POZORY
Odkąd przekroczył rzekę i zagłębił się w dzikie ostępy północnych krain czuł znużenie, które rosło z każdą upływającą chwilą.
Zmierzchało.
Jego nogi stawały się coraz cięższe, a każdy kolejny krok zabierał coraz więcej sił. Jego plecy zaczęły odczuwać ciężar bagażu, który – zdawało się – podwoił swoją wagę. Jego zawsze bystry umysł, teraz domagał się odpoczynku, chwili wytchnienia. Całe ciało żądało wygodnego łoża przy rozpalonym kominku.
Czuł pragnienie, któremu nie mógł się przeciwstawić. Coś go wzywało, lecz nie mógł się temu oprzeć. Dostrzegał gdzieś w oddali – choć nie wzrokiem – miejsce swojego przeznaczenia. Świetlisty punkt na ciemnym niebie. „A może to głęboka, sucha studnia na skutym lodem pustkowiu?”. Nie wiedział.
Zatopił się w natłoku niespokojnych myśli. Wzburzone fale wątpliwości zalewały jego umysł. Opadał powoli ku bezdennej otchłani otępienia.
Nie czuł zimnych kropli jesiennego deszczu spływających mu po twarzy. Nie słyszał wizgu mroźnego zachodniego wiatru. Nie widział nadciągającego mroku. Czuł pragnienie. Zmęczenie. Musiał odpocząć.
Jasny punkt w oddali. Bezdenna studnia.
Poddał się tej nieznanej sile. Oplotły go ciasno jej łańcuchy. Bezwolny i bezrozumny szedł za jej wołaniem. Czas przestał się dla niego liczyć.
– Słyszysz mnie? Nie odpowiedział. Nie słyszał.
Dopiero kiedy przeszedł przez ostrokół otaczający ukrytą w mroku osadę poczuł, że krępujące go więzy zelżały. Nadal był oszołomiony, lecz zmysły odzyskały sprawność i pozwoliły my dostrzec niewyraźne otoczenie.
Stał na początku wąskiej uliczki wzdłuż której tkwiły przypominające ludzi posągi. Z krytych strzechą dachów woda lała się strumieniami na wybrukowaną ulicę. „Co ja tu robię?” – zapytał sam siebie. Zatrząsł się z zimna.
Unikał osad, unikał zatłoczonych dróg i placów, lecz teraz nie mógł już zawrócić. „Jestem taki wyczerpany” – pomyślał.
Rozejrzał się.
Za nim rozciągała się spowita gęstą mgłą kraina. Nie widział gwiazd na nocnym niebie, nie widział półksiężyca bogini Selene. Tylko skąpana w ciemności uliczka. Nie dostrzegał jej końca, lecz wyczuwał czające się niebezpieczeństwo.
„Światło w takim miejscu?” – zdziwił się.
Ruszył ostrożnie w stronę pobłysku, migocącej jasności przenikającej szyby otworów okiennych.
Blask ogrzewał jego serce – mrok pozostał w ukryciu.
Otworzył ciężkie drewniane drzwi. Światło wylało się na niego gwałtowną falą, oślepiło go, lecz po chwili pochłonęła je ciemność. Przekroczył próg. Poczuł zapach gęstego dymu zmieszanego z wonią jadła, trunku i przypraw. Ciepło otuliło go swoim płaszczem.
Zapadła cisza.
Znalazł się w obszernej izbie, ogrzewanej przez duży kominek z którego buchały płomienie. U powały wisiały aromatyczne zioła zebrane w wiązki: rozmaryn, majeranek, lekko pikantny i korzenny cząber. Ściany wyściełane były wełnianymi gobelinami i skórami. Gdzieniegdzie przytroczono głowy dzikich zwierząt, poroża i kły. Przyodziany w zbroję wojownik przyglądał się z wielkiego obrazu.
Za szynkwasem – na wprost wejścia – stał gruby, potężny karczmarz w poplamionym fartuchu i z rzeźnickim nożem w dłoni. Na podstarzałej twarzy, zdobnej gęstym wąsem malowało się nieskrywane przerażenie. „Nic tu do siebie nie pasuje” – pomyślał przybysz. Czuł dziwny nacisk, jakby ktoś lub coś wtłaczało mu do głowy poczucie bezpieczeństwa. Złudnego. Coś bowiem kryło się w zakamarkach tej osady, tego miejsca. Jakby strach ubrany w pozory spokoju.
