, kim dla niego była.

– Czym jest małż? – Patrzył wciąż przez okno, gdy zadał to pytanie. W odbiciu w szybie zobaczył, jak kształt Laury przesuwa się i siada przy stole.

– Wyobraź sobie, że czujesz ból i słyszysz tykanie zegara. Z każdą sekundą, minutą, dniem bólu, odstęp między tyknięciami jest coraz dłuższy. Nie dlatego, że zegar zwalnia, ale dlatego, że z coraz większym pragnieniem wyglądasz końca. W końcu zegar cichnie. To jest małż.

Gdy mówiła, patrzył w jej odbicie. Słyszał głos Laury, ale ta nie poruszała ustami. Poczuł, jak jego nogi zamieniają się w worki z watą. Obrócił się. Za nim stała Laura. Druga Laura, ubrana w inną sukienkę, ale poza tym identyczna. Zbladł, a czoło zrosił mu pot. Nagle otrzeźwiał.

– Ula? Ty żyjesz? To ty, Ulo? – nie wiedział, czy się śmieje, czy płacze.

– Nie. – Usłyszał w odpowiedzi. Do pokoju weszła trzecia Laura. – Ula nie żyje od dwóch lat, gdy zabiłam ją w tym przeklętym wypadku.

Tym razem oparł się o stół, a po chwili opadł na krzesło. Instynktownie przysunął się do ściany i powiódł wzrokiem po pokoju. Stały w nim trzy jego żony. Identyczne, jota w jotę, ubrane tylko w różne stroje. Próbował coś powiedzieć, ale zdołał zaledwie coś wycharczeć. Gdy weszła czwarta i piąta był przekonany, że to sen. Uderzył się mocno kilka razy w twarz otwartą dłonią, a gdy to nie pomogło, użył pięści. Przy okazji uderzył potylicą w ścianę, co zabolało o wiele bardziej, ale w niczym nie pomogło.

– Mikołaju, to nie sen. To po prostu ja. Widzisz mnie trochę inaczej, można powiedzieć – bardziej, ale to wciąż jedna i ta sama ja – przemówiła najbliżej stojąca.

Gdy Laura zniknęła wraz z małżem, czuł strach ludzki, ściskający serce, wstrzymujący oddech, lęk o ukochaną osobę. Strach przed samotnością, zmieszany z poczuciem winy. Teraz czuł strach zwierzęcy, jeżący włosy na całym ciele. Bał się tych wszystkich Laur, bał się ich jak upiorów; a najbardziej przerażała go myśl, że wszystkie przemówią naraz, po czym otoczą go jak zombie i uduszą.

– Jak…? Skąd…? Kiedy to się stało? – wydusił w końcu z siebie.

– W czasie dzisiejszej podróży. Było mnie dużo, dużo więcej, ale większość mnie się zintegrowała. Nie zdążyłam w całości. Nie wiem, kiedy i dlaczego podróże się kończą. Dla mnie też to jest trochę… niezręczne.

– Niezręczne?! Nazywasz to niezręcznością? – podniósł głos.

– A jak mam to nazwać? Myślisz, że ty jesteś tylko jeden? Po prostu nigdy nie… – szukała przez chwilę odpowiedniego słowa – manifestujesz się wielokrotnie. Niemniej ciebie też jest więcej niż jeden.

– Czy jutro…? – Wykonał jakiś nieskoordynowany ruch rękoma.

– Tak, spodziewam się, że jutro się zintegruję.

– Co jeszcze się wydarzy? – zapytał.

– Nie wiem, kochany. Nie wiem.

Milczeli chwilę.

– Gdzie byłyście… byłaś dotąd?

– Większość dnia byłam cała tutaj, ale przed twoim powrotem wyszłam do miasta. Dawno nie byłam między ludźmi.

Mikołaj zastanowił się i zapytał Laurę, którą zastał po powrocie:

– Jak wybrałaś, która ty zostajesz w domu?

– Zostałam ta, która najbardziej cię potrzebuje – odpowiedziała bez wahania. – Prześpisz się na kanapie? Jestem zmęczona, a potrzebuję trochę miejsca do spania.

He

Mikołaj nie poszedł do pracy i pojechał ze mną nad jezioro. Stoi i patrzy na mnie, jak podpływam do małża. Nie potrafię zgadnąć, o czym myśli, zresztą za chwilę przestaje to zaprzątać moją głowę, bo mój towarzysz otwiera się przede mną.

