Promienie słońca, rozpoczynającego swoją codzienną wędrówkę po nieboskłonie, coraz śmielej wkradały się do pomieszczenia na piętrze miejscowej gospody. Z czasem tylko światło dzienne coraz bardziej raziło śpiące w pokoju postacie.
– Dzień dobry wszystkim! – zakrzyknęła dudniącym głosem jedna z nich. Młody mężczyzna wstał energicznie, uprzednio odrzucając okrywający go gruby, wełniany koc i zbliżył się do miednicy stojącej na stoliku przy oknie. Skłoniwszy głowę w jej kierunku, przeglądał się przez chwilę w wodnym odbiciu, będąc wyraźnie zachwyconym tym, co zobaczył.
– Przystojne rysy, na miejscu, oczy w kolorze najlepszych dębowych trunków, są. Świetliste włosy, którymi zachwycają się i bawią dziewczęta, obecne!
– Żółte zęby, na miejscu, cuchnący oddech, jest, wyłupiaste gały i chuderlawe cielsko, obecne! – orzekł jeden z jego towarzyszy, krasnolud, niejaki Urdar, zwany Młotorękim. Reszta towarzystwa, która jeszcze próbowała złapać kojące marzenia, prędko rozpływające się w świetle dnia, a tym prędzej uciekające w rejwachu, mruczała gniewnie.
– Jesteś brzydszy niż Cernu, krasnoludzie! Brodę sobie osmaliłeś nad kominkiem? A te koraliki w niej to po co? – odpowiedział Urdarowi zgryźliwie młodzieniec.
– Te koraliki, kretynie, to są klamry od krasnoludzkich rzemieślników, by ją jakoś okiełznać.
– Krnąbrna, rozwydrzona ta twoja broda.
– Słuchaj! – rzekł poirytowany. – Na wyprawie to niedozwolone i mam swoje zasady, których się trzymam. Ale obiecuję ci, Mael, że jak cię dorwę na zamkowym dziedzińcu, to spiorę ci dupę, aż spuchnie. I to na buro! – grzmiał krasnolud, wyraźnie trafiony w czuły punkt ripostą kompana.
– Nie spodobało ci się porównanie do naszego szaroskórego przyjaciela śpiącego w drugim pokoju, hm? Czy to przez te kłaki? – Mael kontynuował szyderstwo wyraźnie rozbawiony.
– Idź w cholerę, Mael! – warknąwszy na niego, zwrócił się do pozostałych:
– Wstawać! Mamy dzisiaj coś do załatwienia! – Po czym krasnolud, wyszedłszy ze swoim ekwipunkiem, z łoskotem zatrzasnął za sobą drzwi izby.
Niedługo po wymianie przytyków i docinków reszta grupy również wstała i rzuciła się w wir gorączkowych przygotowań, by prędko osiodłać konie. Wojownicy odziani w kolczugi, błyszczące karwasze z litej blachy i półotwarte hełmy cieszyli się zainteresowaniem miejscowej gawiedzi.
– Naczelniku! Naczelniku Giezminie! – zawołał Tereneg do szatyna w ciemnym płaszczu.
– Witajcie, panie Terenegu! – Włodarz wioski odpowiedział gromko, podając dłoń wysokiemu mężczyźnie o pogodnym spojrzeniu i długiej brodzie, poprzeplatanej gdzieniegdzie siwymi włosami.
– Dobrze jest was zobaczyć w świetle dnia, bo zaiste, późno wczoraj przyjechaliście. Niewielu decyduje się na podróże traktem po zmroku, głównie ze względu na dzikie zwierzęta i stwory czyhające po lasach – kontynuował Giezmin.
– Myślałem, że to najczęściej bandyci są problemem w tych prowincjach cesarstwa.
– Ech. – Skrzywił się naczelnik, machając lekceważąco ręką. – U nas dochodów z napaści jest tak mało, że tym nawet nikt się nie trudzi. Powiedz, kogo masz pod sobą, panie wojowniku?
– Tam przy płocie – rzekł Tereneg, wskazując na smukłe, ciemnowłose leśne elfy. – To są Eonas i Elidas. Nasi łucznicy, choć mieczem też potrafią wojować. I to całkiem nieźle, powiem panu! Ten krasnolud grzebiący w skrzyni obok nich, to Urdar, pochodzący z Gór Szumów.
– A tych dwóch, co siodłają konie? Szczególnie ten jeden, elf, nietypowy – zapytał zaintrygowany Giezmin.
– Blondyn, bo tak go czasem zwiemy, to Mael, człowiek z cesarstwa, tak jak ja. A elf, choć gwoli ścisłości półelf, to Cernunnos.
– Mieszaniec? – rzekł, przyglądając się, szaroskóremu osobnikowi z czarną brodą, zaplecioną w krótki warkocz.
– Tak. Jego ojciec chyba był człowiekiem, pełnej krwi. Dokładnie jednak nie wiem, ręki uciąć sobie nie dam. Wiem natomiast, że matka to elfka, z rasy tych mrocznych.
– Mroczne elfy, hm. Dotąd nie widziałem żadnego z nich – mruknął naczelnik.
– Ten jest specyficzny, tak dyplomatycznie ujmując – skomentował dowódca.
W tej chwili do Giezmina i Terenega podszedł człowiek, w kwiecie wieku, o dumnym spojrzeniu i haczykowatym nosie.
– Terenegu – powiedział nieznajomy. – Niedługo będziemy gotowi do drogi.
– Bardzo dobrze – odrzekł dowódca i zwrócił się do naczelnika. – Proszę poznać, oto moja prawa ręka w formacji, a zarazem przyjaciel z czasów służby dla cesarza, Iznis.
– Niepotrzebnie, poznaliśmy się przecież z panem Iznisem wczoraj, późnym wieczorem.
– Ach, faktycznie, zapomniałem już – odpowiedział Tereneg, po czym zakrzyknął w kierunku oddziału, nawołując do zbiórki.
Grupa wojowników zebrała się przed przełożonym i naczelnikiem w luźnym szeregu.
– Chciałbym was powitać w Kwetkarach, ostatniej osadzie na trakcie ciągnącym się w kierunku Kamiennej Przełęczy – rzekł Giezmin. Rozejrzawszy się jeszcze raz po członkach grupy, zapytał:
– Nie ma wśród was żadnych magów?
– W naszym oddziale akurat nie, ale powinniśmy sobie poradzić – odrzekł dowódca.
