Niedziela
– Czy żałuje pan swoich czynów?
– Tak – odparłem w małym obskurnym pokoiku z podrapanymi ścianami, gdzie siedziałem przed komisją rewizyjną.
– Tak? – Kobieta z drugiej strony stołu ściągnęła brwi w szczerym zdumieniu.
– To poprawna odpowiedź, nieprawdaż?
– Czy próbuje pan nas zdenerwować? – wtrącił przewodniczący.
– Skądże znowu. Mówię tylko to, co chcecie usłyszeć, żebyście mogli chronić swoje tyłki i wypuścić mnie ze spokojnym sumieniem.
– Liczymy na skruchę.
– Tak działa system? Wygrywają najlepsi aktorzy? Aż strach pomyśleć.
– Pisał pan niepoprawne teksty i wywołał szok u najbardziej zasłużonego członka loży rządowej.
– Wiedziałem, że ekscelencja udaje. Od kilku lat robi wszystkich w balona i gra pod publiczkę, i nawet w domu opowiada takie herezje, że samo myślenie o nich zasługuje na pobyt w psychiatryku.
– A nie przyjął pan, że to element gry politycznej?
– To bym zauważył. Mieliśmy kontakt osiem godzin na dobę. A jeśli chodzi o upodobania ekscelencji…
– Zamknij się. – Przewodniczący stracił cierpliwość. – Mamy za dużo uwięzionych. Ale bądźmy szczerzy: jeśli podskoczysz komuś na ulicy, zakosisz tacę z publicznej stołówki, złamiesz chociaż jedną zasadę, której nawet nie pamiętam, to zaparkujesz tu tyłek na kolejne cztery miesiące. Daruj sobie skruchę. Czy wytrzymasz cztery dni bez afery?
– Tak. – Kiwnąłem głową, udzielając odpowiedzi, i uśmiechnąłem, bo ta runda była moja.
Poniedziałek
– Noga.
Oparłem stopę na krześle, podwinąłem nogawkę spodni i obserwowałem, jak klawisz sprawdza działanie elektronicznej smyczy.
– Zegarek, portfel, bilet miesięczny, dwieście złotych, telefon komórkowy. Pokwituj.
Postawiłem nieczytelny zawijas na podsuniętym kwitku, spojrzałem na beznamiętną twarz mężczyzny i po założeniu zegarka, i wzięciu portfela i komórki stałem się zupełnie innym człowiekiem.
Ruszyłem w stronę drzwi, nad którymi napisano złotymi zgłoskami WOLNOŚĆ.
– Stać.
Znałem ten głos aż bólu. Nauczony ostatnim rokiem posłusznie stanąłem w rozkroku, zakładając ręce za głową.
– Spocznij. Dobrze, że cię dogoniłem.
Za mną stał nasz wydziałowy, który wręczył mi gryps:
– Tu masz adres Urzędu Pracy, pod który udasz się pojutrze.
– Tak proszę pana. – Skłoniłem głowę.
– Skończ z tą błazenadą. I żebym cię tu więcej nie widział.
Kiwnąłem głową, odwróciłem się bez słowa i poczekałem, aż inny klawisz otworzy mi drzwi.
Za ścianą więzienia zakręciło mi się w głowie. Gdy tu przyjeżdżałem, ulica wyglądała zupełnie inaczej. Wtedy było tu pełno zieleni i drzew, teraz jednak widziałem tylko beton, dwupasmową jezdnię z wysepkami i szare smutne kamienice po drugiej stronie.
Ruszyłem w prawo i przeszedłem do najbliższego skrzyżowania, gdzie wszedłem do kiosku Ruchu. Nie było tam zbyt wiele prasy i nie widziałem praktycznie żadnej golizny, natomiast znajdowało się tam dosłownie wszystko, włącznie z szamponami regeneracyjnymi do włosów.
Siedząca w środku kobieta rozwiązywała krzyżówkę, przerwała jednak swoje pasjonujące zajęcie i spojrzała na mnie z mocno znudzoną miną.