* * *

Tym razem małż wypluwa mnie bezsilną na chłodny piasek. Czuję, że coś jest inaczej. Obraz mgli mi się przed oczami i z trudem skupiam wzrok. Najpierw widzę mnóstwo ciemnych plam, które mnie otaczają, później dostrzegam ich kształty wyraźniej. To małże; takie jak mój. Są ich tysiące. Plaża jest nimi usiana od brzegu jakiegoś morza po odległy klif. Leżą dosyć daleko od siebie, co najmniej co kilkanaście, czasem kilkadziesiąt metrów. Niektóre znikają, inne pojawiają się w wolnych miejscach. Każdy z nich wypluwa istotę, którą zabrał ze sobą. Wszystkie zdają się zamroczone – leżące, kręcące się wokoło lub drgające o krok od swojego małża.

Niektóre charczą, niektóre piszczą lub wydają jakiś dudniący odgłos, ale większość, jak ja, nie jest w stanie się w żaden sposób komunikować. Chciałabym do kogoś zamachać, coś krzyknąć, ale jestem w stanie tylko kołysać się w miejscu. To panoptikum przeraża mnie, ale nie ze względu na stworzenia, zagubione, jak ja. Boję się, bo pępowina nie łączy mnie już z małżem. Leży obok na piasku, obrzydliwa, zwiędła. Czuję się naga i słaba.

Z trudem obracam głowę w stronę morza. Trwa to chyba pół godziny, a może ułamek sekundy. Wypatruję ludzi, wśród tych otumanionych stworzeń.

Nagle ogarnia mnie przerażająca myśl, że trafiliśmy tu na żer małży, które przemierzają światy, by w końcu spotkać się na jakiejś intergalaktycznej stołówce. Nie trwa to jednak długo, bo oto widzę, jak z mojego małża wyłania się wypustka, bardzo krótka i szeroka. Powoli formuje się w opalizujący kielich. Małże dokoła robią to samo. Nagle każdy z nich drga przez chwilę i wydaje z kielicha lśniącą kulę, najwyraźniej bardzo lekką, bo lecącą powoli w stronę któregoś z sąsiadów. To samo robią coraz bardziej oddalone osobniki. Małże wyłapują nawzajem kule w kielichy, a potem karmią nimi swoich podopiecznych.

To gody, nie żer, a być może jedno i drugie. Być może zostaniemy pożywieniem dla małego małża. Cholernym żółtkiem w jajku, zapasem skrobi w ziarnie. Jestem tego tak pewna, że zaczynam pocić się ze strachu, a otępienie, które zasnuwało mgłą mój umysł, mija. Powietrze jest czyste, tak czyste, że sięgam wzrokiem aż po odległy klif. To, co na nim widzę, potęguje moje przerażenie. Wtedy zbliża się do mnie kula. Czuję, jak moje ciało przenika dreszcz podniecenia i obejmuje mnie we władanie przemożny głód. Jestem tak głodna, że zjadłabym mojego małża, ale zbliża się kula i wiem, że to ona mnie nasyci. Tylko ona. Płaczę, bo wiem, że nie zdołam się powstrzymać. Muszę zjeść tę lśniącą bryłę, w innym wypadku moje wnętrzności skręcą się z bólu, strawię sama siebie, a później padnę martwa. Gryzę się w rękę. Mocno. Krwawy ślad i krótkotrwały ból nic nie zmieniają. Prężę się i staję na czubkach palców, by móc połknąć jak najszybciej kulę, ale za chwilę zmuszam się do tego, by wejść do małża. Gryzę go, kaleczę usta, tłukę go z całej siły, ale jest twardy i niewzruszony. W końcu zagłębiam zęby w pępowinie. Czuję, jak wgryzam się w część mnie, jak gryzę własną krtań, ale nie zważam na to. Nie będę nosić w sobie tego czegoś! Nigdy! Pępowina jest chyba wciąż żywa. Małż zamyka mnie. Widzę, jak kula zatrzymuje się i czeka. Cierpliwie czeka, aż wrócę.

Dzeta

Laura nie miała sił wyjść ze skorupy. Wciąż przerażona zaczęła krzyczeć. Poczuła, jak Mikołaj obejmuje ją i wywleka na ląd.

– Muszę tam wrócić. – Płakała. – Muszę tam wrócić… Straszne… Muszę tam wrócić… Co on mi tam zrobi, Mikołaju, co on mi tam zrobi? – Spojrzała mu w oczy. Wzrok miała błędny, twarz pokrytą śluzem małża, smarkami i łzami. – Muszę tam wrócić… – Próbowała go odepchnąć, ale nie miała nawet siły zdjąć jego ręki z siebie. W końcu ją puścił i odszedł w stronę plecaka. Zrozumiała, co zamierza i ostatkiem sił zaczęła czołgać się w stronę wody.