– To dobrze – rzekł Giezmin, kiwając głową z wyrazem aprobaty. W tej samej chwili wyciągnął spod ubrania, wiszący na szyi, kwadratowy, srebrny medalion z zielonym kamieniem.
– Strasznie mi przeszkadza jak wisi pod spodem – wtrącił, a następnie ściszonym głosem kontynuował:
– Czy pamięta pan, co panu wczoraj tłumaczyłem odnośnie naszego problemu?
– Tak. Wszelkie instrukcje znam. Drogą na północ, przy spróchniałym dębie pozostawić konie i wejść w las po prawej, idąc przed siebie w kierunku topieliska. Poradzimy sobie, to nasz nie pierwszy raz.
Giezmin uśmiechnął się jedynie, słysząc taką odpowiedź.
***
– Drużyno, z koni! – zawołał dowódca. Sam w tym czasie zeskoczył z siodła, zabierając miecz, tarczę i przewieszając sobie skórzaną torbę przez ramię.
– Oby nic ci się z niej nie przydało – stwierdził ponuro Iznis.
– Po co właściwie ci ta torba? – wtrącił się nieoczekiwanie Mael.
– Mam w niej mikstury, których czasem używam. Niektóre leczą, a niektóre pomagają śmiertelnie rannym szybko znaleźć się po drugiej stronie – odpowiedział Tereneg.
– Wszyscy do mnie! – zakrzyknął następnie w kierunku oddziału. Jego członkowie bez szemrania wykonywali każdy rozkaz. Tylko kilka osób w bractwie zakonnym cieszyło się większym posłuchem niż Tereneg, choć jego mądrość i roztropność były przez niektórych mocno kwestionowane. Przywiązawszy konie do drzew, grupa zebrała się w okręgu. Tereneg rozpoczął modlitwę pochwalną, którą zwykł odmawiać każdy wojownik zakonu przed nadchodzącą walką.
– Niech jasność Najwyższego spłynie na nas i wzmaga nasze zmysły. Nasze oczy, które wypatrują wrogów i nasze uszy, które nasłuchują ich kroków.
W tym momencie schylił głowę, a reszta jego kompanów dołączyła do wezwania:
– Prowadź nas, o Boże Słońca, źródło wszelkiej mocy, byśmy podążali drogą światłości, którą stworzyłeś. Niech twój blask ogarnia nasz oręż, by po stokroć mocniej bił w plugawe piersi naszych wrogów i abyśmy nigdy nie wypędzali duchów z ich ciał zbyt pochopnie. Wlej w nas żarliwość do szerzenia większego dobra, a w razie tragedii cielesnej powłoki, zanieś wiernego, mężnego ducha przed podnóżek w twych złotych komnatach.
Wezwanie to Tereneg zakończył uniesieniem uzbrojonej w srebrzyste ostrze ręki w geście zwycięstwa i błogosławieństwa.
– Oręż w dłoń, bracia! Pójdziemy linią pomiędzy drzewami. Rozglądamy się na boki, szczególnie na skrzydłach. Obserwujcie konary nad nami.
Przyjąwszy ustalony szyk, w końcu ruszyli. Nieśpiesznie, by móc dostrzegać zagrożenie z wyprzedzeniem. Po pokonaniu kilkudziesięciu kroków, pozostawiając za sobą skraj lasu, Cernunnos dobył zza paska toporek. Żwawo wymierzył kilka ciosów najbliższemu drzewu, pozostawiając pień wyszczerbiony na wysokości głowy średnio rosłego człowieka.
Członkowie drużyny zmarszczyli brwi, próbując analizować dziwne zachowanie towarzysza. Półelf prędko dostrzegł niemą wątpliwość.
– Jak chcecie przejść z powrotem przez las bez zaznaczania drogi? Wedle opisu naczelnika, topielisko jest położone wyraźnie niżej. Gdy będziemy więc schodzić, to przestanę rąbać i znajdziemy inny sposób, by wrócić do pełnych kufli w gospodzie.
Trafne spostrzeżenie zyskało uznanie grupy, wyrażone kilkoma pomrukami. Ruszyli dalej w głąb ciemności, wymieniając się w obowiązku znakowania szlaku wyprawy, oznaczając pnie lub zręcznym ruchem rwąc gałęzie tuż u nasady, by rzucić je na ziemię w dość widocznym miejscu.
Znacznym problemem było trwanie w pogotowiu podczas przedzierania się przez gęstwinę, bowiem za każdym pełznącym korzeniem i w każdym zagłębieniu mogła czaić się śmierć. Wyczulone zmysły śledziły każde, choćby najmniejsze, źródło szmeru. Trwanie w zagrożeniu przez kilka godzin marszu, przy pokonywaniu tak gęstego lasu, odbijało się na uczestnikach wyprawy coraz większym zmęczeniem.
Wraz z pokonywanym dystansem, teren coraz bardziej się obniżał. Wojownicy w końcu wyszli na bagno. Zmienił się krajobraz, drzewostan stał się rzadszy, a jego miejsce stopniowo zajmowały szuwary i krzewy. Wojownicy mocniej ścisnęli tarcze, wyciągnęli broń. Mijali ostatnie drzewa lasu po tej stronie rzeki, próbując głuszyć odgłosy rozmiękłego podłoża przy każdym kroku. Wtem jeden z elfów – Eodas – gwałtownie kucnął. Widząc to, reszta jego towarzyszy odruchowo zrobiła to samo.
– Co jest? Widzisz coś? – zapytał go cicho dowódca.
– Tak jakby. Ktoś tam jest – odpowiedział elf.
– Pssst, Elidas! Wychyl się i zerknij, czy dostrzeżesz to samo.
Drugi elf podniósł się z wolna i wytężył wzrok, analizując zagrożenie, które w końcu odkryli. Wysokie trawy rosnące na mokradle i mgła, choć lekka, utrudniały obserwację.
– Dwie przygarbione postacie brodzą w wodzie bez celu, trzecia siedzi niedaleko przewróconego, spróchniałego drzewa, czwarta zaś stoi na skraju wysokiej trawy i jest odwrócona do nas plecami. Buja się na boki tak, jakby przeszkadzała jej przesadnie duża ilość wypitej gorzałki. Zerknę raz jeszcze – szepnął Elidas do dowódcy.
Wychylił się ponownie ponad trawy i listowie. Jego bystry wzrok przebiegł po otoczeniu, jednak na próżno. Gestem dłoni dał dowódcy do zrozumienia, że nie dostrzegł nic więcej.
