Kiedy nadszedł koniec znanego im świata, Płaskacz siedział na brzegu i szturchał kijkiem rybkę nadymkę. Ta miarowo puchła i flaczała, ledwie zipiąc i ostatkiem sił czerpiąc hausty powietrza. Chłopiec patrzył jak zahipnotyzowany w guzikowate, bezmyślne oczy ryby, dopóki jak zwykle nie przeszkodziła mu Ossalka.
Nadeszła od wioski, człapiąc po rozmiękłym brzegu, podmywanym oceanem. Jej opaloną, wiejską twarz okalała burza czarnych, skołtunionych włosów, posczepianych drewnianymi paciorkami. Wiatr hulał pod jej zgrzebną sukienką, podkasując kieckę ponad umorusane błotem kolana. Kiedy szła, bose stopy wychlapywały rytm, który przyspieszył, gdy dostrzegła siedzącego na kamieniu chłopca.
– Płaskaaacz! – wrzasnęła.
W tej samej sekundzie rybka nadymka ostatni raz napęczniała i wypuściła powietrze, zmieniając się w oślizgły, wypompowany flak.
Płaskacz sapnął ze złością. Wtedy człapanie ustało i włosy Ossalki połaskotały go w czubek głowy.
– Co robisz?
– Nic – odparł i wciąż rozeźlony cisnął patyk w kłębiące się przed nim fale.
– Ale ja widzę, że coś robisz! No powiedz mi!
Płaskacz stracił cierpliwość i podniósł się gwałtownie, uderzając czaszką o brodę dziewczyny, aż obojgu zadzwoniły zęby.
– A idźże sobie! – jęknął, łapiąc się za głowę. – Baw się z dziewuchami!
Wściekły chłopiec odwrócił się na pięcie i grzęznąc w miękkim piasku ruszył w stronę lasu. Ossalka została w tyle, ale nawet mimo szumu fal słyszał jej pochlipywanie.
Płaskacz zdążył już minąć pierwsze kępki trawy, gdy zrównała się z nim, zasmarkana i czerwona od płaczu.
– Mama mówiła, że jest zajęta i mam iść do ciebie. Że się pobawimy.
W jej głosie rozbrzmiewał wyrzut i Płaskacz mimowolnie pomyślał, że wszystkie baby mówią w ten sam sposób. Z wyrzutem.
Westchnął ciężko.
– To wróć do niej i zapytaj się, po co tak głupio gada.
Ossalka wydawała się przez chwilę rozważać taką możliwość, ale w porę przejrzała podstęp. Zmrużyła ciemne oczy, nadęła policzki.
– Chciałeś sobie pójść sam, tak?
– Skąd taki pomysł?
Płaskacz wspiął się na wielki korzeń i zeskoczył po jego drugiej stronie. Otrzepał ręce i cicho pogwizdując ruszył dalej.
Ossalka dobiegła chwilę później, jeszcze bardziej spocona i zziajana, we włosach oprócz ozdób miała jeszcze teraz kilka listków i rozgałęziony badyl. Brudną rączką wygładziła sukienkę i wyprostowała plecy.
– Też umiem gwizdać.
– Tak? To pokaż.
Dziewczynka zatrzymała się, podparła boki pięściami, złożyła usta w dzióbek i nabrała głęboko powietrza. Gdy je wydmuchała nie rozległ się żaden dźwięk, a na jej ustach pękła bańka śliny.
Płaskacz parsknął z zadowoleniem.
– To ma być gwizdanie? Ha! Posłuchaj tego!
Chłopiec dumnie wypiął pierś i spróbował zanucić jedną z piosenek, którą śpiewali rybacy, gdy wypływali rankiem w morze. Była o kobietach z płetwami zamiast rąk i Płaskacz wiedział, że to wszystko bajki, które mają straszyć wyrostków. Ale on się już nie bał, był na to za duży, przecież już nawet wypłynął raz z ojcem o świcie, gdy słońce złociło fale. Wciąż marzył, by tata wziął go na łódkę ponownie, ale wiedział, że na razie nie miał co na to liczyć.
Ossalka ukradkiem zbliżyła się, udając, że gwiżdże i wcale nie wpatruje się w Płaskacza z podziwem.
– No już, starczy tego! – przerwał, przytrzymując gałąź i puszczając ją tak, że pacnęła Ossalkę w twarz.
Dziewczynce zadrżała warga i potarła ciemne oczy piąstkami, ale uparcie dreptała dalej. Przez chwilę próbowała złapać wąską dłoń Płaskacza, ale ten bawił się z nią, to przybliżając, to oddalając rękę, aż w końcu wybuchnął złośliwym śmiechem i obrażona Ossalka dała temu spokój.
– Kto ostatni przy rzece, ten ślazor! – wrzasnął nagle chłopiec i nie czekając na odpowiedź, rzucił się pędem między obfite zarośla. Jego rozchodzone buty zaświeciły podeszwami spomiędzy liści i zniknęły, nim Ossalka zdążyła choćby westchnąć.
– Nie jestem ślazorem! – pisnęła i rzuciła się biegiem w ślad za Płaskaczem.
Gałęzie smagały ją po twarzy niczym uderzenia bata, a ostre krawędzie szyszek kaleczyły bose stopy, ale mimo to dziewczynka biegła z całych sił, oddechem zagłuszając dochodzący z koron drzew śpiew ptaków. Pachniało żywicą, lasem, mokrą ziemią, a ona sama niosła woń morza i słońca wprost w gęstniejący las.
Nagle zdała sobie sprawę, że poza swoim sapaniem nie słyszy żadnych innych dźwięków – żadnego tupotu spłoszonych saren, ani nawet cichszych od brzęczącej muchy kroków zająca.
Właściwie to nie słyszała żadnych kroków poza swoimi.
– Płaskacz?! – zawołała rozpaczliwie. Momentalnie przestało obchodzić ją, czy zostanie ślazorem, była zbyt przerażona, by się tym przejmować. Zatrzymała się w zagajniku paproci, których liście wyrastały ponad czubek jej głowy, zasłaniając błękitne niebo. – Gdzie jesteś?!
Nikt nie odpowiedział i Ossalka poczuła, że serce bije jej tak mocno, jak gdyby zrobiła coś niedobrego i musiała o tym opowiedzieć mamie.
Nagle, z oddali dotarło do niej odległe echo dźwięku, ledwie szmer, rozpoznała go jednak i odetchnęła z ulgą. Odgarnęła splątane włosy z czoła i zaczęła iść w stronę, z której uspakajająco pluskał strumień.
Przed wyjściem spomiędzy zarośli poprawiła zadartą sukienkę i uniosła brodę, udając, że wcale, ale to wcale się nie bała.
Z kolei Płaskacz nie wydawał się udawać.
Z wytrzeszczonymi oczami i bladą z napięcia twarzą, przykucnął za drzewem. Przez chwilę Ossalka myślała, że załatwia swoje potrzeby i speszona odwróciła wzrok, ale gdy chłopiec się nie odezwał, zrozumiała, że się myliła.
– Co się…
Nie dokończyła, bo dostrzegła, co tak przeraziło Płaskacza. Żołądek zwinął jej się w ciasny węzeł, taki sam, jaki stosowali rybacy podczas plecenia sieci, a po grzbiecie przeszedł nieprzyjemny dreszcz.
– Płaskacz… – jęknęła, czując, jak łzy napływają jej do oczu.
– Cicho!
– Ale…
– Cicho bądź, smarkulo! – syknął przerażony Płaskacz.
Dla Ossalki było to zbyt wiele.
Łzy popłynęły jej z oczu obfitą strugą, rozmywając ślady kurzu i brudu na opalonej buzi i kapiąc na nijaką sukienkę. Tym razem płakała naprawdę, z głębi dziecięcej duszy, łkając tak głośno, że z pewnością słyszały ją wszystkie leśne demony, co tylko przestraszyło ją jeszcze bardziej, więc objęła się chudymi ramionami, zamykając mocno powieki.
– No, przestań!
Płaskacz nie wiadomo kiedy znalazł się koło niej, a ten przemarsz spod sosny, pod którą kucał, wydawał mu się osiągnięciem godnym dorosłego mężczyzny. Zebrał w sobie całą odwagę, położył dłoń na głowie Ossalki i szepnął zdławionym głosem:
– Daj spokój, czupiradło… To nic, to nic… Tylko… Tylko, chodźmy stąd!
Mocno złapał wciąż płaczącą dziewczynkę za ramię i pchnął z grubsza w stronę ich wioski.
– Mama zaraz da ci coś dobrego. Może zrobiła małże ze słodkim sosem? Widziałem, jak rano je zbierali. No już.