– Powinienem był to zrobić wcześniej – powiedział stając obok i rzucając butelkę. Później chwycił ją i trzymał mocno, gdy łkała, patrząc, jak koktajl Mołotowa zapala się na małżu, pokrywając go gęstym olejem i płonącą benzyną. Długo czuła jak umiera. Widziała kłęby dymu i słyszała skwierczące ciało swojego opiekuna. Później ocknęła się przytulona do męża, czując jak fale muskają jej stopy. Sięgnęła dłonią do wody i obmyła twarz. Mikołaj pomógł jej zmyć resztki śluzu. Nagle zobaczył, jak jej twarz deformuje grymas bólu.

– Proszę… pomóż… – pisnęła, patrząc błagalnie na męża i zwijając się w kłębek. Objęła się dłońmi, wbijając głęboko paznokcie w ramiona. – Nasz krzyk… głośny… – cedziła słowa – cholera, jak bardzo to nas boli.

Mikołaj objął ją wystraszony, że umrze razem z małżem. Ale tak się nie stało. Po kilku minutach uspokoiła się i zasnęła. Przeniósł ją na słońce. Była lekka jak dziecko. Dopiero teraz zauważył, jak bardzo schudła. Wytarł ją i otulił ręcznikiem.

Obudziła się po kilkunastu minutach. Spojrzała na jezioro, ale małż schował się pod powierzchnią wody, a może całkiem zniknął. Nie chciała wiedzieć. Nie czuła go w ogóle, nie tęskniła za nim, a on nie myślał jej myśli.

– Jeżeli oboje umówimy się, że to był sen – zaczęła cichym, zaspanym głosem, który z każdym wyrazem nabierał siły – to czym to będzie się różniło od prawdziwego snu?

Zastanowił się nad odpowiedzią.

– Niczym. Będzie tylko trochę bardziej prawdziwe.

Zajin

Małż umiera. Śmierć rozciągnięta w wieloświecie, rozpoczynająca się w uniwersum symbionta, a kończąca tutaj, na planecie, do której zdąża każdy osobnik jego gatunku, przeraziłaby niejedną myślącą istotę. Symbionty pobratymców nie są jednak zdolne do odczuwania niczego poza głodem perły – zarodka, który rozwinie się w ich ogarniętych katatonią ciałach. Inteligentne byty zebrane po wszechświatach przez zdążające na tarło małże spełniły już swoją zasadniczą rolę, przeprowadziły pasożyty przez wnętrze krakena, metaorganizmu, który pokrywał większość część dna oceanu. Teraz stanowią już tylko zapas składników odżywczych.

Zdarzają się co prawda zbuntowane osobniki z wyżej rozwiniętych cywilizacji, próbujące wyrwać się małżowi. Czasem przemycają w podróż narzędzia, środki chemiczne czy biologiczne, ale sprzęg jest bardzo silny i jakikolwiek ból zadawany małżowi uderza w nich samych. Przypomina to próbę pozbycia się tasiemca przez wypicie płynnego ołowiu. Ci, którym się to udaje, giną w ciągu najbliższych dni pod promieniowaniem gamma lokalnego słońca, błąkając się po plaży, bez szansy na powrót. Małże ewoluowały przez eony i niełatwo wygrać z ich strategią rozrodczą, nie w skali gatunku.

Małż Laury umiera, bo, mimo licznych przerw na regenerację obu stron, nie zdołał utrzymać sprzęgu, który wymaga ogromnej ilości energii wytwarzanej na złożonych ścieżkach metabolicznych; jeszcze większej niż zbudowanie tunelu do innego wszechświata. Bardzo rzadko powstaje organizm zdolny do interferencji z mózgiem innego gatunku, czy to na drodze ewolucyjnego przystosowania, czy świadomych działań. Małże nie są jednak obdarzone samoświadomością, a jedynie szczątkową inteligencją i wykształconym przez miliony pokoleń zmysłem przeczesującym wszechświaty o podobnej fizyce w poszukiwaniu organizmów opartych, jak one, o wodę i węgiel i wyposażonych w rozum, mogący pod wpływem narkotyku przeprowadzić ich przez trzeci etap cyklu rozwojowego, to jest dojrzewanie w krakenie.

Tarło dobiega końca. Pasożyt skwierczy w obu wszechświatach, w jeziorze na Ziemi i na rodzimej plaży. Jego krzyk przeszywa szereg uniwersów, w których będzie się odbijał echem przez wiele następnych cykli. Krzyk, który odstraszy jego pobratymców od zbliżania się w te rejony wieloświata i każe im unikać istot z planety Ziemia, także gdy zasiedlą cały swój wszechświat.