– Dzień dobry, poproszę bilet minutowy.
– Kartę z więzienia proszę – poprosiła i dodała: – Pan się tak nie patrzy. Nikt już takich biletów nie kupuje. Z kartą pierwszy ma pan za darmo. Daleko?
Pokazałem jej dokument i odpowiedziałem pospiesznie:
– Na Poznańską.
– A, to do sióstr bosych. Wsiądzie pan w dwójkę i przejedzie trzy przystanki, o tam w prawo. – Pokazała orientacyjnie ręką. – I proszę pamiętać o skasowaniu.
Tramwaj wyglądał zupełnie tak samo jak kiedyś, nie było na nim jednak żadnych reklam.
Siedziało tam dokładnie siedmiu pasażerów płci męskiej i trzy kobiety, co sprawdziłem zaraz po wejściu nauczony tym, żeby szukać potencjalnych zagrożeń. Nikt nawet nie zwrócił na mnie uwagi, za to każdy gapił się przez okno.
Odzwyczaiłem się od jazdy środkami komunikacji miejskiej i cieszyłem się, że jest środek dnia i w tramwaju nie ma tłumów.
Po kilku minutach wysiadłem i szybko znalazłem wskazany adres, pod którym, jak się okazało, mieściło się wejście do klasztoru. Patrzyłem w zamyśleniu na wysoki mur, zupełnie taki jaki w więzieniu, po chwili wzruszyłem ramionami i zastukałem kołatką w wiekowe metalowe drzwi.
Otworzyła zakonnica w czarnym habicie.
– Dzień dobry, dostałem…
Pokazała mi palcem, żebym nic nie mówił, i zaprosiła mnie do środka. Wyglądało to jak stary klasztor, a ja przeszedłem z nią korytarzem do jakichś drzwi. Zakonnica zapukała i w ciszy ponownie pokazała, żebym tam wszedł.
W środku przywitała mnie kolejna siostra:
– Dzień dobry panu. Jak minęła droga?
– Dziękuję.
– Proszę usiąść. – Wskazała ręką proste krzesło. – Może pan zatrzymać się u nas. Blok dla byłych więźniów znajduje się na naszym terenie, wejście jest z drugiej strony od ulicy Brzeskiej.
– Ale…
– Ma pan miesiąc na znalezienie nowego lokum. Każde mieszkanie jest zamykane. To są kawalerki, ale z kuchnią i łazienką. Proszę nie używać narkotyków, pić alkoholu i sprowadzać pań lekkich obyczajów.
– Ale…
– Wejście do bloku jest pod nadzorem. Testy na narkotyki i trzeźwość są robione wyrywkowo przez policję. Będzie pan w porządku, wszystko też będzie w porządku.
– Ale…
– Wiem, co pan myśli. Sprzątaczki tam nie ma, każdy może zapisać się na listę i wziąć odkurzacz. Jest pralnia i wszystko inne. Wymagana jest jedynie odrobina kultury i dobrego zachowania. Wszystko zależy od pana. Proszę, oto klucz. Mieszkanie numer czterdzieści dwa.
– Dziękuję siostro. – Poczułem, że nie ma sensu mówić nic dalej.
– Gdyby pan czegoś potrzebował, to tu jest numer do mnie. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?
Wziąłem wizytówkę i klucz.
– Nie, dziękuję.
– Powodzenia.
Do pokoju weszła ta sama siostra, co poprzednio. Kobieta odprowadziła mnie do wyjścia, a zamknięcie drzwi jeszcze długo brzmiało w mojej głowie.
Poczułem się dziwnie, potem obszedłem na piechotę cały klasztor i po drugiej stronie rzeczywiście zobaczyłem niewielki blok.
Otworzyłem drzwi kluczem i spojrzałem na tablicę ogłoszeń, na której przeczytałem, że lokum numer czterdzieści dwa jest na czwartym piętrze.
Nie było tam windy, tylko schody.
Korytarz na piętrze wyglądał jak w hotelu. Wrażenie pogłębiło się, gdy otworzyłem drzwi. Jakbym znalazł się w jedynce taniego przybytku na godziny – miejsca było tyle co kot napłakał, ale w łazience zmieszczono normalny prysznic i toaletę. Łóżko i pościel wyglądały na czyste, znalazłem też niewielką kuchenkę elektryczną, bochenek chleba i lodówkę z kilkoma podstawowymi produktami, takimi jak litr mleka, kawałek sera białego i kilka plasterków szynki.
Uderzyło mnie, że ktoś zauważył moją alergię na żółty ser, był tam również serek „Bieluś”, który najczęściej wybierałem w więzieniu.
Nie miałem wątpliwości, że wszystko tu jest regularnie sprawdzane. Byłem pod wrażeniem przygotowania całości i tego, że znalazłem nawet instrukcję, która jasno określała pewne rzeczy, takie jak sposób oddawania rzeczy do prania.
Najlepszy jednak był telewizor na ścianie. Miał jakieś trzydzieści dwa cale i wyglądał na stary LCD, ale… mnie jawił się niczym szczyt nowoczesności.
Włączyłem go i zgodnie z oczekiwaniami znalazłem tam kilka kanałów rządowej telewizji, ale… były też kanały z fantastyką czy programy dla dzieci.
Było już popołudnie, postanowiłem jednak przejść się przed nocą I wrócić przed ósmą do mojego nowego lokum.
Spacer był spokojny, a pogoda dobra. Myślałem, że na ulicach będzie więcej ludzi. Ci, których widziałem, przemykali szybko I niepewnie, zupełnie jakby się czegoś bali.
W pokoju wykąpałem się, zacząłem przerzucać kanały w telewizji, a na koniec zacząłem przeglądać wszystkie szuflady, spodziewając się znaleźć nieśmiertelną Biblię.
Tu zawiodłem się – Biblii nie było, za to ktoś tam pozostawił książkę Mroza „Przewieszenie. Komisarz Frost”.
Uśmiechnąłem się do swoich myśli. Pozycje tego autora kupowano hurtowo do wszelkich instytucji publicznych, a on sam stał się najbardziej rozpoznawalnym autorem.
Zacząłem czytać… I nawet nie wiem, kiedy zasnąłem…
Wtorek
Obudziłem się już rano, z książką leżącą u mojego boku. Wiedziałem, że śniła mi się Wadryś–Hanse, i nie był to dobry sen.
Nie zastanawiałem się więcej nad tym, tylko zjadłem dwie kanapki, które popiłem tanią kawą rozpuszczalną z mlekiem.
Na ulicach dalej było mniej ludzi niż pamiętałem. Nie miałem nic dobrego do roboty, więc udałem się na róg i wszedłem do szarego budynku z napisem „Biblioteka”.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – Młoda, najwyżej dwudziestoletnia dziewczyna, uśmiechnęła się na mój widok.
– Chciałem poczytać prasę.
– Pierwsze drzwi na lewo.
– Dziękuję.
We wskazanym miejscu siedziało kilku starszych panów, w których trzech przeglądało Poradnik wędkarza, a dwóch kolejnych udawało, że czyta Gościa codziennego.
Wróciłem do dziewczyny.
– Chciałbym poprosić o Gościa z całego ostatniego roku.
– Jakieś konkretne numery?
– Najlepiej wszystkie.
– Ma pan u nas kartę?
– Nie.
– Poproszę dowód i świadectwo zatrudnienia.
Podałem jej dowód, ona przesunęła go przez czytnik… i zesztywniała, dodając ostrożnie:
– Poproszę kartę z więzienia.
Wiedziałem, że takie reakcje mogą nastąpić. Starałem się tym nie przejmować i dopełniłem procedury, potem zacząłem przeglądać gazetę codzienną od najstarszych numerów – informacje o miesięcznicach, celebrytach i sytuacji na rynku pasz, nic niezwykłego i wartego większej uwagi.
Nie znalazłem tam nic wielkiego… aż do sześciu miesięcy wstecz. Okazało się, że kraj zaatakował kolejny wirus, który skutkował śmiertelnością na poziomie jeden procent i który powodował głupotę u jednej trzeciej populacji.