Szedł na sztywnych nogach, a las wydawał mu się nagle złowrogi i przerażający, ale nie chciał dać tego po sobie dać poznać. Wydało go jednak to, że nie obrócił się za siebie ani razu, bo robiło mu się niedobrze ze strachu na samą myśl, co mógłby zobaczyć za plecami.
***
Szara smuga dymu pachnącego drzewem sosnowym wiła się ponad nędznymi chałupami, okrążała kamienną studnię z butwiejącym żurawiem, wznosiła się ponad zagrodę ze ślazorami, które zapiszczały głośno na widok przybyszów, aż w końcu doleciała do nozdrzy Płaskacza i Ossalki i woń domu wypełniła ich umysły spokojem.
Przez całą drogę powrotną nic nie mówili, tylko uparcie szli, depcząc igliwie i wbijając wzrok w pokrytą wilgotnym mchem ziemię. Im bliżej znajdowali się wioski, tym głośniejszy był szum fal i znajomy posmak morskiej soli na języku, aż w końcu ich oczom ukazały się domki wykonane z drewnianych bali, strzechy i trzciny.
– I już, widzisz, nie było czego płakać – rzucił Płaskacz, zakładając ramiona za głowę. – Leć do mamy, obdartusie.
Ossalka podniosła na niego zaszklone oczy, wyglądające spomiędzy czarnych, potarganych kosmyków i przez chwilę wydawało się, że coś powie, że zauważy udawany spokój Płaskacza albo wytknie mu jego własny strach, ale w końcu tylko smarknęła w zgięcie łokcia i pobiegła w stronę małej, położonej na uboczu chaty, zostawiając na ziemi ślady drobnych stóp.
Chłopiec odetchnął głęboko i żwawo odszedł w stronę własnego domu. Jednak każdy kolejny krok stawiał coraz wolniej i wolniej, aż wreszcie zatrzymał się przed obejściem, po którym kręcił się ich mleczny ślazor o długich, oklapłych uszach i nadętym, białym brzuchu. Gdy Płaskacz zamknął furtkę, zwierzak zajazgotał wesoło i podbiegł, bijąc o ziemię racicami.
– Cześć, mała. – Chłopiec poklepał zwierzę po futrzastym łbie, wciąż wpatrując się w wejście do chaty. Głośno przełknął ślinę. – Ojciec w domu, co?
Zwierzę popatrzyło na niego czarnymi, wyłupiastymi oczami, nie okazując najmniejszego śladu zrozumienia.
– Tak myślałem… – mruknął Płaskacz i przeczesał dłonią włosy, które skręcały mu się nad czołem i karkiem w, jego zdaniem, mało męskie kędziory.
Wziął głęboki wdech i przekroczył próg chaty, gdzie owionął go duszny zapach głogu i cebuli. Pod stropem wisiały sploty zaprawionych solą suszonych ryb; dwie z nich właśnie opiekały się nad buzującym paleniskiem. Ogień wypełniał izbę żarem, a dym wyciskał z oczu łzy.
– Ojcze?
Przez chwilę nie słyszał nic poza strzelaniem iskier z paleniska i cichym skwierczeniem pieczonych ryb. Zaraz potem jednak z kąta, który służył za ich posłanie dobiegł rumor, a chwilę później zwalista sylwetka pochylała się pod zbyt niskim stropem.
– Płaskacz? Co ty robisz, nie miałeś pomagać bratu, hę?
Chłopiec zaczerwienił się po czubek płowej głowy, schował się w sobie, jak wiekowy żółw, którego ostatnio znalazł na plaży.
Ojciec, zataczając się, dopadł do niego, cały cuchnący pędzoną z głogu gorzałką. Złapał go mocno za chuderlawe ramiona i potrząsnął, aż zakręcony kosmyk zsunął się chłopcu na oczy.
– Słuchaj no, smarkaczu! Chcesz zdechnąć z głodu, hę? Nie ma nic darmo! Bez sieci…
– Ojcze… – cicho przerwał Płaskacz. Mężczyzna zadrżał, jego usta schowane pod rudym wąsem wykrzywiły się ze złością.
– Czego mi przerywasz, hę?!
– Ryby… – wykrztusił chłopiec.
Ojciec odwrócił się, puszczając barki Płaskacza tylko na moment, ale chłopcu to wystarczyło. Czmychnął czym prędzej, rozrzucając siano z klepiska i wzbijając w powietrze kurz, nie myśląc o tym, że wieczorem czeka go za to tęgie lanie. Noc była daleka, a strach bardzo bliski.
Wypadł więc z chaty, goniony wesołym popiskiwaniem ślazora i krzykiem wściekłego ojca, którego zostawił samego ze spalonymi rybami.
***
Płaskacz dostrzegł brata już z daleka. Stał mężnie wyprostowany, w rękach trzymał sieć i zdawał się mu być figurą jakiegoś bóstwa, prężącego się w popołudniowym słońcu. Obok niego na niskim zydlu siedziała Joanka z brzuchem okrągłym jak rybka nadymka i plotła sznur, który brat następnie przesuwał między stwardniałymi od pracy rękoma.
– Marcyl! – wrzasnął Płaskacz, omal nie potykając się o własne nogi. – Maarcyl!
Brat oderwał spojrzenie od pracy, dojrzał chłopca i wziął się pod boki, nadal ściskając w ręku splot sieci.
– No, gagatku! Gdzieś ty był? Ojciec powiedział, że przyjdziesz mi pomóc, a przez ciebie Joanka musi się męczyć. Chodź tu, zobaczysz, jak cię zleję! – Głos Marcyla niósł się wzdłuż plaży i Płaskacz zwolnił, ale nie przestał iść w stronę brata.
– Coś się stało nad rzeką! – krzyknął chłopiec, zatrzymując się w bezpiecznej odległości.
– Podejdź no, nic nie słyszę!
Policzki Płaskacza były czerwone z wysiłku, a jasne włosy mokre od potu. Zbliżył się jedynie o krok, nadal pozostając poza zasięgiem brata.
– Widziałem… widziałem coś nad rzeką!
– Niech zgadnę, pewnie jakie leśne krasnale? No chodźże tutaj!
Płaskacz przestąpił z nogi na nogę, znów zbliżył się odrobinę.
– Mówię prawdę! – Głos miał wyższy niżby chciał i brzmiał piskliwie, ale mimo to mówił dalej. – To było… To chyba był ślazor…
– Ślazor – skwitował Marcyl. – Ślazor. Przestraszyłeś się ślazora?
– Nie – bąknął Płaskacz, stojąc teraz na wyciągnięcie ręki od brata. Joanka podniosła na niego spojrzenie błękitnych, wielkich oczu. – On był martwy.
– Więc przestraszyłeś się martwego ślazora?
Brat doskoczył do Płaskacza jednym susem i złapawszy go za koszulę uniósł nad ziemię tak, że stopy w rozczłapanych butach dyndały w powietrzu.
– Draniu, nicponiu jeden! Ślazory goni, jeszcze czego! Ojciec cię zleje, zobaczysz. Jak ja byłem w twoim wieku, to wypływałem już na łodzi, rzucałem sieci, aż ręce mi krwawiły. A ty? Ty nawet igły nie potrafisz utrzymać! – parsknął Marcyl, sapiąc prosto w twarz chłopca. Sypnął mu się już pierwszy zarost i Płaskaczowi wydawało się, że brat jest najprawdziwszym mężczyzną, zupełnie inaczej niż on sam, chudy, słaby i gładki jak brzuch ryby.
– Marcysiu… – Łagodnie zaczęła Joanka, odkładając na bok zwój sieci.
– Nie teraz, teraz prowadzimy męską rozmowę jak brat z bratem – warknął w stronę dziewczyny, która posłusznie pochyliła głowę upiększoną grubym warkoczem z wplecionymi weń morskimi kwiatami. W końcu opuścił na ziemię Płaskacza, któremu już zaczęło brakować tchu. – Więc słuchaj, smarku, jak mówię, że masz pomóc, to rób, co każę. Niech zgadnę, szlajałeś się z tą małą? Czy wiesz, że jej matka rozmawia z demonami? Tfu!
W Płaskaczu coś się złamało, nagle rozeźlił się tak, że zacisnął pięści i wspiął się na palce.
– Ona taka nie jest!
Marcyl przez chwilę tylko na niego patrzył i Płaskacz przestraszył się, że przesadził, ale nie poruszył się, nadal rzucając wyzwanie bratu.
W końcu Marcyl roześmiał się tubalnie.
– Ha! Nie jest taka! Słyszałaś, Joanka? Smark będzie mi mówił co wiem, a czego nie wiem!
Joanka znów spojrzała na Płaskacza tymi niebieskimi oczami i chłopcu wydawało się, że ona jako jedyna wydaje się go rozumieć, ale nie odezwała się ani słowem.
