Świt rozlewał się po asfalcie, owiewany ciszą. Róża wyobrażała sobie, jak niewidzialne spirale i ósemki uderzają w bariery przy chodniku, rwąc się na strzępy. Wśród podmuchów wiatru słyszała cichy oddech. Chuda kobieta tuląca białą poduszkę była ciepła, jej jasny strój falował. Spała.
Róża nie mogła zostać. Wsiadła na rower i gdy tylko słońce wychyliło się zza horyzontu, zjechała z wiaduktu, jak zwykle się oglądając. Kobieta śpiąca na jego szczycie, na środku drogi, była blada, a cienie pod oczami i kośćmi policzkowymi z tej odległości wydawały się czarne jak jej rzadkie włosy.
Niedaleko wiaduktu stała zielona tablica. Oczy, dawno przywykłe do półmroku, pozwoliły odczytać nazwę wsi: „Czyżeminek II,I”. Znak wskazywał gęstą ścianę drzew. Las był wszechobecny, świerki i sosny górowały dumnie nad dębami, kryjąc Różę przed światem, w którego istnienie coraz bardziej wątpiła. Przemknęła obok świeżych róż czerwieniących się pod kapliczką na drzewie i popędziła dalej. Słońce wznosiło się coraz wyżej, nieśmiało wydobywając z liści i mchu odcienie zieleni.
– Co mam zrobić? – zapytała głośno dziewczynka.
Ta, do której skierowała pytanie, nie zjawiła się. Za znakiem ustalającym pierwszeństwo nie było skrzyżowania, jedynie droga zaczęła zataczać łuk. Róża pędziła, a wiatr podwiewał jej sukienkę, lecz dziewczynka nie zwracała na to uwagi. Tu, wśród panoszącej się wszędzie pobrzaskowej ciemności, nie było nikogo.
Ulica na powrót stała się prosta. Z wysokiego dębu sfrunęła sowa i przeleciała tuż przed Różą, która musiała ostro zahamować.
– Powinnaś przestać! Naturą rzeczy jest parcie do przodu! – zahukał ptak. Po obu stronach dzioba miał ciemne pióra kontrastujące z jasnym upierzeniem. Łopocząc skrzydłami, zagłębił się w gąszczu rozmigotanych liści brzózek.
Ten odcinek drogi był popękany jak sucha ziemia; rower boleśnie podskakiwał na wybojach. Róża widziała w oddali wiadukt. Powoli do niego dotarła. Słońce wypełzło już zza horyzontu, jednak szarość nie zniknęła zupełnie; ten las, ze swoimi ubogimi barwami, wiecznie był w niej pogrążony. Dziewczynka przejechała pod wiaduktem i znów wpadła w ramiona drzew. Prowadziła ją jej własna droga.
Zwykle lubiła lasy, ale ten był inny, nie pachniało tu mchem ani sosnowymi igłami, w powietrzu unosił się za to zapach rozkładu, a także czegoś chemicznego, szpitalnego. Ta woń przyprawiała Różę o dreszcze.
Zza pni wychynęła tabliczka sygnalizująca, że tu znajduje się osada rybacka, za znakiem były jednak tylko zarośla. Tablica nie pasowała do tego miejsca, jakby zawsze towarzyszyły jej inne obiekty, a teraz została sama, wyłącznie jako złowrogi symbol. Sowa powiedziała kiedyś, że symbole i alegorie są ognikami na ciemnej drodze poznania świata.
Las wiódł Różę wśród zapadającej szarości, z drzew znikały martwe zielenie, ustępując miejsca czerni. Droga znów zatoczyła łuk i teraz dziewczynka jechała prosto do wzniesienia widocznego na końcu leśnego tunelu. Z boku wyłonił się drewniany płot, za nim na uklepanej ziemi stał kosz. Parking wyglądał jak urwany, miał tylko jedno miejsce, dalej pochłaniał go gąszcz sosen, dębów i krzaków.
Zaczęła wjeżdżać na wiadukt. Świtało, słońce kryło się tuż za linią horyzontu. Rower zajęczał, zadygotały wątłe dziewczęce mięśnie; droga pod górę ciągnęła się bez końca.