Tereneg szepnął więc do wojowników najbliżej ze swojej lewej i prawej strony:
– Poczekajmy tyle, ile trwa odmówienie wezwania pochwalnego i niech zaczną łucznicy. Wypuśćcie tyle strzał, ile tylko się da.
Informacja została przekazana szeptem pozostałym. W tym czasie szare postacie uparcie trwały przy wykonywanych czynnościach. Spod zaczepionych o kości wodorostów wystawały resztki gnijącego, śmierdzącego mięsa. Martwe ciała kobiet i mężczyzn, młodych i starców, napędzane jedynie chęcią zabicia tego co żywe. Dotyczyło to nie tylko ludzi – wokół leżały sterty pozagryzanych ryb i ptaków. Topielcy, których istnienie było podtrzymywane przez nieznaną, ciemną moc.
Eonas i Elidas dobyli łuków. Z wolna wyjęte z kołczanów strzały drżały teraz na napiętych cięciwach. Rozległ się świst. Ryk wskazał, że pociski dosięgły celu.
– Ruszamy!
Zbrojni podnieśli się i pomimo trudności terenowych zbliżali się pewnym krokiem do grupy przeciwników. Elfi wojownicy zdążyli trafić trzy potwory, nim odłożyli łuki i chwycili miecze. Prędko dogonili resztę drużyny, podczas gdy spomiędzy wysokiej roślinności wysuwali się kolejni nieumarli.
Nastał czas pierwszych walk wręcz. W ruch poszły miecze, a ciszę panującą do niedawna na moczarach, zastąpił zgiełk chrzęstu łamanych kości, gniewnych warknięć i jęków nieumarłych oraz okrzyków zbrojnych. Urdar na prawej flance raz po raz wyprowadzał ciosy toporem. Jeden z potworów zaskoczył krasnoluda i znalazł się niebezpiecznie blisko. Ten w obronie trafił go brzegiem tarczy w głowę, a kolejne uderzenia trwale wysłały topielca na tamten świat. Obok czarnobrodego niziołka walczył Cernunnos, który wyprowadzając precyzyjne cięcia, powalił kilku przeciwników, kończąc ich demoniczny żywot. Będący w środku formacji Tereneg, Eonas i Elidas walczyli pewnie, powiększając liczbę pokonanych. Liniowa formacja jednak coraz bardziej rozluźniała się w wyniku bitewnej wrzawy.
– Agh! – rozległ się nagle krzyk z lewej flanki. Dwóch nieumarłych otoczyło Maela i atakując, powaliło na ziemię, gryząc przy tym i szarpiąc. Iznis także będący po lewej stronie, zajęty walką nie mógł rzucić się od razu na pomoc. Nie zważając na opuszczenie bloku, potężnym uderzeniem wbił miecz głęboko pomiędzy żebra potwora, z którym właśnie walczył. Z trudem wyjąwszy broń z ubitego przeciwnika, skoczył, by nieść ratunek kompanowi. Mael z trudem parował niektóre ciosy kotłując się błocie, próbując nie dopuścić do tego, by w nim utonąć pod ciężarem dwójki atakujących. Iznis ciężko zdyszany dobiegł do niego. Pchnięcie. Miecz przeszedł przez korpus potwora, a ten jęknął jedynie przed tym, gdy zamarł na wieki. Drugiego z tych, którzy zaciekle dusili młodzieńca, zdążył odciągnąć Elidas i wraz z Eodasem pokiereszowali go śmiertelnie kilkoma ciosami.
– Nic ci nie jest?! – krzyknął Eodas, podnosząc towarzysza z trudem. Mael odpowiedział mu kaszlem i wypluciem błota z ust.
– Chyba nie jestem ranny, pancerz zdołał mnie ochronić. Tfu! Okropność! – rzekł w końcu rozdygotanym głosem.
– Cisza! – zarządził dowódca.
Zamarli w jednej chwili. Rozglądali się, lecz żadne nowe zagrożenie się nie zbliżało. W przeciętej rzeką dolinie znów nastał spokój. Wokół wojowników leżało siedemnastu martwych przeciwników. Tego dnia zrobili więcej dobra, niż mogli przypuszczać. Tyle dusz udało się w zaświaty na zawsze, doznając zasłużonego odpoczynku po męczącej, ziemskiej tułaczce.
***
Konno wracali traktem w kierunku osady. Dzień miał się ku końcowi. Milczeli, zbyt znużeni trudami wyprawy na topielisko, by mieć ochotę na jakiekolwiek żarty czy pogaduszki. Przed samą wioską Cernunnos podjechał do dowódcy od prawej strony i zrównał się z nim.
– Tereneg, musimy o czymś pogadać. Przeczuwam, że będziemy tu mieli więcej roboty.
– Nie gadaj głupot, Cernu – odrzekł, spoglądając na mieszańca z powątpiewaniem.
– Wyczuwam wyraźnie inny rodzaj zła w pobliżu.
– Nie chce mi się wierzyć, że to da się wyczuć, nie będąc magiem.
– To nie kwestia magii. To wzrasta – szepnął Cernunnos.
– Nie przeszkadzaj mi w obowiązkach – odpowiedział Tereneg, odwracając wzrok.
– Kiedyś naprawdę pożałujesz, że nie chciałeś mnie wysłuchać.
***
Szmer karczemnej gawiedzi trwał monotonnie niczym jesienny, ciepły wiatr, akcentowany czasem przez głuche uderzenia ściskanych w dłoniach glinianych kubków przy wznoszonych toastach. Rozpalony kominek i kilka kaganków roztaczały w oberży przytulne światło, w którym człowiek delektując się, mniej lub bardziej wyszukanym trunkiem, mógł po prostu zapomnieć. O nadszarpniętych siłach po ostatnim dniu, o strudzonych mięśniach i o głowie ciężkiej od myśli.
– Hej, Tereneg, coś cię gryzie? – zagaił Iznis, podszedłszy do samotnie siedzącego dowódcy.
– Przed przyjściem tu, czytałem księgę i notatki osobiste, dotyczące demonologii.
– Mhm – mruknął. – Co wy tak wszyscy zaczęliście coś czytać?
– Jak to wszyscy? – zapytał zdziwiony Tereneg.
– Cernunnos też niedawno siedział nad książkami. Cholera wie, po co je wozi. Zajmują tylko miejsce na wozie.
– Zdołałeś się przyjrzeć, co tam przeglądał?
– Zainteresował się jakąś magiczną biżuterią.
– Dziwne – zafrasował się dowódca. – No nic, nie zawracajmy sobie nim głowy.
– To co jest? Coś nie tak z jakimiś demonami? – dopytywał go wyraźnie zaniepokojony kompan.