Małży są setki tysięcy. Nim zgaśnie ziemskie Słońce, będą ich miliony. Nim zgaśnie ich gwiazda – miliardy. Światów zaś jest alef zero.

Koniec

Komentarze

Zaintrygowało mnie znalezisko Laury i choć nie gustuję w historiach opisujących doznania bohaterów, którzy za sprawą osobliwych istot doświadczają nietypowych i trudnych do pojęcia przeżyć, to czytałam opowiadanie ze sporą ciekawością i nadzieją, że w końcu pojmę, o co tu chodzi. Niestety, zwierzenia Laury o jej wrażeniach z podróży z małżem okazały się dla mnie niezbyt interesujące, a im bardziej zbliżałam się do końca opowiadania, tym mniej zrozumiałe znajdowałam opowiadanie.

Mam nadzieję, że innym czytelnikom opowiadanie dostarczy więcej satysfakcji.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Wró­cił się po klap­ki… ―> Wró­cił po klap­ki

 

– Po­dejdź – prze­rwał jej zde­cy­do­wa­nie. Laura wes­tchnę­ła i za­ło­ży­ła klap­ki. Gdy po­de­szła, mąż wska­zał pul­su­ją­cy grzbiet ar­te­fak­tu. –> Wcześnie napisałeś: Na górze musz­li było miej­sce, które się po­ru­sza­ło; bar­dzo po­wo­li i le­d­wie za­uwa­żal­nie, ale nie po­zo­sta­wia­jąc wąt­pli­wo­ści.  Nie wy­glą­da­ło to na pracę me­cha­ni­zmu. ―> Czy o muszli można powiedzieć, że to artefakt?

Narracji nie zapisuje się z didaskaliami. Winno być:

– Po­dejdź – prze­rwał jej zde­cy­do­wa­nie.

Laura wes­tchnę­ła i za­ło­ży­ła klap­ki. Gdy po­de­szła, mąż wska­zał pul­su­ją­cy grzbiet tego czegoś/ rzeczy/ przedmiotu/ obiektu.

Za SJP PWN: artefakt 1. «coś, co jest dziełem ludzkiego umysłu i ludzkiej pracy w odróżnieniu od wytworów natury»

Tu znajdziesz wskazówki, jak poprawnie zapisywać dialogi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

po chwi­li górna część ar­te­fak­tu unie­śli z ob­le­śnym mla­śnię­ciem. ―> Literówka. To nie był artefakt.

 

za­kre­ślił kilka okrę­gów po tę­czo­wej po­wierzch­ni. ―> …za­kre­ślił kilka okrę­gów na tę­czo­wej po­wierzch­ni.

 

Im­pul­sy świa­tła roz­cho­dzą­cą się w ła­wi­cy ni­czym sy­gna­ły w neu­ro­nach. Te, do któ­rych do­cie­ra im­puls świa­tła… ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Po­ło­żył je razem z ręcz­ni­kiem na brze­gu. Laura wra­ca­ła na brzeg… ―> Jak wyżej.

 

Nie wiem, jak duży jest… ―> Wcześniej pisałeś: To wiel­kie okrą­głe stwo­rze­nie… ―> A ponieważ stworzenie jest rodzaju nijakiego, winno być: Nie wiem, jak duże jest

 

a póź­niej woda spły­wa mi po twa­rzy. Wy­pły­nę­li­śmy na po­wierzch­nię. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Za­czy­nam pły­nąć w tam­tym kie­run­ku. Cią­gnę za sobą małża, wciąż zwią­za­ne­go ze mną pę­po­wi­ną. Płynę długo. Oka­zu­je się, że w ogóle nie po­tra­fię oce­niać tu od­le­gło­ści. Echo mo­je­go plu­sku nie­sie się po całej ja­ski­ni.

Do­cie­ram do wyj­ścia i za­trzy­mu­ję się. Cał­kiem ciem­ny tunel prze­ra­ża mnie. Za­sta­na­wiam się, czy nie wró­cić i nie opły­nąć całej ja­ski­ni w po­szu­ki­wa­niu in­ne­go wyj­ścia albo cze­go­kol­wiek, co po­zwo­li­ło­by mi unik­nąć wpły­wa­nia w ten tunel. Ale wiem, że nie ma innej drogi. Wie­dza ta spły­wa na mnie nie­spo­dzie­wa­nie, nie po­zo­sta­wia­jąc cie­nia wąt­pli­wo­ści. Wpły­wam do środ­ka… ―> Czy to celowe powtórzenia?