Za to Marcyl nie przestawał się z niego naśmiewać.
– No tak, dobrana z was para, co racja, to racja! Córka wiedźmy i niedorajda! I co, do końca życia będziesz mielił czosnek na uroki? – Chłopiec śmiał się, aż trzęsły mu się barki i fale rozchodziły się po trzymanej w rękach sieci. Wreszcie uspokoił się nieco i wystudiowanym gestem podrapał po rzadkiej brodzie. – Głupek z ciebie, Płaskacz. Głupek i dzieciak. I myślę, że czas wreszcie dorosnąć, smarku. Zmykaj stąd, szkoda na ciebie czasu. Bądź tu jutro skoro świt i ani chwili później. No już, sio!
Płaskacz opuścił głowę, czując się jak zbity pies, któremu nikt nie chce rzucić nawet zeschłej kromki. Zacisnął zęby i odwrócił się na pięcie, idąc w stronę chat. Cały czas miał przed oczyma roześmianą twarz brata, więc wrzasnął:
– A jak nie chcecie mnie słuchać, to idźcie nad rzekę i wszyscy pomrzecie! A dobrze wam tak, ot co!
Jednak gdy krzyknął, pełen żalu i złości, brat go już nie słuchał, stał obrócony tyłem i zwijał sieć. Jedynym odbiorcą jego groźby okazała się pochylona na zydlu ciężarna Joanka, która patrzyła na niego smutno niebieskimi oczami i nagle Płaskaczowi zrobiło się bardzo, bardzo wstyd.
***
Biegł tak szybko, że but rozdarł mu się wzdłuż szycia i teraz wpadały do niego kurz i kamyki, a podeszwa klapała w rytm kroków. Z jakiegoś powodu Płaskacz czuł, że musi pójść do Ossalki, dowiedzieć się, czy na pewno widziała to samo i zrozumieć, co mogło to oznaczać. Wiedział, że to musi być coś ważnego, coś co właśnie on odkryje i dzięki temu uratuje wioskę, a Ossalka będzie patrzyła na niego z podziwem, a ojciec i brat wreszcie się odczepią.
Jednak gdy był już niedaleko, pomyślał, że głupio robi, bo pewnie dziewczynka dawno już o wszystkim zapomniała wtulona w matczyną pierś i teraz je ze smakiem pieczone w ognisku małże przyprawione solą i tymiankiem. Przez chwilę już myślał, żeby zawrócić, ale wtedy dostrzegł pod lichym płotem drobną, przykucniętą postać, która krzątała się nerwowo po małym ogródku.
– Hej… – zagaił niby od niechcenia. Kopnął rozwalonym butem grudę ziemi i przeklął, gdy zadarła mu się podeszwa.
Speszył się tym brzydkim słowem, którego nie powinien używać przy dziewczynce i zastanawiał się właśnie jak je zatuszować, gdy Ossalka gwałtownie podniosła głowę.
Widok jej twarzyczki wydał mu się straszniejszy niż wszystko, co zobaczyli nad rzeką. Dziewczynka miała wielkie, czerwone od płaczu oczy, jej śniada skóra pobladła, a pod okiem zrobił się ciemny siniec.
– Co ci?! – pisnął.
Ossalka wydawała się go nie słuchać, jej wzrok już wrócił do podeptanych grządek, oczyma wodziła od punktu do punktu, jakby czegoś szukała.
– Słuchasz ty mnie? – zapytał tylko po to, by przerwać tę upiorną ciszę i wyrwać dziewczynkę z transu. – Co ci się stało z okiem? Hej!
– Szukałam… – wymamrotała Ossalka, ewidentnie po to, by chłopiec zostawił ją w spokoju.
– Czego szukałaś? I co… Uch! – Płaskacz jednym susem przeskoczył rozpadający się płotek i stanął tuż przed Ossalką, przydeptując roślinę, którą najwyraźniej zamierzała zebrać. – Powiedz coś, bo mnie straszysz!
– Mama źle się czuje – odparła cicho.
Pchnęła go w okolicy kolan, a on posłusznie się odsunął, obracając w myślach usłyszane właśnie zdanie.
– Co to znaczy? – wypowiedział te słowa bardzo wolno. Miał złe przeczucie, które spowodowało, że od razu rozbolał go brzuch.
Tych kilka chwil między jego pytaniem a odpowiedzią Ossalki zdawały się mu wiecznością, którą wypełniały strach i obawa, że dzieje się coś bardzo niedobrego.
– Ma czarne plamy. Tu. – Dziewczynka wskazała boczną część szyi.
Żołądek Płaskacza fiknął koziołka, a zimny wiatr hulający między chatami zdawał się nagle nieść woń zgoła inną niż słodkiego, sosnowego dymu.
Przełknął ślinę.
– Co… coś ci powiedziała?
Ossalka przyjrzała się uważnie trzymanemu w dłoniach naręczu ziół i przekazała to, czego Płaskacz zdążył się domyślić już sam.
– Że była nad strumieniem.
Niedaleko zaszczekał bezpański kundel, a w oddali szumiało morze. Świat wydawał się spokojny, zwyczajny i Płaskacz poczuł rodzące się w nim poczucie odpowiedzialności. Tylko on znał prawdę. Tylko on i…
– Chciała, żebym przyniosła czarnulkę, rumianek i morskie ziele. – Ossalka zamilkła na moment i pokręciła głową tak mocno, że włosy zakryły jej drobną buźkę. – Ale wiem, że to nie starczy. Trzeba kory dębowej.
– Kory dębowej… Ale to…
Ossalka, ta sama Ossalka, która niedawno chlipała nad truchłem ślazora, teraz z zaciętym wyrazem twarzy podniosła się i spojrzała chłopcu w oczy.
– Pójdziesz ze mną?
Nim zdążył się zastanowić nad odpowiedzią, zdał sobie sprawę, że kiwa głową. Ossalka odłożyła przywiędłe, podeptane zioła na pieniek i Płaskacz nie zaprotestował, kiedy wsunęła małą dłoń w jego rękę i tupiąc bosymi stópkami, pociągnęła go w stronę lasu.
***
Najpierw bał się tak bardzo, że był pewien, że zmoczy spodnie, ale potem, gdy potknął się o wystający korzeń, a Ossalka pomogła mu wstać, strach gdzieś ustąpił. Może to nic, myślał. Może głupi zbieg okoliczności, niegroźna choroba, może to ze ślazorem coś było nie tak, a mama Ossalki… mama Ossalki…
Przed oczyma Płaskacza znów stanął widok martwego ślazora. Chłopiec nieraz widział, jak zwierzęta padały, ale to było coś innego. Nienaturalnego.
Zwierzak ten, zwykle potulny i dobry, wyglądał, jakby przed śmiercią wpadł w szał. Krzewy i drzewa naokoło były połamane, odrapane i pogryzione jego nieprzystosowanymi do tego płaskimi zębami. Samo ciało z kolei było całe czarne, zwęglone, jednak ślazor nie zginął od ognia. Płaskacz zastanawiał się, czy pęknięty brzuch, z którego uciekały wnętrzności, mógł wybuchnąć od zbyt dużej ilości wody. Albo inaczej, tej wody, z tego konkretnego strumienia.
Najgorsze okazały się krążące nad ciałem muchy, które siadały na wychodzących z czaszki oczach, na wywalonym, poczerniałym języku, na rozbitym włochatym łbie, włosach zlepionych różowo-żółtą ropną mazią…
Płaskacz zamknął oczy, odganiając okropny obraz i jeszcze gorsze wrażenie, że oprócz ślazora czaiło się tam coś jeszcze. Coś, co znowu ich otaczało, jak tylko wkroczyli do lasu.
Nie mógł przecież wiedzieć, od czego zginął ślazor. A co jeśli ktoś lub coś mu w tym pomogło?
Płaskacz zadrżał, uważniej wsłuchując się w otaczające ich dźwięki. Szmer jodeł i sosen, fale rytmicznie wylewające się na piaszczysty brzeg gdzieś za linią lasu, poruszenie w krzakach, z których wyskoczył jakiś zwierzak i pobiegł dalej, upadająca szyszka, która musnęła jego włosy.
Ossalka wydawała się być zdeterminowana, pewna swego i nieustępliwa. Milczała z uporem ośmioletniego dziecka, które obrażone na świat i tak zrobi to, co postanowiło. Szła więc zaciskając usta i trzymając spoconą rączką jego dłoń, która co jakiś czas wyślizgiwała się z powodu wilgoci.
– Jak myślisz, co się stało twojej mamie? Czy ktoś ją… zaatakował? – szepnął z przejęciem wsłuchując się w powolne skrzypienie konarów, poruszanych wiatrem.