Jego ponury rozmówca rozejrzał się po karczemnej klienteli upewniając się, że każdy z odwiedzających zagląda tylko i wyłącznie do swojego kufla. Grymas rozszedł się po twarzy Terenega, a oblizawszy usta i wąsy z piwnej piany, dowódca w końcu poddenerwowanym głosem rzekł do Iznisa:
– Podejrzewam, że właściwy problem pozostał niewyeliminowany.
– Nie może być! – odrzekł poruszony Iznis. Lecz po chwili namysłu dodał:
– Chociaż znam cię na tyle, że wiem, iż byś nie robił kłopotu tam, gdzie go nie ma.
– Pamiętasz, jak wczoraj, po przyjeździe, rozmawialiśmy z namiestnikiem i jego żoną w ich domu? – zapytał Tereneg.
– To między innymi ich syn został zaatakowany ostatnio przez te potwory?
– No właśnie. Obejrzałem go wówczas. Rany chłopca mogą nie być ranami od trupów – kontynuował wywód dowódca. – Przy takim zranieniu, najbardziej prawdopodobne byłoby większe lub mniejsze zakażenie, martwe ciało w ranie, sącząca się ropa i jej niewyobrażalny smród. W takiej sytuacji potrzebna byłaby pomoc medyka, zielarza, kogokolwiek, kto zna się na leczeniu takiego paskudztwa.
– Tak zwane tchnienie trupa.
– Tak. Nic mi się tu nie zgadza. Wydaje mi się, że chłopca zaatakowało coś innego i nie to wyrżnęliśmy dziś na skraju topieliska. Kolejna sprawa, jak wyjaśnisz fakt, że dziecko żyje? Niecodziennie ucieka się grupie półmartwych potworów, kiedy masz tak krótkie nóżki. Zresztą trupy unikają światła dziennego, a mali chłopcy, jakkolwiek niesforni, śpią w nocy. Nie wałęsają się przecież po puszczy tak daleko od domu. I to coś, co go zaatakowało… to wygląda tak, jakby ten potwór po ataku odpuścił, dał mu przeżyć. Inne ofiary nie miały tyle szczęścia. Nieumarli tak nie robią. Ech, niech to wszystko piorun trzaśnie w diabli! – Tereneg westchnął przeciągle wylewając z siebie najpierw żal, a potem wlewając resztę trunku z glinianego naczynia do gardła.
– Rozmawiałem o tym z naczelnikiem wioski dziś rano, przed wyjazdem – odrzekł Iznis. – Bo sam chciałem się upewnić, czy to kwestia topielców. Dziwnym wydaje mi się fakt, że miałyby robić tak długie eskapady, aż tutaj. Wedle jego słów, wieśniacy nie pozwolą mi odkopać grobów tych, którzy zginęli, w obawie przed tym, że duchy będą prześladować mieszkańców za zakłócanie spokoju. Możliwość zobaczenia ran u więcej, niż jednej osoby, mogłaby być pomocna. Mamy jednak związane ręce.
Przez dłuższą chwilę razem próbowali w ciszy połączyć fakty.
– Czy chłopiec choć trochę odzyskał siły, by móc nam powiedzieć co widział? Wiesz coś o tym? – zapytał Tereneg.
– Niestety nie. Nadal trawi go gorączka i świadomości ma tylko tyle, że matka jest w stanie go nakarmić. Kiedy już to zrobi, mały dalej śpi.
Wtem rozmowę przerwał im mroczny półelf.
– Nie możesz mnie zbywać, kiedy mam ci coś ważnego do powiedzenia.
Tereneg spojrzał na niego z dystansem.
– Wydarzenia z lipca zeszłego roku, kiedy to, jak ci przypomnę, w samym środku kryzysu granicznego pomiędzy cesarstwem, a jednym z naszych najmniej lubianych sąsiadów, spłonęło kilka zabudowań. W wyniku twojego eksperymentu, tuż przy posterunku Batorfoldu wypełnionego, lekką ręką licząc, setką żołnierzy. Mogło to być pretekstem do rozpalenia konfliktu na nowo, dlatego teraz nie sądzę, byś mi miał coś rozważnego do przekazania.
– Ta sytuacja była pomyłką. Wiesz o tym – odpowiedział zmieszany Cernunnos.
– Teraz w zakonie trzymamy cię na próbę i tylko dlatego tu jesteś. Nie wtrącaj mi się w obowiązki.
– Idziesz tym tokiem co wszyscy i byłeś na mnie cięty od samego początku. Zresztą nie możesz mnie usunąć z bractwa, ponieważ nie jesteś moim mentorem. A teraz zrozum, że chodzi o nas wszystkich!
– Odmaszerować.
– Zło się zbliża, czuję to.
Tereneg z Iznisem spojrzeli na Cernunnosa bez zrozumienia. Półelf odwrócił się i mijając naczelnika zatrzymał wzrok na kwadratowym medalionie. Giezmin, nie dostrzegając jednak spojrzenia mieszańca, z wyraźnie dobrym humorem dosiadł się do dowódcy i jego towarzysza.
– Panowie! Co to za ponure oblicza? Należy się cieszyć z wycięcia tych szkarad! Dzięki wam mieszkańcy znów nie muszą się bać!
– Cieszymy się, że mogliśmy pomóc, panie naczelniku – odpowiedział Tereneg, próbując wskrzesić w sobie choć trochę optymizmu.
– Dokąd więc dalej ruszacie? I kiedy?
– Naszym celem jest Brell. Myślimy, o której musimy nazajutrz wyjechać.
– O, to kawałek jeszcze przed panami, kawałek, no. Jutro mogę dać wskazówkę jak jechać.
– Z chęcią przyjmiemy każdą pomoc. – Tutaj ściszając głos, rzekł do naczelnika:
– Mam niestety pewien kłopot, kilka myśli nie dających mi spokoju.
Giezmin zaintrygowany schylił się i położył rękę na jego ramieniu.
– Słucham, dobrodzieju?
– Czy jest pan pewien, że to nieumarli byli powodem waszych problemów, zaginięć, napadów?
Mężczyzna spojrzał na niego smutnym wzrokiem, odpowiadając:
– Tak. To była ich sprawa, ale dzięki waszej zbrojnej drużynie w końcu się nam udało. Wlaliście w nasze serca nadzieję, że jutro będzie znacznie lepsze.
– Wie pan, nie jestem do końca przekonany.