 

ale więk­szość wręcz prze­ciw­nie – czeka ob­ru­co­na w stro­nę ścia­ny. ―> …ale więk­szość wręcz prze­ciw­nie – czeka ob­ró­co­na w stro­nę ścia­ny.

Cd4093, bój się bogów!

 

– Wiesz,… dużo my­śla­łam ostat­nio. ―> Przed wielokropkiem nie stawia się przecinka.

 

Długo póź­niej za­czy­nam czuć samą sie­bie… ―> Dużo póź­niej za­czy­nam czuć samą sie­bie

 

Z ro­dzi­ną oboj­ga stron wi­dy­wa­li się rzad­ko z racji od­le­gło­ści. ―> Brzmi to dość nienaturalnie.

Proponuję: Z własnymi rodzinami wi­dy­wa­li się rzad­ko z racji od­le­gło­ści.

 

Tak o tym mówi Laura.” ―> Tak o tym mówi Laura”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

usiadł na skra­ju łóżka, przy­ło­żył ucho do drzwi… ―> Czy łóżko stało tak blisko drzwi, że siedząc na nim, mógł przyłożyć do nich ucho?

 

Mi­ko­łaj chwy­cił za klam­kę i zo­rien­to­wał się… ―> Mi­ko­łaj chwy­cił klam­kę i zo­rien­to­wał się

 

lęk o uko­cha­ną osobę.Strach przed sa­mot­no­ścią… ―> Brak spacji po kropce.

 

prze­ra­ża­ła go myśl, że wszyst­kie prze­mó­wią na raz… –> …prze­ra­ża­ła go myśl, że wszyst­kie prze­mó­wią naraz

 

Stoi i pa­trzy się na mnie… ―> Stoi i pa­trzy na mnie

 

To pa­nok­ti­kum prze­ra­ża mnie… ―> Pewnie miało być: To pa­nopti­kum prze­ra­ża mnie

 

i sły­sza­ła skwier­czą­ce ciało jej opie­ku­na. ―> …i sły­sza­ła skwier­czą­ce ciało swojego opie­ku­na.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję bardzo za wszystkie uwagi. Żadne z wymienionych powtórzeń nie było celowe, a łóżko rzeczywiście nie stało tak blisko drzwi.

Poradnik dotyczący zapisu dialogów poczytam do poduszki i może wreszcie zacznę coś rozumieć, bo od jakiegoś czasu śledzę pod tym kątem książki, ale chyba pewne niuanse dotąd mi umykały. Chętnie poczytałbym też o „chwytaniu klamki”, „zakreślaniu okręgów na powierzchni” i „patrzeniu na mnie”.

Bardzo proszę, Cd4093. Miło ni, że uznałeś uwagi za przydatne.

 

Chętnie poczytałbym też o „chwytaniu klamki”, „zakreślaniu okręgów na powierzchni” i „patrzeniu na mnie”.

http://portalwiedzy.onet.pl/140056,,,,brac_sie_wziac_sie_do_czegos_brac_sie_wziac_sie_za_cos,haslo.html

 

Tak jak nie pisałabym po papierze, tak nie zakreślałabym okręgów po powierzchni.

Kiedy używamy przyimka „po”: https://sjp.pwn.pl/szukaj/po.html

 

Stoi i pa­trzy się na mnie… –> Kiedy wiemy kto i na kogo patrzy, zaimek zwrotny jest zbędny.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Osobliwy tekst. Początek zaciekawia, bo tak jak bohaterowie chciałem poznać, czym jest ów “małż” i co się pod nim ukrywa. Jednak wyjaśnienie jakoś mnie nie ujęło – kwestia oczekiwań podejrzewam. A potem tekst uderza w nuty, które też nie należą do moich ulubionych. Jednak muszę przyznać, że piszesz całkiem-całkiem, więc sam tekst oceniam dobrze. Po prostu tematy nie zagrały (bywa).

Technicznie bywa, że coś chrzęści podczas czytania, ale nie na tyle, by się pogubić.

Tak więc koncert fajerwerków nie do końca w moim guście, ale wykonanie sprawia, że ogląda się go w miarę płynnie :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Witaj.

Trochę, jak “Zemsta Kosmosu”, trochę, jak “Archiwum X” czy pierwszy “Obcy…”. :) Twoje opowiadanie ma tak wiele niezwykłości, emocji, szokujących spotkań z nimi, walki o siebie, wyrzutów sumienia i niemożności zatarcia w pamięci tego, co minęło. Mnóstwo kontrastów. 

Jestem pod dużym wrażeniem i gratuluję Ci wyobraźni.

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka