Ciężko ogarnąć świat w globalnej skali, kiedy wszystko co masz to kilka centymetrów długości, wątłe poczucie “ja” i “my”, sześć odnóży i podstawowe instynkty przetrwania. Nie sposób też odczuć, że kiedyś było lepiej, jeśli twoja długość życia to w porywach kilka lat, a jedyna forma przekazywania i odbierania informacji, jaką znasz, to feromony.
Ach, to by było dobre, gdyby dziadek karaczan mógł zebrać dziatki przy kominku i z pomocą zapachów opowiedzieć jak to drzewiej bywało. O domach pełnych śmieci, zakamarkach obskurnych knajp i stosach jedzenia wyrzucanych każdego dnia do przytulnych śmietników.
Ale nawet gdyby był w stanie odróżnić, który z identycznych chitynowych pancerzy należy do jego dziadunia, jedyne co mógłby mu przekazać, to “żarcie w tę stronę”.
Macał więc dokoła ruchliwymi czułkami, idąc cały czas do przodu, tak samo jak reszta. Ale nie wywęszył żadnej informacji na temat jedzenia. Zresztą główne źródło pożywienia, jakie znał, stanowili jego martwi, chorowici, albo osłabieni pobratymcy. Nie było nic innego, tylko oni.
Logicznym byłoby założyć, gdyby przeskakujące w mózgu owada neurony miały zdolność zakładania czegokolwiek, że dawniej życie na ziemi było bardziej zróżnicowane. Z rzadka trafiali przecież na coś, co kiedyś było jedzeniem. Zatem jeszcze wcześniej musiało być żywe. Jednak teraz jedyne formy życia jakie znał, wyglądały tak samo jak on. Cokolwiek zakończyło erę restauracji i śmietników, pochłonęło ze sobą wszystko, tylko nie ich.
Teraz w zalewie wszechogarniającej szarości byli jedyną formą życia. Szarość i karaluchy. Szare niebo, szare ruiny, szary beton, po którym w poszukiwaniu czegoś więcej szurały miliony odnóży.
Gdyby był w stanie myśleć, może doszedłby do wniosku, że lepszego miejsca nie ma. Ta szarość jest tak samo dobra jak każda inna i pozostanie taką, dopóki on, któregoś dnia, nie opadnie z sił i nie da się rozszarpać na kawałki.
Nagle w krajobrazie coś się zmieniło. Na jego drodze znalazł się wbity w ziemię, ogromny z jego perspektywy, błyszczący metalicznie przedmiot o podłużnym kształcie. Obmacał go szybko czułkami, zastanowił się chwilę, w końcu jednak postanowił sprawdzić co znajdzie na górze. Wspiął się na błyszczący obiekt, mijając lekko wyblakłe, jednak nadal czytelne napisy. Spisane cyrylicą, czy alfabetem łacińskim, dla stawonoga nie stanowiło to żadnej różnicy. Jego uwagę przykuł okrągły żółto-czarny symbol, jednak szybka inspekcja wykazała, że poza kolorem nie różni się niczym od reszty przedmiotu. Minął go więc, nieco zawiedziony i wspiął się na samą górę.
Rozejrzał się dokoła, obserwując identyczne, jednolite pustkowie, ze szkieletami budynków na horyzoncie i blado-czerwonym słońcem zachodzącym za ich linią. Zamachał ruchliwymi czułkami, jednak nie wyczuł zupełnie nic, żadnej sugestii, że gdzieś tam może znajdować się cokolwiek.
Przeszedł wokół okrągłej krawędzi przedmiotu, to tu, to tam wysuwając czułki, wychylając się ponad krawędź, tak daleko, jak pozwalała mu na to grawitacja. Dalej nic.
Ponownie zszedł na dół. Miał skrzydła, mógł sfrunąć. Jednak nie zdobywa się tytułu owada biegającego, machając skrzydłami na prawo i lewo. Już w połowie drogi w dół poczuł w powietrzu charakterystyczną woń. Przyspieszył, kiedy dostrzegł kłębiącą się wokół czegoś grupkę krewniaków. Jego małe owadzie serduszko po cichu liczyło na akt kanibalizmu. Zatem, kiedy zobaczył, że krewniacy zebrali się wokół sporego arkusza papieru, poczuł pod chitynowym pancerzem lekkie ukłucie zawodu. Celuloza, zawsze coś.
Przemaszerował po kilku grzbietach i wskoczył na środek rozkładającej się, wilgotnej gazety. Czas zrobił swoje, jednak tu i ówdzie dało się jeszcze odczytać pojedyncze słowa lub nawet całe zdania. “40 procent lasów kontynentu ogarnięte pożarem”, “Kolejne przypadki zarażenia wirusem”, “Cały kraj objęty kwarantanną”, “Konflikt narasta”, “Rosja grozi odwetem”. W końcu nie było już jednak czego czytać. Zastępy owadzich szczęk szybko pochłonęły zbutwiały papier i resztki farby drukarskiej.
Trudno powiedzieć ile szli, on szedł odkąd pamiętał. Jednak wszystko wskazywało na to, że w końcu znaleźli to, czego szukali. Szare ruiny zostały za nimi, a z ziemi gdzieniegdzie wyrastały dziwne zielone rzeczy. Podszedł do najbliższej z nich, którą obsiadło już kilku krewniaków. Dołączył do nich, obwąchał rzecz dokładnie, pachniała obiecująco, lepiej niż cokolwiek, co miał okazję jeść w swoim krótkim życiu. W końcu wgryzł się w nią i jadł razem z innymi, dopóki nie pozostał z niej nawet okruch.
Był tak zaaferowany poszukiwaniem kolejnej zielonej rzeczy, którą mógłby zjeść, że nie zwrócił uwagi na dudniące wibracje niosące się po ziemi. Nie zauważył też, że krewniacy rozbiegli się gdzieś i pochowali. Dostrzegł jednak wielki cień, który na niego padł. Jego zmysły nie były w stanie ogarnąć w całości gargantuicznej postaci, odzianej w kombinezon i maskę przeciwgazową. Zauważył jednak jej obutą w ciężki wojskowy but stopę.
Odwrócił się i zaczął uciekać, ale było już za późno. “Cholerne robale!”, usłyszał jeszcze, zanim ogromny trep zamienił go w niewielką plamę, z dwoma odnóżami, poruszanymi jeszcze ostatnimi, pośmiertnymi skurczami mięśni. Jego odwieczny marsz dobiegł końca. Wszystko wskazywało jednak na to, że Świat, mimo wszystko nie planuje się zatrzymywać.
Piotr Czarnecki