Ossalka odgarnęła kołtuny z twarzy.
– Mama mówiła, że coś jest nie tak ze strumieniem. – Zmarszczyła czoło. – A może z powietrzem. Że jest strute…
– Strute? W sensie, że ktoś je zatruł? – Płaskacz zamyślił się, wpatrując się w powalone drzewo, ze sterczącymi, porośniętymi mchem korzeniami. – Ale jak to miałoby być, po co komu taka trucizna?
Na myśl przyszła mu studnia w środku wioski. Czy ona także pobierała wodę ze strumienia? Zadrżał na samą myśl, wyobrażając sobie, jak trucizna zżera od środka wszystko, co znał.
– Stój, gdzie idziesz? – Ossalka pociągnęła go ku sobie, w stronę rozłożystego dębu, który ocieniał małą polankę. – Już jesteśmy.
Płaskacz zadreptał w miejscu, pogrążony w myślach, aż w końcu zatrzymał się i bezmyślnie wgapił w kozik, który nagle pojawił się w dłoni dziewczynki.
– Skąd go masz? – Ossalka zignorowała jego pytanie, nabrała powietrza w wychudzone policzki i zbliżyła się do drzewa. – A zresztą, nieważne. Po prostu to daj, smarkulo.
Wyrwał jej nożyk, a dziewczynka nawet nie zaprotestowała. Kucnęła tylko w pobliżu z zadartą, poszarpaną sukienką, brudna, smutna i bezradna. Płaskacz starał się nie patrzeć w jej stronę i tylko wyciągnął wolną rękę.
– Daj jakiś worek albo co.
Usłużnie wręczyła mu kawałek szmatki, jeszcze bardziej poplamiony niż jej ubranie i Płaskacz zaczął strugać korę, nacinając gałązki i zbierając podważone nożykiem fragmenty do mieszka.
Jasne brwi zbiegły się mu u nasady nosa, myślał mocno, intensywnie, czując jednocześnie przerażenie i jakiś nieznany dreszcz, podskórną wibrację, która kazała mu iść prosto nad strumień i bohatersko zmierzyć się z nieznanym.
Echo tego uczucia pobrzmiewało w jego głowie, gdy odwrócił się do Ossalki, trzymając zwiniętą szmatkę mocno w dłoniach.
– Dasz radę wrócić sama?
Oczy dziewczynki, która wciąż kucała boso wśród dębowych szypułek i liści, rozszerzyły się, nie wiadomo czy to ze strachu, czy zdziwienia.
– Czemu?
Płaskacz nagle się wyprostował, czując się niemal tak duży, jak stojący obok dąb. Ze strony morza zawiał wiatr, który wprowadził między drzewa słoną bryzę.
– Muszę pójść w górę rzeki i zobaczyć, co się tam wydarzyło.
Ossalka przez chwilę wpatrywała się w jego profil, aż w końcu podniosła się z kucek.
– Głupi jesteś – odparła tylko i wyrwała mu z rąk zawiniątko z korą.
Plecy Płaskacza momentalnie się przygarbiły. Rozeźlony ruszył za Ossalką, która ponownie weszła w leśną gęstwinę.
– A bo co? Ktoś musi przecież iść, a nikt mi nie wierzy!
Ossalka maszerowała dalej, nie zwracając na niego uwagi.
– Hej, dziewucho! – Złapał dziewczynkę za ramię i zatrzymał w pół kroku. – Gadaj, co niby głupiego jest w tym, że chcę uratować wioskę?
– To, że jak tam pójdziesz, to się pochorujesz.
Płaskacz otworzył i zamknął usta, nie mając pojęcia, co odpowiedzieć na takie przedstawienie sprawy.
– Nieprawda – wydukał. – Byliśmy już raz nad rzeką wtedy, co… co wiesz. I nic nam nie jest!
Ossalka patrzyła na niego uważnie, świdrowała oczami w kolorze mokrego piasku, które błyszczały w świetle padającym spomiędzy koron drzew.
– Może jak dowiem się, co zatruło strumień, twoja mama będzie wiedziała, co robić? Może są na to jakieś odpowiednie zioła? Może dzięki temu… Hej, co się dzieje?… No mówże, co jest?! Boli cię coś? Oczy?
Dopadła do niego szybciej, niż mógłby ją odgonić.
– Chcę do domu – wychlipała prosto w jego przepoconą koszulę.
Przez chwilę się wahał, patrzył na poczochrane, ciemne włosy ozdobione drewnianymi paciorkami. A potem westchnął głęboko i podniósł dziewczynkę.
– No już. Trzymaj woreczek, smarku. Zaraz zobaczysz się z mamą.
***
Przez chwilę patrzył za Ossalką, która biegła w stronę chaty, pokazując czarne jak noc podeszwy bosych stóp. Widział jak przeskakuje przez płotek, zaczepiając się o pal sukienką i jak nie zważając na rozdarcie materiału wbiega do chaty, krzycząc coś głośno.
Wiedział, że powinien pójść z nią, zobaczyć, jak się ma jej matka i pomóc dziewczynce. Powinien trzymać Ossalkę za spoconą rączkę i zapewniać, że wszystko będzie w porządku, nawet jeśli tak nie było. Wiedział o tym, ale nie mógł się na to zdobyć.
Więc gdy tylko dziewczynka zniknęła w mroku chaty, zamiast rzeczy odważnej zrobił tchórzliwą, czyli odwrócił się na pięcie i popędził w górę strumienia ile sił w nogach, tak, by zgubić obrazek zapłakanej Ossalki, samotnie stojącej na progu i wołającej jego imię.
Budzące wstyd echo dziewczęcego głosu goniło go, odbijało się od pni sosen, wdzierało się do serca, które biło tak szybko, jakby miało zaraz wyskoczyć z piersi.
Nie zatrzymywał się ani razu, zbyt zażenowany, by przyznać, że to, co wcześniej odczuwał jako delikatny dreszcz emocji, teraz wypełniło jego żyły żywym ogniem i radośnie płonęło w chłopięcej piersi perspektywą przygody.
Biegł z niecierpliwością wypatrując celu, za sobą zostawiając żal, chorobę i bezradność.
***
Im dalej zagłębiał się w las, tym było ciszej i straszniej. Do strumyka zbliżył się powyżej punktu, w którym napotkał ślazora i podążał w górę spokojnego nurtu. Rzeka wiła się wśród obrośniętych trawą i mchem głazów, zakręcała pod odrapanymi z kory świerkami i bulgocząc opadała z uskoków małymi wodospadami.
Gdy zajrzał w jej nurt, spodziewał się ujrzeć płynącą czerń, gotową wyskoczyć i złapać go za szyję, ale nic się nie wydarzyło. Wziął głęboki wdech i przytrzymał powietrze w płucach, ale wbrew jego obawom nie zwęgliły się one w gryzących oparach trucizny.
Podbudowany tym faktem Płaskacz wskoczył na jeden z czerwonych, wystających z rzeki kamieni i przykucnął, mocząc rękę w chłodnej wodzie. Nurt opływał jego dłoń, powierzchnia się marszczyła, ale ani nic nie wciągnęło go w ciemną toń, ani jego skóra nie zajęła się czarnymi plamami.
Było strasznie, ale normalnie. Zwyczajnie wręcz i przez to nieco nudno.
Płaskacz zeskoczył z kamienia i cicho pogwizdując dla dodania animuszu, ruszył dalej w górę rzeki, gdzie drzewa mocniej garbiły się nad brzegami, niemal przysłaniając słońce.
W pewnym momencie zaczął się zastanawiać, jak długo będzie musiał jeszcze iść, zanim uzna, że nie ma to sensu, gdy drzewa zaczęły się przerzedzać i chłopiec zorientował się, że dotarł już na młyńską polankę.
Ludzie nazywali tak to miejsce ze względu na ruiny kamiennego domku, które znajdowały się pośrodku niewielkiej polany. Tuż obok rozwalonego budynku z osypanymi, kamiennymi ścianami, z których tylko północna zdawała się jako tako trzymać kupy, stało młyńskie koło, które kiedyś, w dawnych czasach, musiało wyglądać majestatycznie. Teraz jednak składało się tylko z kilku ledwie skleconych desek i skrzypiało przy najlżejszym podmuchu wiatru.
Gdy Płaskacz był trochę mniejszy, uwiesił się pewnego dnia na jednej z klepek, spadając wraz z nią do wody. Jego brat, wówczas jeszcze zaledwie podrostek, naśmiewał się z niego i nie chciał mu podać ręki, by pomóc wydostać się na brzeg. Płaskacz brodząc po szyję w lodowatej wodzie, rozpłakał się, tym samym stając się pośmiewiskiem dla bawiących się z nimi dzieciaków.
Zdenerwowany tym wspomnieniem chłopiec uderzył otwartą dłonią w sosnę, która w odpowiedzi obsypała go igliwiem. Płaskacz gwałtownie potrząsnął głową i potarł powieki, usuwając z nich pyłki.
Wtedy, skupiony, z zamkniętymi oczami, zdał sobie sprawę, że szmer strumienia nieco się zmienił. Zamiast równomiernego pluskania słyszał teraz coś na kształt fal uderzających o brzegi.
To tu, pomyślał, czując ucisk w brzuchu. Zaraz dowie się, o co w tym wszystkim chodzi. Odkryje tajemnicę i opowie ją wszystkim w wiosce.
Westchnął, wyprostował się i ruszył przed siebie na sztywnych nogach. Gdy znalazł się nad strumieniem, początkowo nic nie dostrzegał. Zaczął posuwać się zatem dalej, po prawej ręce mając polankę z ruinami domu, które nagle zdały mu się niepokojąco dobrą kryjówką dla potencjalnego potwora. Popatrując raz na strumień, raz na chatę młynarza, omal nie przegapił tego, czego szukał.
Przez chwilę zapomniał, że powinien oddychać. Następnie zakaszlał tak gwałtownie, że bał się, że się udusi. Nic mu się jednak nie stało.
Inaczej sprawa miała się z mężczyzną, obijającym się o grafitowy głaz.
Ciało wyglądało okropnie, wciąż jednak dało się rozpoznać ludzkie rysy poczerniałej, owrzodzonej twarzy. Długie, smoliste włosy pływały na powierzchni jak upiorne wodorosty, a jasny ubiór mężczyzny upstrzony był spalonymi plamami i nadgryziony przez pływające w pobliżu ryby.
Płaskacz popatrzył, odwrócił się, zwymiotował, a potem spojrzał jeszcze raz i jeszcze, tak długo ponawiając próby, aż spoglądanie na zwłoki nie powodowało u niego mdłości. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w odchodzące płaty czarnej skóry, na pozbawione paznokci palce zaciśnięte w pięści.
Na tatuaż na wewnętrznej stronie przedramienia, który odcinał się fosforyzującym turkusem od spalonej skóry.
Płaskacz przekrzywił głowę i głupkowato rozchylił usta. Słyszał legendy o tych tatuażach. Pamiętał opowieści ojca, które wielokrotnie snuł przy wieczornych ucztach, w czasach gdy jeszcze każdy zachód słońca nie zastawał go pijanego na klepisku ze śliną cieknącą z opadającego kącika ust. Ojciec opowiadał o tym, jak spotkał niegdyś właściciela takiego tatuażu i wyświadczył mu przysługę, przewożąc go łódką na sąsiednią wyspę i jak ponoć w podzięce za ten uczynek, mężczyzna pobłogosławił jego sieci. Gdy ojciec mówił, podkręcał rudego wąsa i śmiał się tak bardzo, że Płaskacz widział wszystkie jego zęby, nawet te ciemne z tyłu buzi.
Chłopiec zdał sobie sprawę, że tęskni za tamtymi wieczorami i tamtym ojcem. A jeszcze smutniej zrobiło mu się, gdy pomyślał, że to wszystko już minęło i istnieje tylko w jego głowie.
A jednak wspomnienie wróciło, gdy patrzył na turkusowy tatuaż w kształcie smukłej róży. Tatuaż maga, czarodzieja, zaklinacza. Nazw krążących w legendach było wiele, ale wszystkie oznaczały jedno – osobę, która potrafiła zmieniać rzeczywistość i używać tajemniczych przedmiotów, których Płaskacz nawet nie potrafił sobie wyobrazić.
A teraz ten mężczyzna leżał tu, w strumyku płynącym nieopodal jego małej wioski. Nędzny, poczerniały i martwy.
Chłopiec pochylił się, zwalczając strach i zaczął się zastanawiać, co mogło się przytrafić czarodziejowi, a następnie ślazorowi i mamie Ossalki. Nie dostrzegał nic poza tym, co zauważył już wcześniej, pozostało mu więc tylko jedno rozwiązanie. Bardzo głupie, nierozsądne.
Jego zdaniem bardzo odważne.
Płaskacz mocno stanął na trawiastym brzegu, pochylił się i zanim zdążył się rozmyślić, szarpnął trupa za rękaw, ciągnąc go w stronę lądu. Nie było to jednak tak łatwe, jak mogłoby mu się zdawać i przez dłuższą chwilę chłopiec siłował się z ciałem, które nurt uparcie ściągał w dół rzeki. Przez cały ten czas Płaskacz uważnie obserwował własne dłonie, szukając jakichkolwiek oznak choroby, ale nic się nie działo.
W końcu wyciągnął ciało na brzeg, a sam padł obok z wysiłku. Czuł się jak bohater na skraju wytrzymałości, który ma jednak świadomość, że właśnie zrobił coś szlachetnego. Płaskacz z nieskrywaną dumą pomyślał, że być może uratował całą wioskę, a może i w ogóle wszystkich, bo rzeka w końcu wpływała do morza, a morze…
Z zamyślenia wyrwał go delikatny błysk i chłopiec spojrzał w bok, na rękę z turkusowym tatuażem. Dostrzegł coś między palcami, które przez szarpaninę nie były już zaciśnięte w pięści.
Kamyk, bryłka, gruda ziemi.
Przewrócił się na bok i przypatrzył znalezisku. Wyglądało jak zwykły odłamek skalny o szaro-czarnej powierzchni z czerwonymi żyłkami. To właśnie żyłki wydawały się pulsować ognistym światłem, hipnotyzować i nęcić.
Nim Płaskacz pomyślał, co właśnie robi, jego palec już zmierzał w stronę kamyka i ledwie dotknął chropowatej powierzchni.
Bolało tak, jakby włożył rękę do ogniska.
Wrzasnął i odturlał się na bok, łapiąc się za zranioną dłoń. Czym prędzej rzucił się do strumienia i zanurzył w nim oparzony palec. Gdy podnosił rękę do oczu, modlił się do wszystkich bogów, by nie znaleźć tam czarnych oparzeń.
Przełknął ślinę. Spojrzał na palec. I wrzasnął.
Na samym końcu opuszki była mała, czarna plamka.
Płaskacz poczuł, jak oblewa go zimny pot i dopiero teraz zrozumiał, że Ossalka miała rację. Nie był bohaterem. Był głupcem.
Płacząc jak małe dziecko, moczył palec w wodzie i pocierał go o kamieniste dno, próbował zmazać plamę trawą, śliną, ale nic nie pomagało. Czarna kropka była tam, gdzie wcześniej i nie zdawała się ani mniejsza, ani większa. Ot, ledwie plamka.
Powinien był wcześniej pomyśleć o ukryciu ciała lub kamienia. Wtedy, gdy jeszcze czuł się niczym młody bóg i zanim napędził sobie takiego stracha, że jedyne o czym mógł myśleć, to własna rychła śmierć. Nie zważając na losy wioski i świata, rzucił się pędem w dół strumienia, obficie zalewając się łzami i potykając o korzenie i pagórki, gdyż przez całą drogę powrotną wpatrywał się w czarną plamkę na wyprostowanym, trzymanym z dala od twarzy palcu.
***
Z jakiegoś powodu, być może przez obudzone wspomnienia o miłych wieczorach z ojcem, Płaskacz był pewien, że gdy tylko wróci do wioski, wszystko będzie dobrze. Że tata go obroni, brat śmiechem odczaruje czarny ślad, a Joanka jednym łagodnym spojrzeniem rozpędzi cały strach.
Zamiast tego było tylko gorzej i ta rzeczywistość, to twarde wyrwanie z dziecinnych przekonań Płaskacza okazało się najgorszym ciosem, ostatecznie pogrążającym go w panice i smutku, a przede wszystkim poczuciu winy.
– Co się stało? – wyjąkał wciąż zapłakanym głosem, na ułamek sekundy zapominając o własnej krzywdzie.
Stojąca najbliżej niego Kalina, starsza kobieta, która mieszkała w chacie z omszałym dachem, pokręciła głową.
– Krzywa umiera. Jakiś urok ją dopadł, tfu! – Kalina zapobiegawczo splunęła przez ramię i skrzyżowała ramiona. – Pono całą twarz ma czarną, jakby ją jaki demon złapał i przeciągnął pod ziemią.
Płaskacz schował palec za plecami.
– Gdzie… gdzie Ossalka? – wychrypiał. Gardło miał suche jak wiór. Bał się, że nie będzie już w stanie nigdy mówić.
– Chyba przyszła po nią Marcylowa. O tam stoją! – Stara ruchem głowy wskazała miejsce pod płotem, gdzie pod samotnym drzewem stała pochylona Joanka i Ossalka z głową wciśniętą między ramiona.