– Ale ja jestem – przerwał mu zdecydowanie. Kontynuował po chwili bardziej spokojnie:
– Pan, dobrodzieju, pewnie już dużo widział w swoim życiu. Do człowieka mordowanego przez nieumarłych, do zaginięć i do odnajdywania wpół zjedzonych ciał nie można się przyzwyczaić. Lecz dzięki wam – mówił nieznacznie łamiącym się ze wzruszenia głosem – córy i synowie tej ziemi mogą być bezpieczni. My zaś w spokoju będziemy mogli przygotować zapasy strawy, trunków i drewna na nadejście srogiej zimy dla rodzin i rezerwy pożywienia dla inwentarza. Dlatego jutro pomówimy o zapłacie i wytłumaczę wam jak najlepiej dotrzeć do Brell. Przed wyjazdem proszę się u mnie zjawić.
Tereneg w końcu zaraził się lepszym humorem poprzez słowa naczelnika. Nie miał w tym momencie powodu, by kwestionować słuszność tego, co przedstawił mu Giezmin.
Dowódca rozejrzał się po gospodzie i dostrzegł Cernunnosa przy jednym ze stolików. Pykał niespokojnie fajkę, prędko wydychając dym i bacznie ich obserwując. Półelf, dostrzegając spojrzenie dowódcy, odwrócił wzrok, posępnie coś analizując.
***
Następnego dnia, wedle prośby naczelnika, Tereneg stawił się u niego przed wyjazdem. Odnalazł go nieopodal wylotu drogi w kierunku Kamiennej Przełęczy.
– Ach witam, witam!
– Dzień dobry, panie naczelniku.
– Może się przejdźmy tam kawałek – rzekł Giezmin, wskazując drogę biegnącą na północ. – Trzeba korzystać z pogody, zanim nadejdą pochmurne miesiące.
– Z przyjemnością. Mam jeszcze chwilę nim oddział będzie gotowy – odpowiedział Tereneg.
Uszli tak kawałek krętej w tym miejscu drogi, milcząc i delektując się pięknem przyrody.
– To mówi pan, że jedziecie do Brell? – zapytał naczelnik.
– Tak. Jest tam oddział naszego zakonu.
– To ciekawe, że profesjonalnie zajmujecie się tropieniem zła i potworów.
– Takie jest nasze główne zadanie.
– Długo pan to już robi?
– Od jedenastu lat. Wcześniej byłem w służbie cesarza jako oficer konnego oddziału. Zwiedziłem dzięki temu kawałek świata. Potem trafiłem tutaj. Choć trzeba przyznać, że w ciągu ostatnich kilku lat pracy było mało. Nie z braku potworów, a z braku zleceń. Nasza formacja jest też niestety niedoceniana.
– Niedoceniana? Jak to?
– Zdarzyło się kilka poważnych incydentów, gdy nie wykryliśmy zagrożenia na czas. Były problemy i niewinni ponieśli śmierć. Moim zdaniem nie z naszej winy. Postępowanie złych nie zawsze jest do przewidzenia.
– To zdarzyło się panu?
– Tylko jeden z nich – rzekł posępnie. – Ale nie ma co o tym mówić. Od tamtego czasu bardziej uważam na to co do mnie trafia i weryfikuję sygnały, które dostaję. Była jeszcze jedna awantura, która zachwiała reputacją, a nie tyczyła się potworów. Niewiele zabrakło, a rok tysiąc trzysta dziesiąty byłby w kronikach bardziej sławetny, za sprawą nowej wojny przeciwko cesarstwu. To przez to, że Cernunnos, nasz kompan, w niewyjaśnionych okolicznościach podpalił kilka zabudowań na samej granicy z Batorfoldem. Udało mi się jednak przekonać pograniczników, że to był po prostu wypadek, ale wymagało to wiele nerwów i tłumaczenia.
– To dobrze. Winszuję panu rozwagi i zachowania zimnej krwi w tak kryzysowej sytuacji. I rozumiem pana jak nikt inny. Nie da się bezbłędnie podejmować decyzji na takim szczeblu, ale najważniejsze jest wyciąganie wniosków na przyszłość. A swoją drogą, to ten Cernunnos jest jakiś dziwny taki. Podejrzany. Gapił się na mnie wczoraj i dziś, wytrzeszczał te swoje czarne gały – powiedział Giezmin, a w tym samym momencie, na samo wspomnienie, przez ciało przeszedł dreszcz.
Tereneg skrzywił się myśląc, czy powinien podjąć drażliwy wątek. Podrapał się po brodzie i rzekł:
– Tak, dziwny z niego osobnik. Taka jest też opinia większości naszego zgromadzenia. Choć Cernunnos to inteligentna bestia, powiem panu. Mało gada, ale czasem jak coś powie to słuchają go z uwagą. Czyta nieporównywalnie więcej ksiąg niż inni. Niewielu w zakonie zabiega o kontakt z półelfem, prawdę mówiąc. To pewnie przez to, że to typ niepokorny, idzie przez życie swoimi drogami. Przez to często nie może się dostosować do reguł zakonnych. Są też inne pogłoski, które o nim krążą.
– Jakie? – zapytał zaintrygowany naczelnik.
– To tylko plotki, lecz słyszałem kiedyś o tym, że jak się Cernunnos pojawia gdzieś, to dzieci płaczą, a matki nie mogą nic z tym zrobić dopóki nie opuści okolicy. Ponoć jak wejdzie do jakiegoś miejsca świętego, to miejsce owo tak jakby gaśnie. Wie pan. Nie jest tak duchowo kojące, jak wcześniej. Dopóki nie wyjdzie stamtąd oczywiście – odpowiedział cicho dowódca.
– Ech – Giezmin westchnął ciężko. – Straszne rzeczy pan mówisz. A ktoś kiedyś doszedł do tego, dlaczego tak się dzieje?
– To tylko plotki jak mówiłem. Nigdy sam tego nie sprawdzałem. Jedynym wytłumaczeniem, które słyszałem, była opinia mistyków. Według nich, wokół Cernunnosa roztacza się, wyraźnie zaburzająca sferę niematerialną, aura zła.
Giezmin wytrzeszczył oczy ze strachu.
– Aczkolwiek nie potrafię sprawdzić, czy to prawda, bo żaden ze mnie mistyk, a tym bardziej mag – podsumował Tereneg.
Nie spodziewali się, że ktoś postanowił przerwać ich rozmowę.
– Stać! I nie odwracać się! – warknął na nich cicho tajemniczy głos.
Obaj unieśli ręce w geście poddania.
– Jesteśmy stąd, zostaw nas w spokoju – odpowiedział Giezmin. Wówczas Tereneg myślał tylko o słowach naczelnika, który jeszcze wczoraj zapewniał o braku bandytów w okolicy.
– Ty, po lewej – nieznana postać zwróciła się do mężczyzny. – Masz coś co by mnie bardzo interesowało.
– Nic nie mam. Nie mamy też przy sobie pieniędzy – odpowiedział mu żałośnie Giezmin.
– Masz to coś na szyi łachudro, tylko to kryjesz.
– To? – zapytał, drżącą dłonią dotykając medalionu. – To jest pamiątka rodzinna! Ona dla mnie wiele znaczy!
– Twoja żona nie wspominała byś takowe pamiątki posiadał. Dawaj to!
– Tej jednej rzeczy nie mogę ci oddać.
– Żadna strata, twój syn raczej tego nie odziedziczy.
Zakapturzona postać z niebywałym refleksem doskoczyła do naczelnika wioski. Szybkim ruchem dłoni zerwała z jego szyi kwadratowy medalion i wymierzyła siarczystego kopniaka tak mocno, że biedak padł jak długi, wzbudzając na piaszczystej drodze tuman kurzu. Tereneg wykorzystał moment i gwałtownie obrócił się, by móc zobaczyć, kim był agresor.
– Cernu! Co ty odwalasz, do cholery?! – krzyknął skonsternowany.
Mroczny półelf chwycił jednak w tym momencie dowódcę za odzienie i warknął na niego:
– Uciekajmy!
Silnie pociągając Terenega w kierunku wioski, sam zaczął uciekać.
– Idioto! Co ty robisz?! Wracaj tu z tym medalionem! – wrzeszczał z całych sił Tereneg w kierunku uciekającego Cernunnosa, czerwony ze wściekłości.
– Nie uciekaj, wracaj tu! Bez nas i tak nie odjedziesz nigdzie! A nawet jeśli, to cię i tak dorwiemy!
Dowódca nie podjął bezsensownego, jego zdaniem, pościgu za towarzyszem.
– Pewnie coś odstawił jak pod granicą z Batorfoldem. A potem będzie mi się głupio tłumaczył – mruknął do siebie.
Klnąc dalej pod nosem, obrócił się w kierunku naczelnika, by pomóc mu wstać i przeprosić za zachowanie kompana. Popatrzył i zamarł. Ten, któremu miał pomóc, zdzierał z siebie ubranie, wijąc się i warcząc. Po chwili klatka piersiowa i ręce zaczęły rozrastać się do ponadprzeciętnych rozmiarów, prezentując imponujące mięśnie. Paznokcie u rąk i nóg zamieniły się w pazury, a ciało pokryło się momentalnie czarnym, szorstkim włosem.
– Szlag!
W tym momencie Tereneg zerwał się do biegu, głęboko przerażony tym, czego był świadkiem. Pomimo nie najmłodszego wieku, pędził co tchu w kierunku towarzyszy stacjonujących we wsi. Raz po raz odwracał głowę, kontrolując położenie mrocznej kreatury. W tym samym czasie przemiana dokonała się w pełni i spojrzenie dowódcy, na krótki moment, spotkało się ze spojrzeniem bestii. Żółte ślepia nie przyglądały mu się długo. Wilkołak ruszył z pełną prędkością w pogoń, wiedziony zewem krwi. Wyższy o ponad głowę od przeciętnego wzrostu człowieka, biegł na tylnych nogach, pomagając sobie długimi przednimi łapami. Piana wystąpiła na pysk, z którego wystawały ostre zęby.
Zmora susami coraz bardziej skracała dystans. Do uszu dwójki uciekających dobiegało sapanie potwora, dające im do zrozumienia, w jak beznadziejnej sytuacji właśnie się znaleźli. W jednej chwili półelf gwałtownie zahamował. Tereneg, nie rozumiejąc co zamierza kompan, wyprzedził Cernunnosa, ten zaś dobył miecz i wrzeszcząc z całych sił rozpoczął szarżę na włochatą bestię. Dowódca zbrojnej wyprawy błyskawicznie spostrzegł, jak zza zakrętu przed nim wyłonili się galopujący jeźdźcy. Kilku nieopancerzonych towarzyszy mknęło im na ratunek.
Uwaga potwora była w całości zwrócona na szaroskórego mieszańca. Wilkołak nerwowo krążył wokół Cernunnosa, próbując wyczekać momentu nieuwagi, by ostatecznie go zgładzić. Wysunięte ostrze miecza śledziło jednak każdy ruch potwora, próbując utrzymać dystans. Takie zachowanie zdezorientowało bestię. Jeszcze przed chwilą gonił półelfa, a teraz chodził po okręgu w odległości kilku kroków od niego, nie mogąc nic zrobić. Choć przewyższał mieszańca budową, w tym momencie stał z nim jak równy z równym, ponieważ Cernunnos miał odwagę walczyć. Prychał i parskał, wyrzucając na ziemię lepką ślinę. Zbliżający się coraz bardziej tętent koni postawił demoniczną kreaturę przed wyborem, którego podjęcie nie mogło trwać w nieskończoność. Bestia zawahała się, przystanęła. Nozdrza raz po raz rozszerzały się. Obejrzała się w kierunku nadjeżdżającej grupy. Wciąż nie podejmowała ucieczki.
W tej chwili, niespodziewanie i nad wyraz błyskawicznie, przeklęte cielsko z całą energią uderzyło na półelfa, któremu udało się uniknąć kilku pierwszych ciosów. Cernunnos cofał się nieskładnie, próbując zadać uderzenie, lecz szybkość ataku wilkołaka zaskoczyła go na tyle, iż nie zdążył wiele zrobić. Kilka razy przeciął powietrze. Jedynie raz trafił i tylko ocierając się mieczem o prawy bok bestii, nie zadał groźnej rany.
Kreatura kontynuowała natarcie. Raz po raz wyprowadzała ataki. Półelf zachwiał się, prawie przewrócił po tym, gdy piętą zahaczył o wystający z ziemi korzeń. W tym momencie potężny cios łapy zakończonej zakrwawionymi pazurami dosięgnął Cernunnosa. Przetrącił mu bark, rozrywając odzienie i skórę na drobne kawałki, zraszając przydrożną trawę brunatną posoką. Półelf przeciągle zawył z bólu, padając na skraj drogi. Bestia, podczas typowej dla siebie formy polowania, zajęłaby się dalej ofiarą, lecz teraz rozpoczęła bieg w kierunku towarzyszy, którzy niedaleko prędko zeskakiwali z koni.
Wilkołak z całą swoją zwierzęcą furią uderzył na nieprzygotowanych wojowników. Kilka zamaszystych ciosów otrzymał, będący na czele, Iznis. Wrodzony refleks uratował mu życie – zablokował jeden z ciosów przedramieniem, zanim pazury zdołały dosięgnąć krtani. Kolejne wściekłe ataki złamały jedną z rąk Iznisa i go powaliły. Potwór w szale atakował dalej. Wówczas Urdar, nie będący w centrum zainteresowania bestii, wykorzystał moment i wyciągnął z cholewy długi nóż. Wbił go w lewe ramię wilkołaka, a ten, po otrzymanym ciosie, obrócił się i próbował zagłębić kły w uporczywie tnącym go niziołku. Wtem srogie uderzenie ciężkiej, krasnoludzkiej pięści prosto w pysk, zamroczyło potwora na krótki moment. Wystarczająco jednak długi, by grupa mogła przejąć kontrolę nad dalszym biegiem wydarzeń. Rozległ się przeszywający uszy świst masywnego, półtoraręcznego miecza Maela. Ostrze ugrzęzło w górnej części pleców bestii, wśród chrzęstu łamanych kręgów i głuchego skomlenia. Towarzysze dopełnili dzieła, wielokrotnie przeszywając wilkołaka połyskującą stalą. W końcu, w niknących drgawkach, ciało potwora spoczęło na poharatanym od ciosów Iznisie.
Mael i Urdar doskoczyli do ciała bestii i ostrożnie je zdejmując, uwolnili przygniecionego Iznisa. Zajęli się prędko opatrywaniem obydwu rannych przy pomocy wszystkiego, co tylko mieli pod ręką.
Tereneg, dotychczas z przerażeniem obserwujący starcie, oprzytomniał i energicznie podbiegł do koni. Przy siodle jednego ze zwierząt wisiała miękka, skórzana torba. Chwycił ją kurczowo, odwiązał i podbiegł do rannych wojowników. Kładąc sakwę na ziemi, padł na kolana i przeszukał gorączkowo zawartość.
– Mam!
Szukał czegoś dalej, a krótka, początkowa euforia zaczęła się nagle zmieniać w przerażenie.
– Mam tylko jedną butelkę. Tylko jedną butelkę mikstury, która może ochronić przed likantropią.
Spojrzał na twarze, tak samo jak on, przerażonych kompanów.
– Komu mam ją dać? Komu?! – krzyknął żałośnie, próbując szukać odpowiedzi w oczach swoich towarzyszy. Echo głosu rozeszło się po okolicznym lesie płosząc ptaki. Wszyscy jednak milczeli. Nikt nie próbował wziąć na swoje barki odpowiedzialności za być czy nie być jednego z rannych.
Z patowej sytuacji spróbował wydostać go Cernunnos.
– Iznisowi daj, mnie nic nie będzie – powiedział pewnym głosem, przytrzymując sobie kurczowo szmaty tamujące krwawienie.
Tereneg poderwał się i począł wydzierać się zachrypniętym głosem:
– Jak nie?! Jak to nic nie będzie?! Słyszysz siebie?! Likantropia to kwestia czasu i staniesz się taki jak on! Jak to ścierwo! Będziesz mordować! – krzyczał, wskazując raz po raz, na truchło wilkołaka.
– Tracę siły przez to twoje gadanie. Ugh, zaufaj mi, nic się nie stanie. Nie tak łatwo mogę zarazić się likantropią – powiedział Cernunnos z wyraźną dozą braku cierpliwości w głosie, krzywiąc się z bólu.
– Likantropią nie mogą zarazić się wszelkiej maści córki i synowie nocy, krwiopijcy, wąpierze – mruknął pod nosem Mael.
– Każdy, ale to każdy ranny od wilkołaka jest na nią skazany! – kontynuował dowódca, nie usłyszawszy jednak tego, co powiedział blondyn.
– Daj mu tę pieprzoną miksturę powiedziałem! – wydusił z siebie półelf.
– Wiecznie uważasz się za najmądrzejszego Cernunnosie. Wszyscy są zobligowani do wysłuchiwania twoich mądrości, gdy za każdym razem chcesz robić inaczej, po swojemu.
– Z chęcią bym pokazał jaki jestem wszechwiedzący, gdyby tylko ktoś w ogóle chciał ze mną poważnie gadać.
Gniew, jaki przepełniał w tej chwili Terenega, zacisnął okowy na jego krtani, uniemożliwiając odpowiedź. Cernunnos tymczasem kontynuował:
– Ach, pieprz się! Chcę teraz tylko pomóc twojemu przyjacielowi, bo jemu jest potrzebna ta mikstura, a nie mnie! Jego też poświęcisz w imię gnojenia mnie?
– Dość! – wykrzykując to, Tereneg chwycił błyskawicznie leżący miecz któregoś z towarzyszy, próbujących chwilę wcześniej ratować im skórę. Ryknął przeciągle, a ostrze nabrało rozpędu, by przeciąć nić życia jego bezbronnego kompana.
***
Tereneg otworzył oczy. Świat wirował, a mroczki zaburzały obraz oglądany z perspektywy ciemnozielonych kęp trawy. Syknął, czując rwący ból w dłoniach i przegubach przez nadwyrężone albo i nawet zerwane ścięgna. Wsparłszy się na łokciach powoli wstawał, walcząc z potwornymi zawrotami głowy i jej bólem, który początkowo był maskowany innym. Podnosił się próbując rozszyfrować, co się wydarzyło. Usłyszał w tym momencie żałosne łkanie nieopodal, lecz nie był jeszcze w stanie określić, kto jest jego źródłem. Spojrzał natomiast na leżący pod nogami miecz. Był złamany, a kilka odłamków leżało w pobliżu. Rozmazana postać podeszła do niego i silnie chwyciła za głowę, mówiąc:
– Czy ty żeś, kurwa, rozum postradał?! Co w ciebie wstąpiło?!
Ten ktoś wymierzył mu kilka piekielnie siarczystych policzków na otrzeźwienie.
– Urdarze, co ty robisz? – zapytał nieskładnym głosem mocno osłupiały dowódca, powoli wracający do stanu świadomości.
– A co ty robisz, powiedz? Pamiętasz co się stało, czy wyleciało ci to wraz z obiciem gęby?
Pusty wzrok wskazywał na poważną lukę w pamięci.