Przy dębowych, suto zastawionych stołach siedziały dwa tuziny osób: mężczyźni w długich, jasnych tunikach oraz ciemnych spodniach, kobiety zaś w prostych, pozbawionych ozdób sukniach sięgających kostek, w barwach burgundu i cynobru. Ich szyje okalały srebrne i złote sztywne naszyjniki pokryte runicznymi napisami. Wszyscy długowłosi i jasnoocy.
Na widok przybysza biesiadnicy przerwali rozmowy. Przyglądali się ukradkiem i wyczekiwali. Strach pełzał w ich umysłach niczym przyczajony drapieżnik. Gotowy do skoku.
Nieznajomy podszedł niepewnie do kontuaru zostawiając mokre ślady na drewnianej podłodze.
– Znajdę tu nocleg, gospodarzu? – zapytał. – Przemarzłem, jestem wyczerpany i muszę odpocząć przed dalszą drogą – powiedział; bardziej jednak jakby chciał przekonać samego siebie, usprawiedliwić swoją obecność w tym miejscu.
– Jak… jak tu trafiłeś? – wyjąkał karczmarz. W jego głosie przestrach walczył z zaciekawieniem. Rzucił szybkie spojrzenie w róg pomieszczenia.
– Do osady? Nie wiem, chyba zobaczyłem z daleka światło – odpowiedział, ale pomyślał też o ciemności. Nie wiedział czemu. Miał wrażenie jakby od tamtej chwili upłynęło wiele dni, jakby czas już zatarł część wspomnień.
– Nie, nie do osady. Tutaj! – wąsaty jegomość skierował palec w dół.
Wszyscy w karczmie obserwowali z uwagą i niepokojem zakapturzonego mężczyznę, odzianego w czarny, długi płaszcz spięty pod szyją. Prawą rękę opierał na drewnianej lasce sięgającej niewiele ponad biodra.
– Tu? – zdziwił się. – Szukam schronienia. Deszcz siecze niemiłosiernie na zewnątrz. Jestem cały przemarznięty i głodny – popatrzył na rozżarzone drwa w kominku i wiszące na ruszcie, ociekające tłuszczem prosię.
– Wybacz panie, ale kryjesz twarz pod kapturem. Nie znam cię i nie wiem jakie masz zamiary – oberżysta mówił powoli, próbując nie zdradzić drżenia w głosie. Nie potrafił jednak powstrzymać trzęsących się rąk.
– Nie zwykłem odsłaniać twarzy – rzekł stanowczo nieznajomy, z naciskiem. Głos miał spokojny, miły dla ucha. Niepewność zawisła w powietrzu. – … ale jestem zbyt zmęczony, żeby szukać spoczynku w innym miejscu – dodał po chwili. Westchnął.
Przełożył laskę i podniósł prawą rękę, aby odsłonić twarz. Karczmarz zrobił krok do tyłu przewracając gliniane garnki.
Spod kaptura wynurzyło się oblicze młodego człowieka, i chociaż twarz wyglądała na zmęczoną i smutną, to jednak jego bystre, niebieskie jak lazur nieba oczy rozświetliły mrok i odegnały przesycający powietrze strach. Sprawiał wrażenie dobrego człowieka.
Właściciel gospody wypuścił z sykiem wstrzymywane powietrze i uśmiechnął się serdecznie. Przerażenie zniknęło bez śladu. „A może to tylko pozory?” – pomyślał przybysz.
Biesiadnicy wrócili do przerwanych rozmów.
– Wybacz przyjacielu moje zachowanie, ale obcy zawsze kierują się prosto do… do świątyni. W płaszczu, o tej porze, skrywając oblicze mógł przyjść jedynie… – przerwał – … mniejsza o to – machnął ręką. Szybkim krokiem podszedł do wolnego stołu i zgarnął okruchy na podłogę.
– Proszę, siadaj! – zaprosił go gestem ręki. – Wysuszysz tu swoje szaty, zaraz przyniosę jadło i grzane piwo. Moja żona uprzątnie kwaterę i przygotuje wygodny siennik.
Posłuchał.