Dziewczynka płakała. Joanka wyciągnęła rękę i pogładziła ją po włosach, a następnie przytuliła do swego dużego brzucha. Stały tak razem w cieniu, podczas gdy ludzie patrzyli i gadali.
Płaskacz postąpił o krok, a potem się zatrzymał. Potarł kciukiem opuszkę palca i zawrócił. Człapiąc butem dopadł do obejścia i przebiegł obok piszczącego cicho ślazora, aż wreszcie wpadł do zadymionej izby, w której czekał na niego ojciec.
Chłopiec nie kłopotał się ocieraniem łez, bo gdy ojciec bił go zawzięcie, z oczu cały czas leciały mu nowe.
***
Mamę Ossalki pochowano przed domem, tuż obok ogródka, na grządkach którego żółkły podeptane zioła.
Następnego ranka dziewczynka przyszła tam w towarzystwie Joanki, by zasadzić na kopcu morskie kwiaty o turkusowych liściach i płatkach w barwie wschodzącego słońca.
Jeszcze tego samego dnia, wieczorem zachorował ojciec Płaskacza. Jak zwykle po zapadnięciu zmroku zwalił się pijany, śmierdząc alkoholem, wymiocinami i głogiem. Płaskacz przykrył go lnianą derka, po czym wyszedł w stronę plaży, by popatrzeć jak wzburzone fale pokrywają w trakcie przypływu znaczną część lądu. Całą drogę wpatrywał się w małą plamkę na palcu, lśniącą delikatnie w blasku księżyca, aż usłyszał wrzask, tak upiorny i rozpaczliwy, że wszystkie włosy stanęły mu dęba.
Przerażony Płaskacz wpadł do domu i zatrzymał się w progu okopconej izby. Dostrzegł na dłoniach ojca czarne strupy, w migoczącym świetle paleniska ledwo odróżnialne od cieni. Ojciec zawył z bólu i zaczął drapać skórę do krwi, ale czerń nadal pozostawała czernią, a ból bólem.
Chłopiec poczuł, jak wieczerza obraca mu się w żołądku, gdy patrzył na cierpiącego opiekuna, tę samą osobę, która dawno temu trzymała go za rękę, gdy po raz pierwszy zanurzył się cały w wodzie, aż przykryła go fala. Ojciec podniósł go wtedy, ociekającego wodą, zaśmiewając się przy tym do rozpuku. Tatę, który w milczeniu kopał dół, ze zlepionymi wąsami i zaszklonymi oczami, nie reagując na płacz dzieci, podczas gdy blada mama leżała nieruchomo na sienniku.
Płaskacz zaczął wołać ojca, przełykając łzy, ale wysoki mężczyzna nie zwracał na niego uwagi. Jego oczy wywróciły się, świecąc białkami, gdy położył się na boku, targany drgawkami.
Chłopiec wypadł z domu z porwanym z paleniska ledwie płonącym patykiem, który służył mu za źródło światła. Nie mógł złapać oddechu, biegł, krzyczał i przeskakiwał ponad przygotowanym na poranny połów oporządzeniem.
– Maarcyl! MAARCYL! – darł się, aż ludzie niepewnie stawali w progach, świeżo przebudzeni, z sianem we włosach i przymrużonymi oczami, które usiłowały wypatrzeć intruza w ciemnościach.
– Czego, smarku? – warknął Marcyl, który z daleka już słysząc wrzaski brata, wyszedł przed obejście. Miał na sobie luźną, lnianą koszulę do snu, spod której wystawały owłosione łydki. Zza progu, z ciemności wyzierała Joanka, która z rozpuszczonymi, falującymi niby morze włosami, wyglądała jak leśna boginka.
– Ojciec… – załkał Płaskacz. – Pochorował się.
Starszy chłopak chciał chyba najpierw zrugać brata i przemówić mu do rozumu, ale wyraz jego twarzy zaczął się zmieniać, aż w końcu Marcyl mocno złapał Płaskacza za bark i popchnął przed siebie w ciemność.
– Dalej, idź, bo ludzi straszysz. Ty zostań! – zawołał w stronę Joanki, której jasne włosy lśniły jak białe złoto. – Jakbym mało miał z tą babą problemów… – mruknął pod nosem.
Płaskacz wyrzucił bezużyteczny patyk, gdy ten wydał cichy syk i żar zgasł zupełnie, zastąpiony wąską smużką szarego dymu, która szybko rozmyła się w nocnych ciemnościach.
Szli bez słów, ramię w ramię, dwaj chłopcy, z których jeden był tylko nieco bardziej wyrośnięty. Obaj się bali, choć żaden nie chciał tego przyznać. Wreszcie doszli do chaty, przed którą ślazor niespokojnie kręcił się po podwórku.
Marcyl poklepał zwierzę po głowie i przeszedł przez próg. Płaskacz szedł tuż za nim, wstrzymując oddech.
Ogień w palenisku dogasał, a z kąta dało się słyszeć ciche pochrapywanie.
– No i co, durniu? Niech cię… Znowu dałem się nabrać na te twoje bajki! – warknął Marcyl. Nie wydawał się jednak zły, tylko niespokojny.
– Nie, zobacz! – nalegał Płaskacz, podbiegając do ognia i biorąc jedną chudą szczapę, która dawała delikatny poblask.
– Uważaj! – wycedził Marcyl. – Nie spal chaty!
Płaskacz nie słuchając brata, szybko zbliżył się do miejsca, skąd dochodziło chrapanie i pochylił się, oświetlając oblicze ojca.
Powietrze przeszył świst wciąganego gwałtownie powietrza.
Teraz czerń była już nie tylko na dłoniach, ale również wykwitała plamami na barkach, wspinając się po grubej szyi i stawiała pierwsze stemple na skrytym pod zarostem podbródku.
Marcyl instynktownie cofnął się o krok.
– Co żeś mu zrobił, Płaskacz? Coś ty narobił?!
Chłopiec zwiesił głowę.
– Ja nic… nic… – wyszeptał.
Brat pokręcił głową.
– Tu trzeba znachora, zielarki. Ja… nie wiem, co mam robić!
Płaskacz uniósł płową głowę. Przydługie kosmyki oklapły mu nad czołem i skręciły się w małe loczki.
– Nie ma już zielarki, Marcyl. Zmarła przed dwoma dniami, pamiętasz?
– To co mamy niby zrobić, młody, hę? – Marcyl złapał się za ciemne włosy. Płaskacz pamiętał, że mama miała podobne. Pachniały sosnami, żywicą i dymem. – Co mamy robić?!
Płaskacz pochylił się nad ojcem i zorientował się, co wydawało mu się nie pasować w jego twarzy nawet bardziej niż ciemne plamy. Oblicze mężczyzny było nad wyraz spokojne, niczym wykute w kamieniu, bez śladu złości czy pijackiego szału.
Płaskacz odezwał się do brata, nie podnosząc głowy.
– Idź do chaty zielarki, tam powinien być przewiązany konopnym sznurkiem woreczek, w którym jest kora dębu. Idź i go przynieś. Ot co powinieneś zrobić.
***
Płaskacz przyrządził miękką papkę z rozrobionej kory dęby połączonej ze słodką wodą, tak jak widział to nieraz w chacie Ossalki. W zupełnej ciszy podniósł koszulę ojca, obnażając szerokie plecy, które powoli oblekały się w pokrytą strupami czerń. Drżącymi dłońmi obłożył ciemne plamy na skórze i ułożył ojca wygodnie na boku.
Marcyl kręcił się po izbie, uderzał dłońmi o strop, kopał dawno nieużywane narzędzia do naprawiania łodzi.
– Pomóż mi – poprosił cicho Płaskacz, próbując napoić ojca.
Marcyl zatrzymał się w pół kroku, zawahał się, ale podszedł w końcu i uklęknął obok.
– Bliżej – poinstruował Płaskacz. – Podnieś głowę, a ja zajmę się wodą.
Marcyl wstrzymał oddech i przez chwilę zdawało się, że nie wykona polecenia, ale wreszcie złapał głowę ojca i uniósł, kładąc ją sobie na kolanach. Jasne, potargane włosy zakryły nogi chłopaka, który pochylił czoło, wpatrując się w nieprzytomnego ojca.
Płaskacz umoczył szmatkę i wycisnął przy ustach ojca, który ledwie zauważalnym ruchem języka zlizał wilgoć z zeschniętych warg. Gdzieś obok chłopaka rozległ się jakiś dźwięk i Płaskacz zaskoczony zorientował się, że wydawał go brat.
Nie odezwał się ani słowem, gdy Marcyl przymknął zaczerwienione oczy.