Wszystko zaczęło się od Mandżurii, gdzie tubylcy podobno spożywali chomika dżungarskiego. Ludzie przyjeżdżali stamtąd tysiącami i zarażali kolejnych, ci kolejnych i kolejnych. Lawina rosła, a działania rządu nie wydawały się adekwatne do powagi sytuacji.
Widziałem z gazet, że w całej Europie nastąpił odwrót od zjednoczenia, a poszczególne kraje zabierały sobie całe zaopatrzenie medyczne.
Nie to jednak było najgorsze, tylko objawy zidiocenia – obywatele i obywatelki jak jeden mąż wychodzili na świeże powietrze, robili party i cieszyli się z tego, że nagle nie muszą pracować. Młodzi z premedytacją zarażali staruchów, gdyż ci w młodości nie pozwalali im korzystać ze smartphone. Wyznawcy innych religii i zwolennicy rewolucji nie byli lepsi, podobnie wybrańcy narodów, którzy mówili o odporności stadnej.
Wczytywałem się w kolejne newsy, gdzie zaznaczano, jak kraje przygotowywały się latami do takich epidemii i jak ważne jest przeprowadzanie zaplanowanych wyborów w terminie, żeby, jak to ładnie określono, „nie zginął duch demokracji”. Przyglądałem się rozpaczliwym próbom ratowania gospodarek w wypaczonych drapieżnych wersjach i nie mogłem uwierzyć w relacje z dyskontów pokazujące, jak wszyscy tłoczyli się w kolejkach dla kilku miedziaków.
Widziałem relacje z zatłoczonych środków komunikacji miejskiej, których było mniej niż normalnie, i byłem zszokowany zniżkami w kinach, siłowniach i innych miejscach, gdzie zazwyczaj widać tłumy.
To było nie do pomyślenia, tak samo jak to, że najważniejsze dla niektórych były zgłoszenia do prokuratur dotyczące haseł „Orzeł w koronie, Polska w dupie” albo to, czy maseczka ma modny krój i kolor.
Część z tego to oczywista reakcja na stres, i nie można było winić tych ludzi, z drugiej strony festiwal spierdolenia i upadku cywilizacji widoczny był aż nadto.
Wracałem myślami do więzienia i tego, co działo się w tamtych dniach. Jedzenie było tam zawsze gówniane, w większości z puszek. Nie odczuliśmy zmian, nie dodano również nowych więźniów. Owszem, klawisze byli poddenerwowani, ale polityczni nie mieli komórek ani widzeń, i kompleks był odcięty od świata, jeśli chodzi o telewizję i radio.
Najwyraźniej był to dziwny czas, bo pokolenie easyJet przeżywało tygodniami szok, wirus na całego pustoszył gospodarkę i umysły, a my mieliśmy wakacje.
Kropką nad i okazała się szczepionka, którą w tajemnicy podano większej części populacji w wodzie pitnej.
Środa
– Dzień dobry. – Z entuzjazmem przywitała mnie młoda dziewczyna, stojąca z tanim tabletem w ręku w wejściu do urzędu pracy.
– Dzień dobry, skierowano mnie tu do państwa.
– Jak pana godność?
– Greg Gniazdowski.
– Pan Gniazdowski, już patrzę. Zapraszam do pokoju sto jeden na pierwszym piętrze.
– Dziękuję.
Poszedłem we wskazane miejsce. Nie było przed nim interesantów, więc tylko zapukałem i po chwili wszedłem.
– Dzień dobry, skierowano mnie do państwa.
– Nazwisko. – Kobieta za biurkiem w grubych jak denko okularach zapytała tonem typowej urzędniczki.
– Gniazdowski.
– Dowód i ostatnie świadectwo zatrudnienia.
Podałem dokumenty, a ona sprawdziła wszystko i oznajmiła:
– Został pan zgłoszony do programu Praca Plus. Gratulacje. Dostaje pan laptopa z bezpłatnym dostępem do internetu. Proszę pokwitować. W domu włączyć i działać zgodnie z instrukcją.