Zdjął bagaż z obolałych pleców i zajął wskazane miejsce z boku sali, w cieple bijącym od rozpalonego kominka. Czuł jednak na sobie dyskretne spojrzenia, które paliły bardziej niż ogień. Nie zdjął płaszcza, choć był cały przemoczony i ciążył na ramionach. Nigdy go nie zdejmował w obecności ludzi. Kryjąc się pod nim czuł bezpieczeństwo i anonimowość. Rozpiął jedynie metalową fibulę w kształcie dwóch splątanych węży – jedyną pamiątkę po ojcu. Pod nakryciem nosił lniany dublet z krótką baskiną i długimi rękawami oraz spodnie.
Zjadł łapczywie przyniesione mięsiwo i chleb, popijając rozgrzewającym trunkiem. Włosy po wyschnięciu utworzyły rozczochraną, gęstą czuprynę w kolorze ciemnego blondu, którą szybko przykrył kapturem. Powoli odzyskiwał siły fizyczne. Zaspokoił głód i pragnienie.
Umysł jednak nadal podróżował po bezdrożach. Czuł się jakby śnił na jawie, lecz jakiś nieustępliwy głos próbował go wyrwać z letargu.
– Słyszysz mnie?
Obejrzał się, żeby odpowiedzieć, ale nikt do niego nie przemawiał. „To zmęczenie” – pomyślał. Arendarz krzątał się za szynkwasem. Reszta gości – poza jednym drzemiącym w kącie jegomościem – opuściła oberżę zaraz po jego przyjściu. „Jakby chcieli się trzymać z daleka od kłopotów, ale czy mogli znać brzmienie przepowiedni?” – zastanawiał się. „Ludzie przez niego cierpieć będą i on przez ludzi cierpieć będzie” – słowa na nowo zabrzmiały w jego głowie.
Popatrzył na oparty o siedzisko kostur, przejechał dłonią po białej, idealnie gładkiej, kamiennej gałce. „Ile to już lat minęło?” – rozmyślał. Przeszłość widział jak przez mgłę.
Wziął łyk cierpkiego chmielowego trunku. Za oknem panowała ciemność.
Długo siedział przy ogniu. Był senny, lecz miał dziwne wrażenie, że jak tylko zamknie oczy to zapadnie w sen z którego już się nie obudzi. Jakby coś czyhało w tym śnie. „Potwór który chce mnie pożreć, a może zniewolony drapieżnik szukający ucieczki?” – próbował znaleźć odpowiedź.
Kiedy się ocknął z otępienia ogień już przygasał. Podszedł do kontuaru.
– Przyjmiesz zapłatę w imperialnych denarach, gospodarzu? Chcę już spocząć – wyciągnął sakiewkę i zaczął rozwiązywać rzemień. Ziewnął.
– Te strony są niebezpieczne dla cudzoziemców. Ja opłacę kwaterunek – powiedział apodyktycznie wysoki mężczyzna zza pleców przybysza. Miał gęste wąsy opadające w dół i długie, płowe włosy lekko sprószone siwizną przez upływający czas. Twarz o arystokratycznych rysach z niewielką blizną na lewym policzku. Wzrok dumny, głowa uniesiona wysoko. Młodzieniec zauważył, że tylko on i karczmarz nosili na szyi otwarte torkwesy pozbawione run.
– Nie ma takiej potrzeby, dobry człowieku – zakapturzony skłonił głowę, lecz zachował uwagę. – Jeśli pozwolisz, zapłacę i pójdę na spoczynek. Nazajutrz czeka mnie długa droga.
Rozmówca zaśmiał się, jednak w jego śmiechu nie było wesołości. Raczej ból i zgorzknienie. Dreszcz przeszył ciało przybysza.
– Ciesz się dniem dzisiejszym. Nikt nie wie co mu przyniesie jutro – popatrzył wymownie na karczmarza. – Jest naszym gościem, niech mu nie braknie jadła i piwa. Na mój koszt.
Młodzieniec wiedział, że byłoby nierozsądnie odmówić, dlatego skinął głową w podziękowaniu. „Coś jest w tym człowieku, jakaś dawna potęga i wyniosłość.” – ocenił. Czuł niepokój, lecz pomimo prób nie potrafił odkryć jego źródła. Gdy był już o krok od znalezienia odpowiedzi, wtedy zapominał treści pytania, a kiedy przypomniał sobie jego brzmienie wówczas musiał od nowa szukać rozwiązania. Pytania bez odpowiedzi i odpowiedzi bez pytań. „To przez zmęczenie” – usprawiedliwiał się po raz kolejny.