Siedzieli tak przez moment we trójkę, aż w końcu starszy syn delikatnie odsunął głowę ojca i otrzepał kolana.
– Muszę… Muszę iść zobaczyć do Joanki.
– Mhm – odparł cicho Płaskacz. Bo i co innego mógł odpowiedzieć?
Marcyl wyszedł przed chatę, ale słychać było, że nie odszedł dalej. Powoli zaczynało świtać i Płaskacz dostrzegał pierwsze promienie słońca rysujące ścieżki w zakurzonym powietrzu.
– Płaskacz – zachrypiał nagle ojciec i chłopiec omal nie podskoczył. Twarz mężczyzny była już prawie cała czarna i niewiele zostało w nim z wąsatego, śmiejącego się taty, którego jego syn znał i kochał.
– Tak, ojcze? – odparł, starając się brzmieć spokojnie.
– Świta już. Przygotuj dla nas łódkę. – Mężczyzna majaczył, wpatrując się w wiszące pod sufitem wieńce suszonych ryb.
Długo zajęło Płaskaczowi wydobycie słów ze ściśniętego gardła.
– Tak, ojcze.
***
W tę podróż ich ojciec wybrał się jednak sam. Zmarł nad ranem, na tym samym sienniku, na którym kiedyś pielęgnował ich matkę. Nie potrafili zdobyć się na wykopanie grobu, więc spełniając jego prośbę, puścili go w morze w starej łódce, która kołysała się wśród fal, aż wreszcie zniknęła na horyzoncie.
Ojciec nie był jedyną osobą, którą dopadła choroba podczas tej i kolejnej nocy. Czerń wyciągała macki, przychodziła po zmierzchu i pokrywała ciała mieszkańców wioski. Płaskacz nie chciał zamieszkać u brata, zaczął więc oporządzać izbę domu ojca. Jego domu.
Wtedy zaraza wybuchła z pełną mocą.
Najpierw zmarła stara Kalina, później cała rodzina mieszkająca tuż obok niej. Płaskacz, który początkowo obawiał się swojego znamienia na palcu, nagle zaczął wierzyć, że plama w jakiś sposób chroni go przed chorobą. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że nic mu nie było? W każdym razie, gdy przyszedł do niego brat, by oznajmić mu o wyjeździe, Płaskacz odmówił ucieczki razem z rodziną.
– Nic mi nie będzie – oznajmił.
– Zdurniałeś. Zgłupiałeś i postradałeś zmysły. Czy ty widzisz, co się dzieje? Czy chcesz tak jak ojciec leżeć i czernieć, aż w końcu nie zostanie nikt, by cię pochować? – Zamilkł na moment. – Joanka… Joanka chyba oszalała. – Marcyl przełknął ślinę i przeczesał dłonią włosy. – Chodzi po chatach, smaruje rannych, poi ich i gada, choć oni pewnie nie rozumieją ani słowa!
– To chyba dobrze? – zaryzykował Płaskacz.
– Dobrze?! Ona nie może się pochorować! A łazi wszędzie, uparta jak koza i wcale nie chce mnie słuchać, wcale, rozumiesz? Zamknę ją dzisiaj – oświadczył, pociągając nosem. – Zamknę i nie wypuszczę. Dla jej dobra. A jutro… jutro wyjedziemy.
Płaskacz odwrócił wzrok, popatrzył na zalegający w kącie izby kurz.
– A co z Ossalką?
Marcyl pokręcił głową, zamyślił się.
– Joanka mnie zadusi, przysięgam, ale wolę tak, niżby coś się jej stało. Nie możemy jej zabrać. W końcu to jej matka jako pierwsza była chora. Nie możemy i już, i tak pomogliśmy jej aż nadto…
Płaskacz przegryzł wargę.
– To co z nią będzie? – zapytał cicho.
Marcyl położył dłoń na barku brata.
– Jeśli chcesz zostać, jesteś szalony. Ale nie wezmę cię siłą, nie jesteś moją babą, żebym za ciebie decydował. Dziewczyna siedzi w pokoju i ciągle płacze, w ogóle nie chce wyjść, gada tylko z Joanką. Więc… Jeśli zostaniesz… Będziesz się musiał nią zająć. Rozumiesz, smarku? Wiesz, co to znaczy się kimś zajmować?
– Wiem – odparł cicho Płaskacz i od razu dodał, jakby chciał się sam w tym utwierdzić. – Wiem.
– Dobrze, młody. Dobrze. Przemyśl to jeszcze i rano podejmiesz decyzję. Wyruszamy o świcie.
Płaskacz popatrzył na odchodzącego brata i wyobraził sobie, że sam jest już w jego wieku i za kogoś odpowiada. Przed oczyma miał wyrośniętego mężczyznę o bujnym zaroście, który jest dość silny, by obronić bliskich i sprawić, że omija ich całe zło świata. Zaraz jednak opuścił wzrok i zobaczył tylko swoje chude, patykowate ręce.
Kiedy Marcyl zniknął między chatami, Płaskacz nie mógł się pozbyć wrażenia, że widział właśnie brata po raz ostatni.
***
Dopiero co zrobiło się widno i słońce zaczęło rozpraszać zgromadzoną podczas nocy wilgotną mgłę, gdy na klepisku chaty rozległ się tupot bosych stóp.
– Płaskacz. – W cieniutkim głosiku był lęk, obawa, rozpacz, ale i także nadzieja. – Płaskacz!
Chłopiec uniósł głowę, na poły jeszcze znajdując się we śnie o wartkim strumieniu, wysadzanym szarymi, żyłkowanymi czerwienią kamieniami, kiedy dostrzegł zapłakaną i umorusaną Ossalkę.
– Chodź tutaj – mruknął i dziewczynka, łkając cicho, opadła na siennik tuż przy jego boku.
Nie zastanawiając się, przytulił ją mocno, aż poczuł, jak jego ciałem wstrząsa szloch dziewczynki, zupełnie tak, jakby byli jedną osobą.
– No już – mruknął w jej skołtunione włosy, które pachniały oliwą i kurzem.
Ossalka usnęła kilka chwil później i Płaskacza ukołysało do snu jej równomierne posapywanie.
***
– Co teraz będzie? – Ossalka pociągnęła nosem, dyndając nogami na wysokim zydelku.
– A co ma być? – zapytał Płaskacz, krojąc na pół upieczoną rybę na małe kawałki, by podać je Ossalce. Oblizał ubrudzone tłuszczem palce.
Dziewczynka uniosła główkę i z zaciekawieniem rozejrzała się po izbie.
– Jak długo tu będziemy?
Płaskacz przerwał krojenie i spojrzał na Ossalkę sponad przygotowywanego dania. Odłożył powoli nóż na stół.
– A dokąd chcesz iść? Tu jest nasz dom.
Dziewczynka pokiwała główką.
– Tak, ale wszyscy już poszli albo… – Opuściła wzrok. Przez chwilę nic nie mówiła, aż w końcu zmrużyła oczy, wpatrując się w Płaskacza. – Teraz to jest taka zabawa w dom. Ale potem pójdziemy, tak?
Chłopiec zbyt gwałtownie sięgnął po nóż, omal nie strącając go ze stołu.
– Nie bądź głupia. – odparł ze złością i wrócił do krojenia ryby, nie mogąc przestać patrzeć na swoje zbyt wąskie dłonie i chude ręce.
***
Tej nocy stało się to, czego Płaskacz obawiał się najbardziej.
– Bolą mnie plecy – zajęczała Ossalka.
– Nie marudź – burknął w odpowiedzi, rozkładając na stole wszystkie pozostałe im zapasy. Nie było tego zbyt wiele i Płaskacz zdał sobie sprawę, że niedługo będzie musiał wyruszyć na morze, by złowić trochę ryb.
– Nie, naprawdę! – Ossalka stękała, próbując wygiąć się przy palenisku w taki sposób, by dostrzec obolałe miejsce.
Płaskacz westchnął.
– Dalej, pokaż.
Zbliżył się do dziewczynki i złapał ją za wierzgającą nogę. Rozdrażniony jęczeniem, z zażenowaniem uniósł sukienkę, przysunął skórę bliżej źródła światła… i zamarł.
– Co tam jest?
– Nic. – Przesunął dłonią po poczerniałym płacie skóry pod łopatką i szybko zakrył plecy brudną sukienką. – Nic. Coś cię ugryzło.
– Aha. – Ossalka wydęła dolną wargę. – Boli.
Płaskacz odwrócił się, nie patrząc dziewczynce w oczy i udawał, że wrócił do liczenia zapasów, choć serce w piersi waliło mu tak, że bał się, iż sam ten dźwięk go zdradzi.
– To nic, przejdzie.