– Dziękuję.
Nie odpowiedziała. Zabrałem, co moje, i poszedłem do domu, gdzie podłączyłem do prądu paskudnie wyglądające pudełko w ohydnym kolorze „piano–black”. Nacisnąłem włącznik. Urządzenie zapiszczało i zafurczało warkotem taniego wiatraka, a potem pokazało logo Debiana i desktop z aplikacją „Witamy”.
Czytałem kolejne mądrości z urzędu pracy, gdzie pouczano mnie chociażby o tym, że używanie własności państwowej do celów niezgodnych z prawem jest karalne, a wszystko może być monitorowane.
Wyglądało na to, że codziennie mam robić trzy godziny szkoleń, zaś laptop ma pozostawać włączony całą dobę, co jak podejrzewałem oznaczało włączenie go do ogólnopolskiego projektu przetwarzania danych.
Miałem dosyć czytania tych głupot, i włączyłem sobie w końcu YouTube, gdzie oczywiście zacząłem od nieśmiertelnego Borewicza:
– Na wszystkie pytania można odpowiedzieć tak, nie lub nie wiem.
– A jeśli spytam, czy przestał już pan brać łapówki, to co pan odpowie?
Czwartek
Włóczyłem się bez sensu i celu po całym mieście.
Obserwowałem smutnych ludzi, którzy zajęci byli robieniem małych złośliwości innym. Pijaczkowie, przekupki, drobne cwaniaczki i cinkciarze, i wreszcie panienki, które krzywo łypały na młodsze konkurentki.
Patrzyłem na nieposprzątane fasady sklepów, na których kurz osiadł grubą warstwą.
Z ulic zniknęły krzewy i wiele drzew, które zastąpiono betonową pustynią i wielkimi biało–czerwonymi słupkami.
Rewitalizacja, o której trąbiono nawet kiedyś.
Nie lepiej było z samochodami – praktycznie żaden nie wyglądał świeżo, co jeszcze jakiś czas temu stałoby się ujmą na honorze jego właściciela.
Cały świat stał się bardziej czarno–biały, albo bardziej przyblakły, a ja zatęskniłem za widokiem żywych kolorowych nasyconych obrazków czy fototapet.
Nie wiem, czy to ja nabrałem dystansu i dlatego widziałem niedoskonałości, ale to wyraźnie udzielało się również ludziom, co widziałem w ich znoszonych ubraniach i niemodnych fryzurach.
Przez chwile myślałem oczywiście, że mam problem z oczami, ale nawet produkty w salonie Apple nie wyglądały „amazing” jak kiedyś – wychwyciłem tam kolejny etap uproszczania funkcjonalności i żądania absurdalnych kwot za coś, co kiedyś było za darmo.
Kiedyś to jednak było lepiej…
Piątek
– Pan Gniazdowski?
– Tak – odpowiedziałem mężczyźnie w żółtej czapce z logiem firmy kurierskiej „Syrenka”, który stał przed drzwiami mojego mieszkania.
– Przesyłka dla pana, ale muszę potwierdzić tożsamość.
– Późno pracujecie. – Bardziej stwierdziłem, niż zapytałem, wyjmując dowód.
– Tak – mruknął po jego sprawdzeniu. – Proszę podpisać.
Złożyłem parafkę na jego phablecie, a on wręczył mi żółtą kopertę bąbelkową i odszedł bez pożegnania.
Zamknąłem drzwi, rozerwałem kopertę, i zajrzałem do środka. Zobaczyłem pendrive, który wysunął się z koperty na dłoń. Wzruszyłem ramionami. Normalnie bym wyrzucił maleństwo do kosza, ale tym razem zdecydowałem się złamać podstawowe reguły bezpieczeństwa.
Usiadłem sobie wygodnie na łóżku, włożyłem pchełki do uszu i podłączyłem to coś do laptopa. Zobaczyłem plik wideo o wdzięcznej nazwie „Shut_up_you_idiot.avi”, który otworzyłem.