– Mael, opowiedz mu co się stało, bo ja prędzej go tu rozszarpię! – warknął krasnolud, luzując silny chwyt.
Blondyn westchnął głęboko zaczynając wywód.
– Więc to było tak. Miałeś w swojej torbie jedną miksturę, która zdolna była zneutralizować likantropię. Cernu chciał byś dał ją Iznisowi, bo mu bardziej się przyda. Ciebie ogarnęła złość, że musiałeś wybierać pomiędzy nimi, pomiędzy mrocznym półelfem, którym wielu gardzi, a starym przyjacielem, z którym więź była przypieczętowana niezliczonymi wyprawami na potwory i trudami wojennymi. W obliczu tego chwyciłeś za miecz, by nie mieć tego wyboru. Tak jakbyś chciał usunąć jedną z opcji.
– To nie może być prawdą – szepnął Tereneg, niedowierzając. Tymczasem Mael kontynuował:
– Przecież wybór przyjaciela przez szanowanego członka zakonu nie byłby tak szlachetny, prawda? Urdar, uch, dzięki bogom! Całe szczęście, że zdążył jednak podnieść drugi miecz, a uderzenie było tak mocne, że ten twój rozsypał się na kawałki. Zanim zdążyłeś cokolwiek innego zrobić, krasnolud tak cię trzasnął po gębie, że obróciwszy się padłeś na twarz, choć niewiele brakowało, byś się wrył jak kret na polu. I chyba wyplułeś przy tym zęba czy tam, mhm, trzy.
– Nie, nie…
Dowódca rozejrzał się po towarzyszach. Ich miny wskazywały, że opowiedziany przez Maela ciąg zdarzeń był prawdą. W tej chwili stanął nad nim krasnolud, w oczach którego dostrzegł pogardę.
– Tutaj nawet jakbym chciał, to formalnie nic nie mogę, lecz kiedy dojedziemy do naszych braci w Brell, to oddasz się pod ich komendę i opowiesz, co się tu zadziało. Dopilnuję tego. Staniesz przed sądem za próbę zabójstwa. W życiu bym się nie spodziewał. Nawet w całej zawiści, którą masz względem niego – rzekł gniewnie Urdar.
Krasnolud podszedł do psychicznie rozbitego półelfa i podnosząc go za zdrowe ramię, pomógł mu wstać.
– No już, już, nie rozklejaj się chłopie.
– Daj mu spokój. W ostrzu miecza, jak w lustrze, dostrzegł samą śmierć i to, jak bardzo była łasa na jego duszę – powiedział Mael.
– Urdarze? – Cernunnos zwrócił się do krasnoluda, ciągle łkając.
– Tak?
– Skąd… skąd wyście się tutaj wzięli?
– Jak zauważyliśmy, że zniknąłeś, to przeczuwałem coś niedobrego. Elfy zostały, by pilnować sprzętu, a ja skrzyknąłem resztę i pognaliśmy tutaj – odpowiedział niziołek, po czym zwrócił się do towarzyszy:
– Trzeba to wam wszystkim wyjaśnić zgodnie z prawdą – rzekł Urdar. – Cernunnos z racji pochodzenia nie może się zarazić likantropią tylko musiałby rytualnie ją przyjąć. Cernunnos jest… sferotknięty. Tak, znacie ten termin. Pomijając wasze pomylone pytania, że skąd, że jak, że dlaczego nic nie wiecie o tym. Nie wiedzieliście, bo nie było warto byście wiedzieli, gdyż półelf byłby dla was samym diabłem. Złem wcielonym. Szybki, wygodny ostracyzm bez wchodzenia w szczegóły i do widzenia. Może i stryczek, dla czegoś, co nazwalibyście bezpieczeństwem. A sam się dowiedziałem przypadkiem, bo chyba jako jedyny z was w ogóle z nim tutaj gadam.
– Chcesz powiedzieć, że Cernunnos jest półbogiem? – zapytał, wyraźnie wstrząśnięty, Mael.
– Nie. Wychodzi na to, że jest w nim demoniczna cząstka po jego ojcu, coś co powoduje, że tylko rytualnie może przyjąć likantropię, wampiryzm i inne ścierwa. Urodził się jednak na ziemskich zasadach, z czystą kartą i bez piekielnych naleciałości charakteru. Sam tego do końca nie rozumiem, ale dość tych rozważań. Zabieramy rannych i wracamy do wioski.
***
Grupa przygotowywała się do odjazdu, wraz z poszkodowanymi, których ułożono na wozie ze sprzętem. Do Kwetkarach wrócili pospiesznie, nikomu po drodze nie mówiąc, co się stało. Z rozkazu Terenega osłonięto rannych tak, by uniknąć niepotrzebnych pytań miejscowych. Przed samym wyjazdem w kierunku Brell do grupy towarzyszy podeszła żona naczelnika.
– Czy zerknie wielmożny pan jeszcze do mojego syna? Bo męża nie ma i nie ma! No nic, powinien niedługo być, a mały leży tam chory i może błogosławieństwo przed odjazdem da mu siłę.
Oczy Terenega jakby zaszły mgłą. Otępiały rzekł do kobiety:
– Na co syn jest chory?
– Został zraniony przez bestie, które zabiliście na topielisku. Rozmawialiśmy o tym przecież z panem. Bardzo proszę, najprzedniejszy dobrodzieju! – odpowiedziała kobieta, nie rozumiejąc zmiany zachowania rozmówcy.
– Tereneg! – usłyszawszy wezwanie, powoli się obrócił.
– Czy mam pójść z tobą? – zapytał ponuro Urdar.
Dowódca pokręcił głową w wyrazie odmowy.
– Ja sam, sam pójdę. – Po czym wziąwszy drżącą ręką torbę ze szklanymi ampułkami, udał się do chaty, krocząc ciężko. Po drodze cicho rzekł do kobiety, by im nie przeszkadzała.
Słońce wydobywało z siebie resztki jesiennej energii próbując ostatkiem sił ogrzać tę krainę, jej nieprzebyte lasy, krystaliczne rzeki, zielone pagórki i niestrudzone serca jej mieszkańców. Na dalekich graniach szalały pierwsze śnieżyce.
Nie minęło wiele czasu, gdy Tereneg opuścił dom naczelnika. W milczeniu i ze zwieszoną głową, udał się w kierunku wierzchowca. Z trudem wspiął się i usiadł w siodle. Jedynie gestem wskazał drużynie drogę do odjazdu na południowy zachód. Konie ruszyły żwawo, a kędzierzawa broda łapczywie wchłaniała niemy strumień łez.