Ossalka wróciła do plecenia wianka z kwiatów, który następnie z uśmiechem wsadziła sobie na czubek potarganej czupryny. Siniak pod okiem już trochę zbladł, przechodząc w róż i żółć.
– Ładnie? – zapytała Płaskacza, który obrócił się ku niej, wkładając cały wysiłek w zachowanie zwyczajnego wyrazu twarzy.
– Bardzo – odpowiedział i zrobił coś, co zaskoczyło ich oboje. Delikatnie dotknął opuszkami dłoni chudego policzka Ossalki i powtórzył: – Bardzo ładnie.
Gdy Płaskacz zabrał dłoń, dziewczynka uśmiechnęła się jeszcze szerzej i pod pieprzykiem koło jej ust pojawił się dołeczek.
***
Wiedział, że to nic nie da, ale nie mógł po prostu czekać. Nie zniósłby tego, gdyby Ossalka powoli traciła siły tak, jak ojciec, aż w końcu jej ciemne oczy bezmyślnie zaczęły wpatrywać się w zadymiony sufit.
Nie płakał, tylko szedł, zły na siebie, zły na świat, na tę zarazę, na to, że był zbyt słaby, by obronić Ossalkę. Przez chwilę, krótką chwilę, zdawało mu się, że może już być prawdziwym mężczyzną, ale wszystko to było tylko złudzeniem, ułudą, która sprawiła, że naraził dziewczynkę na niebezpieczeństwo.
Nie mógł tego wytrzymać, więc szedł zbyt szybko, potykając się w ciemności i zaciskając palce na nożyku.
Wreszcie znalazł się pod dębem, pod którym, jak mu się wydawało, ostatnio siedział z Ossalką wieki temu w innym świecie.
Wziął głęboki wdech i zabrał się do pracy, mozolnie skrobiąc gałęzie. Płaty kory opadały, skręcając się w podobne do skorupek ślimaków zwoje. Było ciemno choć oko wykol i zimno, choć w pewnym momencie Płaskacz zdał sobie sprawę, że robi się coraz cieplej, a ponad drzewami wykwitła ruda łuna, zupełnie jakby niedaleko gorzało palenisko.
Wiedziony złym przeczuciem związał woreczek, przytroczył go sobie do pasa i ruszył z powrotem w stronę wioski. Z początku szedł ostrożnie, ale gdy zdał sobie sprawę, że gorąco i smród spalenizny bije dokładnie z tego kierunku, do którego zmierzał, zaczął biec.
Jeszcze zanim wybiegł z lasu, dostrzegł ponad drzewami bijące snopy iskier.
Rzucił się na oślep, wybiegając spomiędzy sosen, tylko po to by zobaczyć, jak jego wioska płonie.
Niedaleko stało kilkoro ludzi trzymających się w odpowiedniej odległości, na twarzach mieli zawiązane jakieś szmaty, a w rękach ściskali prowizoryczną broń. Sami mężczyźni.
Któryś z nich dostrzegł wyjącego potępieńczo Płaskacza, który biegł prosto w płonące chaty i wyszedł mu naprzeciw, mocno osadzając go na ziemi twardymi dłońmi.
– Hej, chłopcze. Skąd jesteś? Z tej wioski?
– Puszczaj! – darł się Płaskacz, okładając nieznajomego drobnymi pięściami. – Zostaaaw! Tam jest Ossalka!
– Uspokój się, młody! Nikogo tam nie ma, same trupy i zaraza, tfu!
Płaskacz, który zdał sobie sprawę, że po jego policzkach płyną łzy, machał rękoma coraz wolniej i wolniej, aż w końcu osłabł w ramionach mężczyzny.
– Trupy?…
– Hej, chłopaki, pomóżcie mi z tym tutaj! – zawołał do swoich towarzyszy, a następnie zwrócił się do Płaskacza: – Pokaż mi się no. Jesteś chory?
Chłopiec bezmyślnie pokręcił głową, odtrącając dłoń mężczyzny i wpatrując się w płonący dom za jego plecami. Nawet jeśli Ossalka żyła, teraz z całą pewnością nie mógłby już jej uratować. Strop zapadał się, grzebiąc izbę pod górą popiołu i ognia.
– Tam była dziewczynka – wychlipał, pocierając zasmarkany nos. – Ossalka. Ja… To dla niej. – Pokazał woreczek przytroczony do pasa. – Żeby ją wyleczyć…
Mężczyzna przypatrzył mu się uważnie, zajrzał do szmatki z korą dębu.
– Tego nie szło wyleczyć. Przykro mi, młody.
Reszta grupki zbliżyła się do nich, trzymając się jednak na dystans od Płaskacza. Rozmawiający z nim do tej pory rosły mężczyzna pochylił się, by zrównać swoją twarz z twarzą chłopca.
– Musieliśmy spalić te chaty, inaczej zaraza dotarłaby i do nas. Tak mówili ci, co uciekli. Rozumiesz?
Płaskacz go nie słuchał. Patrzył, jak ginie wszystko, co znał, jak w nocne niebo strzelają kłęby dymu, który w niczym nie przypominał tego szarego, pachnącego sosną i domem.
Ten był straszny, niszczycielski, zwiastował śmierć i koniec.
– Miałem… – Płaskacz mamrotał coś pod nosem i mężczyzna musiał przybliżyć się, by to zrozumieć. – Miałem… miałem się nią… zajmować.
Nieznajomy położył mu na barku dłoń i mocno ścisnął. Stali w milczeniu, otaczał ich żar, paląc skórę i wyciskając łzy z oczu. Płaskacz nie miał już sił, zgarbił się i zacisnął dłonie w pięści, wpatrując się w ziemię. Czuł złość, wstyd, żal, rozpacz.
Przed oczyma widział Ossalkę w wianku z kwiatów i nie potrafił myśleć o niczym innym.
– Tak czasem jest. Tak po prostu czasem w życiu jest. Sam się jeszcze przekonasz.
***
Do wschodu słońca płakał cicho, obejmując się ramionami. Ogień nadal wzbijał się pod niebo, a on upierał się, by jeszcze chwilę zaczekać. Choć grupa mężczyzn odeszła, ten rosły i szczupły, z częściowo posiwiałą brodą, stał razem z nim na linii sosen i obaje patrzyli w milczeniu na płonące chaty. Nic nie mówił i Płaskacz był mu za to wdzięczny, bo nie był pewien, czy potrafiłby znieść jakiekolwiek słowa.
W końcu chłopiec zrozumiał, że to już koniec, że zgliszcza mogą się tlić jeszcze nawet kilka dni, więc odwrócił się, a mężczyzna poszedł razem z nim. Ruszyli w stronę najbliższej wioski, gdzie planował zatrzymać się tylko na chwilę, a potem iść, iść tak długo, jak starczy mu sił. Jeszcze nie miał odwagi zastanawiać się, gdzie jest jego brat i czy mógłby go odnaleźć. Był pewien, że nie miałby dość odwagi, by spojrzeć w błękitne, czułe oczy Joanki i powiedzieć, co się stało.
Oznajmić bratu, że jednak nie wiedział, co oznacza, by się kimś zajmować.
Szedł więc, człapiąc rozwalonym butem, aż mężczyzna zwrócił mu na to uwagę.
– Mógłbyś go załatać.
Płaskacz zamrugał, zaskoczony i uniósł wzrok na mężczyznę.
Ten wskazał palcem na połowicznie oderwaną podeszwę.
– Znam kogoś, kto mógłby ci pokazać, jeśli sam nie umiesz.
Chłopiec bezmyślnie pokiwał głową i pochylił się nad butem, by poprawić odpadający kawałek materiału. I wtedy dopiero, we wschodzącym świetle słońca dostrzegł coś, co sprawiło, że na moment wstrzymał oddech.
Przyglądał się i choć jeszcze nie rozumiał, nie potrafił pojąć, co to oznacza, czuł, że jest to ważne. Oblizał nerwowo usta i z drżącymi rękoma podniósł się, by dogonić idącego przed nim mężczyznę.
Gdy zaciskał pięść, myślał o palcu prawej dłoni. Jego jasnej skórze, o opuszce, na której nie było widać choćby najmniejszej czarnej plamki. I o dołeczku na policzku Ossalki, nad którym po raz pierwszy zobaczył wczoraj mały pieprzyk.
Słońce zaczęło przedzierać się przez korony drzew i cętkowanym światłem padać na twarze dwóch wędrowców, z których powoli znikał cień. I nagle Płaskacz poczuł mały promyk nadziei, kiedy zdał sobie sprawę, że z jakiegoś powodu zaraza oszczędziła właśnie jego. I że on, Płaskacz głęboko na dnie duszy czuje z tego powodu ulgę i szczęście.
Że mimo bólu, wstydu i poczucia winy cieszy się, że przeżył.