Szczyt wiaduktu. Róża zsiadła z roweru i położyła się za ciemnowłosą kobietą. Czuła jej ciepło, słyszała bicie serca. Zamknęła oczy. Kiedy czubek słonecznej tarczy wyłonił się zza krańca Ziemi, wstała. Chęć i przymus.
Przejechała obok znaku wskazującego drogę donikąd, zbliżając się do kapliczki. Czy ktoś teraz myślał o Róży? Nie, tam na pewno nie istnieli żadni ludzie, tylko nieskończony las. Ale to nieistotne. Ważne, że nie była samotna. Pod kapliczką stały białe róże. Widząc je, dziewczynka przyspieszyła. Dostrzegła, że z pobliskiego świerku obserwuje ją sowa.
– Pomóż mi – zawołała Róża. Ptak nie odpowiedział.
Zatrzymała się i zeszła z drogi. Wiedziała, że nie może, ale i tak usiadła. Skuliła się na mchu i zamknęła oczy. To jej wina, tak bardzo nie chciała…
Rozległ się szum, a ziemia zadrżała. Róża uchyliła powieki. Mała gałązka chlasnęła ją w policzek. Drzewa się trzęsły. Spod mchu rozlegały się dźwięki napinanych korzeni. Z donośnym chrupnięciem pnie wystrzeliły z ziemi. Lewitowały przez chwilę niespokojnie, po czym zaczęły kiwać się na boki. Wielkie sosny i niskie świerki, krzaczki i młode sadzonki – wszystkie wywijały w lewo, w prawo, w lewo, w prawo, zderzając się niczym szaleni tancerze. Drgania ziemi były tak silne, że Róża podskakiwała, z dołu rozlegał się przeciągły ryk. Wstała i wsiadła na rower dopiero, gdy prawie uderzył ją w głowę coraz bardziej rozbujany pień dębu.
Kiedy pędziła, drzewa powoli zamierały, a ich korzenie zanurzały się z powrotem w ziemi. Przejechała pod wiaduktem. Ryk ucichł.
– Prosisz o pomoc, choć jej nie chcesz. Tylko ty możesz sobie pomóc – oznajmiła śpiewnie sowa. Róża rozejrzała się, lecz nie mogła wypatrzyć stworzenia. – Pozwól jej…
– Nie! Ja… – Dziewczynka potrząsnęła głową.
Minęła parking, po czym wróciła na wiadukt, do kobiety. Słońce jeszcze się nie wynurzyło, lecz łuna nad wschodem sygnalizowała, że jest blisko. Róża położyła się i wstała, gdy na świat padły pierwsze promienie słońca.
***
Znak, kapliczka z niebieskimi różami, urojone skrzyżowanie, osada rybacka, parking. Wiadukt. Jechała jedyną drogą, na której nie była samotna.
***
– Nie możesz tak wiecznie. – Sowa siedziała na barierce, łopocząc jasnymi skrzydłami.
– Nie chcę… być sama – załkała Róża.
– Musisz. Wszystko się kiedyś kończy. Pozwól…
Dziewczynka usiadła przed kobietą, by patrzeć na jej twarz.
– Pozwól mi – dokończyła sowa i zniknęła.
Róża przytuliła mocno matkę. Słońce wynurzyło się całkowicie, potem uniosło nad horyzont, lecz dziewczynka nie wstawała. Z oddali dobiegał ryk powstających rzeczy, otwierających się granic lasu, a ona przypominała sobie, jak kiedyś jeździły tu razem na rowerach i później, jak już tylko Róża jechała, a matka szła obok, nie mając siły pedałować. Gdy wycie ucichło, dziewczynka złożyła jej bezwładną głowę na poduszce. Kobieta już nie spała.
Tym razem Róża się nie obejrzała. Minęła tablicę wskazującą drogę po prawej, w oddali przejechał samochód. Gdy dotarła do skrzyżowania za znakiem, skręciła. Za nią zadrżały płatki czarnych róż ułożonych pod kapliczką. Sowa z ciemnymi piórami po bokach dzioba, siedząca nad daszkiem, pogrążyła się wreszcie we śnie.