– Cześć Greg. Zamknij się i obejrzyj to do kurwy nędzy.
Z ekranu patrzyła na mnie gęba najwyższego członka loży rządowej, jego ekscelencji Elisabeth Tassioni, która poprawiała włosy, wdzięcząc się z ekranu.
Nic się nie zmieniła z tym swoim zachrypniętym głosem i coś mną wstrząsnęło.
Odruchowo nacisnąłem pauzę.
W więzieniu miałem wizje mówiące, że to się stanie. Dziewczyna pokazała swoją naturę i bezwzględność w dążeniu do uzyskania wygodnego życia dla siebie i swojej rodziny. Zdominowała innych i zabiła różnorodność w loży. Wykorzystała mnie do swoich celów, a potem wyrzuciła niczym zużytą wkładkę. Kiedyś to bolało, ale w sumie teraz nie miało już znaczenia.
I te jej gierki… nie chciałem jej oglądać, ale zaciekawiła mnie i znów spowodowała, że chciałem wejść do gry.
Podjąłem decyzję i nacisnąłem play.
Drżały jej ręce, ale w końcu zapaliła fajka, co sugerowało, jak mocno potrzebowała nikotynowego kopa.
– Okropny nałóg. Jeżeli to oglądasz, to pewnie masz wszystkie zasady w dupie, jak zresztą zawsze. Masz rację, jak zresztą zawsze.
Znała mnie chyba lepiej niż ja sam siebie i w swoim chaotycznym stylu właśnie poniekąd przyznała, że moje słowa o niej były prawdziwe… zabrakło mi wtedy może tylko jej ogłady albo cycków, albo na moje nieszczęście trafiłem o włos później na odpowiednich ludzi.
– Pamiętasz, jak chodziliśmy do szkoły i jak chcieliśmy zmieniać świat? Michał, ciszej tam! – Krzyknęła do kogoś zza ekranu i zaciągnęła się papierosem. – To nie do ciebie, tylko do mojego syna. Michał! Bo wstanę do ciebie. Dobra Greg, a teraz do ciebie. Coś się spierdoliło przez lata, ale na szczęście nie do końca. Loża sprowadziła wszystkich chętnych do kraju i zaszczepiła na wirusa głupoty. To już pewnie wiesz. A teraz najlepsze. Szczepionka utrwaliła głupotę. Idioci myśleli, że są nieśmiertelni i że dalej mogą trwać w dekadencji. Straciliśmy naszego najważniejszego sojusznika, który uciekł, bo sam miał problemy. O tym nie przeczytasz w gazetach. Pewnie się domyślasz, że poszedłeś do więzienia, bo chciałam ciebie chronić. A jak się nie domyślasz, to teraz wiesz. Robiłam wszystko, żeby w więzieniach nie dawali wam tego gówna. Wszystkich tam wsadziliśmy, którzy kiedyś znaczyli coś więcej. Greg, oni wszyscy wychodzą, bo maszynka znajduje kolejnych winnych i nie ma miejsc. Na szczęście zamykamy tym razem głupich. Możesz działać i odbudować kraj. Mój mały projekt inteligentna inwersja. Dobre czasy stworzyły słabych facetów, oni złe czasy, a złe czasy mocnych facetów. Ty jesteś z tych mocnych. Skoro oglądasz to nagranie, to ja nie dałam rady. Kurwa, myślałam, że się jeszcze spotkamy, a tu takie gówno… Ale jaja.
Zawsze była chaotyczna. Powoli zdjąłem słuchawki i zamknąłem oczy.
Inteligentna inwersja. Projekt kobiety i mężczyzny. Dopełnienie. Dwa. Zawsze dwa. Jak dobro i zło. Jak dzień i noc. Jak przód i tył. Jak kobieta i mężczyzna. Nie ma nic więcej, nigdy nie było i nie będzie.
Znów miałem cel.
Piątek trzynastego. Dwudziesta pierwsza.
To wtedy wszystko się rozpoczęło.